Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
11 osób interesuje się tą książką
Najgłośniejszy włoski debiut ostatnich lat!
Nagroda Io Donna 2023 Nagroda Bancarella 2024 Nagroda John Fante Opera Prima 2024
Jakie dziedzictwo otrzymujemy w darze od babek, matek i kobiet, które żyły przed nami?
Pierwszą z kobiet rodziny Maravigliów była Rosa. Urodziła się na początku XX wieku w maleńkiej wiosce w górach, a jej imię okazało się przepowiednią. W świecie mężczyzn, którym wszystko wolno, była niczym kwiat róży: uparta i wytrwała, a kiedy trzeba, potrafiła zaciekle się bronić. Gdy spotkała Sebastiana Quarantę, „jedynego mężczyznę na świecie, który nie miał pojęcia, jak się leje babę”, zdecydowała się uciec z domu. W nowym miejscu razem z mężem otworzyła osterię – lokal, który rozsławił ich na okoliczne wioski.
Tam, gdzie kwitną cytryny to wypełniona emocjami saga o życiu Rosy, jej córki oraz wnuczek. Selmy o dłoniach delikatnych jak wychodzące spod nich hafty, walecznej Patrizii, pięknej niczym gwiazda filmowa Lavinii i marzącej o studiach za granicą Marinelli. To także opowieść o mężczyznach, którzy okazali się najgorętszą miłością, największym wsparciem, najjaśniejszą nadzieją i najboleśniejszym rozczarowaniem.
Każda bohaterka powieści musi zmierzyć się ze światem, w którym kobiety grają drugoplanowe role. Mimo że ich życie okazuje się cierpkie niczym sycylijskie cytryny, potrafią docenić jego piękno.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 594
Mojej matce, moim ciotkom
i babce, po której odziedziczyłam nos
M jak Maraviglia
Dziś jest wietrznie i deszczowo.
Zazwyczaj w czerwcu jeździ się już nad morze i skrobie sardynki, żeby wrzucić je później na grilla rozpalonego na tarasie dachowym. Dziś jednak lepiej nie wyściubiać nosa z domu. Niebo jest ciężkie jak beton, a chmury mkną w pośpiechu na sam kraniec Ziemi. Nakładają się na siebie warstwami pogłębiającej się szarości.
Selma jest w łóżku, leży już od dłuższego czasu.
Rosa przynosi jej posiłek: rosół z kury i mleko, jedyne, co Selma jest w stanie przełknąć. Jakiś czas temu starsza kobieta wbiła sobie do głowy, że tylko i wyłącznie ona będzie gotowała dla córki. Już wcześniej łajała każdego, kto odważyłby się podejść bez pozwolenia do jej emaliowanych garnków i noży o hiszpańskich ostrzach, strzeżonych pilnie pośród kuchennych skarbów jak medale za męstwo, teraz jednak odchodzi od zmysłów za każdym razem, gdy ktoś przesunie jej patelnię na inny palnik czy zamiesza zupę. Spędza przy kuchence długie godziny, warząc smakowity bulion, tak delikatny, że prawie pozbawiony charakterystycznego zapachu: jedyną strawę dobrą na słabiutki jak u wróbelka apetyt Selmy.
Siedząc przy łóżku na krześle z twardego drewna, Rosa przygląda się pochlipującej wywar córce i głęboka zmarszczka dzieli jej czoło na pół.
– Dziecko drogie, już ja wiem, czemu ci nic przez gardło nie przechodzi. Bo jesz na leżąco. Chrześcijański to zwyczaj i obowiązek spożywać obiad i kolację na siedząco, jak należy. Pokarm wchodzi i wychodzi wtedy najwłaściwszą drogą.
