Tam, gdzie nie pada - Micheal Sowa - ebook + audiobook + książka

Tam, gdzie nie pada ebook i audiobook

Micheal Sowa

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Ballada o śląskim Teksasie, czyli w poszukiwaniu ziemi obiecanej…

 

Pewnego dnia z dalekiego Teksasu do śląskiej wsi Płużnicy przychodzi list. To zaproszenie od franciszkanina, ojca Leopolda Moczygemby, skierowane do jego braci z rodzinami. Jest połowa XIX wieku. Płużniczanom, mimo zniesienia pańszczyzny, żyje się coraz trudniej. Postanawiają wyruszyć do Ameryki. Bardzo szybko się okazuje, że w tę podróż wybiorą się nie tylko krewni zakonnika… Kilkuset Ślązaków udaje się w ponaddwumiesięczną odyseję przez kraje niemieckie, Ocean Atlantycki i prerie Teksasu. Zakładają istniejącą do dziś osadę Panna Maria nieopodal San Antonio. Tyle historia, która stanowi tło ballady o teksaskich Ślązakach, pełnej humoru, wzruszeń i lokalnego kolorytu, gdzie ślonsko godka funkcjonuje na równych prawach z angielskim i hiszpańskim.

 

Czy Teksas okaże się dla Ślązaków rajem na ziemi? Zmieniają się realia, zmieniają się ludzie. Inne czasy, inny świat. Tylko… czy na pewno?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 15 min

Lektor: Tomasz Bielawiec
Oceny
4,4 (57 ocen)
29
22
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewa1966

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia!
00
wiolettast1

Nie oderwiesz się od lektury

"Tam gdzie nie pada" to opowieść o polskiej historii na której kartach zapisało się wyjątkowe wydarzenie. Cała wieś w połowie XIX wieku wyjechała do Teksasu. Zafascynowała mnie ta informacja. Czy to w ogóle było możliwe? Autor przedstawia nam realia uwczesnego życia. A nie było ono łatwe. Powszechna byla bieda i brud. I właśnie dlatego cała wieś zapakowała się na wozy i wyruszyła w wielką podróż. Serdecznie polecam wam tą książkę. Jest na prawdę fascynująca
00
Isgenaroth
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Wspaniale mi się tego słuchało. Miałem pewne wątpliwości, kiedy rozmyślałem jak przyswoję tę śląską gwarę. Nic bradziej mylnego, autor doskonale dostosował ją na potrzeby czytelnika, który z gwarą taką nie ma nic wspołnego. Cała powieść została rewelacyjnie przedstawiona przez lektora, jego głos powodował, że słuchałem treści z zainteresowaniem i często się śmiałem. Oczywiście to zasługa także autora, który stworzył nietuzinkową opowieść o marzeniach i ich realizacji. Nie chce się wierzyć, że to debiut. Z chęcią przeczytam kolejną powieść Micheala Sowy.
00
lucy1969

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła opowieść o zwykłych ludziach, opowiedziana z dużym poczuciem humoru, od której nie mogłam się oderwać.
00
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Powieść obyczajowa, przedstawiająca eksodus świeżo wyzwolonych z pańszczyźnianych okowów śląskich chłopów do Teksasu. Rzekomo wyzwolonych bo w rzeczywistości ten nowy porządek społeczno-prawny niewiele różni sie od starego. Formalnie minionego. Nie wiem na ile wierna prawdzie historycznej. Zwłaszcza w części, dotyczącej Teksasu. Przyznam jednak, że bardzo zręcznie napisana. Ciekawie. Barwnie. Autentycznie. Śląski folklor, śląska gwara, nawet odrobina dawnej śląskiej kuchni. Do tego sporo humoru. Bardzo mi się spodobała.
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-80-2

Ślązakom i pozostałym

OD AUTORA

Kiedy miałem jakieś 10 lat, usłyszałem moją mamę, rozmawiającą z kimś ze znajomych bądź krewnych, jak wypowiada zdanie brzmiące mniej więcej tak: „Wiesz, to jest tam, gdzie dawno temu cała wioska zabrała się i wyjechała do Ameryki”. Dzieci mają to do siebie, że zapamiętują różne potrzebne i niepotrzebne rzeczy. Tego zdania ja akurat nie zapomniałem, o Ameryce coś już słyszałem, sprawdziłem w atlasie — znalazłem parę kolorowych plamek na ostatnich stronach (ale przed Australią i Antarktydą). Temat ten zaczął mnie ciekawić, z biegiem lat nawet coraz bardziej, bo okazało się, że jest to poniekąd również historia naszej rodziny.

O co jednak chodzi?

Otóż w połowie XIX wieku przebywający w pobliżu San Antonio w Teksasie franciszkanin Leopold Moczygemba (tak, to jego prawdziwe nazwisko), który pochodził z Płużnicy niedaleko Strzelec Opolskich (mojej rodzinnej miejscowości) — właśnie tej wioski, o której wspomniała moja matka — ściągnął swoich braci z rodzinami do Ameryki. Były to czasy powszechnej emigracji, miliony Europejczyków przeprawiały się z biletem w jedną stronę przez ocean — za chlebem, wolnością i szczęściem. Płużniczanie przybyli do Teksasu w grudniu 1854 roku i w wigilię Bożego Narodzenia założyli tam pierwszą śląską osadę, którą nazwali Panna Maria. O wszystkim zresztą można przeczytać w internecie, trzeba tylko wbić w wyszukiwarkę parę odpowiednich haseł.

Na temat tego exodusu powstało mnóstwo publikacji naukowych, książek, jest też kilka filmów (na razie tylko dokumentalnych). Ponieważ temat nie przestawał mnie interesować, zastanowiłem się, czy może mógłbym z nim też coś zrobić. Zacząłem więc pisać. Niech będzie to powieść na kanwie wydarzeń sprzed niemal dwustu lat, pomyślałem. Nie musi być długa, nie musi być naszpikowana samymi historycznymi faktami, raczej niech wzbudzi w czytelniku zainteresowanie tym, co się wtedy działo. Zabrałem się do roboty i w ten sposób powstała ta oto książka.

Bohaterowie mojej powieści to zarówno postaci historyczne —na przykład ojciec Moczygemba i większość osób piastujących różne funkcje w pruskiej czy teksaskiej administracji, jak i osoby fikcyjne. Rodziny Poradów, występującej na stronach mojej książki, oraz ich ciemiężyciela (uwaga: spoiler w wersji light) nigdy nie było. Ale już wszystkie opisane miejscowości, niezależnie od tego, na którym kontynencie leżące, istniały, a nawet istnieją tam do dzisiaj.

Ślązacy w mojej powieści komunikują się w ich ojczystym języku — po śląsku. Jednak żeby czytelnik nieznający tej mowy zrozumiał, co tamci mają sobie do powiedzenia, zmodyfikowałem go nieco — na bardziej przyjazny dla nie-Ślązaków. Tu i ówdzie, aby oddać koloryt akcji, powtrącałem słowa czysto śląskie. Ich znaczenie można sprawdzić na końcu książki, gdzie załączyłem mały słownik śląsko-polski.

No i w końcu — klasycznie — należałoby podziękować osobom, które pomogły mi w pisaniu. A więc:

Piotrowi Smykale, badaczowi lokalnej historii powiatu strzeleckiego, z którym na samym początku omawiałem koncepcję powieści;

Gerhardowi Kurzajowi, propagatorowi historii śląskich Teksańczyków (czy może teksaskich Ślązaków), oraz Weronice Czernek z biblioteki uniwersyteckiej w Opolu, którzy dostarczyli mi niesamowitej ilości materiału pomocnego w pisaniu książki;

Franciszkowi Kurzajowi, bratu Gerharda, proboszczowi w miejscowości Bandera w Teksasie, prezesowi Fundacji Ojca Moczygemby, który przez kilka dni niestrudzenie obwoził mnie i mojego brata Artura po San Antonio i okolicach, pokazując, objaśniając, tłumacząc, jak wyglądało życie teksaskich ziomków wtedy i obecnie. Trzymaj się, Franek, w tym trudnym czasie!

Robertowi Kraikowi, mojemu kuzynowi, historykowi, z którym spędziłem wiele godzin na dyskusjach o historii Prus, Śląska i Ameryki. Jego nazwisko nosi jeden z moich bohaterów — ot, taki mój kaprys;

Ani Cieślar oraz mojej żonie Kasi za podzielenie się ze mną swoimi uwagami i refleksjami po wstępnej lekturze przed oddaniem do druku;

Januszowi Muzyczyszynowi za profesjonalne uwagi i sugestie.

