Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaką cenę musi zapłacić kobieta, by stać się kochaną, spełnioną i wyzwoloną?
Los nie oszczędzał głównej bohaterki. Dzieciństwo spędzone z dala od rodziców naznaczyło ją traumą na całe życie. Małżeństwo, choć początkowo usłane różami, okazało się piekłem na ziemi. Po tragicznej śmierci męża, samotna z dwójką dzieci, targana różnymi emocjami, podejmuje walkę o byt dla siebie i swoich córek. Decyzje, z jakimi przyszło jej się zmierzyć, były mniej lub bardziej trafne, a wybory, jakich dokonała, nie zawsze pozytywnie wpłynęły na jej losy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Maria KąkolSłowa na warsztatBarbara Borszewska
Opracowanie graficzne i skład
Przemysław Szczepkowski
Projekt okładki
Przemysław Szczepkowski
© Copyright by Autor 2021© Copyright by Borgis 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2021
ISBN 978-83-66616-95-0
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Dedykuję to moim córkom Annie i Wandzie. Może nigdy nie zdarzy się im powielać mojej historii życia. Wnukom Maksymilianowi i Jasiowi, aby nigdy nie zapomnieli, gdzie są ich korzenie, na jakim końcu świata by się nie znaleźli.
Ile czasu by nie upłynęło, kiedy powracam w dziecinne strony, zawsze wkrada się w nozdrza powietrze Sobiboru, ten sam zapach. Zapach dzieciństwa – beztroskich lat, lat wolności, płonącej lampy naftowej, świeżych, pachnących sienników i świat bajek opowiadanych na dobranoc (bo nie wszystkich stać było na książki do oglądania obrazków, ale każda matka czy babcia znały bajki dla dzieci na pamięć).
Po wielu, wielu latach dowiedziałam się o swoich korzeniach i nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie to ważne, i jak mimochodem wpływa na naszą świadomość, inteligencję, ciekawość świata i rzeczy, które nas otaczają. Dom rodzinny, dzieciństwo to fundamenty; do tego domu zawsze się wraca i dlatego powinniśmy czuć się w nim bezpiecznie. Jeżeli zachwieje się kiedyś tę równowagę i w pogoni za dobrami materialnymi zapomni się o tym, to już nigdy i nigdzie człowiek dorosły czy dziecko nie poczują się bezpiecznie. Wszechogarniające dobra Europy Zachodniej oddzielone niegdyś „żelazną kurtyną”, wcale nie do końca są dobre dla nas, ludzi Wschodu. Słowianie to nie Germanie, Normanowie, Wikingowie czy inne nacje. A już my, Polacy, to taki specyficzny narodek, w którym bogactwo z biedą idą w parze, uczciwość miesza się ze zbrodnią i przemocą, a to wszystko odbywa się w majestacie prawa. Dano nam wolność? Za jaką cenę? Nie umieliśmy z niej korzystać, tak kiedyś myślałam. Dzisiaj myślę trochę inaczej, ale mam już blisko sześćdziesiąt lat i bagaż zarówno złych, jak i dobrych doświadczeń.
Sięgam myślą wstecz i widzę dziecko – małą dziewczynkę, która jest całym światem dla dziadków, „mamy” i „ojca”. Tak, to był taki mój świat. Dom pod lasem, a właściwie prawie w lesie. Sad, cudowny, wiosenny sad. Dziadek krzątający się przy ulach. I ten chleb z miodem wypiekany w wiejskim piecu.
W kuchni mieliśmy klepisko, za to w pokojach była już podłoga. Babcia, odkąd sięgam pamięcią, leżała w łóżku, chora na serduszko, jak mi tłumaczono. Gienia, moja wtedy pierwsza i jedyna matka, pracowała bardzo ciężko i za kobyłą cudnej maści obrabiała pole. Chodziło się do sąsiadów na odrobek, a ziemi było sporo, może z dziesięć hektarów. Jak na tamte czasy można nas było uznać za kułaków, jak niektórzy mówili.
W komorze stała skrzynia pełna soli i zawsze pełna mięsa. Było parę świń i krów. No i „tato” Witek był leśniczym, więc ciągle była dziczyzna, którą po polowaniu przywoził, a wraz z nim do domu wkraczała ekipa kumpli – starych kawalerów, i zaczynała się balanga do rana. A pomiędzy nimi dziecko „na barana” noszone i popijające czerwone wino. Dziś pewnie byłoby to nie do pomyślenia – uznano by to za niewychowawcze.
I to byłby błąd, bo prawie nikt nikomu dziś nie okazuje tyle serca, ciepła i miłości, ile miała ta mała, może trzyletnia, dziecina. Dziadek Antoni, gdy patrzę na stare fotografie, wygląda jak Piłsudski – też dryl wojskowy, sumiaste wąsy, a serce diamentowe. Ta dziewczynka była ich całym światem. Dzielny człowiek zabrał troje dzieci, w tym jedno swoje i dwoje swego rodzeństwa, i ruszył po wojnie w drogę do Polski, tej nowej, wyzwolonej. Droga w wagonach bydlęcych, jak myślę, kosztowała ich wiele. Dostali nakaz osiedlenia się na Ziemiach Zachodnich, lecz wylądowali przy granicznej wsi Żłobek koło Sobiboru.
Jak daleko sięga pamięć trzyipółletniego dziecka? Do tego, że dom był duży, ze starą piwnicą murowaną w ziemi i studnią z żurawiem. Dziś już mało kto wie, jak to wygląda. No i czarodziejska szopa, a w niej wielka skrzynia, w której składało się mięso, przesypywało solą. Mięso, które od zabicia świni czy też dziczyzny przechowywało się znakomicie przez osiem, dziewięć miesięcy, bo tyle hodowało się świnie na naturalnej paszy. Parnik, w którym chowano kartofle, skrzynie z osypką, skrzynki z jabłkami, no i beczka z miodem. Dla mnie było to życie sielskie, anielskie. Dla dorosłych pełne znoju, trudne bez tych maszyn i sprzętu, które dziś mają rolnicy.
Do sklepu we wsi miałam ze trzy kilometry i sama chodziłam po drobne zakupy. Dziadek często dawał mi pieniądze na papierosy i chleb, jak nie było swojego, a ja wracałam bez niczego, bo kupiłam czekoladę. Gdy szłam przez całą wieś, rozdawałam ją wszystkim dzieciom.
Do kapliczki w niedzielę chodziło się przez las głębokim, piaszczystym wąwozem. Oczywiście latem i wiosną do Sobiboru, do kapliczki, a po drodze to dzik przeleciał albo wilk, niekiedy sarny przebiegły. W blasku słońca znajdowało się kawałki złota pozostawionego przez Żydów różnej narodowości, którzy w czasie wojny szli na stracenie. Ilekroć coś przyniosłam do domu, babcia zawsze mówiła:
– Zanieś to tam, skąd wzięłaś, zakop, bo to czyjeś cierpienie i życie było tym opłacone i nikomu nie przyniesie szczęścia.