Zmusza ją do podciągnięcia się do góry, pomaga oprzeć plecy o poduszki. Selma próbuje się wyprostować na łokciach, usztywnia barki, tak jak kazała jej nauczycielka haftu, gdy była jeszcze małą dziewczynką. W tej pozycji jednak boli ją w piersi i każdy oddech zmienia się w suchy i przerywany świst. Jedynym sposobem na opanowanie napadów kaszlu, wypowiedzenie kilku zdań z rzędu jest pozycja leżąca, w której ciężar jej ciała rozkłada się na dolną część kręgosłupa i nogi wyciągnięte płasko przed siebie, a plecy oparte są o cztery duże poduszki ułożone jedna na drugiej i sięgające aż do szyi. Kiedy wraca jej oddech, przełyka jeszcze odrobinę bulionu. Dopiero wtedy Rosa odpuszcza i pozwala jej w spokoju zająć się robótką. Singer kurzy się w salonie – od wielu tygodni Selma nie wyściubia nosa na zewnątrz. Teraz zabija czas wyłącznie haftami. Córki przystają obok jej łóżka i na zmianę podają jej to tamborek, to koszyk z przyborami, to okulary. Patrizia, która nigdy nie potrafiła usiedzieć w miejscu, waruje pod toaletką matki, nie spuszczając z niej ani na chwilę swoich czarnych oczu. Nerwowe spojrzenie rejestruje każdy jej ruch. Wystarczy lekkie skinienie głowy, gdy napad kaszlu wreszcie mija, i Patrizia natychmiast wręcza jej robótkę: pełną zawijasów błękitną literkę M wyszywaną jedwabną nicią na białej kanwie. Lavinia ze swojego miejsca na materacu, obok nóg matki, spogląda, jak migająca igiełka wyznacza zarys eleganckiego inicjału na tkaninie.
– Dlaczego akurat M, mamo?
– Gamoń jesteś czy co? Jak myślisz, dlaczego M? – odpowiada Patrizia, zanim jeszcze Selma zdąży otworzyć usta, a Lavinia piorunuje ją morderczym spojrzeniem. Jeśli siostra nadal będzie wyzywała ją od gamoni, to w końcu wszyscy uznają, że naprawdę jest głupia.
– Patri, czy ktoś cię o coś pytał? – odcina się. – Zawsze musisz wtrącić swoje trzy grosze.
– Koniec tych pyskówek, jedna i druga. – Głos Rosy ucisza wnuczki, podczas gdy Selma muska palcami wierzch dłoni Lavinii, by poprosić ją, żeby przewlekła nitkę przez oczko igły. Lekarstwa sprawiają, że słabo widzi, mgli jej się od nich w oczach i na umyśle.
Urażony grymas Lavinii ustępuje minie pełnej skupienia.
Teraz to Selma przerywa ciszę.
– To haft do naszycia na szkolny fartuszek twojej siostry. Chciałam jej wyszyć „Maraviglia” na kieszonce, ale może wystarczą same inicjały. Swoją drogą, mamy od razu pierwszą literę imienia, jeśliby się dobrze zastanowić. – Wskazuje czubkiem nosa na swoją najmłodszą córkę Marinellę, a ta, wyciągnięta w nogach łóżka, podnosi jasnowłosą główkę znad kartek, na których rysuje fale i zawijasy czerwoną i niebieską kredką. Jest niska i zajmuje niewiele miejsca na materacu – tak samo zresztą, jak i Selma; od wielu dni mieszczą się tu wszystkie jak kocięta w koszyku.
Dzisiejszy dzień ma kolor przedwczorajszego mleka, biało-zielonkawy. Selma leży w łóżku, owszem, ale ubrana jest jak do wyjścia: ma na sobie czerwoną spódnicę do kolan i fioletową bluzkę – obie te barwy uwydatniają tylko bladość jej skóry i sprawiają, że wygląda jak kropla krwi na białym prześcieradle.