No, to by było na tyle.

Nikt nie lubi długich wstępów.

Ja też nie.

W takim razie — miłej lektury!

Berlin, maj 2021 r.

CZĘŚĆ PIERWSZAOJCZYZNA

1

To był rok 1853; rok, w którym Brytyjczycy, Francuzi i Turcy w mundurach i z bronią w ręku poczęli zwiedzać przepiękny czarnomorski półwysep Krym; rok, w którym Stany Zjednoczone Ameryki Północnej nabyły na wyprzedaży po korzystnej cenie od Meksyku część północnych ziem tego kraju. To był ten sam rok, w którym urodził się z dwojgiem uszu Vincent van Gogh i w którym Ignac Maciołek stracił trzy zdrowe zęby (dwa u dołu, a jeden u góry) w bójce z Hankiem Poradą, a przyczyną jak zwykle była pewna dziewczyna. W tymże roku, dwa dni po Piotrze i Pawle, nad Płużnicę, osadę liczącą kilkadziesiąt dusz w powiecie wielkostrzeleckim, rejencji opolskiej, śląskiej prowincji Prus, nadciągnęły mroczne chmury i niebo jęło wylewać gorzkie łzy na tę skromną wioskę, opłakując znojny los jej bogobojnych mieszkańców.

Deszcz padał prawie nieprzerwanie nad zagrodami Karkoszów i Gawlików, Juretków i Moczygembów, od których jednego z nich, zakonnika, aż hen do Ameryki zaniosło. Ciężka woda zamieniała ich pokryte zasiewem pola w brunatną maź, niewróżącą nic dobrego na okres żniw. Droga od Strzelec ku Toszkowi zamieniła się w jedną wielką kałużę, gdzie już niejeden z chłopów trzewik swój musiał zostawić, ku uciesze taplających się w brudnych strugach kaczek i gęsi. Jedynie trakt do majątku von Posadowsky’ego-Wehnera jako tako przeciwstawiał się fali potopu; był wszakże wysypany żwirem z centawskiego kamieniołomu, który wchłaniał natychmiastowo każdą pojedynczą kroplę zarówno atmosferycznego opadu, jak i potu ściekającego z czoła pracującego przy nim ludu.

Żwir chrzęścił pod obuwiem Arnolda Szpyry, który akurat kroczył drogą w kierunku wsi. Szpyra, nieżonaty, pracował u von Posadowsky’ego-Wehnera jako człowiek od wszystkiego. Z natury ciekawski, nadawał się szczególnie do badania nastrojów w wiosce oraz sprawdzania, kto ile czego miał, kto ile czego deklarował i kto ile czego był winien. Z postury niewysoki, z okrągłą głową, o jowialnym wyrazie twarzy — ten trzydziestodwuletni mężczyzna do niedawna jeszcze wzbudzał zaufanie chłopów, którzy czasem nawet przyjmowali go w swoje progi bądź zasiadali zaraz po niedzielnej sumie do wspólnej ławy w karczmie u Kowollika tuż przy kościele. Filozofia Szpyry była bowiem prosta jak kołek: pan siedział na dworze, chłopi we wsi, a on, zaufany hrabiego, wypełniał swą służbę na ziemi, będąc niejako łącznikiem pomiędzy władzą a pospólstwem. No i władał dobrze trzema urzędowymi językami używanymi we wsi: polskim, niemieckim i śląskim. Nie tylko potrafił się dogadać z panem, proboszczem i zwykłym kmieciem, ale też, jak trzeba było, to i pismo umiał wystawić, że nawet wielebny prałat by się takowego nie powstydził, jak sam mniemał. Przydały się lata nauki w Opolu, a przede wszystkim przydały się doświadczenia w pruskiej stolicy.

Człapał więc teraz gościńcem ku wiosce, trzymając pod pachą kajet przepasany rzemieniem, z którym nigdy się nie rozstawał. Klął na czym świat stoi we wszystkich trzech językach naraz. Do celu było jeszcze z ćwierć pruskiej mili, czyli — jak byśmy dziś powiedzieli — niecałe dwa kilometry drogi, a jak wiadomo, przeprawa przez wieś nie należała w danej chwili do najprzedniejszych. Postawiony na sztorc kołnierz płóciennej sukmany nie dawał należytego zabezpieczenia przed strugami siąpiącymi niemiłosiernie z płużnickiego nieba. Do tego od rana wzmagał się wiatr, który targał przyrodą i usilnie próbował odwieść Arnolda Szpyrę od powziętego zamiaru, jakby sprzysiągł się z chłopami. Szpyra nie wierzył w żadne gusła ani nadprzyrodzone moce. Uważał siebie za człowieka światłego i obeznanego w świecie, toteż stąpał twardo po ziemi, kiedy grunt był suchy, ma się rozumieć. Zabobonami niech się zajmują baby przy skubaniu pierza, on musi dopilnować ważniejszych spraw.

Brnąc tak przez strugi deszczu i potok własnych myśli, dotarł wreszcie do celu dłużącej się mu wędrówki. Przystanął przy skrzypiącej na wietrze furtce, omiatając niepewnym wzrokiem budynek. Poradowie, bo do nich należało obejście, dbali o swoje domostwo. Posmołowane bale, uszczelnione świeżym mchem, przed domem powymiatane, choć nie była to niedziela ani nawet sobotni wieczór, a dach, mimo że zwykłą snopkową strzechą pokryty, sprawiał wrażenie solidnego. Arnold Szpyra podciągnął kołnierz, odsapnął ze dwa razy i ruszył w stronę wejścia. Stanąwszy u progu, zapukał donośnie i nie czekając na zaproszenie, pchnął drzwi.

— Grüß Gott, szczęść wam Boże! — zawołał od pogrążonej w półmroku sieni.

W uchylonych drzwiach do izby ukazała się wysoka, szczupła sylwetka głowy rodziny.

— Gość w dom, Bóg w dom, to Szpyra tyż niech wlyzie — powitał, nie całkiem wylewnie, gościa Piotr.

Arnold wszedł do środka i rozejrzał się. W pobielonej izbie naczelne miejsce zajmował wielki, podłużny, ciosany stół, wzdłuż którego po obu stronach ustawiono masywne ławy. Z lewej strony pod oknem znajdowała się sosnowa komoda, na środku której stał gipsowy krucyfiks. Siedział przy niej na niskim taborecie stary Juliusz, z osiemdziesiąt lat na karku, ojciec gospodarza, i pykał swoją nieodłączną węgierkę — sepiolitową, misternie rzeźbioną fajkę, której zazdrościła mu cała wieś. Na jego pobrużdżone zmarszczkami czoło opadały nieco przydługie, białe jak śnieg włosy. Nie przeszkadzały jednak staremu utkwić w Szpyrze ostrego jak kosa wzroku.

Ścianę po przeciwnej stronie zajmował niemal w całości ogromny piec. W domu unosił się zapach przyrządzanej na nim strawy, która bulgotem z garnca dawała znać o sobie. Żur ze skwarkami, wyczuł Szpyra. Nie przepadał zbytnio za zwyczajami kulinarnymi prostych ludzi, ale spontanicznie zaczął się zastanawiać, kiedy po raz ostatni miał coś w ustach. Dochodziła dwunasta, dzwony na wieży jeszcze nie biły, a on od wczesnego rana na nogach.

Przy piecu krzątała się Rozalia, żona starszego od siebie o dwa lata gospodarza, która akurat odwróciła się w stronę gościa. Szpyra zauważył, że mimo czterdziestej wiosny zachowała ona ów swoisty rys urody, tak znamienny dla tutejszych niewiast: nieco głębiej osadzone błękitne oczy, delikatnie kręcone, długie, splecione z tyłu w warkocz blond włosy, i lekko śniadą, zaznaczoną nieustanną pracą w polu cerę.

— Witejcie i siednijcie sie — oznajmiła, wskazując na miejsce przy stole. — Jeszcze my nie pojedli, to ostaniecie na obiod.

Zarządca skinął jeno głową w podziękowaniu i z mozołem wcisnął swe ciało pomiędzy ławę a stół. Sapał przy tym niczym prośna maciora.

