Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O miłość trzeba się troszczyć, inaczej więdnie
Wzruszająca saga rodzinna o losach trzech kobiet: Stefanii, Ireny i Grażyny, które na przestrzeni lat zmagają się z tragediami, cierpieniem i bólem. Z każdego upadku jednak wstają wzmocnione, nieustannie dowodząc, że miłość jest najważniejsza.
Beata Bartczak – psycholog i terapeuta. Interesuje ją psychika ludzka nie tylko w wymiarze zawodowym, ale też literackim. Uwielbia rozmawiać z ludźmi, zastanawiać się, o czym marzą, czym smucą i czego pragną. I o tym pisze – o ludziach, ich sile i doświadczeniach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Stefciu! Stefciu!
Miły sercu głos brzmiał kojąco. Jak śpiew ptaka. Mogłaby słuchać go godzinami.
– Stefciu!
Widziała z daleka znajomą ukochaną sylwetkę Kacpra. Mężczyzny, który był dla niej dobry jak nikt inny. Machał w jej stronę. Na powitanie.
Już nie szła… Biegła, chcąc jak najszybciej schronić się w jego czułych ramionach. Pragnęła choć na chwilę zapomnieć o codziennym zgiełku. O dniu wytyczanym przez obowiązki, ciężką pracę, odpowiedzialność.
– Nie mogę zostać zbyt długo – wysapała, gdy stanęła przy mężczyźnie. – Wiesz, dzieciaki śpią, a Antonina zaraz będzie mnie szukać.
– Nic nie mów. – Położył wskazujący palec na jej ustach. – Już nic nie mów.
Pociągnął ją za rękę i przewrócili się na soczystą, nieprawdopodobnie zieloną trawę. Spoglądali w niebo. Na chmury przemykające po nim leniwie. Położyła głowę na ramieniu ukochanego.
– Chciałbym, aby to wszystko było nasze. – Kacper wykonał nieokreślony ruch dłonią, jakby obejmował kawałek łąki, pobliskiego lasu i nieba.
– Gdy tu jesteśmy, czuję, że to naprawdę należy do nas. – Tak się czuję – westchnęła. – Dobrze, że ojciec pojechał do miasta. Gdyby nas zobaczył, to byśmy dostali w skórę. On by nam tego nie darował.
Kacper nie odpowiadał. Spoglądała na jego profil. Na jasne zmierzwione włosy. Bez dwóch zdań był przystojny.
– Co tak mnie oglądasz? Jak jakiego konia na targu? – zapytał lekko speszony.
– A, tak sobie – wzruszyła ramionami.
Objął ją. Pocałował. Raz, drugi. Gorący pocałunek wzbudził pożądanie. Czuła, jak drży jego ciało. Ale i ona nie potrafiła przerwać miłosnych uścisków. Była zbyt rozpalona, ale jednocześnie bezwolna, niezdolna do niczego. Leżała bez ruchu, kiedy ukochany napierał na nią całym ciałem. Rozlewająca się fala szczęścia ogarnęła oboje kochanków. Oprócz siebie nie widzieli niczego. I nic innego nie było im potrzebne.
***
Stefania nie znała się na sprawach międzynarodowych, krajowych czy społecznych. Wiedziała tyle, ile usłyszała od ojca. A ten niechętnie opowiadał w domu o polityce i tej małej, i dużej. Zwłaszcza, co podkreślał, przy babach.
– A, co durne baby wiedzą, co one tam wiedzą? – zwykł mawiać Ignacy Bartkowiecki.
Tak po prawdzie to Stefania bała się ojca. Był to mężczyzna godnej postury, silny i wielki. Gdy stawał w drzwiach, zawsze się zastanawiała, jak on to robi, że głową o strop nie zahaczy. Musiał się schylić, aby wejść do środka. Ruchy miał szerokie, zamaszyste. Już z daleka słyszała, że nadchodzi. Zrzucał czapkę z głowy i utykając, ruszał w stronę ławy. Podpierał się laską. Wszyscy wiedzieli, że to niezwykła laska, bo ojciec chował w niej pieniądze. Banknoty. Na czarną godzinę przeznaczone i na posagi dla córek. Ojciec niedomagał na prawą nogę. Od ponad dziesięciu lat. To była pamiątka po polowaniu, podczas którego zaatakował go rozwścieczony dzik albo locha. Stefka nie wiedziała dokładnie, ale słynną historię ojca znała doskonale. Wielokrotnie przywoływał to zdarzenie na potwierdzenie swej ogromnej odwagi. Z konfrontacji uszedł z raną, a dzik nie przeżył. Ojciec Stefki był zapalonym myśliwym, lubił polowania. Dawniej ze znajomymi częściej brał w nich udział, ale w miarę upływu czasu i doskwierających problemów zdrowotnych, rzadziej. Chlubił się, że jest na wsi ważną personą. Gdy rodziną spotykali się przy stole, nieodmiennie przypominał, że pochodzą ze szlacheckiego rodu. Stefce, ilekroć słyszała te opowieści, chciało się śmiać.
Jaki oni ród szlachecki? Jaka szlachta? Co to za szlachta drążkowa? Do takiej ponoć należeli. Czy taka w ogóle istniała? – powątpiewała szczerze.