Nigdy nie było u nas złota. Czasem podsłuchiwałam rozmowy dorosłych, żeby na mnie uważać, bo zjeżdżają ludzie z różnych stron, kopią, szukają złota i mogą zrobić mi krzywdę.
I tak mijały lata.
Pamiętam pierwszy kontakt z moją biologiczną matką Janeczką – wieczór, lampa na stole i „mama”, która mówi mi:
– Przyjeżdża twoja prawdziwa mama, coś ci przywiezie.
A ja taka zdziwiona:
– Skąd? Jak to, druga prawdziwa? Co to znaczy „prawdziwa”?
No i przybyła. Dla mnie był to ktoś obcy, czułam strach, jak to będzie. Wzięła mnie na kolana, pokazała szew po cesarce i powiedziała:
– Połknęłam ziarenko i rosłaś w moim brzuszku, a później doktór cię wyjął.
A ja na to:
– Jak nie przywiozłaś prezentu, to biorę kociubę.
Pewnie nikt z Czytelników nie wie, do czego służyła kociuba – do przegarniania węgla drzewnego w piecu chlebowym i wyciągania garnków z pieca.
Dziś jak myślę o tym, to przypuszczam, że pewnie serce jej pękało, ale cóż ja mogłam? Cały świat mi się walił. Jak to – każdy ma jedną mamę, a ja mam dwie? Jak to? Co to jest? Przyrzekłam sobie, że nic nie będę ubarwiać, tylko pisać prawdę – niewiele takich wizyt pamiętam, a może po prostu chciałam je wyprzeć z pamięci. Po nich wszystko wracało do normy.
Jak inne dzieci chodziłam w pole na tak zwany odrobek i pasać krowy z całej wsi. Oczywiście boso po rosie, a jak nogi zmarzły, to się wsadzało w placki krowie i było ciepło. Latałam do sąsiedniej leśniczówki. Miałam tam koleżankę, rówieśniczkę Grażynkę. Biegłyśmy albo nad glinianki, albo do Grobu Nieznanego Żołnierza, stroiłyśmy go po swojemu i tak mijały lata dzieciństwa, przerwane tylko raz epizodem pójścia do przedszkola. Przyjechała po mnie mama, ta z miasta, i zabrała mnie, bo czas było iść do przedszkola. Niestety, gdy parokrotnie uciekłam z przedszkola, rodzice odwieźli mnie z powrotem na wieś. I znów wróciły szczęście, spokój, bezpieczeństwo.
Nie dla mnie były te wszystkie zabawki, dyscyplina, wszystko na czas. Wolałam swoje szyte przez „babcię” szmaciane lalki, umorusane buzie wiejskich dzieci oraz pajdę chleba posypaną cukrem i wodę.
Kolejnego szoku i lęku doznałam, gdy przyjechał jakiś człowiek, mężczyzna z kwiatami, a „mama”, ta wiejska, akurat kąpała mnie w balii. I pamiętam te słowa:
– Nie, nie zgadzam się, bo mi ją (czyli mnie) zabiorą, jak wyjdę za mąż.
Po latach zrozumiałam. Ona poświęciła dla mnie swoje życie i rodzinę, którą mogłaby założyć. Może dziś dożywałaby starości u mego boku, lecz los chciał inaczej. Witek też stawał się starym kawalerem, no i czas był wielki, by się ożenił, a że był przystojny i serce miał na dłoni, latały za nim panienki z sąsiednich wsi i nie tylko.
Ten dom rodzinny miał w sobie jakąś magię i liczne, skrzętnie ukrywane historie. Otóż tych troje dzieci, które dziadek zabrał ze sobą ze Wschodu, zaczęło darzyć się nawzajem uczuciem niekoniecznie siostrzano-braterskim. Z trojga dzieci, które dziadek przywiózł do Polski, tylko Gienia była jego rodzoną córką. Janeczka, czyli moja biologiczna matka, była córką jego siostry, a Witek był synem drugiej siostry, czyli też był siostrzeńcem dziadka. Gienia po cichu kochała Witka, a Witek kochał inne dziewczyny, a także moją rodzoną matkę. Każdy po cichu cierpiał z tej miłości, może trochę chorej, niedozwolonej. No cóż, tyle widziałam oczami dziecka, a może mi się to śniło. Witek znalazł sobie narzeczoną – młodą, ładną dziewczynę, świadka Jehowy. Kiedy przyjechała pierwszy raz, wzięła mnie na ręce i zapytała:
– Gdzie twój tata?
A ja mówię:
– A tam, wywala gnój.
Jak mnie trzymała na rękach, tak mnie puściła; poleciałam, aż ziemia zadudniła. Witek wyleciał, coś tam do niej krzyczał, a ona na to:
– Jednak ludzie dobrze mówili, że masz dziecko!
Mogła tak pomyśleć. Dziś jej to wybaczam, no bo tata to tata, a takie historie nie zdarzają się co dnia.
Naskoczył na mnie:
– Czyś ty zwariowała?
I tak mijały lata; stopniowo przyzwyczaiłam się, że mam dwie matki i dwóch ojców.
Nadszedł dla mnie wiek szkolny, więc we wrześniu, mając siedem lat, poszłam do szkoły podstawowej, tam gdzie mieszkali moi rodzice biologiczni. Czułam ogromną tęsknotę za domem pod lasem, za ciepłem i bezpieczeństwem, za beztroskimi latami, które tam przeżyłam. Zaczęły występować u mnie różne objawy: ból serca, omdlenia, bezsenność i przepłakane noce. Byłam ogólnie lubiana wśród rówieśników, więc na szczęście szybko zjednałam sobie kolegów i koleżanki.
Ciężko było się przenieść z wiejskiego, ogromnego domu pod lasem do zbiorowiska ludzi skupionych w baraku – bo tak ten budynek nazywano – w którym były tylko kuchnia i pokój, no i wspólny korytarz dla dziesięciu rodzin. Nie miałam własnego kąta. Nie mogłam zrozumieć, jak rodzice mogli tak mieszkać.
Zawsze byłam zdolnym dzieckiem. Nie wiem, czy geny, czy wychowanie na to wpłynęło. Dziadek kiedyś uczył mnie niemieckiego, rosyjskiego (posługiwał się łamanym rosyjskim), no i francuskiego, jak pamiętam. Kiedyś nie zastanawiałam się, skąd on zna tyle języków.
Przyszedł czas, że moja tęsknota za Gienią i dziadkiem zaczęła przeradzać się w chorobę, a ponieważ oni nie dawali już rady pracować w swoim gospodarstwie, moi rodzice wpadli na genialny dla mnie wtedy pomysł, aby dom wraz z ziemią sprzedać i sprowadzić ich do miasta. Do tego małego mieszkanka w baraku, choć było tam ciasno. Dla mnie to był raj, wreszcie miałam wszystkich bliskich obok siebie. Przenieśliśmy się na drugą stronę baraku, mieliśmy więc trochę większy pokój, kuchnię i z części korytarza zrobioną łazienkę-prowizorkę oraz kuchenkę. Dziadek spał w kuchni, mama z ojcem na tapczanie, a ja z „mamą” Gienią na łóżku. No i pojawił się telewizor. Za pieniądze ze sprzedaży gospodarstwa Gieni kupiono w Łodzi maszynę do robienia swetrów. Mam ją do dziś, w częściach, w swoim domu.