Późniejszym popołudniem odkłada robótkę na łóżko i oznajmia, że nie czuje się dobrze. Nie chce już popijać bulionu, nie ma ochoty na mleko. Lavinia zwilża tylko usta matki chusteczką haftowaną w margaretki. Patrizia rusza do telefonu i dzwoni po lekarza. Ta z córek, która zawsze porusza się żwawo i energicznie, teraz zdaje się mieć kolana jak z waty, jak kiedy za dzieciaka szła ze szkoły pod wiatr, walcząc ze śnieżną zawieruchą. Gdy wraca do matczynej sypialni, nie znajduje w sobie odwagi, by podejść do łóżka. Przycupnięta w kącie pokoju, spogląda na Selmę: na jej skroń opartą o poduszkę, kosmyki włosów przyklejone do czoła, rozpięty kołnierzyk bluzki, dłonie złożone na podołku, skrzyżowane kostki obok miejsca, w którym siedzi Marinella. Jeszcze kilka miesięcy temu Selma rankiem wybierała się na targ, a po powrocie zamykała się w pokoju, gdzie szyła i szyła bez końca; kładła się do łóżka dopiero po obiedzie, gdy w domu panował porządek. Poza tymi chwilami Patrizia nigdy nie widziała, by matka pozwalała sobie na leżenie za dnia.
Lavinia nawet nie myśli, by puścić jej rękę, a Selma mocno ściska dłoń córki.
– Mamo, pomóc ci się podnieść? Będzie ci się lepiej oddychało. Może trochę przewietrzymy w pokoju, jeśli chcesz.
– Tak mi dobrze. Zaraz wszystko przejdzie.
Rosa, siedząca po drugiej stronie łóżka, wyciąga palce na pościeli, gładzi rękę wnuczki.
– Zostaw ją w spokoju.
Lavinia zawsze i bez wyjątku robi to, co każe jej babka, ale teraz nie spuszcza oczu z warg Selmy, czekając na każde możliwe życzenie matki, które mogłoby wydostać się z jej ust z chrapliwym oddechem. Ta się jednak nie porusza, nawet gdy robi pod siebie siku.
– Gdzie Marinella? – Selma resztką sił omiata wzrokiem pomieszczenie. Jej najmłodsza córka siedzi teraz, trzymając się kurczowo gałki łóżka, plecy opiera o drewnianą ramę. Twarz ma jak z kamienia.
– Marine, chodź tu, troszkę bliżej – wzywa ją Lavinia.
Marinella posłusznie się przysuwa, ale Selma nie jest w stanie wysunąć palców z dłoni Lavinii i głaszcze najmłodszą córkę wyłącznie myślą.
– Zawsze bądź grzeczna i słuchaj swoich sióstr.
Zmienił się jej zapach. Gdy jest już blisko, Marinella wyczuwa woń czegoś nadpsutego dochodzącą z piersi matki i mieszającą się z zapachem jaśminu, który Rosa zazwyczaj wkłada pod jej poduszki.
Selma drży, a razem z nią łóżko, sufit, ściany i podłoga.
– Jezus Maria, trzęsienie ziemi! – wykrzykuje Rosa.
Patrizia podbiega do Marinelli i chwyta ją w ramiona, by uchronić dziewczynkę przed czymkolwiek, co mogłoby się zawalić, runąć, przysypać ją i zranić; rzuca się na ziemię i razem z nią ukrywa się pod łóżkiem. Marinella zatapia nos gdzieś pomiędzy szyję a obojczyk swej najstarszej siostry, nie ma zamiaru już nigdy wychylić się ze swojej kryjówki.
Lavinia przylgnęła do materaca i ściska mocniej dłonie Selmy, wyobrażając sobie, jak wszystko w jej wnętrzu rozpada się na kawałki i cały ten gruz sypie się z góry na dół. Ona jednak tkwi w bezruchu, zamknięta w splecionych palcach matki. Nawet gdyby chciała, nie wiedziałaby, dokąd uciekać.
Rosa napotyka spojrzenie swojej wnuczki i nadstawia czujnie uszu spod upiętych w węzeł włosów: nasłuchuje ścian, dachów, podłóg i serc dygoczących przez minutę tak długą, jak całe jej życie. Myśli, że w gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic złego, gdyby trzęsienie ziemi zmiotło je i zabrało ze sobą – wszystkie razem, stłoczone przy jednym łóżku, bo najgorsze, co może się wydarzyć, to kiedy niektóre pozostają przy życiu, a inne nie.