Pracowali tak, jak inni mieszkańcy wsi. Na gospodarstwie. Ziemia, co prawda, była ich własna. Na co dzień jednak niczym się nie wyróżniali. Nosili się tak samo jak pozostali. Jedynie w niedzielę, gdy na sumę w kościele się szykowali, wdziewali lepsze odzienie. I wtedy rzeczywiście ubrani byli trochę lepiej niż reszta. Ojciec zawsze w kapeluszu. Ona i siostry w ładnych, choć skromnych sukienkach. Macocha zakładała barwne korale i delikatne rękawiczki. Niby powodów nie było, ale ojciec i tak miał o sobie wysokie mniemanie.
– Czy widzisz, żeby inni parobków mieli? – pytał Stefcię, gdy wzruszała ramionami w chwili, gdy po raz kolejny podkreślał ich wyższy status społeczny.
Tego ojcu odmówić nie mogła. Rzeczywiście mieli dwóch parobków, którzy mieszkali w pomieszczeniach gospodarczych i robili w gospodarstwie. Często ciężko, od wczesnego świtu do późnej nocy. Tak jak Kacper. Jej ukochany. Kacper w gospodarstwie był od zawsze. Ojciec mówił, że trafił do nich jako chłopiec i został, bo dobrze pracował, miał siłę i dużo krzepy. Gdy była młodsza, nieraz bawili się razem. A to w kałuży, a to za stodołą, a to na pastwiskach. Dopóki była mała, nie widziała, żeby Kacper był traktowany inaczej niż ona. Zauważyła różnicę, gdy zaczęła dojrzewać i spostrzegła, że ojciec pokrzykuje na chłopaka, a czasem i zamachnie się ręką. Jej matka bardzo Kacpra lubiła. Mówiła, że to dobre dziecko. Ale mamy już nie ma. Leży na cmentarzu. Przy drewnianym kościółku. Od kiedy matki zabrakło, Stefci też jest ciężej. Macocha to nie matka. Gdy Stefci jest bardzo źle, idzie na cmentarz. Staje przy mogile i rozmawia z matką. A czasem tylko popłakuje. I prosi, żeby w niebie modliła się za nią.
Stefcia miała zaledwie osiem lat, gdy mama zmarła w połogu. Urodziła Kasię i Bóg ją zabrał. Stefcia nie rozumiała, jak to możliwe, żeby zdrowa kobieta, która chodzi i śmieje się, nagle zasnęła. Na zawsze. Patrzyła, jak kładą matkę do trumny, a obce kobiety zawodzą nad nią. Próbowała wołać matkę. Nawet szarpać. Ojciec ją za to skarcił. Ale mama nie ocknęła się. Nie podniosła. Nie objęła jej. Nie uspokoiła. Zostało po niej kwilące zawiniątko. Kasia.
Stefcia wciąż pamięta, jak chłopi wynoszą trumnę na plecach. A potem wszyscy stoją nad wielkim dołem. Ona, jej młodszy o dwa lata brat Alojzy. I ojciec za nimi. Zasępiony. Twardy, jakby pogodzony z tym, co się stało. Nie widziała, żeby płakał po mamie. Albo za mamą.
– Bóg tak chciał – skwitował, a po kilku miesiącach ożenił się z Antoniną, siostrą mamy Stefci.
Ciotka kazała na siebie mówić „mama”, chociaż Stefci wydawało się to dziwne. Zapytała o to ojca.
– To twoja druga matka i tak ma być – odpowiedział krótko i na tym rozmowa o mamie się skończyła.
Ojciec rzadko wracał do wspomnień o pierwszej żonie. Znacznie później, gdy Stefka dorosła, dowiedziała się, że ożenek ojca z ciotką Antoniną to była wola jej matki. To ona, gdy umierała, poprosiła siostrę by zaopiekowała się Ignacym i dziećmi. Ciotka zgodziła się, bo była lojalna. Tyle rodzinna opowieść. A tak naprawdę to Stefka najwięcej nachodziła się przy dzieciach. Nie tylko jako najstarsza zajmowała się Alojzym i małą Kasią. Wkrótce pojawiły się kolejne dzieci, tym razem Ignacego i Antoniny: Bronek, Marcysia, Tadziu, który szybko umarł, Rozalia. To nimi opiekowała się Stefcia, bo macocha nie miała, jak twierdziła, cierpliwości.
– A poza tym – tłumaczyła dziewczynie – musisz za coś jeść nasz chleb.
Stefcia nigdy nie doznała od Antoniny prawdziwej miłości. Ciotka była wobec niej szorstka i oschła. Mało ze sobą rozmawiały, bo i czasu na to nie było. Antonina zajmowała się domem. Gotowała, piekła chleb, przygotowywała posiłki. Umiała to robić i skutecznie nadskakiwała mężowi. Czasem nawet pochwalił ją za wysiłki. Rzadko, bo rzadko, ale jednak. Antonina unosiła wówczas dumnie głowę. Czuła się ważna, bo była na gospodarstwie panią i główną gospodynią.
– Gdzie Alojzy? – Ignacy pochylił się nad talerzem, który przed momentem postawiła na stole żona. Parująca zawartość zachęcała do zanurzenia w niej łyżki.
– Jeszcze z pola nie wrócił – rzuciła Antonina i odwróciła się w stronę pieca.
– Stefka! Weźże dzieciaki, bo jazgot taki robią, że wytrzymać nie idzie – fuknął poirytowany Ignacy.
Stefania bez słowa chwyciła dziewczynki za ręce i wymknęła się z kuchni.
– Chodźcie, coś wam pokażę – zwróciła się do sióstr przyrodnich, a one posłusznie poszły za nią.