Pomału polubiłam i to miejsce. W barakach mieszkało dużo dzieci, więc były zabawy w berka, palanta, chowanego, dwa ognie; w swojej klasie miałam już pierwsze przyjaźnie, które zresztą trwają do dziś. Obok baraku, w którym mieszkaliśmy, płynęła rzeka Piwonia. Nie wiem, jakim cudem zdobyliśmy oponę od traktora i potrafiliśmy na niej przepływać całą rzekę, mijając co chwila szczury wodne. Po drugiej stronie ulicy w baraku mieszkali Cyganie. Często tam zaglądałam, bo pomagałam ich dzieciom odrabiać lekcje, no i nasi rodzice się przyjaźnili. Zawsze zachwycał mnie ogromny porządek, jaki tam panował. Łoża mieli wyścielone przepięknymi, wykrochmalonymi poduchami z cudnymi haftami. To był dla nas taki trochę inny świat, w którym każdy musiał zarabiać, aby jeść. Ponieważ w tamtym okresie zabroniono już im wędrować, te wszystkie kolorowe wozy cygańskie były zaparkowane przy baraku. Miały w sobie dla mnie i dla innych polskich dzieci jakąś nieznaną magię. Romki wróżyły ludziom z kart na miejskim ryneczku, mężczyźni handlowali końmi, starsze kobiety zajmowały się domem, a dzieci uciekały od szkoły jak diabeł od święconej wody. Byli to ludzie z natury wolni, im też trudno było przywyknąć do stałego osadnictwa. Do dziś pamiętam smak pieczonej kury oblepionej gliną, której i później, po latach, miałam okazję spróbować (w dodatku też była to kura kradziona).
W szkole podstawowej, do której lubiłam chodzić, miałam wspaniałą wychowawczynię, panią Szymulę. Była dla nas jak matka, mnie zaś szczególnie hołubiła; z uśmiechem traktowała mnie i moje wybryki – smarowanie tablic smalcem, wzywanie pogotowia i wiele innych. Nauczyła mnie stawiać pierwsze litery. Mądra kobieta, nauczycielka z powołania, a nie, jak to dzisiaj bywa, i bywało w latach siedemdziesiątych, z przypadku. Do zawodu trafiali ludzie po ogólniakach, którzy z różnych przyczyn nie poszli lub nie dostali się na studia.
Szkołę podstawową ukończyłam ze średnią 4,8. Do liceum musiałam jednak zdawać egzamin, bo parę setnych mi zabrakło. Byłam, jak określali nauczyciele – zdolnym leniem. Jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów. Ciągle urządzaliśmy prywatki. Już jako siódmo-, ósmoklasiści mieliśmy zgraną paczkę. Nawet graliśmy w butelkę! Były też pierwsze pocałunki i pierwsze wielkie miłości, które do dziś spotykam i z przymrużeniem oka wspominam. Na przykład „Brekauta”, który woził mnie na rowerze, a dokładnie ramie od roweru, na wycieczki. Czy wiecie, co to znaczy – chłopak, za którym szalały dziewczyny z całej podstawówki, woził właśnie mnie? No nie, to było jak sen! Potem „Taja”, który miał wkrótce pójść do wojska, bo był dużo starszy; piosenka To ostatnia niedziela do dziś, jak jej słucham, tylko z nim mi się kojarzy. No i sąsiad „Byko”, taki pokręcony, prawie dwumetrowy chuligan. Wiecznie ciągnęło mnie do inteligentnych chuliganów.
No i wreszcie dostałam się do liceum. Z bijącym sercem patrzyłam na listę przyjętych i wyobraźcie sobie – siebie nie widziałam! Wreszcie Ewa, kumpela z podstawówki, krzyczy:
– Jesteś, chodź!
Wybrałam sobie bardzo dobrą szkołę – liceum im. Mikołaja Kopernika w Parczewie – i co to był za prestiż, kiedy się było jej uczennicą. I chyba właśnie zawarte tam przyjaźnie to najlepsze wspomnienie z moich szkolnych lat, bo już ani studium, ani studia nie dały mi tego, co wyniosłam stamtąd. W klasie były w większości dziewczyny, jak to w liceum (a jeszcze klasa humanistyczna, to wiadomo). Pięciu chłopa na krzyż, reszta babiniec. No ale obok było technikum, więc już miałyśmy na kim oko zawiesić.
Ponieważ kochałam literaturę, sztukę i języki, miałam jeden zeszyt do wszystkiego. I zielono w głowie. Matma sama wchodziła mi do głowy, nie wiem skąd i jak.
Siedzieliśmy po cztery osoby w jednej ławce i wiecie co? Pod latarnią najciemniej, zawsze mogłyśmy ściągać, jak czegoś nie wiedziałyśmy. Miałam dwie serdeczne przyjaciółki jeszcze ze szkoły podstawowej: Marylę Korybską i Ulę Czech, oraz dwie licealne: Marysię Lato i Gosię Wrzesińską, które w odpowiedniej chwili szarpały mnie jak nie za jeden, to za drugi rękaw. Dziś to dla mnie ubaw, ale wtedy trochę mnie to męczyło.
Nigdy nie byłam osa, czasem WF sprawiał mi kłopot, bo parę kilo za dużo to kompleks (niestety, tak jest do dziś), ale ładne nogi, oczy, przyjazne usposobienie i trochę szaleństwa w duszy sprawiało, że byłam lubiana. Po nocach czytałam pod kołdrą – słuchajcie, jakie ja książki czytałam! – bo ojciec gasił światło i basta. Wyrobiły one we mnie niesamowitą wrażliwość, styl wypowiedzi, głębię uczuć i chyba dlatego dziś jestem tym człowiekiem, jakim jestem, no i dzięki temu, że prowadziłam kronikę i gazetkę szkolną, więc mogłam się wyżyć na tej niwie.
W szkole nie było „fali”, młodzież internacka może trochę trzymała się razem, ale miasto i dojeżdżający też to robili. I tak płynął czas.
W domu – przesadna dyscyplina; czasem się zastanawiałam, czy mój ojciec to naprawdę mój ojciec, bo traktował mnie tak po hitlerowsku, i to było moje drugie, złe życie. Zawsze musiałam zgadnąć, czego ode mnie chce, stale był zazdrosny o to, że mówiłam do jednej mamy, która mnie wychowała, „mamo” i do rodzonej tak samo. Chyba dlatego w pewien sposób stworzył mi małe piekło na ziemi. Wiem, o nieżyjącym nie mówi się źle, ale jak tego z siebie nie wyrzucę… i tak już moja psychika na tym ucierpiała. No ale miałam swoją oazę i ta inicjatywa księdza Blachnickiego wciągnęła mnie i moje kumpele. To było coś, na co czekało się z utęsknieniem. Gdyby moi rodzice wiedzieli, na co jesteśmy narażeni, pewnie by się nie zgodzili, bym należała do tego ruchu, ale dzięki temu przeżyłam to, co przeżyłam, poznałam ludzi, których nigdy bym nie poznała.