Piotr usiadł z boku, a Juliusz naprzeciwko Szpyry. Stary Porada nie spuszczał przy tym z niego wzroku. Szpyra pomyślał, że staremu chyba naprawdę odbiło, co zresztą nie było niczym nienormalnym u pospolitego chłopa. Rozum się z wiekiem zużywa, żeby nie powiedzieć — zanika zupełnie. Westchnął głęboko, poprawiając poły odzienia.

Rozalia podała michę z parującą aromatycznie strawą i kawałami chleba na desce obok.

— Niech nom Bóg to jadło pobłogosławi — rzekła.

— Amen — rozległo się z ust obydwu Poradów.

— A... amen — wyrwało się niemrawym echem z ust zarządcy.

Przez chwilę posilali się w milczeniu. Słychać było tylko skrobanie łyżek po misie i siorbanie Szpyry. Zarządcy spieszno chyba było, machał bowiem swą łychą dwa razy szybciej niż pozostali.

— Dyć to poleku jydzcie, jeszcze się nom tu udowicie i bydzie fatyga — odezwał się Piotr.

Szpyra mlasnął i podniósł swe małe oczy na gospodarza, zupełnie ignorując spływającą mu po podbródku strużkę polewki.

— Coś mało was przy stole — zasapał zarządca.

— Nie godejcie, żeście tu przyszli się chwalić, jak to dobrze poradzicie rachować. — Piotr zanurzył głębiej łyżkę w misie.

— Porada, nie czas teraz na mędrkowanie. Wszyscy po wsiach biadają, że deszcz, że nieurodzaj będzie, ale wy, jak widzę, nieźle sobie radę dajecie. Żurek i skwarki jak u grafa na zamku.

Na te słowa drgnął Piotr, drgnęła Rozalia. Stary Juliusz nie drgnął wcale; milcząc, łapał tylko wypowiedziane przez pozostałych słowa i starał się nie wypuszczać ich ze swojego wiekowego mózgu. Arnold Szpyra oblizał wargi. Nie wiedział bowiem, czy jeszcze jakieś drobinki słoniny ostały się na dnie naczynia, począł więc spiesznie grzebać łychą w gęstym żurze, nie zauważając przy tym wymiany wzroku, jaka nastąpiła między Piotrem a Rozalią.

Przez chwilę nikt nic nie mówił, domownicy i gość jedli w milczeniu. Żuru ubywało i widać było, że każdy zaprzątnięty jest jakąś myślą.

— Smakowały wom te szpyrki, Szpyra? — przerwał ciszę Piotr, kiedy w misie ukazało się dno.

— Dobrze umiecie warzyć, Poradzino. — Szpyra nie zareagował na przycinki. — I to jak na cztery osoby dosyć tego przyrządziliście. A może miał ktoś być na obiedzie, ale się rozmyślił?

— A może nagotowała więcej, bo wiedziała, że wielce czcigodny bezuch bydzie, kiery zeżre za pięciu? — odezwał się ponownie Piotr.

— Peter, dej spokój! — ofuknęła męża Rozalia. — Gościa w domu szanować trza, bo inaczej to nie po bożymu.

Szpyra nie poczuł się obrażony. Przeciwnie, schlebiało mu, że Porada nazwał go „czcigodnym bezuchem”, i nie zastanawiał się dalej, czy słowa te zawierały garść ironii, czy oznaczały należny mu respekt. Nieważne, co wieśniak o nim sądził, ważne było, co czynił. A okazywanie respektu zarządcy majątku von Posadowsky’ego-Wehnera należało do codziennych obowiązków podległych mu chłopów. Nawet jeśli ten żre za pięciu.

— No cóż, ubywa nam członków rodziny, jak widzę. — Szpyra cmoknął. — Nie dość, że Maryśka wam do strzeleckiego grafa na służbę uciekła, to i Hanka jakoś nie widać. A szkoda, bo może i temat wspólny do rozmowy by się znalazł.

— Nikaj Maryś nom nie uciekła. — Peter walnął pięścią w stół. Na zarządcy nie zrobiło to większego wrażenia. — Poszła na zamek, coby i pieniądz jaki do dom przynieść, i przyuczyć sie do roboty, jak już bydzie na swoim.

— A nie wiedziałem, że ją za jakiegoś grafa wyswatać chcecie. — Szpyra zakrztusił się śmiechem. — Oj, wysoko mierzycie, Porada, a lepiej byłoby, gdybyście najpierw o zamętach tutaj we wsi pomyśleli.

— O czym to godocie? — odezwała się milcząca dotąd Rozalia. — Pónboczku kochany, co sie zaś stało?

— Nie panikuj matka, tyn pieron fanzoli gupoty, widać za dużo żuru wcisł.

— Słuchajcie, Porada, nie sierdźcie człowieka, który wam przychylny jest i z pomocą do was przychodzi. — Twarz Szpyry przybrała wyraz wskazujący na to, że obce są mu żarty z siebie samego. — Syna macie rozbójnika, szybki do swady i do bitki. Niejednemu już nosa przetrącił, i to bez jakiegoś powodu. Takich nam tu nie trzeba. Wiecie, że po tym, co ostatnio z młodym Maciołkiem się wydarzyło, to ja… to ja widziałem, jak stary od razu z tym do hrabiego poleciał, a ten polecił mi zająć się sprawą. Dlatego tu jestem.

Zapadło milczenie. Piotr spuścił wzrok, Rozalia spoglądała to na Szpyrę, to na męża. Stary Juliusz ponownie wsunął fajkę między zęby, ale nie zapalał jej. Oczy miał ciągle wlepione w zarządcę.

Arnold Szpyra odchrząknął. Niech się w końcu chłopstwo nauczy rezonu. Mimowolnie popatrzył na piec, czy aby nie stoi na nim jakiś garniec z następnym daniem. Ale na blasze było pusto.

— Słuchajcie teraz uważnie. Wasz Hanek przewinienia dokonał, lejąc po gębie Ignaca. Ten obity został, tracąc przy tym zęby dwa z przodu. Dlategoż musi w domu przebywać, a stary Maciołek, co pilnuje szryftów hrabiego, gniewem rozsierdzony domaga się sprawiedliwości u niego. — Odsapnął nieco, bo choć lubił wygłaszać pouczające mowy, w potok słów wmieszało mu się parę beknięć spowodowanych skonsumowanym właśnie jadłem. — Dlategoż przyszedłem do was, żeby o tym porozmawiać.

— Pónboczku jedyny! — Rozalia zaniosła się lamentem. — A nie godałach to, coby doł se pokój z tym odmieńcem, bo to ino zgorszenie przyniesie! I teraz synka nom do haresztu kajś w Strzelcach abo i dalyj weznom.

— Ach matka, nie godej po próżnicy. To chyba by hrabia Szpyry nie przysłoł, ino żandarma jakiego, jakby chcioł nom Hanka zaaresztować. — Piotr westchnął ciężko. A potem, zwracając się do zarządcy, powiedział: — Panie Szpyra, toż godejcie, coście tam umyślili.

Szpyra splótł dłonie na brzuchu i począł wzrokiem śledzić muchę łażącą bezczelnie po stole.

— Stary Maciołek ma względy u hrabiego. Nic nie poradzisz na to, Porada. — Zarządca podrapał się po czuprynie. Łganie nigdy nie przychodziło mu trudno. — Powiedział coby to Poradowe nasienie na majątek zaprowadzić, a potem sie zobaczy. W każdym razie mściwy jest o syna i tak łatwo nie popuści.

— Hanka do hrabiego nie domy. Wiadomo, co sie stało z synkami od Karkoszów. — Głos Piotra był nadzwyczaj spokojny. — Zima była, jak chwycili ich dwóch w pańskim lesie, bo pora gałynzi nazbierali. Stary Karkosz bydzie już z rok pod ziemią, staro Karkoszka sama se rady dać nie umie, to młodych jeszcze do rewieru powsadzali, a stamtąd direkt do kajzerskiego regimentu. Karkoszka biyda klepie, chyba z żałości i głodu tyż niedługo nom zejdzie.

Mucha przystanęła niepewnie przy kropelce rozlanego żuru. Pociągnęła mikroskopijny, muszy łyk ostygłej, na wpół już zakrzepniętej masy.

— Powiem wam, Porada, mnie się to też nie podoba. Ale hrabia to jedno, Maciołek to też jedno, a i tak dostanie to, co będzie chciał. Ale — tu zarządca zrobił pauzę, podnosząc przy tym wskazujący palec — może coś się da wymyślić.