Ruszyła do ogrodu. Jako dziecko lubiła tu zaglądać. Zawsze wśród kolorowego kwiecia czuła się tak dostojnie… jak królowa, choć nigdy żadnej z bliska nie widziała. Ale lubiła o nich słuchać. O królach, królowych Polski. Polski, o której ojciec mówił, że była wielkim, ważnym krajem w Europie. Państwem, z którym liczyły się inne kraje. Ojciec naprawdę dużo wiedział na temat historii. A ona… Cóż ona mogła powiedzieć? Poza miasteczkiem, do którego od czasu do czasu ją zabierali, niewiele widziała. Najczęściej Alojzy jeździł tam z ojcem albo ojciec z Antoniną. A ona, jak zawsze, doglądała dzieciaków.
– Rozalko, zostaw Marcysię – zwróciła się groźnie do najmłodszej siostry. – Nie popychaj jej.
– Ale ja nic nie widzę! – protestowała oburzona Rozalka. – Ona mi zasłania. Nic nie widzę.
– Marcyśko, posuń się – poprosiła delikatnie siostrzyczkę.
Obie jak zahipnotyzowane wpatrywały się, jak Stefcia z pąków kwiatów wyczarowuje laleczki.
– To jest królowa, a to król. Piękna z nich para, prawda? Kto chce królową?
– Ja! – Obie dziewczynki krzyknęły zgodnie.
– A króla nie chcecie? – zdziwiła się Stefcia.
– To ja będę królem – przystała w końcu Marcysia.
Dziewczynki zbliżały do siebie kwiatowe figurki. Wyglądało tak, jakby wyimaginowane postacie tańczyły.
– Widzę, że jesteście na balu – klaskała Stefcia. – Trzeba im jeszcze wyszykować powóz. No bo jak królewska para bez karety?
Za chwilę wyczarowała dla sióstr wspaniały kwiatowy powóz.
– Wsiadamy do bryczki! – zawołała Rozalka.
– Głupia jesteś! – fuknęła starsza Marcysia. – Król nie jeździ w bryczce, tylko w karecie. Tatuś mówił. To wiem.
– Stefciu! Stefciu! – dotarł do nich głos Antoniny. – Jest z wami Bronek?
Stefcia wychyliła się zza płotu.
– Nie, nie ma!
– Nie wytrzymam. Gdzie ten chłopak lata? A jeszcze obiadu nie jadł. Niech tylko wróci, to popamięta.
Stefcia znała dobrze nieposkromiony temperament młodszego brata. Nie był w stanie usiedzieć na miejscu. Wszędzie go było pełno. Wszystkim się interesował. Tylko nie miał serca do roboty. Nawet gdy miał pomagać paść kozy, zawsze go gdzieś poniosło. Ignacy już kilka razy dawał mu nauczkę na tyłek, ale Bronek mało się tym przejmował. Był bardzo wrażliwy i uduchowiony. Lubił słuchać opowieści o duchach i różnych niesamowitościach. A potem bał się zasypiać. Często się zamyślał. Uciekał nad rzekę i mógł godzinami siedzieć, wpatrując się w jej toń.
– Taki z niego dziwak – powtarzała Antonina.
– Pójdę i go poszukam! – zaproponowała Stefcia i ruszyła w stronę łąki. A młodsze siostry popędziły za nią. Nie myliła się. Zastała Bronka przy rzeczce. Siedział i wrzucał do wody kamienie.
– Bronku, matka cię szuka! Siedzisz tu i siedzisz. Ojciec będzie znowu zły – rzuciła z pretensją w głosie.
– Zobacz, jak te kamienie wpadają do wody. Rzucam w górę, a one i tak na dół lecą – mówił zamyślony.
– Ot, filozof się znalazł – wzruszyła ramionami Stefcia. – Przecież to normalne, że spadają. Co w tym dziwnego?
– To, że jakaś wielka siła tak trzyma, że wszystko do ziemi ciągnie.
– Bronisiu, pan Bóg tak stworzył i to jego zasługa. Chodź już i nie dziwacz – podsumowała.
Marcysia z Rozalką biegały rozanielone po łące. Podskakiwały. Kręciły się w kółko. I znowu biegły, piszcząc radośnie.
– Wracamy – zawołała do rodzeństwa starsza siostra. – Złajają mnie, żeście nieposłuszni.
Cała czwórka ruszyła w stronę domu.
Już z oddali słyszeli podniesione męskie głosy. Stefcia domyślała się, że to pewnie ojciec z Alojzym mają sprzeczkę. Do nieporozumień dochodziło często. Ojciec twierdził, że z winy syna. Tłumaczył, że Alojzy duchem niepokornym i wiatrem jest podszyty.
– Znowu piłeś? – Ignacy nie musiał nawet zbliżać się do syna, by wiedzieć, że chłopak jest po kilku głębszych.
– A co to takiego? W końcu chłop jestem, nie? – wypalił Alojzy. – Robię u ojca i chyba od czasu do czasu to nic takiego. Zresztą jak trzeba, to trzeba.
Wyglądał na mocno poruszonego.
– Znowu miałem spięcie z Schefferami. Powiedziałem im, co myślę o tym ich Hitlerze. Niech wiedzą, że my Polacy się nie boimy. Niech ten karzeł z wąsiskami trzyma się od Polski z daleka.
– Alojzy, może ty i jesteś dorosły, ale głupiś. – Ignacy aż podniósł się od stołu. Najchętniej siłą wyłożyłby synowi naukę i kijem go rozumu nauczył.