Jak to nastolatka kochałam przygodę i jedną z nich była oaza. Zaliczyłam wszystkie oazowe zimowiska i letnie zgrupowania. Był to ruch nielegalny w Polsce, więc nieraz uciekaliśmy nocą z domów, w których ludzie dobrej woli nieodpłatnie zapewniali nam nocleg. Kochałam ten czas – czas miłości do Boga, wielkiej miłości do kolegi z grupy, no i nieuświadomionej miłości księdza. Wiem, wiem, powiecie, że to nienormalne. Nie, to ludzka rzecz, jesteśmy tylko ludźmi. Moja nieuświadomiona miłość dość szybko awansowała na biskupa do spraw młodzieży w Siedlcach. We wcześniejszych latach oazowych, o których wspominałam, był proboszczem w Wisznicach i szaleńczo kochał szesnastolatkę. Wysoki, przystojny, z lekka szpakowaty, niezwykle ciepły i opiekuńczy. Dzisiaj może by powiedziano, że molestował małoletnią, ale to nie było tak. On kochał mnie miłością czystą, a ponieważ wtedy brakowało mi prawdziwej ojcowskiej miłości, tak właśnie traktowałam jego uczucie. Na każdy wyjazd na zgrupowanie, czy to do Krościenka, czy Murzasichla, czy Siedlec, leciałam jak na skrzydłach. Ta niezwykła miłość, może jednostronna, przewijała się przez cały mój okres oazowy i była na tyle dobrze skrywana, że nikt oprócz mojej psiapsióły Ewy o niej nie wiedział.
Przynależność do tej grupy wyrobiła we mnie życzliwość dla ludzi i świata przyrody. Z niej właśnie wyszło wielu wspaniałych dzisiaj ludzi – reżyserzy, księża, aktorzy, nauczyciele.
W tym okresie mój mały pokoik przerodził się w wakacyjne miejsce spotkań dwunastu najbardziej zaprzyjaźnionych osób. Mały blok tętnił muzyką sakralną; w dzisiejszej bazylice dawały się słyszeć dźwięki mszy bitowej! Czy dzisiaj ktoś w tej okolicy o tym słyszał? Nie. A wtedy wieczorami wszyscy sąsiedzi z zapartym tchem słuchali i uczyli się Mój Mistrzu czy też Barki. W pobliżu tylko Łuków, Garwolin i Międzyrzec Podlaski oraz Wisznice były miejscami takich spotkań. Na jednym z wyjazdów zdobyłam trzeci stopień animatora – dziś więc bez trudu mogłabym uczyć religii. Tyle że, niestety, dziś moje spojrzenie na religię katolicką jest nieco inne. To tam na zjazdach oazowych proboszcz z Garwolina dostrzegł u mnie talent muzyczny. To był nietuzinkowy ksiądz. Tłumaczył nam Stary Testament. Wyjaśniał, że był on pisany na miarę umysłów ludzi z tamtego okresu. My natomiast powinniśmy ten przekaz odbierać jako przenośnię, i tak na pewno jest, bo ludziom z tamtej epoki nie można było inaczej wytłumaczyć pewnych dogmatów.
Tam też narodziła się wielka miłość mojej dziś już nieżyjącej koleżanki Ewy, miłość do chłopaka. Sprawiła ona, że jej życie potoczyło się tragicznie. Ojciec Ewy zmarł; matka znalazła sobie faceta z dwojgiem dzieci, a jej własne potomstwo poszło w odstawkę – co miała w tej sytuacji zrobić dziewczyna szesnasto-, siedemnastoletnia? Szukała miłości, która mogłaby być dla niej namiastką miłości rodzicielskiej. Jeden z oazowiczów nigdy nie ukrywał, że ma zamiar zostać księdzem, ale… miłość nie wybiera. Oboje z Ewą darzyli się wzajemnie uczuciem, pewnie już niekoniecznie platonicznym, na pewno też padały przysięgi i obietnice. Zaznaczam, że to był okres licealny. Kumpela zawaliła klasę przez wyjazdy do seminarium, bo miłość jej życia tam właśnie zaczęła naukę. A ja jako powiernica tuliłam ją do serca, próbowałam wytłumaczyć, że on nie rzuci seminarium dla niej – nie pomogło. Uciekała z domu na parę dni, koczowała przy seminarium, a nocami wysłuchiwała, jak to jest piękna, kochana i że wszystko będzie okej. Ale nic nie było okej. Matka w pewnej chwili wywaliła ją z domu – pewnie bała się, że córka odbije jej przyszłego męża, bo Ewa wyrosła na dziewczynę piękną, inteligentną i wrażliwą. Powiedziała córce:
– Jak nie chcesz się uczyć, to do pracy.
Ewa miała sprzątać u jakiegoś samotnego kuzyna i prowadzić mu dom. No, niedaleko Siedlec, więc myślała, że będzie bliżej swojej miłości. Niestety, ukochany odebrał jej wszelką nadzieję na przyszłe wspólne życie – poświęcił się Bogu i do dziś jest księdzem, nieważne w jakiej parafii; nie wiem, jak można służyć Bogu, krzywdząc drugiego człowieka. Załamana Ewa uciekła od kuzyna, bo zaczął się do niej dobierać. Zadzwoniła do domu, że wraca, matka na to, że nie ma mowy. Dziewczyna koczowała dwa dni na Dworcu Centralnym, a że, jak mówiłam, była ładna – znalazł się opiekun i amant, co to niby się w niej zakochał; przygarnął ją do domu. Była bardzo łatwowierna, więc wydawało jej się, że wreszcie będzie miała swój własny kąt. Jakież więc było jej rozczarowanie, kiedy w końcu powiedział:
– Mała, czas zarabiać na życie.
Co się pod tym kryło, to już, Czytelniku, możesz się domyślić.
Kupił piękne ciuchy i woził ją i jeszcze drugą współlokatorkę na – jakby to dziś młodzież powiedziała – strzały. Załamała się. O prostytucji dowiedziałam się dużo później, o wiele za późno; wtedy, kiedy nasza wspólna kumpela pojechała na zakupy do Warszawy i wieczorem Ewa, chcąc się pokazać, zaprosiła ją do hotelu Europa na kolację. Tam policja obie zwinęła, a że Ewa była już notowana jako prostytutka i miała wszystkie badania, to ją puścili, no bo pewnie jej alfons miał kontakty. Drugą zwolnili na drugi dzień. Do dziś nie wiem, czy przyszło zawiadomienie (czego się obawiała) do liceum, czy też dobrze ustawieni rodzice jakoś zatuszowali sprawę. Później bezskutecznie próbowałam jakoś Ewę odnaleźć. Nie udało się. Dobrze zarabiała, była najlepiej zarabiającą prostytutką w Warszawie; znano ją jako Krzywą Ewkę, bo miała problem z kręgosłupem szyjnym. Po czterech latach dowiedziałam się, że wyszła za mąż, mieszka w Katowicach i dobrze jej się powodzi. Taka była w każdym razie wersja jej matki, z którą miałam współpracować po latach.