I wtedy wszystko ustaje.
Jest 18 czerwca 1970 roku i Selma Quaranta umiera.
Dwadzieścia jeden lat, jak przyjęła nazwisko Maraviglia.
Rosa
1.
Prawo mężczyzn
Ojciec Rosy, Pippo Romito, zawsze powtarzał, że „w babę trzeba bić jak w dzwon, coby echo poszło”. I bił, aż dźwięczało, odkąd Rosa była dość duża, by przyjmować ciosy – a tych nie szczędził ani córce, ani jej matce. Kiedy mama zmarła, przedwcześnie, nie tylko przez cięgi, które jej spuszczał, ale i rozmaite bolączki, jak również szeroko pojęty niefart, do bicia pozostała mu już jedynie Rosa. Bracia też dostawali, owszem, ale mniej; może dlatego, że nie śmieli mu się sprzeciwiać, ale może też przez to, że byli mężczyznami i jakoś mniej sami sobie szkodzili.
Któregoś razu Rosa zapytała swojego brata Nina, jak to jest, że Pippo Romito nieustannie ich leje, a ten odpowiedział, że takie jest już prawo mężczyzn: ojcowie mówili, jak miało być, a obowiązkiem dzieci było ich słuchać, aż do chwili, gdy chłopcy sami stawali się ojcami, a dziewczęta pojmowały, jak należy się zachowywać. Tyle w kwestii wyjaśnień, które Rosa otrzymała od bądź co bądź męskiej części swojej rodziny. Próbowała również wypytywać Cecca, swojego starszego brata, ale od niego w odpowiedzi dostała tylko w twarz.
Jeden jedyny raz Rosa zadała pytanie również swojemu panu ojcu. Chodziło o to, dlaczego nie może od czasu do czasu wyjść sama z domu jak bracia. Miała chęć kupić sobie po mszy smażoną słodką cassatellę i zjeść ją, siedząc nad brzegiem strumienia, ze stopami zanurzonymi w wodzie, spoglądając na sokoliki przelatujące jej nad głową; wróciłaby przecież wystarczająco wcześnie, by zdążyć z przygotowaniami do niedzielnego obiadu – co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Pragnęła wyłącznie zaczerpnąć w płuca odrobiny wolności. Pippo Romito skazał ją na tydzień w łóżku po tym, jak sprał Rosę pasem, tylko dlatego, że przyszło jej do głowy zwrócić się do niego z tego typu wyznaniem.
– Dopókim żyw i dopóki świat nie wywróci się na lewą stronę, to ja w tym domu wydaję polecenia, a ty słuchasz. Nie na odwrót. Dotarło?
Sprowadzono medyka, doktora Russa. Przybył sprawdzić, czy Rosa nie ma aby połamanych kości. Zasugerował pojenie jej mlekiem i karmienie chlebem i miodem, by pomóc dziewczynie stanąć na nogi.
– Jedną córę macie, panie majstrze. Dbać o dziewczynę trzeba, wiecie? Zobaczycie jeszcze, jak wam się Rosina na starość przyda.
Były dwie rzeczy, które wprawiały Pippa Romita we wściekłość bardziej niż cokolwiek innego: to, gdy wyobrażał sobie siebie jako starca, i to, gdy inni mówili mu, jak powinien zajmować się swoimi sprawami. Poza tym w wieku trzynastu lat Rosa zaczęła już przeistaczać się w kobietę i jakoś nie było mu w smak, że bada ją medyk – mężczyzna. A zatem odprawił doktora Russa trzema butelkami oliwy, życzeniami wszystkiego dobrego i do widzenia. W jego miejsce Pippo Romito ściągnął do domu Gaetanę Rizzo, którą wszyscy przezywali Doktórką, bo potrafiła robić to, co lekarze, a pobierała opłatę w wysokości zaledwie jednej butelki.