– To są Niemcy i przy nich gębę trzeba mieć zamkniętą. Zwłaszcza teraz, gdy na świecie coraz bardziej niespokojnie.
– Sam ojciec gadał, że Hitler to drań.
– Bo to prawda, ale nie gadałem ci, żebyś po całej wsi rozpowiadał takie rzeczy.
– A co mam się bać? I siedzieć jak tchórz w chałupie? To najpierw mi ojciec gada o tym, że dziadek o wolność Polski w powstaniu walczył, że ojca brat zginął, a potem mi broni, żebym ja też mówił, jak uważam.
– Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka – wtrąciła się Antonina. – Mój ty Boże. Mój ty Boże. – Wzdychając ciężko, chwyciła wiadro z odpadkami z obiadu, aby psom przed chałupę wynieść. Ujadały głodne, a ona obawiała się, żeby sąsiedzi nie pomyśleli, że stwory morzą głodem.
– W mieście wczoraj byłem i w urzędzie, i trochę pogadałem z Florkiewiczem. Jak raz załapał się na posadę w ratuszu i coś niecoś mi powiedział. On ma brata wojskowego. To więcej wie. I od niego się dowiedział, że sytuacja polityczna coraz bardziej napięta. Że coraz częściej o wojnie się mówi – opowiadał Ignacy.
Stefcia przysłuchiwała się rozmowie. Wojna? Jaka wojna? Zastanawiała się. W ich wsi? Tu, gdzie jest tak spokojnie. Tak zwyczajnie. Co by to miało oznaczać? Nie pamiętała poprzedniej wojny światowej. Trochę ojciec o niej opowiadał. Ale wojna toczyła się gdzieś z dala od zwykłych ludzi. Od zabudowań. Walczyli tylko żołnierze. Tyle o niej wiedziała. Najważniejsze było to, że w końcu po wojnie Polska powróciła. Polacy znowu mieli ojczyznę.
Alojzy wyszedł z domu do codziennych obowiązków. Stefcia i Antonina ruszyły do obory. Musiały wydoić krowy. Słychać było, jak buczą. Jakby domagały się natychmiastowej pomocy, bo nabrzmiałe wymiona ogromnie im ciążą. Ignacy poszedł do koni, do stajni. Zwierzęta czekały na obrok i siano. Kaśka myła naczynia.
Stefcia liczyła na to, że wieczorem wymknie się na moment do Kacpra. Nie było to proste, zwłaszcza gdy wszyscy byli w gospodarstwie. Ale może, gdy dzieci się położą, da radę. Wierzyła w to z całych sił. Wspólne chwile były dla niej ukoronowaniem dnia pełnego wyrzeczeń, pracy, niejednokrotnie potu. To był czas, kiedy nie ona zajmowała się kimś, ale ktoś poświęcał jej uwagę. W duszy wiedziała, że tajne schadzki mogą skończyć się kłopotami. Ale wierzyła, że Bóg ma ją w opiece, że dobrze życzy jej i Kacprowi. Czemu miałby ich doświadczać? Nie robili przecież nikomu krzywdy. A odrobina szczęścia, miłości dodawała im siły do walki w kolejnym dniu.
Nowy Rok 1939 wszedł z życie Stefki w sposób nieprzewidziany, razem z dziwnymi ruchami wewnątrz brzucha, które odczuwała jak kopnięcie ze środka trzewi. Krwawienia comiesięcznego, co prawda, nie miała już dość długo, ale nie martwiła się tym zbytnio. Różnie one przychodziły. Reguły nie było. Brzuch i owszem zdawał się jej większy, ale myślała, że trochę przytyła. Nawet twarz jej się zaokrągliła. Wyglądała ładniej, zdrowiej. Ale tym razem nie mogła się mylić. Zwłaszcza gdy pewnego razu, kiedy kładła się spać i zanim wdziała koszulę nocną, dostrzegła pod skórą brzucha zarys małej stópki.
„O Boże! Dzieciaka urodzę. Nie może być inaczej” – pomyślała przerażona. Przez głowę tysiąc myśli przeleciało. „Przecież ojciec mnie zabije, jak się dowie, w końcu to nieślubne będzie”.
Modliła się żarliwie tej nocy do Matki Boskiej, Wszystkich Świętych i do matki rodzonej szeptała, aby jej pomogli. Prosiła nawet o śmierć dla tego małego dziecka, bo przecież jaki los miałby je czekać na tym świecie? Ono nieślubne. Już widziała wbite w nią złe ludzkie spojrzenia, lekceważące i pełne pogardy. Spojrzenia przepełnione politowaniem. W myślach słyszała bezlitosne komentarze, że Stefka to ladacznica, co dobre imię rodziny splamiła. Wiedziała, że musi powiedzieć Kacprowi. Może ojciec ulituje się i zgodzi na ich ożenek. Potem najwyżej ze wsi pójdą i tyle ich ludzie będą widzieli.
Płakała w poduszkę, aż obudziła się śpiąca obok Kaśka.
– Stefciu? Co ci jest? Chora jesteś? – spytała zaspanym głosem.
– Nie, śpij – pociągnęła nosem.
– Może rodziców wołać trzeba? – Kaśka uniosła się na posłaniu gotowa nieść pomoc.
– Nic mi nie jest, Kasiu. Śpij, noc jest – prosiła, łkając.
– Jeśli nic ci nie jest, to czemu płaczesz? – Siostra nie dawała za wygraną.