Piotr z Rozalią wymienili spojrzenia. Stary Juliusz nadal nie odrywał od gościa wzroku.

— Szpyra, wszyscy wos tu znają i bez to ciynżko mi sie przedstawić, cobyście przyszli do nos bez jakijś idei. A dyć godejcie od razu, co wom tam po łebie skoko i skończcie błoznować.

Nie opuszczając podniesionego palca, Arnold Szpyra począł się intensywnie drapać po potylicy, jakby mu tam rzeczywiście coś w zmierzwionych włosach skokało. A następnie zaczął przedstawiać im swój plan.

Mucha jakby zamarła. Być może obserwowała Szpyrę swymi nad wyraz wielkimi, brunatnymi oczami, próbując ocenić zaistniałą sytuację i przedsięwziąć środki zaradcze, gdyby położenie okazało się dla niej zbyt niebezpieczne.

Kiedy Szpyra skończył, w izbie nastała cisza. Zarządca opuścił rękę i przestał się drapać. Piotr pochylił głowę, trawiąc usłyszane dopiero co słowa. Rozalia wstrzymała oddech i wpatrywała się niepewnie w męża. Jedynie na Juliuszu wywód Szpyry nie zrobił chyba wrażenia, bo ani na moment nie drgnęła jego kamienna twarz.

Mucha spacerowała po blacie, ale chyba odechciało się jej żuru. Może była już syta, a może też przeczuwała nadchodzącą burzę, bo rozpostarła swe filigranowe skrzydełka i uleciała w siną dal.

— Na mnie już czas. — Zarządca wstał z ławy i postawił kołnierz. Trochę potrwało, zanim wygramolił się zza stołu. Stanąwszy przy drzwiach, odwrócił się i omiótł wzrokiem obecnych. — Porady, powiem wam, że nie jesteście głupią rodziną, ale dużo i tak nie zdziałacie. Pomyślcie o tym, jak to wasze życie będzie może za rok albo pięć wyglądać. Tu, na wsi, na lepsze czasy się nie zanosi, więc lepiej nie drażnić niepotrzebnie tych tam na górze.

Po rzuceniu krótkiego „z Bogiem” wyszedł z domu, nieodprowadzany przez żadnego z domowników.

2

— Wody, wody dolej!

Maria Porada, z wyglądu przypominająca matkę, lat osiemnaście i pół, od bez mała dwóch miesięcy na służbie u Andreasa hrabiego Renarda w Strzelcach Wielkich, odwróciła głowę w stronę Antonii, której głos dochodził na pewno aż na drugi koniec parku. I to tylko, kiedy go nie podnosiła. Kiedy zaczynała krzyczeć, a ostatnio zdarzało się to jej nader często, słychać ją było chyba w samym Berlinie.

— No już, sama nie mogę wszystkiego wyrychtować. A jak te kluski wciepniesz wszystkie, to odstow garniec na kraj blachy, coby sie woda nie zewrała. — Antonia otarła masywną dłonią swe pomarszczone czoło. Cóżeż począć z tą dziewczyną? Jest pracowita, zrobi zawsze to, co się od niej wymaga, cicha i nieskora do kłótni. Ale czasem, jak się zamyśli, to tak jakby jej nie było, jakby żyła w innym, tylko dla niej istniejącym świecie. Starsza kucharka westchnęła i przypatrzyła się posolonym kawałkom wołowiny rozłożonym przed nią na stole. — Sama bydziesz ta ciapryka potym jeść, to lepiej dej pozór — oznajmiła już nadzwyczaj spokojnym głosem, nie odrywając przy tym wzroku od blatu.

W zamkowej kuchni przygotowywano obiad dla grafostwa. Hrabia Renard preferował jadło regionalne, czym raczej nie wzbudzał respektu swojej małżonki. Tak też dzisiaj, pod czujnym okiem wszystkowidzącej, wszystkowiedzącej i wszystko w mig ogarniającej Antonii, dwie dziewczyny czuwały, aby nie przypalić osiemnastu rolad, w odpowiednim momencie wyłowić z bulgocącej solanki trzydzieści klusek (na życzenie hrabiego ukulanych z jednej czwartej surowych i trzech czwartych ugotowanych kartofli plus jajka i mąka, ma się rozumieć…) oraz odpowiednio dosmażyć na wolnym ogniu czerwoną kapustę z drobno posiekanymi skwarkami. Pierwsze danie — rosół z kury z ciastem lanym, był domeną Antonii, która nie dzieliła się z nikim swymi tajemnicami w przyrządzaniu najsmakowitszej zupy drobiowej w całej rejencji. Razu pewnego, z rok temu by to było, zaniemogła coś na dwa miesiące i musiała przez ten czas kurować się w swoim rodzinnym Krappitz. Przez cały ten czas na strzeleckim zamku żaden nos nie poczuł zapachu słynnego delikatesu. Hrabina była w siódmym niebie.

Marysia o wszystkim tym, jak również o milionie innych faktów, dowiedziała się od Gerdy, która dzieliła z nią pracę na strzeleckim zamku. Gerda była starsza od niej o pięć lat i do tej pory niezamężna. Marysia przypuszczała, że winą jej staropanieństwa jest jej niewyparzona gęba. Dla Gerdy nie było nic świętego na niebie i na ziemi. Nie uznawała żadnych zasad, miała wyrobione zdanie na temat wszystkich i wszystkiego. Ale, jak to mówią gdzieś w dalekiej Anglii, byt wyrabia świadomość, a najlepiej wtedy, gdy żołądek pełny i dach nad głową. Dlatego musiała imać się różnych robót, by dalej w spokoju móc zastanawiać się nad światem zmierzającym nieuchronnie w kierunku ostatecznej katastrofy. Nie wiedziała jeszcze, jaka to ma być katastrofa, ale jej teoria nie otrzymała też jeszcze ostatecznego szlifu. Das alles wird sowieso irgendwannmal der Teufel holen — czyli że diabli i tak wszystko to wezmą — było dosyć częstą reakcją na rugi i uwagi Antonii, dotyczące jakości i intensywności wywiązywania się z obowiązków służącej hrabiego.

Co ciekawe, Marysia od pierwszego dnia służby polubiła tę ekscentryczkę, a i Gerdzie jakoś ta drobna dziewczyna z podstrzeleckiej wioski przypadła do gustu. Wieczorami, po pracy, kiedy obie panny leżały już w swoich łóżkach w dobudówce masztalni, Marysia z wypiekami na twarzy słuchała niesamowitych historii o hrabim, jego żonie i wszystkich miejscach, gdzie straszyło w otaczającym zamek wielkim parku. To, że Gerda dysponowała nad wyraz rozbujaną fantazją i większość faktów nie trzymała się kupy, wcale jej nie przeszkadzało.

Kiedy teraz dolała wody do żeliwnego sagana na piecu, rozglądnęła się wokół.

— Antonio, a Gerda kaj sie straciła?

— Gerda na wierch poszła, bo trza izba naszykować, i to drap. — Antonia kończyła właśnie faszerować rolady ogórkami i boczkiem. — Panoczek z Berlina dzisiej mo przijechać.

— Panoczek? Z Berlina?

— Ja, z samego. Bezmaś mo to być jakiś ekszpert od osuszania ziemi.

Marysi obiło się coś o uszy, że południowa część miasta, należąca także do włości hrabiego, a nazwana — jakżeby inaczej — Suchymi Łanami, przez większą część roku stała pod wodą, na utrapienie zamieszkujących ją gospodarzy. Jedynie dwa, trzy razy w lecie można było przejść przez ten teren suchą nogą, udając się na pielgrzymkę do oddalonego o jakieś dwie mile Annabergu.

— Tak mi się też wydało, że klusek coś zbyt wiela dzisiej. — Marysia wytarła ręce o ręcznik zwisający u pieca.

— Grüß Gott, meine Damen!

Obie Damen w ułamku sekundy zwróciły twarze w kierunku drzwi, z którego dobiegł je gromki głos. Należący — jak obie zdołały w następnym ułamku sekundy stwierdzić — do przystojnego, ciemnowłosego, dość wysokiego dwudziestoparolatka. Pośrodku czarnego jak myśli Gerdy zarostu rozchylały się w uśmiechu usta, ukazując rząd perłowych zębów.

— Entschuldigung, ich wollte Sie nicht erschrecken!1. — Uśmiech nie znikał z twarzy przybysza. — Robert Kraik, wie sagt man… inszyniyrr, aus Berlin2. — Skłonił się.

— Witejcie, panie. — Antonia wykonała coś jakby ćwierć dygnięcia, szarpiąc przy tym rękaw Marii, która stała jak wryta i nie spuszczała wzroku z tego inszyniyrra. — Powitej gościa, to przeca tyn panoczek, co mioł przijechać do hrabiego — szepnęła do młodej.

Marysia ukłoniła się, a gość rozłożył ręce.

— Ich habe mich verlaufen, würden Sie mir den Weg zum Speisesaal zeigen?3.

No szwarny to on je, ale coś z boroka to tyż mo — pomyślała Marysia.

— Maryś, idź no pokoż zacnymu panu, jak do jadalni trefić. A uwijej sie, bo tu roboty tak szybko nie ubydzie. — Antonia zmierzyła gościa swym wyćwiczonym na służbie wzrokiem, wyrabiając sobie w okamgnieniu zdanie o nowej osobie na zamku. Kiedy ten znikł w drzwiach z Marysią, wzruszyła tylko ramionami.

Dziewczyna, idąc pierwsza korytarzem, czuła się nieswojo. Chyba wyczuwała na sobie wzrok Kraika.

— Możecie, panie, na drugi roz przejść od strony placu, to najlepiej… — urwała, obróciwszy się za siebie. Przybysz z Berlina przystanął może dziesięć metrów za nią przy malowidle ściennym przedstawiającym jakąś scenę polowania.

— Ach ja, Fräulein, pszepraszszam bartso, ładne obraz.

Marysi podobało się u tego roztargnionego człowieka, że nieustannie się uśmiechał. Uśmiech towarzyszył mu chyba przez całe życie. No, chyba że to nie uśmiech, tylko usta wykrzywił mu ból zębów…

— To tukej — oznajmiła u wejścia do obszernej sali jadalnej. — Poczekejcie chwila, to państwo tyż zaroz przijdą.

Obiad przeciągał się do późnego popołudnia, bo hrabia omawiał z gościem zakres pracy. Renard powołał Roberta do rozwiązania problemu nadmiernej wilgotności, bo był młody, zdolny i pokończył odpowiednie studia w stolicy Prus. Drenaż kanałowy był nowoczesną metodą osuszania, a Robert Kraik znał się na rzeczy. Nie zadawał przy tym zbędnych pytań, raczej słuchał gospodarza, próbując mimo wszystko koncentrować się na jego słowach, kiedy pojawiała się Marysia do uprzątnięcia zastawy i sztućców bądź podania kawy i kołocza ze śliwkami. Też specjalność Antoniowej kuchni.

Hrabia pożegnał się z Kraikiem, wymawiając się reumatyzmem, który znów zaczął dawać mu się we znaki. Hrabinę zaczęła dręczyć popołudniowa migrena, więc również opuściła salon. Inżynier z Berlina został sam. Mógł wrócić do swego pokoju, żeby przejrzeć plany, bo od jutra zaczynała się robota. Ale… wcześniej Gerda pokazała inżynierowi jego lokum we wschodnim skrzydle zamku, lecz ten zdążył się już pogubić w labiryncie zamkowych korytarzy i schodów. Nie zapomniał jednak drogi do kuchni, udał się tedy w znanym kierunku, skąd dochodziły go głosy służby.

— Meine Damen — zaczął, stanąwszy u drzwi — chce im Park, ale jestem fremd4. — Trochę potrwało, zanim kobiety zorientowały się, o co mu chodzi. Ale po dłuższym jego wywodzie zrozumiały, że pragnie zwiedzić nieco najbliższą okolicę, ewentualnie rzucić okiem na gospodarstwa Suchych Łanów, gdzie miałby wkrótce zacząć pracę. A ponieważ akurat popołudniowe słońce zdominowało zazwyczaj pochmurne niebo, pragnąłby uczynić to właśnie teraz, jeszcze przed zmrokiem. Problem stanowiła u niego orientacja. No i to, że był tu fremd.

— Maryś, weź, ciepnij ta szmata, a idź pokoż szacownemu panu droga przez park — odezwała się Antonia. — Ino nie przywleczcie mi marasu do dom, bo bydziesz sama te kachle pucować.

Droga przez park okazała się nie lada wyzwaniem dla technika ze stolicy Prus. Przyzwyczajony do solidnego berlińskiego bruku, nie przywykł do poruszania się zygzakiem i omijania błotnistych mas rozmiękłej ziemi. Hrabia Renard już dwadzieścia lat temu rozpoczął zagospodarowywanie terenów na południe od zamku. W tym celu wysłał nawet swojego zaufanego, Schmidt było mu na nazwisko, do Londynu, aby tam poczynił stosowne obserwacje angielskich zieleńców, dokumentując je odpowiednimi notatkami i planami.

Schmidt wywiązał się znakomicie z powierzonego mu zadania. Na teren wokół zamku zaczęto zwozić wykopywane wraz z korzeniami co rzadsze i piękniejsze eksponaty z pobliskich lasów. Latami przybywało czerwonych buków, srebrnych klonów, miłorzębów i platanów. A niedawno gdzieś spod Lublińca sprowadzono kilka rzadkich tulipanowców (nikt nie wie, skąd się one akurat w Lublińcu wzięły…), które od kilku miesięcy wzbudzały podziw wśród gości przechadzających się żwirowymi ścieżkami renardowskiego zieleńca.

Ścieżka wychodząca na Suche Łany, niestety, nie była wysypana żwirem. Marysia zręcznie omijała kałuże i błoto, Robert natomiast z każdym krokiem bardziej niszczył swoje eleganckie obuwie.

— Och, Fräulein, nie wiedział ja, że to taka schwieriger Weg5. — Zasapał, próbując postawić stopę na kamieniu u skraju dróżki. Nie postawił jej jednak, bo stracił równowagę i wydając niezrozumiały okrzyk, pochwycił w locie ramię swej towarzyszki.

Po co mu zajmować się Suchymi Łanami, niech może najpierw tu zrobi porządek z tą wodą, pomyślała Marysia, podając mu ramię.

— Lepiej sie trzymejcie mnie, to sie nie utopicie tak pryndko — powiedziała.

Stawiając długie kroki, dotarli w końcu do traktu wiodącego za miasto. Tuż przy stalowym płocie ograniczającym posiadłość strzeleckiego magnata kamienista droga zakręcała w lewo, muskając kuźnię, z której nie dochodził o tej porze żaden odgłos.

Słychać za to było kumkanie chyba miliona żab. Hrabia, łącząc przed laty parkowe stawy, dostosował dopływ ich wody, zmieniając bieg okolicznych polnych strumieni. W tym swoistym labiryncie węższych i szerszych kanalików zadomowiły się z czasem przeróżne okazy lokalnej fauny. A może i nie tylko lokalnej. Alojz Rzodki, prywatnie obywatel Suchych Łanów, a zawodowo hrabiowski koniuszy, twierdził, że pewnego wieczoru, gdy wracał do domu po służbie, o mało nie potrącił go wylatujący z zarośli nad strumieniem za obejściem Kałuży pokryty srebrnymi łuskami wielki ptak, o jeszcze większym, szkaradnym i śmierdzącym dziobie. No cóż, lokalna społeczność raczej z pewną dozą sceptycyzmu odnosiła się do relacji przerażonego Rzodkiego. Raz, że Rzodki nierzadko lubił wyolbrzymiać zwykłe sprawy; dwa, że wzmacniaczem tym często była pita w stajni cichaczem po skończeniu dniówki lokalna gorzołka. A czasem nawet podczas dniówki.

Żaby jednak były, skryte pomiędzy widocznymi w oddali szarymi budynkami chłopskich zagród. Robert ruszył w tamtym kierunku. Marysia, niepewna, czy dalej ma mu towarzyszyć, oglądnąwszy się za siebie, zdecydowała, że jednak podąży za nim.

Bo mógłby się jeszcze zgubić, pomyślała.

— Ich komme aus Berlin — odezwał się z wbitym wzrokiem w glebę przed sobą. — Sztudiowałem in Berlin, na Friedrich Wilhelm Universität.

I jął opowiadać, jak to koleje losu rzuciły jego przodków sto lat temu, a może i więcej, z terenów dzisiejszej Bohemii do Rixdorfu pod Berlinem. Tam od pokoleń trudnili się przede wszystkim ciesielką. Ale on miał już od dawna smykałkę do ulepszania tego, co było dobre. Po zakończeniu wędrówki czeladniczej nakłonił ojca, żeby ten zgodził się na jego małe studia na renomowanej uczelni berlińskiej. Tym bardziej że rodzica to i tak nic nie będzie kosztować — przez trzy lata przemierzania królestwa zarobił przecież trochę grosza.

Marysia słuchała go, nie wszystko rozumiejąc. Już na zamku zauważyła, że mówi jakimś dziwnym niemieckim. Inaczej brzmiał ten język, kiedy hrabia wydawał jej polecenia bądź na strzeleckim starostwie. Inaczej też w płużnickiej szkole. Fräulein Lissakowski używała twardego „r” i „g”, kiedy patrzyła na Marysine słowa i rachunki wypisane na tabliczce: rrichtigg!

Wspomnienie rodzinnej wsi ukłuło ją w serce. U hrabiego zaczęła pracować po Wielkiej Nocy. Z początku szło jej to dosyć opornie, ale wkrótce przyzwyczaiła się, a nawet polubiła wykonywanie swoich obowiązków na zamku. Współpracownice były z niej zadowolone, hrabia z hrabiną chyba też. No i oczywiście każdy zarobiony talar, każdy zarobiony grosz odsyłany był do gospodarstwa ojców, do Płużnicy, gdy ojciec bądź ktoś z rodziny odwiedzał strzelecki targ.

Popatrzyła na młodego inżyniera z Berlina. Przybywał z innego świata, świata wielkich domów i powozów przemierzających szerokie, wybrukowane ulice. Gdzie noce oświetlane są latarniami, a przez otwarte okna słychać grającą orkiestrę i widać tańczące pary. Przybywał jak książę z baśni do… jak to się kiedyś wyraziła Gerda o tym ich śląskim landzie? Aha, do wrzodu na zadku tego pruskiego dziadostwa. Marysia się roześmiała.

— Fräulein amüsieren sich6. — Robert też się uśmiechnął. Marysię denerwowało to jego Fräulein. Wolałaby, żeby zwracał się do niej po imieniu. Maryschja… Znów się roześmiała.

— Wracajmy już — zaproponowała, wskazując ręką za siebie. I nie czekając na reakcję gościa, chwyciła go za rękaw i pociągnęła w przeciwnym kierunku, ku Strzelcom.

Wracali w milczeniu. Kiedy stanęli już na zamkowym dziedzińcu, młody inżynier skłonił się przed nią. Wymamrotał coś o wdzięczności i że chętnie spotkałby się jutro, ale raczej będzie musiał być do dyspozycji Renarda. Tak to mniej więcej Marysia zrozumiała. Na wpół dygnęła, wypowiadając grzecznościowe Auf Wiedersehen. I już miała się odwrócić, gdy wtem na zewnątrz wybiegła Antonia.

— Dziołcha, toś sie nom straciła! Szybko smaruj mi do escimra, tam już czekajom na ciebie.

W jadalni? Czekają? Na mnie? Kto niby? Znów serce zabiło jej mocniej, bo jeśli to nie był żart, to musiało się coś przydarzyć.

Szybkim krokiem podążyła do salonu, zostawiając zdezorientowanego Roberta w korytarzu. W środku czekał na nią już hrabia i… ojciec?

— Ojciec mili, niech pochwolony Bóg bydzie! — Wzrok jej skakał z rodzica na Renarda. Hrabia odchrząknął i kiwnąwszy w stronę Porady, rzekł:

— To chyba zostawię was allein. — Skłoniwszy się lekko, opuścił pokój.

— Maryś, jako ci tu? — Zmęczone oczy Piotra wyrażały głębokie zaniepokojenie i smutek.

— Coś sie doma stało? Widza, że cosik nie jest w porzondku, godejcie toż w końcu!

Porada odsapnął i począł miętosić w rękach czapkę, którą wcześniej zdjął z głowy przed Renardem.

— Widzisz, dziołcha, do dom ci trza iść, a nie tu u wielkich państwa robić. Oni zawsze kogoś do roboty znojdą, a w Płużnicy kożdo ręka sie przydo.

Coś mi tu fanzoli, pomyślała. Sam ją chciał dać do miasta, żeby mogła coś przyrobić i jakiejś ogłady nabyć. Sam mówił, że taka okazja szybko się nie zdarzy, jak mu Kowollik w karczmie powiedział o wolnej posadzie. Fanzoli, ale jakiś powód musi być.

— Ojciec, dyć to godejcie, co sie stało? Tak naroz nogle wom sie spomniało, że w doma roboty jest wiela i mie tam potrzebujecie?

Piotr Porada wzrokiem szukał czegoś na kolorowym dywanie. Nie unosząc głowy, powiedział:

— Przed tobą i tak sie nic nie ukryje, Maryś. Nie trza cie do nos do dom, ino do majątku.

— To już nic nie rozumiem.

— Jak nie pójdziesz, to weznom Hanka do haresztu. — Piotr Porada wysilił się, żeby spojrzeć córce w oczy. — Szpyra, ten pieron, to se tak wymyślił. Hrabia płużnicki chce mieć Poradę, tak tyn chachor powiedzioł, ale zamiast Hanka domy mu ciebie. Hanek bydzie bezpieczny, a tobie wszystko jedno, u kierego hrabiego bydziesz służyć. Wszystkie one takie same.

Kolejny raz dzisiaj Marysine serce przeszył ból. Może i nie było to takie głupie rozwiązanie — czy tu, czy tam, służba jest służbą, a zawsze to bliżej domu. Jednak przyzwyczaiła się już do stosunków na tutejszym zamku, czuła się niemal jak u siebie. No i dzisiaj… tak, ten dzień dzisiejszy dał jej niespodziewanie dużo radości. Zaczynała być szczęśliwa… Jej oczy jęły napełniać się łzami.

Ciężkim krokiem podążyła do izby, żeby spakować swoich parę rzeczy. Tam czekała na nią Gerda.

— Maryś — odezwała się. — Es tut mir so leid7.

— Trudno, taki już ten nasz los. — Marysia zaczęła wrzucać do płóciennego worka części swojej garderoby. Jakieś bluzki, jakaś chusta kupiona w zeszłym roku na strzeleckim jarmarku, ładna, w drobne czerwone maki. Marysia nie nosiła jej zbyt często, tylko w wielkie święta, żeby nie pobrudzić albo, co gorsza, podrzeć. Myślała, że u hrabiego będzie miała okazję do pokazania się w niej częściej, ale przez nawał pracy jakoś nie było jak dotąd sposobności…

— Maryś — powtórzyła Gerda. — Nie masz racji.

Marysia spojrzała na koleżankę. O czym ona mówi?

Gerda podeszła do niej i objęła dłońmi za szyję. Popatrzyła jej prosto w oczy.

— Wiem, ludzie się ze mnie śmieją. Mówią, że powariowałam, że mi się w głowie powywracało — powiedziała, uśmiechając się. — Ale tak nie jest. To ich świat się powywracał, a oni razem z nim, i dlatego tego nie zauważają. Wydaje im się, że mogą nami rządzić i dysponować, bo co tam młoda dziewczyna ma do powiedzenia w tym ichnim porządku. Ale ty mądra jesteś i wiem, że potrafisz myśleć. I dlatego nie zginiesz. — Mrugnęła do niej łobuzersko okiem.

Po czym odgarnęła do tyłu swoje kruczoczarne, kręcone włosy, jednocześnie odpinając zawieszony na szyi łańcuszek.

— Masz. — Wcisnęła go w dłoń zdezorientowanej Marysi.

— Co to? — Marysia rozwarła palce i wpatrzyła się w drobną postać jakiejś świątobliwej postaci na owalnym medaliku.

— Johannes der Täufer8, taki ważny święty. Nie ugiął głowy przed nikim i niczym. Zawsze prawił to, co myślał, a nie, co inni mu kazali. Będzie ci od teraz towarzyszyć.

Marysi oczy po raz wtóry tego wieczoru zrobiły się wilgotne.

3

— Ite, missa est! — Ojciec Leopold Moczygemba wysapał słowa kończące mszę. Nikt mu nie odpowiedział.