Rosa nieraz widziała z daleka, jak kobieta przechadza się po wsi z szelestem ciemnych spódnic i powiewających na wietrze szali, z różańcami kołyszącymi się pod czarną chustą zasłaniającą głowę i połowę twarzy. Ludzie mawiali, że jest całkiem łysa, że nie ma małych palców u rąk, że to czarownica. Kiedy Rosa zobaczyła po raz pierwszy, jak Doktórka wchodzi do ich domu, podciągnęła prześcieradło aż pod sam nos – spod pościeli wyglądały tylko jej oczy śledzące ostrożnie każdy ruch kobiety w kuchni. Zdawało się, że nawet nie dotyka stopami podłogi, jak gdyby między klepiskiem a spódnicą była jeszcze przerwa na dwa palce. Gdy stanęła przed Pippem Romitem, dłonią odzianą w rękawiczkę naciągnęła chustę na twarz. Na czarnej tkaninie odznaczała się wypukłość czubka nosa i czoła. Nie podnosiła wzroku z ziemi. Każde polecenie ojca Rosy przyjmowała ze skinieniem głowy, sama nic nie mówiąc; a może mówiła cicho i do Rosy leżącej na łóżku nie dochodził jej głos. Pippo Romito zażyczył sobie wyraźnie, by Doktórka trzymała gębę na kłódkę – biada jej, jeśli zacznie rozpowiadać we wsi o tym, co się dzieje za jego drzwiami. W zamian za milczenie przyobiecał szczodre wynagrodzenie za jej usługi. Doktórka mogła wchodzić i wychodzić, kiedy jej się podobało, mogła brać swobodnie jajka od kur z ogrodu oraz zieleninę z grządek, żeby szykować maści i wywary, które należało podawać Rosie. Zaznaczył, że będzie jej płacił pod warunkiem, że przed wyjściem pościeli łóżka, zamiecie podłogę i zostawi coś gotowego do zjedzenia.
Kiedy Doktórka po raz pierwszy podeszła do jej łóżka, Rosa cała się trzęsła. Bracia ostrzegali ją, że koszyczek wiedźmy pełen jest pijawek czekających tylko, by łapczywie wpić się w jej skórę i wyciągnąć z niej nie tylko sińce, ale i całą krew, którą miała w ciele. Doktórka zsunęła z niej prześcieradło, a Rosa już szykowała zęby i pazury, żeby tylko nie dać sobie przystawić tych krwiożerczych bestii; jednak cała jej zuchwałość ulotniła się w chwili, gdy Doktórka opuściła czarną chustę i Rosa ujrzała jej twarz – ani starą, ani młodą, o oliwkowej cerze, kościach policzkowych wydatnych jak pomarańcze i o ciemnych oczach. Jednym słowem była to twarz kobiety, a nie wiedźmy. W dodatku miała włosy, i to niemało, splatała je w warkocz sięgający jej do pasa. A pod całą tą plątaniną szali, którą Doktórka z siebie ściągnęła, żeby wygodniej było jej się krzątać wokół Rosy, skrywała energiczne, krzepkie ciało.
Prawdą było jednak, że brakowało jej małych palców u rąk.
– Usiądź.
Rosa wrzasnęła, gdy Doktórka jednym mocnym ruchem nastawiła jej zwichnięty bark. W wiklinowym koszyku nie miała pijawek ani owadów, ale czyste bawełniane szmatki i mazidła z ziół. Umyła i opatrzyła jej niezabliźnione jeszcze rany i wtarła smarowidła w siniaki.
– Następnym razem, jak ci ociec będzie spuszczał cięgi, to odwróć się plecami i zakryj twarz. Wystarczy jedna szrama i nikt się na ciebie nie połakomi. Słuchaj się mnie, jeśli chcesz sobie znaleźć męża.