– Kaśka, ciszej, bo Marcysię obudzisz.
Stefcia uważnie spojrzała na śpiącą dziewczynkę. Na szczęście oddech miała spokojny, miarowy. Nic nie zwiastowało, żeby miała się ocknąć. Przytuliła Kaśkę i obie ułożyły głowy na poduszkach. Kasia odwróciła się na bok i prawie natychmiast zasnęła. Stefcia wzdychała niespokojnie. Szaro robiło się za oknem, a ona jeszcze nie spała. Bała się tego, co ją czeka. Była przekonana, że nic dobrego.
Od wczesnego świtu wypatrywała okazji, by spotkać się z Kacprem. Nie było to proste. Kacper, od rana zajęty w oborze, nawet nie zerkał w jej stronę.
Stefka też miała robotę. Dzisiaj z Antoniną chleby piekły. Trzeba się było ostro uwijać, do pieca dokładać drwa, żeby ogień buchał. W dzieżach drewnianych miesić ciasto. Każda robiła to jak mogła najlepiej. Ojca nie było, pojechał do miasta z Alojzym. Przynajmniej było trochę ciszy i spokoju.
Kiedy bochny leżały już na blachach i ciasto wyrastało przed wsunięciem do pieca, Stefcia założyła chustę na głowę i wypadła na podwórko. Rzuciła krótko Antoninie, że za potrzebą idzie. Kacper drzewo rąbał. Usłyszał, że drzwi od domu odmykają się i spojrzał w jej stronę. Skinęła delikatnie, dając mu znak. Kacper poukładał na ręce polana i skręcił do komórki, w której był składzik. Ledwie zniknął, Stefcia wsunęła się do środka. Mężczyzna chwycił ją w objęcia. Przylgnęła do niego, do jego twarzy. Do zimnych policzków.
– Kacper, dziecko twoje noszę! Nie wiem, co będzie! – oświadczyła.
Głos jej drżał z emocji.
– Stefciu, co ty gadasz? – Mężczyzna patrzył na nią z niedowierzaniem.
Uchwyciła jego dłonie i dotknęła nimi swojego brzucha.
– Rusza się już. Rusza. Rusza – powtarzała jak w transie.
Kacper przysiadł na drewnianym pieńku. Zbladł.
– Stefciu, musimy stąd odejść – stwierdził stanowczo.
– Co ty? Dokąd? Gdzie mamy iść? – Stefcia była jeszcze bardziej przerażona.
– Do miasta. Szukać roboty. Ślub weźmiemy. Tu dla nas miejsca nie ma – mówił pośpiesznie, na poczekaniu tworząc rozwiązania.
Stefcia zaczęła chlipać. W przeciwieństwie do Kacpra nie miała żadnych pomysłów. Całym sercem chciała z nim być, ale to, o czym mówił, nie mieściło jej się w głowie. Nie wyobrażała sobie innego życia niż to, które znała, rozumiała, oswoiła. Ale może tak trzeba będzie zrobić? Iść w nieznane. Na poniewierkę. Łzy spływały jej po twarzy. Wreszcie oprzytomniała. Za chwilę Antonina będzie jej szukać. Wyszła przecież tylko na chwilę. Wytarła łzy fartuchem. Odchodząc, spojrzała na Kacpra. Kolory wróciły mu na twarz i gdyby nie zaciśnięte usta, nic nie zdradzałoby wewnętrznego napięcia mężczyzny.
***
– Kto to?! Gadaj natychmiast! Z kim się łajdaczyłaś?!
Ignacy szarpał Stefcię i okładał zaciśniętymi rękami.
Młoda kobieta próbowała się wyrwać z uścisku i odchylała głowę, aby nie dostać w nią pięścią.
– Wiesz, co zrobiłaś?! Co za wstyd!
Antonina z dwiema najmłodszymi dziewczynkami przywarły do ściany. Marcysia i Rozalka tuliły się do matki. Bronek dla bezpieczeństwa uciekł do sąsiedniego pokoju. Za nim Kaśka. Dawno nie widzieli ojca w takim stanie.
– Zostaw ją, ojciec, bo zabijesz! – Na tę scenę wkroczył do kuchni Alojzy.
– To zabiję! – Ignacy trząsł się cały i głośno dyszał. – Ty się nie wtrącaj! Masz robotę!
Ale Alojzy próbował wyrwać siostrę rozwścieczonemu ojcu i rozdzielić ich. Udało się.
Ignacy jednak nadal wymachiwał pięściami.
– Wypieprzę ją z domu, latawicę! Niech idzie stąd!
Stefka wiedziała, że jeśli teraz powie o Kacprze, ojciec gotów rzucić się go mordować. Musiała milczeć. Za wszelką cenę. Dopóki ojciec się nie uspokoi.
– Zejdź mi z oczu! – krzyknął.
Posłusznie wykonała polecenie. Antonina próbowała łagodzić sytuację. Zaczęła nakrywać do stołu. Ale nie na wiele to się zdało. Ignacy rzucił coś na podłogę i wyszedł, trzaskając drzwiami. Stefcia nie wiedziała, co spadło na ziemię. Słyszała tylko stłumiony odgłos, ale nawet nie zamierzała zaglądać do kuchni i sprawdzać.