Odbiegłam teraz daleko od moich czasów licealnych. Toczyły się zwyczajnie, jak to w szkole – nauka, obozy, dyskoteki, prywatki i problemy w domu.
Kiedy byłam na jednym z zimowisk oazowych, dziadek ciężko zachorował; a trzeba wiedzieć, że telefonów tam nie było. Kierowana przeczuciem, że muszę wracać do domu przed zakończeniem, wyjechałam. Dziadek jakby na to czekał. Trzymałam zapaloną gromnicę, a on umierał. Powiedział:
– Czekałem, aż wrócisz, wiedziałem, że wrócisz. Wiesz, tam, gdzie był Grób Nieznanego Żołnierza, pod trzecią sosną jest zakopane wiadro złota.
I zmarł. Sama jego śmierć była szokiem. Nie myślałam o żadnym złocie, tylko „dlaczego on?”. Tak odeszła bardzo bliska mi osoba, która prawie dobiegała setki. Wtedy nie zastanawiałam się, skąd ten człowiek zna tyle języków, jak to możliwe. W rocznicę jego śmierci zaprosiłam starych oazowiczów. Zorganizowaliśmy mszę bitową i małe przyjęcie w moim domu, a raczej namiastce domu (dwa małe pokoiki, kuchnia i łazienka, no i wspólne podwórko). Było cudownie. Takich chwil już później nie było – każdy pomału dorastał i szedł w swoją stronę. Trochę żal.
Życie w ogólniaku dzięki wielu fajnym nauczycielom toczyło się super. Z łezką w oku wspominam historycę, profesor od niemieckiego, polonistkę Elę Moniuk, Martuśkę Lipkę od rosyjskiego, no i Zosię od WF-u, która była naszą wychowawczynią. Bardzo ubolewaliśmy nad tym, że Zosia zachorowała na raka i zmieniono nam wychowawcę. Ławki w klasach były czteroosobowe. Ja i trzy moje psiapsióły – Ula, Maryla i Marysia – zasiadałyśmy w pierwszej ławce. Pod latarnią najciemniej i najłatwiej ściągać i pomagać sobie. Przy naszej ławce zawsze stawał muzyk i mówił:
– Myjcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia ani godziny.
A my przeżywałyśmy horror, bo facet w ogóle nie dbał o higienę, a szczególnie o spodnie i intymne części ciała. No to wzięłyśmy się na sposób. Czy ktoś jeszcze pamięta chińskie gumki zapachowe? Jak podchodził do nas, to my w śmiech. Każda gumkę do ręki i koło nosa, no i miałyśmy problem z głowy. Że też nikt oprócz nas w klasie o tym nie pomyślał… no, ale takich jak my cztery to nie było ani jednej.
Z chemikiem też mieliśmy nieraz niezły ubaw, jak to nastolatki. Fajny facet, dość przystojny, no i te duże, wywinięte usta. Jakiś diabeł mnie podkusił i mówię do dziewczyn, Urszuli i Maryli:
– Wyobraźcie go sobie nagiego, jak lata po klasie i usta mu wiszą i nie tylko!
No i ryk śmiechu; wiecie, jak taki śmiech się udziela. Wszystkie ryczymy, każda doda jakiś komentarz, no i ja nie mogłam się opanować.
– Przestań – mówi profesor – bo cię wyproszę.
To ja jeszcze głośniej. I wylądowałam na korytarzu z gromkim śmiechem. Oczywiście drzwi do wszystkich klas się pootwierały, więc uciekłam do WC i tam pieję. Profesor zaczął mnie szukać i krzyczy:
– Wracaj do klasy!
Opanowałam się i przyszłam. Nie dowiedział się wtedy ode mnie, z czego się śmiałam, ale musiał to zapamiętać. Po latach zorganizowaliśmy zjazd klasowy. Profesorowie wylądowali u mnie w domu i wypili buteleczkę, i wówczas zdradziłam mu tę tajemnicę, bo widać bardzo go to nurtowało.
Zawsze coś musiałam narozrabiać. Przyszedł nowy matematyk Makary. Facet z niesamowitą wiedzą matematyczną i taki misio trochę; ani w ząb nie umiał przekazać tej swojej wiedzy. Tylko co zdolniejsi łapali, o co biega. Stary kawaler. Nie powiem, że się tego nie czuje, że ktoś się tobą interesuje i ma trochę inne podejście do ciebie. Wszyscy drżeli, ja nie, no bo co ma być, to będzie. Wiedziałam, że z matmą nic mnie nie będzie łączyło. Miałam do matmy jeden zeszyt, jak zwykle. Z jednej strony geometria, z drugiej matematyka zwykła. No i mamy klasówkę, a że wcześniej historyca postawiła mi pałę, to miałam nerwa, bo kobita, stara panna, uwzięła się na mnie (a może wiedziała, że mam potencjał, tylko brak ambicji – zawsze wystarczała mi trója). To jeszcze pytam Makarego, co dostałam z klasówki, a on:
– Jak to co? Dwója.
Na drugi dzień zastanawiałam się, czy iść do szkoły, ale do odważnych świat należy. Pierwsza była łacina, a chciałam dodać, że miałam supernauczycielkę, cudowną kobietę, obojętnie kto co by o niej opowiadał. Pani Maria uczyła łaciny i niemieckiego. Podśmiechiwano się z niej, robiono głupie uwagi, bo była bardzo otyła. Miała gołębie serce; mało kto się przyznawał, ilu uczniom pomogła. Wracając do lekcji łaciny: gdy tylko przyszłam do klasy, weszła Maria swoim majestatycznym, ociężałym krokiem. Oczywiście pierwsze słowa skierowała do mnie:
– Dlaczego uciekłaś z matematyki? Musisz przeprosić pana profesora, bo wbiegł nerwowy do pokoju nauczycielskiego i oburzony powiedział: „Uciekła mi wczoraj z lekcji moja sympatia. Co ona myślała, że ja tego nie zauważę? Przecież siedzi w pierwszej ławce. I za co?”.
No to ja:
– Okej, sorko, przeproszę.
Zbliżała się matma. Weszłam do klasy, wszyscy zasiedli w ławkach, a ja czekam, co on do mnie powie – a tu nic. Rozłożył zeszyty klasowe do sprawdzianów i alfabetycznie wywoływał każdego, aby podał mu swoją ocenę. Doszło do mnie, więc nawet nie otwierałam zeszytu, tylko mówię:
– Dwója.
A on na to:
– Otwierałaś zeszyt?
– Po co? I tak dwója.
– No to sprawdź.
Wiecie, jaką mogłam mieć minę, jak zobaczyłam cztery minus! A u niego taka ocena to już coś.