Od tamtego dnia Doktórka wracała do nich jeszcze wiele razy, choć z czasem zdecydowanie rzadsze były sytuacje, kiedy ciężka ręka Pippa Romita skazywała Rosę na przymusowe leżenie w łóżku. Coraz bardziej się starzał i mizerniał, podczas gdy jego córka wyrastała na smukłą i zwinną jak jaszczurka dziewczynę i naprawdę bez większego wysiłku udawało jej się umykać przed ojcowskimi zapędami. Czasem jednak dawała mu się sprać. W przeciwnym razie Pippo Romito nie miałby na kim się wyżyć i wyżywał się na kurach za chałupą albo na meblach roztrzaskiwanych w drobny mak. Wychodzili na tym jeszcze gorzej, bo kończyło się to tak, że nie mieli na czym siedzieć ani czego do garnka włożyć. Podczas jednej z domowych bitew Rosa poślizgnęła się i upadła twarzą na ziemię, a rozcięty łuk brwiowy krwawił jej tak, że zemdlała, i ojciec posłał Cecca – biegiem! – po Doktórkę. Żeby zamknąć krwawiącą ranę, kobieta użyła mikstury z dodatkiem rośliny zwanej kwiatem Matki Bożej wymieszanej z białkiem jaja; a żeby ocucić dziewczynę nieprzytomną po uderzeniu w głowę, dmuchnęła jej w nos mieszanką pieprzu i kadzidła. Rosa, która zdążyła się już poznać na umiejętnościach Doktórki w zakresie tamowania krwi, łagodzenia opuchlizny i zabliźniania rozciętej skóry, wybudziła się z omdlenia pełna pytań. Wskazywała na pojemniczki w koszyku i pytała jak najęta: „Do czego to służy?”, „A tego jak używacie?”, „A tamto skąd wzięliście?”. Doktórka odpowiadała jej z fachowością uczonej z prawdziwego zdarzenia – czy to z sympatii do Rosy, czy dlatego, że znudziło jej się być jedyną wiedźmą we wsi.
Po jakimś czasie Rosa była w stanie przygotować samodzielnie większość leczniczych smarowideł, które pomogły jej samej dojść do zdrowia. Koper, tymianek i cytryna na opuchliznę i sińce; nocne okłady z gliny, żeby ulżyć w bólu kości. Wiedziała też, że napar z anyżu pomaga na ból brzucha, a woda z ziemniaków na luźne stolce; a jej bracia, obaj cierpiący na żołądek, doceniali jej wiedzę. Jednak tym, co na dobre odmieniło jej życie, było odkrycie korzenia waleriany. Mieszała go z ziarnami maku i szykowała z niego napar, który nadawał mięsnym bulionom doskonały aromat i sprawiał, że Pippo Romito spał po nim jak suseł.
Rosa nigdy nie dowiedziała się niczego na temat życia Doktórki; zdobyła się jedynie na odwagę, by poprosić o przyuczenie w zakresie ziół, nigdy jednak nie zapytała, gdzie kobieta sypia, czy miała dzieci, po kim nosi żałobę, z czego żyła, kiedy nikt nie prosił jej do chorych. Jesienią 1922 roku to Doktórka się rozchorowała. Doktor Russo nie chciał do niej przyjść z wizytą i tak, po tygodniu wysokiej gorączki, z migdałkami opuchniętymi jak arbuzy i płucami, które zdawały się płonąć żywym ogniem, zmarła sama jak pies. Ksiądz proboszcz nie zezwolił na ostatni sakrament. Doktórkę podnieśli tylko ze słomianego posłania, a że już była ubrana na czarno, to pochowali ją tak jak znaleźli – za granicami wsi, przy dębowym lasku. Kiedy Rosa dowiedziała się o jej śmierci, uplotła dla niej krzyż z suchych witek.
Przez jakiś czas nie próbowała już warzyć mikstur i ucierać pomad. Zbyt wiele miała na głowie: pomijając sprzątanie, gotowanie i chodzenie na targ, jej zadaniem było noszenie ciężkich wiader wody ze strumienia. Kiedy docierała przed chałupę z plecami wykrzywionymi od wysiłku i dłońmi poznaczonymi od uchwytów, obaj jej bracia zanosili się od śmiechu.
– Tylko jedno wiaderko naraz niesiesz, Rosa? Tym to chyba sobie co najwyżej jagódki podlejemy – mawiał Cecco.
– Mogliśmy wziąć sobie osła, lepiej byśmy na tym wyszli – wtórował mu Nino.