Wkrótce miała się przekonać, że to był początek wybuchu złości u Ignacego. Najgorsze miało nadejść. Ojciec traktował ją jak powietrze. Przestał się do Stefci odzywać. Omijał córkę, jakby jej nie było, jakby była zarażona. Antonina z kolei rzucała w jej stronę półsłówkami. Stefka czuła się potwornie. Odrzucona, niemal wyklęta. Zrozumiała, że taką karę jej wymierzyli. Nawet dzieciaki rozmawiały z nią na początku tak, aby rodzice nie widzieli.
Tego dnia pobiegła na cmentarz. Chciała jak najszybciej spotkać się z matką. Stanąć nad grobem i poukładać wszystko w głowie. Kacper cały czas namawiał, żeby odeszli do miasta. Ale ona wciąż się bała. Nie wiedziała, co gorsze. Lęk przed nieznanym czy znoszenie upokorzenia w domu. Obowiązków nie ubyło. Nikt nie zwracał uwagi na jej stan. Miała nawet wrażenie, że Antonina dokłada jej pracy, łącznie z noszeniem wody ze studni. Związywała pasem brzuch. Nakładała luźne sukienki i na to fartuch, aby ukryć zaokrąglające się kształty. Na razie żaden z sąsiadów nie zorientował się w sytuacji.
Któregoś marcowego dnia ojciec zarządził rodzinną naradę. Zaplanował ją na wieczór. Kiedy dzieci będą spały. Mieli być tylko dorośli. Stefcia, Antonina, ojciec i Alojzy. Tak się stało.
– Za mąż pójdzie – zaczął bez ogródek ojciec.
– Jak za mąż? – Antonina zaskoczona spojrzała na męża. – Za kogo? Przecież ona panna z dzieciakiem będzie. I to nieślubnym.
– Nie przerywaj mi! – warknął Ignacy.
– To nie moja sprawa. Po co mam tu siedzieć? – zaprotestował Alojzy. – Róbcie, co uważacie.
– Siedź! – powstrzymał go Ignacy. – To sprawa całej rodziny. Twoja również.
– Czy ja się puszczałem? – burknął Alojzy, ale widząc ponurą twarz ojca, został.
– Za mąż pójdzie. Znalazłem gospodarza, który ją weźmie. Ale jak tylko dzieciaka urodzi, do sióstr zakonnych się go odda, żeby ludzie we wsi nie widzieli, że to Stefki. Ślub wezmą u nas w kościele, żeby wstydu nie było. A potem wyjadą. I dzieciaka od sióstr odbiorą.
– Co ty, Ignac, gadasz za brednie? A to się tak godzi? – Antonina kręciła głową. – Matko Bosko! Na to nam przyszło, takie matactwa robić? Bo głupiej dziewusze kochania się zachciało.
– Ojciec, a kto z dzieckiem Stefkę zechce? – zapytał Alojzy.
– Wszystko załatwione. Mam umówionego człowieka. Nie pytajcie. Ale ugadałem. Najgorsze, że musiałem przyobiecać mu więcej na posag. Targował się, ale najważniejsze, że załatwione.
Stefka nie wytrzymała. Poderwała się z ławy.
– Za mąż pójdę, ale nie za obcego! – krzyknęła. – Wyjdę za kogoś, kogo kocham!
– Ty się, głupia, nie odzywaj! – zbeształ ją ojciec. – Masz najmniej do gadania.
– Za Kacpra pójdę i stąd wyjedziemy. Tyle mnie zobaczycie! – zawołała, płacząc.
W złą godzinę słowa te wyrzekła. Ojciec podskoczył jak oparzony.
– To znaczy, że to ten bydlak! Co pod moim dachem siedział?! – krzycząc, rzucił się do drzwi.
Zanim reszta rodziny zorientowała się, pobiegł do stajni i bat mocny chwycił.
– Ty łajdaku! Ty gnoju! Ja ci zaraz pokażę! Wybiję ci pieprzenie z głowy!
Niczego niespodziewający się Kacper, który akurat szedł do stodoły, nie zdążył odskoczyć, a już jeden raz oberwał. Ignacy wymachiwał batem na prawo i lewo, a razy spadały na mężczyznę.
– Ty gnoju, córkę mi zepsułeś! Na zmarnotrawienie ją wystawiłeś! Na wstyd i hańbę!
Posypały się gorsze bluźnierstwa.
– Żebym cię więcej u siebie nie widział! Bo zabiję! Zbieraj się i wynocha stąd! Nigdy mi nie wracaj! Nie masz tu powrotu!
Stefcia próbowała powstrzymać szalejącego ojca. Niestety, skutek był taki, że i ona batem oberwała. Rzuciła się za Kacprem.
– Tylko spróbuj za nim iść! – groził ojciec. – Tylko spróbuj!
Zastygła ze strachu. Stanowczy, nieznoszący sprzeciwu głos ojca zatrzymał ją w miejscu. Ze łzami w oczach opadła na ziemię i patrzyła, jak Kacper odchodzi z niewielkim zawiniątkiem.
– Wrócę po ciebie, Stefciu! – krzyknął na odchodne i zniknął za ogrodzeniem.
– Po moim trupie! – wołał Ignacy. – Za chleb mój i dobre serce tak mi gnojek odpłacił – wzdychał do siebie na głos. – Za dobre serce córkę mi zepsuł.
Dramatyczna scena rozgrywała się na oczach całej rodziny. Dzieciaki klęczały w oknach, Antonina i Alojzy stali w progu domu. Alojzy schylił się i podniósł Stefcię.
– Przestań beczeć – zwrócił się do niej. – Znasz ojca i wiesz, że jak coś postanowi, to nie popuści.