Wzrok jego jeszcze raz przemierzył rząd zapuszczonych, wstawionych tu jakby przypadkiem, naprędce, lipowych ław. W teksaskiej kaplicy, nie licząc celebransa, przebywały raptem trzy osoby: para starych Hiszpanów, no dobrze — Meksykanów, oraz przygłuchy Szorsz, a właściwie Georg, też już niemłody, członek wspólnoty bawarskiej w New Braunfels, nieopodal San Antonio. Szorsza widywał prawie zawsze na swoich nabożeństwach, odprawianych niemal codziennie w przydzielonej mu świątyni. Kiedyś zakonnik nawet pomyślał, że tamten, ponieważ głuchy jak pień, chyba nawet nocuje w kaplicy, w obawie, że nazajutrz nie usłyszy dzwonienia rozlegającego się na południu miasta.

— Toż Bogu niech bydom dzięki — wymamrotał sam sobie odpowiedź w ojczystym języku.

Zabierając mszał, nie omieszkał zdmuchnąć dwóch świec stojących przy ołtarzu. Od ich żaru robiło się w kaplicy jeszcze goręcej niż na zewnątrz, ale cóż, sprawować mu przyszło posługę w tym, a nie innym zakątku tego bożego podwórka, to i nie ma co marudzić.

W zakrystii przetarł zapocone czoło, a potem zdjął ornat (przynajmniej ten był lekki i zwiewny, nie to co u konfratrów w Rzymie), pocałował stułę i zaczerpnął ze stojącego w rogu kubła drewnianą chochlą wody. Wypił dwoma potężnymi haustami i wytarł usta rękawem brunatnego habitu. Po czym opuścił bożnicę.

Z teksaskiego nieba lał się na okolicę przedpołudniowy żar. Leopold przebywał w tym kraju już od roku, ale do tej pory nie mógł się przyzwyczaić do suchego, prażącego klimatu. Od maja nie spadła ani jedna kropla deszczu, co w sumie nie było niczym niezwykłym w tej części amerykańskiego kontynentu. Ale dla odzianego w grube zakonne szaty przybysza zza oceanu, przyzwyczajonego do umiarkowanej prusko-bawarskiej pogody, taki stan rzeczy stanowił nie lada wyzwanie.

Cóż, taka wola Boża i Świętej Panienki. Franciszkanin skierował kroki w stronę należącej do zgromadzenia fary. Czekało go dziś dość pracy przy wertowaniu ksiąg majątkowych. Nie lubił zajmować się papierkową robotą, ciągnęło go, jak to śląskiego chłopa, raczej do konkretnej roboty w zarządzaniu ziemią i gospodarstwem. No i do modlitwy i służbie Bogu i ludziom, ma się rozumieć. Ale księgi dotyczące rozparcelowania gruntów, spadków i tym podobnych sporządzone zostały w języku niemieckim, jako że odnosiły się do osiadłych w okolicy przybyszów z Bawarii. Ojciec Leopold poradzi sobie i z tym.

Skręcając zza węgła, ujrzał w oddali klasztor, a przy nim wóz zaprzężony w dwa muły. Ojciec Leopold najchętniej by zaklął, ale… się pohamował. Całkiem zapomniał, że na dziś jest umówiony z señorem Martinem, głównym administratorem rubieży tutejszego hrabstwa. Chodziło o jakiś przydział dla duchownych, rozparcelowanie pastwisk w zamian za opiekę duszpasterską okolicznych gospodarstw. No i oczywiście do przeprowadzenia rozmowy nie wybrano nikogo innego jak tylko przybysza z dalekich stron. Moczygemba, śląski chłop w habicie, powinien znać się na rzeczy. Chociaż opanował już jako tako angielski, nie czuł się dobrze, rozmawiając po hiszpańsku, a tylko w tym to języku poczciwy Martin zdawał się komunikować z otoczeniem. Dlatego ojciec Leopold wcześniej poprosił przeora o tłumacza.

Tłumacza jednak nie było. Był za to chłopak, śniadoskóry jak prawie wszyscy małorośli mieszkańcy okolicy, około trzynastoletni, któremu to najwidoczniej powierzono funkcję powoźnego. Ujrzawszy ojca Leopolda podchodzącego pod furtę, skłonił się nisko, trzymając w prawej ręce nieco za duże sombrero. Natomiast palce lewej dłoni zajęte były badaniem zawartości obu dziurek pokaźnego nosa.

— ¡Alabado sea Jesucristo!9 — usłyszał zakonnik.

— ¡Para toda la eternidad. Amén!10 — Tego się już śląski zakonnik zdążył po hiszpańsku nauczyć. Dalszego potoku słów młodego Meksykanina jednak nie do końca rozumiał, poza paroma słowami takimi jak „señor”, „Martin” i „choroba”.

Aha, tłumacz zaniemógł i posłali tego tutaj brzdąca, pomyślał, otwierając bramę klasztoru. Dłonią dał chłopakowi znak, że ma wejść, ale ten coś tam znowu zaczął po swojemu wykrzykiwać, pokazując na zaprzęg. Domyślając się, o co chodzi, gestem dał mu do zrozumienia, żeby zaczekał, a sam zniknął w cieniu klasztornych murów.

Do położonej na skraju miasta, odległej pół godziny drogi od klasztoru hacjendy señora prowadziła wyboista droga. Ubita tysiącami kopyt mułów, koni i wołów, rozjeżdżona niezliczonymi wozami osadników ze wschodu bądź co bądź młodej jeszcze północno-amerykańskiej republiki. Witała już nieraz przybyszy ze Starego Świata.

Przybyszy takich jak ojciec Leopold. Zakonnik jechał tą drogą po raz pierwszy ponad rok temu do San Antonio, powołany jako duszpasterz osiadłych w okolicy Bawarczyków. Tak, to już rok minął, pomyślał Moczygemba, omiatając wzrokiem wysuszoną prerię.

Jeden rok minął niczym trzy dni. Czas pracy, czas modlitwy, czas służby.

Bogu i ludziom.

Jakżeby inaczej.

A inaczej tu było. Inaczej niż na biednym Śląsku, gdzie się urodził; inaczej niż w dostatniej Bawarii, gdzie spędził swój nowicjat; inaczej niż w głośnym Rzymie, gdzie rozpoczynał swój zakonny żywot. Tutaj czas płynął swoim własnym biegiem, wolno, statecznie. Tutaj wszędzie było daleko — podróż do najbliższej osady trwała nieskończenie długo; co najmniej z dzień drogi upływał, zanim dało się zauważyć pierwszy dym zwiastujący osiadły żywot.

Załatwienie czegoś, na przykład notarialne potwierdzenie nabycia ziemi, przeciągało się do kilku tygodni, a nawet miesięcy. Z tym że nikomu to jakoś specjalnie nie przeszkadzało, bo nikomu się nie spieszyło. Co będzie, to będzie, a będzie wtedy, kiedy przyjdzie czas.

Zatopiony w myślach dotyczących lokalnej rzeczywistości Moczygemba nie zauważył, jak dotarli w końcu pod mury posiadłości urzędnika ziemskiego, mniej więcej w połowie drogi do San Antonio.

Chłopiec na koźle zawołał coś po swojemu, pokazując ręką na jasny budynek ukryty w cieniu okazałych pinii, po czym ściągnął cugle i wóz zatrzymał się przy bramie. Ojciec Leopold rozejrzał się wokół, przystawiwszy dłoń pod czoło. Żywego ducha nie uświadczysz, pomyślał. Żadnego kwilenia ptaków, bzyku much, nawet muły w zaprzęgu opuściły łby i — korzystając z chwili — popadły w drzemkę.

Moczygemba westchnął ciężko i z mozołem stoczył się z wozu. Stawiając nogi na żwirze rozsypanym przed wejściem, odwrócił się do chłopca i dał mu gestem do zrozumienia, że ma zaczekać. Na co tamten odpowiedział rozbrajająco szczerym uśmiechem ukazującym pięć, może sześć całkiem zdrowych pojedynczych zębów.

Ojciec Leopold podszedł do masywnych dębowych drzwi i już chciał zakołatać, kiedy nagle jakaś niewidzialna ręka pociągnęła je do wewnątrz, odkrywając przed przybyszem mroczną czeluść posiadłości.

— ¡Saludos, amigo mio!11 — przywitał go gromkim głosem ciemny westybul. A po chwili pustka zmaterializowała się i przed zakonnikiem ukazała się dobrze odżywiona sylwetka señora.

Moczygemba nie wiedział, co odpowiedzieć. Z hiszpańskim nie był jeszcze zbyt obeznany, jednak z całą dozą prawdopodobieństwa wypowiedziane przez zarządcę słowa należały do gatunku zwrotów powitalnych. Ależ tak, nieraz słyszał już coś podobnego w klasztorze, kiedy konfratrzy i bracia próbowali porozumiewać się z tutejszą ludnością. Z zakonnikami, z których większość na co dzień posługiwała się tylko hiszpańską mową, nie było trudno dogadać się po łacinie. Zresztą i tak sądzili, że ich język ojczysty jest tylko ulepszoną wersją coraz bardziej martwego języka Kościoła i prawa, co też nie całkiem rozmijało się z prawdą.

Moczygemba spojrzał w ciemne jak smoła oczy Martina i wyrzekł:

— In nomine Patris et Filii et Spiritus...

— Amen! Amen! ¡Mi amigo, mi padre, persona santa, bienvenido a mi casa!12.

Tak więc ojciec Leopold nie skończył, a urzędnik już zaczął. I nie mógł przestać. Z ust jego płynęła niekończąca się lawina słów, zdań, akapitów, którą tenże sam uwydatniał za pomocą gestów szczerym (no chyba raczej szczerym) uśmiechem i kiwaniem głowy. Raz po raz ręka jego ściskała dłoń zakonnika, raz po raz lądowała też na ramieniu Moczygemby.

Na razie to wiemy, że potrafi przemawiać, pomyślał zakonnik. Na razie to wiemy też, że nie wiemy, co takiego chce powiedzieć, dodał po chwili i z przyklejonym do ust uśmiechem przytakiwał Teksańczykowi. Nadaje jak ciotka Emma z Imielnicy, której usta tylko śmierć zwarła. Ale i tak zdążyła jeszcze księdza przynoszącego jej ostatnie namaszczenie najpierw napomnieć, coby zzuł buty, bo nieważne, czy są to jej ostatnie godziny, czy nie, podłoga u niej zawsze ma być czysta. A potem nakazała mu, żeby — jak już zejdzie z tego świata — nie pochowali jej pod topolą z prawej strony cmentarza, bo ptactwa wszelkiego rodzaju zawdy tam wiele i mogłoby to zakłócać jej wieczny spoczynek. Na pewno w niebie już wszyscy święci od tego jej jazgotu pogłupieli, a imielnicke ptaszyska wyemigrowały dawno aż hen, do Gąsiorowic. Bo też chciały mieć spokój.

Gospodarz rozsunął kolejne wysokie dębowe drzwi i oczom zakonnika ukazała się ni to kancelaria, ni to biblioteka, ni to sala obrad county council. Ściany szerokiego na siedemdziesiąt stóp pomieszczenia składały się niemal zupełnie — jeśli nie liczyć trzech wnęk okiennych — z niezliczonych półek wypełnionych księgami, aktami, jakimiś dokumentami. Gdzieniegdzie dała się też zauważyć figurka jakiegoś świętego, która bacznie sprawowała pieczę nad powierzonymi jej obiektami w regale. W środku pokoju natomiast znajdował się przeogromny stół, na którym można było chyba całe świniobicie ogarnąć. Co tam świniobicie, wołobicie też dałoby radę! Stół również wydawał się zawalony wszelkiego rodzaju papierzyskami, które jednak zgarnięto w pośpiechu na rant dębowego mebla, robiąc miejsce wolne pośrodku.

Wszystko tu jest dębowe, pomyślał ojciec Moczygemba, choć wokół ani jednego dęba nie uświadczysz. No właśnie, dlatego już nie uświadczysz, he he.

Señor Martin musiał zauważyć parsknięcie zakonnika, bo nagle przerwał swój monolog, odwrócił się do gościa i — podnosząc palec wskazujący do góry — oznajmił:

— Antes de llegar al punto, deberiamos sacar de la fuente de la viva13. — Po czym krzyknął w stronę wejścia: — ¡Anastasia, una Coahuila, rápido!

Następnie sięgnął po leżący na podłodze (gdzie indziej nie było już miejsca) pokaźny zwój. Położył go na stole i rozwinął, obciążając krnąbrne rogi czterema księgami.

W międzyczasie do kancelarii weszła młoda dziewczyna; śniada, niewysoka, jej kruczoczarne długie włosy ślicznie kontrastowały ze śnieżnobiałą, pokrytą kolorowym haftem i opadającą aż po kolana bluzą. Anastasia, jak domyślił się Moczygemba, trzymała w rękach tacę z granatową karafą i dwoma nieskazitelnie czystymi szklanymi pucharami. Skinąwszy lekko głową w stronę gościa, przystanęła niepewna, gdzie w panującym bałaganie postawić przyniesione rzeczy.

Señor Martin szepnął jej coś do ucha (nazbyt czule, jak zauważył zakonnik), ta znów uśmiechnęła się i postawiwszy naczynia bezpośrednio na mapie, którą okazała się rozwinięta rola, dygnęła. Przez chwilę zawiesiła oko na Martinie, po czym zniknęła z pola widzenia, zasunąwszy wcześniej za sobą drzwi.

Moczygemba odchrząknął.

Odchrząknął również señor Martin, a następnie otworzył karafkę i napełnił kielichy ciemnobordowym trunkiem.

— ¡Amigo, padre! ¡Por la salud, por la amistad y por la gracia de Dios!14.

Ojciec Leopold odwzajemnił toast. Obaj podnieśli naczynia, przez moment wdychając rześki zapach meksykańskiego bukietu. Moczygemba pociągnął łyk, potem drugi i oblizał wargi. Urzędnik również zdawał się zagubić na chwilę poczucie rzeczywistości — degustując napój, przymknął oczy i mruczał coś po swojemu. W końcu jednak odsunął kielich od ust i umieścił go gdzieś na północ od San Antonio. Na mapie, ma się rozumieć.

Señor Martin zaczął wyjaśniać, o co chodzi. Mówił nieco wolniej, jego gesty stały się bardziej rozważne. Pokazywał co raz to na mapę pokrytą siecią granic poszczególnych county, zakreślał na niej kręgi swoimi mięsistymi palcami.

Moczygemba rozumiał piąte przez dziesiąte. Chodziło o jakieś tereny, o osadników, o zakonników, o Indian i o pogodę. Co chwila padały słowa „ziemia”, „przydział”, „wspólnota”, „rodzina”. Zakonnik przytakiwał, a kiedy sam nie był pewny znaczenia jakiejś sentencji, stukał palcem w puchar, próbując w ten sposób zwrócić uwagę señora. Na to ten dolewał wina i rozmowa toczyła się dalej. Koniec końców zakonnik wydedukował ze strzępów zrozumianych słów, że Martin chce mu przyznać pokaźne ilości okolicznego gruntu.

Na potwierdzenie tego urzędnik podsunął mu jakiś papier, spisany po hiszpańsku, ma się rozumieć.

— Gracias, niech Bóg będzie z tobą! — podziękował franciszkanin, chowając papier we wcięciu habitu. Coś tam po ichniemu już rozumie, da sobie jakoś radę z tekstem.

Dopili resztki cudownego trunku, a señor zaproponował pozostanie na almuerzo15, ojciec Leopold jednak odmówił. Przypomniał sobie o Anastasii, zmarszczył czoło i podał Martinowi rękę na pożegnanie.

Chłopiec uciął sobie drzemkę przy mułach, zwierzęta też chyba odpoczęły w cieniu wysokiego orzesznika. Na odgłos kroków nadchodzącego zakonnika podniosły się wszystkie trzy głowy. Wyrostek ziewnął przeciągle i zasiadł na koźle. Moczygemba wgramolił się z trudem na miejsce obok niego, tamten strzelił cuglami i pojazd począł się toczyć w kierunku New Braunfels.

Nadanie przywilejów ziemskich nie było wtenczas niczym niezwykłym. Nieużytków był ogrom, osadnicy przybywali nieustannie — przede wszystkim z Europy, z krajów niemieckich. Duża część przybyszów, zwabiona łagodnymi warunkami terenowymi, pochodziła z północy Teksasu, który to dopiero od ośmiu lat stanowił część Zjednoczonych Stanów Amerykańskich, a wielu napływało też z pozostałych rubieży federacji. Ziemia leżała odłogiem i tutejsza władza chętnie oddawała parcele nieraz większe niż niejeden kraj na Starym Kontynencie. W całej dzisiejszej jednak sprawie dziwne było to, że nadanie przebiegło tak szybko, bez pytania i konsultacji jakiejkolwiek trzeciej strony.