– I co teraz mi powiesz? Dlaczego uciekłaś z lekcji? – zapytał.
– Przepraszam, ale mnie poniosło, gdy dostałam dwóję, to po co miałam iść na tę lekcję, uciekłam z rozpaczy na wagary – odpowiedziałam skruszona.
– Zanim nie zobaczysz, nie oceniaj. I nie wierz nikomu na słowo. Ja zażartowałem.
– Mnie wtedy nie były w głowie żarty.
I tak to mijał nam czas w szkole średniej. A wracając do Marii, profesorki – jej córka chodziła z nami do jednej klasy. Fajna dziewczyna, ale wszyscy omijali ją jak oparzeni. Też trochę z nadwagą, ale przystojna z niej była laska. Tylko kto to wtedy doceniał, że chcąc zjednać sobie przyjaciół, wykradała matce testy z niemieckiego oraz łaciny i dawała je wszystkim. Ja, ponieważ zawsze miałam zdolności do nauki języków obcych, nie musiałam korzystać z jej usług. Może właśnie dlatego się z nią zaprzyjaźniłam i też chyba dlatego, że jej matka traktowała mnie w szczególny sposób, jak córkę, i wiele razy broniła mnie przed historycą.
Zawsze byłam trochę szalona. Jedna z moich koleżanek miała ciągle problemy z panią Marią, więc wpadłam na pomysł. Wyobraźcie sobie: jest zima, koniec lekcji. Wpadłam na pomysł, abyśmy pomogły profesorce i zaniosły jej zakupy do domu, ale kumpela miała być obowiązkowo w ciapach, a ja zarzuciłam sobie na ramię jej buty zimowe; ciapy szkolne miały wywołać współczucie u nauczycielki, no i pokazać nasze dobre serca. I już myślałam, że nici z naszego planu, ale koło bloku, w którym mieszkała, zorientowała się, że dziewczynina w ciapach tak się poświęciła, aby pomóc, więc mówi:
– Basiu, ty przygotuj sobie taki i taki tam materiał do opanowania i za dobre serce poprawimy jakoś te oceny.
Tak też się stało. Następnego dnia Basia dostała piątkę, no i zaliczyła półrocze. Niby nic, ot, tak mi przyszło do głowy to wspomnieć.
Oczywiście kwitło wtedy również życie pozaszkolne. Ciche romanse, zjazdy obozowe, no i życie rodzinne.
W trzeciej licealnej przyszło mi bardzo szybko dorosnąć. Moja mama Gienia, która mnie wychowała, zarzuciła już robienie swetrów, dziadek, jak wiecie, zmarł i wreszcie dostaliśmy w bloku swoje M5. „Nareszcie – pomyślałam – będę mieć swój pokój”. Jaka radość, no ale ojciec, oczywiście, nie chciał się zgodzić, aby „mama” zamieszkała razem z nami w bloku. Współczułam mojej biologicznej matce, gdy wspomnę, jakich chwytów musiała użyć. Ostatecznie przeprowadziłyśmy się wszystkie trzy wtedy, gdy ojciec pojechał na kurs; jak wrócił, przystał na taki układ.
W tym samym czasie jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość… Powiecie, że wierzę w jakieś zabobony. Z dwóch metrów spadł trzykilogramowy kryształ i rozbił się w drobny mak. Pomyślałam, że to zły znak. No i był. Dla „mamy”, która mnie wychowała. Diagnoza – rak, białaczka. Spędziłyśmy razem wiele nieprzespanych, przepłakanych nocy. Lublin, Oddział Onkologiczny, stał się jej domem, co jakiś czas jednak wracała i były to cudowne dni. Patrzyłam, jak się uśmiecha, jak się modli i płacze. Płakałam razem z nią. To ja odwoziłam ją autobusem na transfuzje krwi lub dłuższe pobyty, choć pod domem stała syrenka, nowe auto. „Nie to nie – myślałam – skoro mój ojciec nigdy nie miał dla niej czasu”. Miałam wielkie pragnienie, aby ona miała wolę życia i chęć do walki z chorobą dla mnie. Bez niej cały mój świat ległby w gruzach. Zaczęłam swoją (w cudzysłowie oczywiście) wędrówkę: szkoła, autobus, Lublin i powrót do domu. Za każdym razem widziałam cierpienie ludzi leżących na tej samej sali i patrzyłam, jak z dnia na dzień uchodziło z nich życie. Serce pękało mi z bólu, ale ten ból pozostawiałam przed drzwiami szpitala. Nauczyłam się jednego: jeżeli choć przez moment zobaczę światełko radości w oczach tych ludzi, to będzie to sukces. Pomagałam leżącym tam kobietom – karmiłam je, przynosiłam im baseny, nerki na wymioty, streszczałam aktualności prasowe i telewizyjne, czytałam na głos książki o lepszym świecie, wzywałam pielęgniarki, jak była potrzeba, plotłam wymyślone historie. I patrzyłam, jak co jakiś czas ktoś odchodził w inny świat. To zbyt wiele jak na nastolatkę. Ale…
Moja „mama” żyła, dopóki nie nastąpił ten dzień, ten nieszczęsny 1 kwietnia. Wróciłam ze szkoły do domu, ugotowałam obiad i położyłam się trochę, bo do szpitala w ten dzień nie jechałam. Nagle słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram, listonosz przyniósł telegram – „Chora zmarła”. Trzymałam tę kartkę i nawet przez myśl mi nie przyszło, że to o „mamę” chodzi. A może moja podświadomość nie dopuszczała tej wiadomości. Ponieważ to był 1 kwietnia, pomyślałam, że ktoś zrobił głupi kawał. Znałam listonosza, więc zapytałam:
– Czy pan nie ma z kogo żartować?
A on patrzy na mnie i mówi, że to nie żart. I w tym momencie zamknął drzwi. Czas stanął w miejscu, urwał mi się film.
Ocknęłam się na jej łóżku, spłakana; obudziła mnie sąsiadka, która usłyszała mój bardzo głośny płacz. Od jej przyjścia musiało upłynąć parę godzin, dwie albo trzy.
– Straciłam…
Starałam się mówić, ale po prostu zaczęłam się jąkać. Nie mogła zrozumieć, o czym mówię.
Po raz drugi zawalił się mój świat i już nic nie było takie jak dawniej. Standardowe procedury pogrzebowe. Błagałam moich rodziców, aby pochowali ją tutaj. Niestety – leży tam, gdzie jej rodzice, w Orchówku. I jak tam dojechać? To sześćdziesiąt kilometrów. Jak popłakać na grobie? Odeszła cicha istota, kochana, samotna z wyboru. Nie zmarła z powodu nowotworu. Czekała na mnie, poszła się kąpać do szpitalnej łazienki – chciała ładnie wyglądać, jak mówiła innym pacjentkom, „bo moja córcia przyjeżdża”; spotkanie już jednak do skutku nie doszło.