Miał rację. To było najbardziej bolesne. Wiedziała o tym doskonale, że upór ojca, zwłaszcza gdy sobie coś umyślił, był nie do pokonania. Nie liczył się wtedy z uczuciami innych. Ważne było wyłącznie to, co według zasad i tradycji uważał za właściwe. A w tradycji i jego pojmowaniu świata nie mieściło się, żeby córka miała dziecko z parobkiem i w dodatku chciała się z nim połączyć węzłem małżeńskim. Parobek był kimś gorszej kategorii. Biedakiem. Golcem. To nie był kandydat dla córki. W dodatku wywodzącej się z byłej szlachty drążkowej. On – Ignacy – by tego nie przeżył. Jego honor doznałby uszczerbku. A na to nie mógł pozwolić. Nigdy.
Odejście Kacpra stało się tematem zakazanym, do którego w rodzinie nie wracano. Wszyscy się tak zachowywali, jakby nigdy go nie było. Jakby nie istniał. Ignacy chciał wymazać jego imię z pamięci wszystkich domowników. Rodzina się podporządkowała. Jedynie Stefcia nie mogła się pogodzić ze stratą wielkiej miłości. Coś w niej pękło. Umarło. Żyła, ale była jak martwa. Cierpiała w samotności, bo przecież nikomu nie mogła się pożalić. Nawet odwiedziny u matki na cmentarzu nie uśmierzały bólu. Wszystko w niej skamieniało.
Mijały dni. Jeden podobny do drugiego. Brzuch było coraz trudniej ukryć. Rodzice zdecydowali, że w niedziele nie będzie jeździć do kościoła, żeby sąsiedzi się nie zorientowali. Rozpowiadali więc, że Stefka chora. Musi leżeć.
– Stefciu, musisz być nieszczęśliwa – powiedział do niej pewnego dnia Bronek.
Spojrzała na brata zaskoczona.
– Dlaczego tak myślisz?
– Widzę, że się zmieniłaś – odpowiedział. – Nie uśmiechasz się jak kiedyś.
Słowa brata zdumiały Stefcię. Jako jedyny zainteresował się jej problemami. Przejął nimi. Tylko on dostrzegał to, co inni uważali za nieważne i bzdurne.
– Lubiłem Kacpra – stwierdził nagle. – Szkoda, że go nie ma. Jak będę starszy, zaopiekuję się tobą – zapewnił na koniec.
Po raz pierwszy od długiego czasu się uśmiechnęła. Rozczuliły ją wyznania młodszego brata.
– Dobrze, Broniś, dobrze.
– Zobaczysz, że tak zrobię.
Bronek w dziecięcym zapewnieniu był szczery, jak tylko dziecko potrafi.
Wkrótce inne sprawy zaprzątnęły głowy domownikom. Coraz częściej mówiono o wojnie. O tym, że wisi na włosku. Ojciec jak zwykle upominał Alojzego, który teraz nie krył się z poglądami na temat Hitlera i jego sympatyków. Ignacy jak to Ignacy nie chciał, zwłaszcza przy dzieciach, mówić za dużo o polityce. Z kobietami też nie widział sensu dyskutowania, bo przecież one i tak na niczym się nie znają. Czasem z sołtysem pogadał albo z innymi bardziej zorientowanymi gospodarzami.
– Stefciu, boję się wojny – pożalił się kiedyś siostrze Bronek. – Nie chcę, żeby wybuchła.
– Wiem, Broniś, wiem, nikt nie chce i na pewno jej nie będzie – uspokajała brata.
Sama w to nie wierzyła. Nie umiała objąć w umyśle tego, po co Niemcy mieliby nową wojnę rozpoczynać, jeśli zaledwie dwadzieścia lat temu tamta się skończyła. Zresztą w jej wsi mieszkali od dawna i Polacy, i Niemcy. Spotykali się, rozmawiali, nawet sobie pomagali. Żyli w zgodzie. Kto z kim miałby walczyć. Sąsiedzi z sąsiadami? Po co?
Bronek jednak nadal powtarzał, że boi się wojny i młodsze dziewczynki też coraz lękliwiej mówiły o niej. Aż Antonina zirytowała się i zakazała w domu rozprawiać o wojnie.
Janek urodził się 7 czerwca 1939 r. Poród trwał kilkanaście godzin. Stefka zwijała się z bólu i jęczała. Ale Antonina nie posłała po babkę do wsi, żeby przy porodzie pomogła. Ludzkiej obmowy się wstydziła i bała. Sama postanowiła dziecko przyjąć. Choć wcześniej tego nie robiła, ale widziała przecież porody u siostry, gdy ta jeszcze żyła. Sama też rodziła, więc uważała, że bez trudu sobie poradzi.
– Jeśli dziecko ma żyć, to Bóg mu pomoże – oświadczyła. – A jak ma umrzeć i ono, i matka, to taka Jego wola.
Słysząc te słowa, Stefka jęknęła jeszcze mocniej. Ból był okrutny, a ona ledwo żywa.
– Przyj mocniej, widzę główkę! – zawołała Antonina. – Jeszcze trochę. I nie jęcz, bo cię wszędzie słychać. Zachciało się kochania, to teraz musisz cierpieć.
Stefka czuła, że wypycha dziecko z siebie ostatkiem sił. Gdy usłyszała dziecięce kwilenie czy raczej skomlenie, westchnęła z ulgą. Antonina obmyła szybko noworodka i za chwilę położyła obok Stefci.