We wsi noszeniem wody zajmowały się kobiety. Jedna stara wdowa, Cecca Kuternoga, zwana tak przez swój koślawy chód, mitrężyła cały dzień na tej operacji. W końcu Rosa, zmęczona tym codziennym widokiem, któregoś dnia wstała skoro świt i zanim jeszcze zdążyła złapać za własne dzbany, przyniosła do chałupy Kuternogi trzy pełne wiadra. Wdowa prawie zaczęła szlochać z wdzięczności, bo choć urodziła czterech synów, to trzech pomarło jej od chorób, a czwarty zginął w bitwie nad rzeką Piave. A córek nie miała. Toteż czując się zobowiązana względem Rosy, gdy ta przynosiła jej wodę do domu, dawała jej w zamian monetę dwulirową z wizerunkiem króla na rewersie. Gdy Rosa po raz pierwszy miała w dłoni prawdziwe pieniądze, o mało nie zemdlała z poruszenia. Opanowała się jednak, okazując należyty szacunek.
– Nie mogę tego przyjąć, pani Cecco.
Wdowa zacisnęła jej palce na monecie.
– Weź je, dziecko, bo ci się należą. I nie daj ich sobie wykraść braciom.
Rosa ruszyła ze swojej wioski piechotą aż do kolejnego sioła, i jeszcze następnego, tam, gdzie nikt jej już nie znał. Szła, jak prowadził ją nos węszący aromat świeżo upieczonego chleba, kruchego ciasta i smażonych sakiewek z ricottą. Za dwa liry od Cekki Kuternogi kupiła sobie cassatellę i rozkoszowała się nią, przechadzając się jak kot nad brzegiem strumienia. Odrywała zębami małe kęsy i oblizywała usta.
W wieku lat szesnastu Rosa poznała Sebastiana Quarantę. Była wiosna 1925 roku. Rolnicy ściągali w doliny ze wsi rozsianych na zboczach góry, sprowadzali zwierzęta, zwozili sery i warzywa na sprzedaż. Bastiano przyjechał na wozie pełnym botwiny, endywii, fasolki szparagowej i rozmaitych sałat. Ciągnęły go dwa osły, tak stare, że wyglądały, jakby w każdej chwili mogły wyciągnąć kopyta. Choć na głowie miał słomiany kapelusz z opadającym rondem i chłopskie łachy na grzbiecie, nie sprawiał wrażenia jednego z tych górskich tępaków. Był szczupły, miał długie nogi i ręce o smukłych palcach. Twarz o ostrych rysach i spiczasty orli nos zdawały się wyrzeźbione w pniu platana, i choć niespodziewany był to widok w tak ascetycznym obliczu, to jego oczy, wielkie, czarne i błyszczące, przywodziły na myśl oczy starych koni. Twarz zdawał się mieć zastygłą w grymasie melancholii, ale tuż pod skórą był wesoły jak świerszcz: kiedy mijał grupki dzieci, wygwizdywał im melodyjki na źdźble trawy, na którym potrafił grać jak na harmonijce – naciągał je przed ustami i dął. Dzieci śmiały się na to jego świstanie i żartobliwe prukanie ustami, kobiety przechodzące przed jego wozem promiennie się uśmiechały.
Gdy targ dobiegł końca, razem ze swoimi starymi osłami Sebastiano Quaranta zabrał ze sobą również Rosę. Jakim cudem się ze sobą zeszli, tego nie wiedział nikt. Większość ludzi we wsi nawet nie widziała, żeby rozmawiali. Inni twierdzili, że córka Pippa Romita nie mogła się doczekać chwili, by chlasnąć ojca na odlew, i że sobie na to zasłużył, bo głodził dziewczynę i katował ją przez całe jej życie. Tak czy siak, Pippo Romito wpadł w szał i zaczął szukać Rosy jak nawiedzony, razem z Cekkiem i Ninem przemierzając zbocze góry wzdłuż i wszerz. Ale ani tam, ani w dolinie nie znaleźli nikogo, kto powiedziałby mu, gdzie znajduje się jego córka.
To Rosa wpadła na pomysł ucieczki. Sebastiano chciał przedstawić się rodzinie, poprosić ją o rękę jak należy i poślubić w kościele w swojej wiosce. Jeśli Rosa by sobie tego zażyczyła, mogli się przeprowadzić i zamieszkać blisko chałupy jej ojca. Ale ona chciała tylko uciec, nic poza tym. Długie jasne kosmyki zachodziły jej na brew, którą Doktórka złożyła do kupy z pomocą kwiatu Matki Bożej, ale blizna nadal była widoczna.
– Pan ojciec robił ze mną, co mu się żywnie podobało. Nie ma potrzeby, żeby i tobie gębę rozkwasił.
Bastiano zapewnił ją, że się nie boi, że ma strzelbę na śrut i potrafi się nią posługiwać. Rosa nie chciała nawet tego słuchać, a jeśli już miała być szczera, to nie potrafiła go sobie wyobrazić z bronią w ręku. I tak uciekli, uciekli razem. Najprostszym dla Bastiana rozwiązaniem byłoby zabrać Rosę prosto do siebie, do domu wysoko w górach. Na wozie dotarliby tam w jeden dzień, a on miał na miejscu trochę ziemi na własność i małą chałupę. Okoliczni mieszkańcy darzyli go szacunkiem. Rosa jednak już wkrótce miała się przekonać, że Bastiano nigdy nie postępował tak, jak oczekiwaliby po nim inni, nawet jeśli miałby się pomylić i śmiać się później z siebie samego, zawsze wybierał to, co podpowiadała mu głowa, a nie to, co najłatwiejsze. Już on wiedział, że przywiezie Rosę do swojego domu jako żonę, a nie dziewczyneczkę, co ją porwał ojcu w dolinie.
Przy drodze pnącej się coraz wyżej i wyżej przez wioski znajdował się kościół – na wschodnim stoku góry, pośród łąki upstrzonej polnym kwieciem. Sebastiano i Rosa dotarli tam po kilku godzinach na wozie, a wyjechali zaraz po zachodzie słońca. Kościół był maleńki, pod wezwaniem Świętego Hieronima; zatrzymywali się przy nim wyłącznie chłopi z gór w drodze powrotnej z dolin, by wyznać grzechy popełnione na targu. Wybudowany był z białego kamienia, z wąską i strzelistą fasadą ozdobioną okrągłą rozetą i dwoma zawijasami wzdłuż bocznych krawędzi. Na noc drzwi wejściowe zamykano ciężkim łańcuchem. Bastiano zaproponował, żeby spali na wozie, a z samego rana poproszą księdza proboszcza, aby dał im ślub.
Noc spędzili, leżąc na twardym drewnie, ale żadne z nich nie spało. Sebastiano wpatrywał się w Rosę, a ta nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
– Czy ty zawsze robisz takie wielkie oczy?
– Nie zawsze. Zależy, na co patrzę.
Tamtej nocy podjęła decyzję: albo spędzi resztę życia u boku Sebastiana Quaranty, albo umrze.
Ksiądz proboszcz pobłogosławił im następnego dnia z rana przed obliczem Świętego Hieronima, nie zadając pytań, gdyż był z natury człowiekiem milkliwym, oraz dlatego, że Bastiano ofiarował na rzecz kościoła sporą część swoich zysków z targu. Na świadków wzięli sobie gospodynię, co robiła u księdza proboszcza, oraz wracającego akurat z pastwiska poganiacza bydła. Ceremonia odbyła się 15 czerwca 1925 roku. Rosa była pewna, że jej ojciec i bracia każą jej za to zapłacić, wcześniej czy później. Ale nikt nigdy nie zażądał jej zwrotu. Przeniosła się do San Remo a Castellazzo, gdzie Bastiano miał swoją ziemię. Po latach dowiedziała się, że jej brat Nino zginął przygnieciony przez wóz, a Cecco wyemigrował do Ameryki. Pippo Romito nigdy więcej nie próbował jej szukać.