Wpadłam w depresję, ale kto wtedy myślał, że to depresja. Zaczęli mnie wozić po neurologach ze względu na upośledzenie mowy, którą chwilowo częściowo utraciłam. Dla mnie nie miało to znaczenia. Oczywiście, nadal byłam uczennicą. Więc z tej rozpaczy uciekałam w świat literatury, czytałam, aby zabić myśli. W nocy latarka pod kołdrą do drugiej i tak zasypiałam, a rano szkoła. I dzień za dniem. Nikt mnie nie odpytywał, bo nie byłam w stanie się wypowiadać.
A potem ten nieszczęsny wypadek.
Rodzice zawieźli mnie do neurologa do Lublina. Weszłam z biologiczną mamą, a profesor posłuchał, popytał i kazał mi wyjść. Powrót do domu był tragiczny – rozbiliśmy się na krzyżówkach w zderzeniu z radiowozem policyjnym. Praktycznie nic nie poczułam, choć metalowy dziesięciocentymetrowy bolec wbił mi się w kolano. Czułam tylko lekki ból głowy i coś ciepłego w nodze. Patrzę – krew. Nie było bólu. Sama wyciągnęłam ten bolec i wtedy trysnęła krew. Karetka jedna, druga. Zabrano mnie do szpitala. Co z rodzicami – nie wiedziałam. Lekarz zszył mi kolano. Też nie czułam bólu, choć nie było czasu na pełne znieczulenie, tylko miejscowe. Pojawili się rodzice. Nie pamiętam, kto zawiózł nas do domu już po wszystkich badaniach. Gdy się ocknęłam, siedział ze mną w pokoju (niemalże spał przy łóżku!) chłopak o przezwisku „Smolny” – inteligentny, przystojny kolega, trochę łobuz. Kochał się we mnie, od kiedy nie zdał do następnej klasy w swojej szkole i przeniósł się do naszego liceum. Nic nie poradzę – lubiłam go, ale nie była to moja pierwsza miłość; wtedy dostrzegałam wyłącznie to, że w trudnych sytuacjach był przy mnie.
Rodzice przeżywali w nocy momenty grozy, bo parę razy traciłam przytomność. I tak przeleżałam dwa tygodnie w łóżku. „Smolny” przynosił mi lekcje, przychodziły kumpelki, zaczęłam wracać do życia.
W szkole, a właściwie w klasie, uchodziliśmy ze „Smolnym” za parę. Pomagałam mu w nauce. Tak trochę odczuwam satysfakcję, bo dzięki mnie ukończył to liceum.
Znów zaczęłam prowadzić szkolną gazetkę i pomału przygotowywałam się do matury. Życie jakby powracało. Jeszcze jeden, ostatni raz zorganizowałam w domu zjazd starych oazowiczów, ale to już nie było to, co dawniej. Moja miłość oazowa zdała do szkoły filmowej; jest dziś wziętym reżyserem, zawsze miał ciągoty w tym kierunku. Jako dojrzali już ludzie spotkaliśmy się ze dwa razy w Warszawie, a dokładnie pod Warszawą; wtedy już był medialną i rozpoznawalną osobą. Mogę tylko powiedzieć, że nie żałuję żadnej chwili spędzonej w jego towarzystwie.
Tuż przed maturą zdarzył mi się następny wypadek. Dentysta w pośpiechu usuwał mi ząb i uszkodził mi nerw twarzowo-wzrokowy. Wyobraźcie sobie, że macie usta na policzku, oko wam się nie zamyka i diagnoza brzmi – nigdy nie odzyskam dawnego wyglądu. Szok. Miesiącami chodziłam na zabiegi zwane galwanizacją; rano to, potem szkoła i siedzenie w ławce z ręką przysłaniającą pół twarzy. To dopiero jest dramat dla młodej dziewczyny! Tylko moja determinacja w gabinecie terapeuty sprawiła, że wszystko powróciło do normy, bo podkręciłam sobie prąd na dwieście dwadzieścia i pomyślałam, że albo zadziała, albo… możecie się domyślić. Zadziałało. Zaczęłam coś czuć, lekkie mrowienie. Terapeuta się przestraszył, bo w pierwszej chwili wyglądało to tak, jakby prąd mnie śmiertelnie poraził, ale to trwało tylko kilka sekund. I znów byłam tą złotoblond pięknością o nieco okrągłych kształtach. Ha, ha! A te blond włosy to trochę wodzie utlenionej zawdzięczam.
Chciałabym jeszcze powrócić do studniówki, bo to był najpiękniejszy bal w moim życiu. Dziś organizują jakieś gimnazjalówki i inne rzeczy, a bal powinien być jeden, to wielki start w nowe, dorosłe (zdawałoby się) życie. Zawsze byłam trochę inna od reszty, miałam swój własny styl, więc i kreację miałam inną. Nie poszłam na studniówkę ze „Smolnym”, bo w klasie zaczęło się pijaństwo „internacko-miastowe” i młody popłynął; a ja nie chciałam mieć partnera, o którego musiałabym się bać, czy się upije czy nie. Chciałam zwyczajnie się pobawić. Alkoholu się zresztą bałam, ojciec często go nadużywał. Poszedł więc ze mną kumpel z Bydgoszczy, przyjechał dzień wcześniej z bukietem przepięknych kwiatów. Jego rodzice też pochodzili z Kresów. Znaliśmy się od dziecka, często w dzieciństwie przyjeżdżał do Sobiboru z siostrą. Wyrósł na przystojnego faceta. Trochę się podkochiwał we mnie, ale nie wyszło. Myślę, że nikt nie będzie miał mi za złe, jeżeli podam jego nazwisko – Ekiert. Jeżeli ktoś się interesuje muzyką, będzie wiedział, o kogo chodzi.
Przed balem wybrałam się do fryzjera, to była moja druga wizyta. Może wspomnę tylko tę pierwszą. Były kiedyś modne fryzury zwane „na małpę”. W podstawówce miały je wszystkie dziewczyny.No i ja postanowiłam obciąć swój warkocz. Gruby jak ręka i długi do pasa. Potrzebowałam pieniędzy na fryzjera, bo to co zebrałam za butelki, wydałam na kino, zawsze z Marylą latałyśmy oglądać wszystkie nowinki. Ojciec mi jednak nie dał i na dodatek powiedział, że jak obetnę włosy, to nie mam po co wracać do domu. Mama Gienia jeszcze żyła, więc mi dała. Wracam do domu z nową fryzurą, a tu ojciec od progu:
– Coś ty zrobiła?! Gdzie włosy?
Ja na to:
– Zostały u fryzjera.
– To teraz wracaj tam i odbierz warkocz. Wiesz, ile one by kosztowały?
Szczerze mówiąc, fryzjerka zrobiła dobry interes – warkocz miał siedemdziesiąt centymetrów. Niestety, nie oddała mi go.
To była moja pierwsza niefortunna wizyta u fryzjera. Jak to mówią, historia lubi się powtarzać. Druga też była kiepska. Już miałam bardzo długie włosy, trzeba było tylko upiąć je w kok. Fryzjerce zajęło to mnóstwo czasu, a że byłam w pierwszej parze do poloneza, nie mogłam się spóźnić. Jak spojrzałam w lustro… o Boże! Sama siebie się wystraszyłam. „No, stara…” – pomyślałam. Zapłaciłam i biegiem do domu. Pod prysznic, zmyć te lakiery i fryzurę. No i na bal z prostymi, jak zwykle, włosami, jeszcze z lekka miejscami mokrymi. Biegiem. Oczywiście wszyscy siedzieli i czekali, bo poloneza czas zacząć.
– Gdzieś ty była? – dopytywała się profesorka.
No i był bal. Dziewczyny szalały za moim partnerem, chłopaki popijali z profesorami alkohol z oranżadówek, a po północy to na stole stały już i wino, i wódka, oficjalnie. Ach, co to był za bal! Wszyscy piękni, młodzi. Pomimo alkoholu, każdy do końca trzymał fason.
No i przyszedł czas na maturę. Profesorka od polskiego, Elżbieta, podsunęła mi pomysł, abym zdawała na Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych do Warszawy, więc maturę zdawałam pod tym kątem. „Gdzie tam ja się dostanę bez punktów za pochodzenie” – myślałam. Nie mogłam się pochwalić, że moi dziadowie należeli do szlachty ze Wschodu – Górków, Tyszkiewiczów, Iwaszkiewiczów, Rodziewiczów. Na dodatek żona Piłsudskiego, Szczerbińska, była moją kuzynką – o tym nie wolno było mówić.
Zdawałam pisemną maturę z polskiego, ustnej już nie, ponieważ dostałam 5. Matematyka – 4-, historia – 4, propedeutyka i nauka o społeczeństwie – 5, wychowanie plastyczne – 5, język niemiecki – 5, łacina – 5. Oceny z matury miałam super, zważywszy na to, że (jak już wcześniej wspomniałam) w przeciwieństwie do innych nigdy nie miałam zeszytów. Zapewne wystarczało mi to, co było na lekcjach. Powiem tylko, że nie wiem, czy ktoś pobił mój rekord w pisaniu pracy maturalnej dla pięciu osób z polskiego, a mi został już tylko wolny temat. Od lat byłam w klasie mistrzynią od pisania wypracowań, więc koleżanki wiedziały, że mogą na mnie liczyć, no a ja nie mogłam ich zawieść, szczególnie Marysieńki Lato. Po zakończeniu matury polonistka Ela, która znała mój styl, z przymrużeniem oka skomentowała:
– Tym razem ci daruję, niech dziewczyny idą w świat.
Do matury uczyłam się z Marią i Urszulą. Nocowały u mnie to jedna, to druga. Nauczyły mnie popalać papierosy, gdy miałyśmy po dziewiętnaście lat.
Nastały wakacje, papiery złożyłam na uczelnię wspólnie z moją kuzynką Bożeną, która przyjechała do nas (jak się później okazało) na ładnych parę lat. Złożyłyśmy dokumenty na Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych w Warszawie. Przerwa między złożeniem dokumentów na uczelnię a terminem egzaminów była długa. Korzystając z wolnego czasu, wybrałyśmy się z moją biologiczną mamą Janeczką szukać swoich korzeni na Wschodzie. Mama też miała popaprane dzieciństwo, jej życie to Sława i chwała Iwaszkiewicza. Ponieważ w swoich wspomnieniach mam zamiar pisać przede wszystkim o sobie, więc, drogi Czytelniku, zostawię ten temat.
Z podróży do Rosji, do odnalezionych rodzin, najmilej wspominam wieś Owsianiki, bo tam powitano nas jak prawdziwe dziedziczki. Oczy wychodziły mi z orbit na widok gościnności tych ludzi. Wzdłuż całej wiejskiej drogi były ustawione stoły, a na stołach – czego dusza zapragnie spośród dań kuchni rosyjskiej. Dwa dni nas goszczono, każdy chciał, abyśmy chociaż na chwilkę odwiedziły ich domostwa. I wtedy przypomniałam sobie słowa dziadka Antoniego: „Zapamiętaj, dziecko, nie słuchaj, co mówią. Nie było tak dobrych czasów jak za cara”. A wiedział chyba, co mówi, mimo że ze dwadzieścia pięć lat służył w carskim wojsku, choć jako dziedzic nie musiał. Starzy ludzie z rozrzewnieniem wspominali czasy dziadka. Byłam bardzo dumna.
Po dworze niewiele zostało; wokół rozciągały się kołchozowe pola, a ocalały tylko studnia i wierzba spleciona z brzozą. Czegoś takiego już później nigdzie nie widziałam. Ludzie opowiadali, że wielokrotnie je ścinano i wciąż odrastały. „Coś w tym musi być” – pomyślałam.
Gdy bawiłyśmy w Rosji, Bożenka czekała na nas, gotowała ojcu i zajmowała się domem. Z podróży przywiozłam sobie śliczną, niebieską sukienkę. Było upalne lato. Poszłyśmy z Bożenką w miasto. Nie powiem, że jestem samochwała, ale nie było faceta, który by się za nami nie oglądał. Naprzeciw szedł mężczyzna. Bożenka mówi:
– On cię zaraz zaczepi. Zobacz, ma taką samą koszulę jak twoja sukienka. To znaczy kolor ten sam.
„Niczego sobie, ale co ona plecie” – pomyślałam. I rzeczywiście – facet nas zaczepił. Nawet dałyśmy się zaprosić na kawę, a że nie był z mojego miasta, to co mi zależało. I powiecie, że nie istnieje coś takiego, jak przeznaczenie? Szarmancki, auto, że ho, ho, codziennie obowiązkowo kwiaty. Na dodatek z Warszawy. Tutaj miał tylko rodzinę i wykładał na wydziale, na który chciałam zdawać. Przyrodni brat (z nieprawego łoża) „czerwonego księcia” – każdy z tamtego okresu wie, kto to był „czerwony książę”. Któregoś dnia zaprosił mnie na przyjęcie do pewnego redaktora.
Zgodziłam się, dla mnie to był nowy, inny świat, ale trochę bałam się iść sama, więc pociągnęłam ze sobą Bożenkę (stałyśmy się nierozłączne).
I kto by pomyślał, że za moment o mało nie zapadłybyśmy się pod ziemię – dwie szare myszki. Wchodzimy na przyjęcie, a tam sama elita warszawskiej młodzieży i my dwie jak z kosmosu. Wszyscy w strojach wieczorowych, a my – w zwykłych sukienkach. No, szpilki miałyśmy, bo zawsze już od liceum chodziłam w szpilkach (dobrze zdawałam sobie sprawę, że nogi mam super, więc je eksponowałam). I tam po raz pierwszy stanęłam oko w oko z bohaterem, w którym kochała się Barbara Niechcicowa – z Toliboskim, którego grał Karol Strasburger. Oniemiałam, a on się zwyczajnie przywitał; zostałam mu przedstawiona jako sympatia mojego towarzysza. Zabawa trwała do rana, a milicjanci odwozili wszystkich do domów, i to z eskortą, żeby nikomu nic się nie stało.