– No, masz, nakarm go, bo głodnego do sióstr nie zawieziemy – powiedziała ostro.
Mały przyssał się do piersi. Czerwone, pomarszczone ciałko poruszające się obok w niczym nie przypominało dorodnych zdrowych niemowlaków. Ale chłopczyk ssał matczyną pierś z zapałem. Dyszał jak przy ogromnym wysiłku. Patrzyła na niego i zastanawiała się, jakby to było, gdyby Kacper był obok. Ale to były mrzonki. Kacper od momentu odejścia ze wsi nie dał o sobie znać.
Antonina i Kasia umyły podłogę z resztek krwi. Wyniosły gałgany i płótna do prania. Wszedł Ignacy. Spojrzał obojętnie na dziecko i na Stefcię.
– Gdy się ściemni, zabiorę dzieciaka i odwiozę – oświadczył.
Stefcia spoglądała na syna i wiedziała, że będzie tak, jak ojciec zaplanował. A ona musi się z tym pogodzić.
Tego wieczoru mały Jaś opuścił dom, w którym się urodził. Nigdy do niego nie wrócił. Niebawem i Stefka miała opuścić ten dom. Z poślubionym mężem, Stanisławem.
Poznała go trzy dni po porodzie. Był od Stefci dużo starszy. Ona, dziewiętnastolatka, wyglądała na jego córkę. Ojciec Stefci sprawiał wrażenie zadowolonego. Częstował gościa gorzałką, choć ten niechętnie po nią sięgał. Twierdził, że jest przeciwnikiem picia, bo wódka tylko w głowie mąci. Sprawiał wrażenie twardego w obejściu. Wypowiadał się krótkimi zdaniami. Ale Ignacemu spodobało się to, co mówił o gospodarce. O ziemi. Stanisław wyjaśnił, że dla niego najważniejsza jest ziemia. I dla niej wszystko zrobi. Lubił pracę i szczycił się tym, że nienawidzi marnować dnia, bo, jak przekonywał, dzień bez pracy to dzień stracony. Mężczyźni wyraźnie do siebie pasowali, więc bez trudu dogadywali się. Stefcia, która jeszcze odczuwała trudy porodu, musiała krzątać się i podawać do stołu. Antonina zerkała na nią srogo i popędzała, aby gościowi niczego nie zabrakło. Chleb, kiełbasa, gorzałka. Nawet ciasto stanęło na stole. Młoda kobieta słaniała się już na nogach, ale dzielnie znosiła niedogodności.
Termin ślubu ustalono na koniec czerwca. Miała to być skromna uroczystość bez przepychu. Trochę najbliższej rodziny i sąsiadów. Czasy były niepewne z uwagi na doniesienia o wojnie, więc nikt nie zamierzał świętować. Pospiesznie uszyta skromna sukienka i welon na głowie nie nastrajały Stefci pozytywnie. Coś w duszy nie dawało jej spokoju i ostrzegało, że ożenek nie da jej szczęścia. Odpędzała złe myśli, jak mogła. Była przerażona obcym nieznanym mężem i tym, że lada dzień wyjedzie ze swojej wsi i uda się w nowe miejsce, gdzie będzie sama. Bez bliskich. Zdana na łaskę i niełaskę człowieka, którego wybrał jej ojciec. Odczuwała niechęć, gdy Stanisław przyciskał się do niej i dotykał. Próbowała delikatnie odsuwać się, ale on nic sobie z tego nie robił.
Szybkie zapowiedzi i szybki ślub może niektórych dziwiły, ale na wsi specjalnie tego nie komentowano.
Po ślubie Stefka zaczęła się pakować. Nie miała zbyt wielu rzeczy. Na wozie oprócz ubrań wylądowały jeszcze dwie pierzyny, kilka sprzętów do kuchni, obraz Jezusa i Matki Bożej w pięknych, zdobionych ramach, mała komoda, talerze i garnki. Cała rodzina wyszła przed dom, żeby pożegnać młodą mężatkę.
Alojzy uściskał ją, siostry rzuciły się do Stefci i obejmowały ją mocno. Bronek płakał, gdy go przytuliła.
– Broniś, przecież nie jadę na koniec świata – uspokajała go.
Dziewczynki też łkały. Antonina objęła ją i spojrzała w oczy.
– Musisz sobie radzić. Pamiętaj. Cokolwiek będzie, kobieta musi wszystko znieść. Taki jej los – wyszeptała.
– No to w drogę! – Ignacy był oszczędny w słowach. – Ruszajcie! Z Bogiem!
Stefka ulokowała się obok męża. Pojechali. Nie miała siły oglądać się za siebie. Wiedziała, że gdyby się odwróciła, chyba musiałaby zatrzymać konie i wrócić do domu. Tego zrobić nie mogła. Do tego domu nie miała powrotu. Jej miejsce zajmie teraz Kasia, jako najstarsza wiekiem. To ona będzie odpowiedzialna za młodsze rodzeństwo, za prace, które jeszcze niedawno należały do jej obowiązków. A ona? Ona będzie gospodynią. W nowym domu, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od rodzinnej wsi.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Copyright © Oficynka & Beata Bartczak, Gdańsk 2021
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021
Opracowanie redakcyjne: Jolanta Zientek-Varga
Korekta: zespół
e: © maria-orlova/pexels; © daria-shevtsova/pexels;
© Triff/shutterstock.com; © riekephotos/shutterstock.com
ISBN 978-83-66899-71-1
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek