49,90 zł
Jak naszą teraźniejszość opiszą historycy za sto lat?
„Martín Caparrós buduje, pomiędzy esejem a kroniką, ambitny fresk o naszym społeczeństwie, w którym ostrzega przed zawaleniem się filarów podtrzymujących zachodnią cywilizację”
„El Mundo”
„Przekroczyli właśnie 8 miliardów i przestraszyli się: uznali, że jest ich za dużo. Postanowili więc przeliczyć się dokładnie – jakby to miało cokolwiek zmienić” – tak zaczyna się nowa książka Martína Caparrósa Tamte czasy. Osiadły w Europie argentyński pisarz i dziennikarz, autor monumentalnych reportaży Głód i Ñameryka, proponuje niezwykły eksperyment myślowy: historię trzeciej dekady XXI wieku pisze tu historyk – a właściwie historyczka – z przyszłości. Dzięki temu zyskujemy jedyny w swoim rodzaju dystans do wydarzeń i problemów, które na co dzień towarzyszą dziś ludzkości.
W kolejnych rozdziałach Caparrós porusza kwestie eksplozji demograficznej, zmian w społeczeństwie, relacjach, rodzinie i sytuacji kobiet, analizuje nowe formy pracy i pojawienie się sztucznej inteligencji, opisuje siłę wielkich korporacji cyfrowych i ich wpływ na nasze życie, wzrost znaczenia Azji, nową broń i nieprzemijające religie.
Martín Caparrós jest wybitnym obserwatorem, a jego wyraziste poglądy łączą się w tej opowieści z twardymi danymi. Tamte czasy to wnikliwy i zajmujący raport dotyczący teraźniejszości widzianej z perspektywy jutra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 601
1
ŚWIAT ZAPEŁNIONY
Rozdział, w którym jest mowa o tym, jak świat doszedł do swoich 8 miliardów i poczuł strach
Przekroczyli właśnie 8 miliardów i przestraszyli się: uznali, że jest ich za dużo. Postanowili więc przeliczyć się dokładnie – jakby to miało cokolwiek zmienić. W prymitywnych sieciach tamtych lat wirtualne liczniki pokazywały zmieniający się bez przerwy zapis. Zachowały się rejestry. Na przykład 29 maja 2023 roku o godzinie 10.04 czasu zachodnioeuropejskiego było na świecie 8 036 418 867 istot ludzkich. Jak to potwierdzić? Kto to wie? Liczby miały wówczas charakter magiczny. Wielu wierzyło święcie owym ideogramom pochodzenia indyjskiego, a im były dokładniejsze, tym większe budziły zaufanie. Wynik 8 036 418 867 wydawał się bardziej wiarygodny – nawet jeśli zdecydowanie mniej prawdopodobny – niż wynik podany w przybliżeniu. Świadomi tego technokraci podpierali się liczbami podawanymi z dokładnością do kilku miejsc po przecinku.
Dzięki tego typu zabiegom świat lat dwudziestych XXI wieku mógł się szczycić swoim postępem technicznym. Był zafascynowany teoretyczną możliwością zyskania wiedzy na własny temat. Jednak właściwie siebie nie znał. Nie z powodu obiektywnej trudności, lecz dlatego, że ludziom na tym nie zależało. Niektórzy autorzy uważają za najbardziej charakterystyczną cechę tamtych czasów to, że nigdy wcześniej tak wiele informacji nie współistniało z tak wielką ignorancją.
Z pewnością narzędzia obserwacji i poznania świata były liczniejsze i skuteczniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Sieci komunikacji, mimo że prymitywne, pozwalały zobaczyć – tylko zobaczyć, bo nie wyczuć dotykiem czy węchem – dowolny zakątek świata bez odrywania wzroku od ekranu monitora, a ogromne ilości danych otwierały się bezpośrednio przed każdym, kto ich potrzebował. Wyglądało to tak, jakby świadomość, że jakaś informacja jest dostępna, ujawniała w ludziach chęć szukania jej i zdobywania, w każdym razie robienia z niej użytku. Wszystkie te ułatwienia służyły także rozrywce – w sensie oderwania się: większość ludzi wykorzystywała informacje nie po to, aby poznać i zrozumieć świat, ale żeby o nim zapomnieć. Model społeczeństwa spektaklu, utrzymujący się już od ponad półwiecza, miał się jak najlepiej.
O godzinie 17.26 wspomnianego dnia liczba wyniosła 8 036 714 867, ponieważ metoda prowadzenia rachunku odznaczała się bardzo pożądaną cechą: brakiem precyzji. Z sekundy na sekundę pokazywany wynik był coraz wyższy. Nie sposób było go ustalić i określić. Przestawał być aktualny w momencie, w którym się objawiał. Rachuba ta odzwierciedlała dominujące u większości ludzi poczucie niepokoju – wrażenie, że świat nieustannie wymyka się z rąk. Jak potwierdzają liczne świadectwa epoki, nikt się nie czuł bezpiecznie. Społeczeństwo spektaklu było przede wszystkim i ponad wszystko cywilizacją strachu.
Ludzie bali się niemal wszystkiego. Głównie zaś przeludnienia – widma świata, który wobec nadmiaru istot ludzkich nie nadaje się do życia. Nie pierwszy raz pojawiało się takie poczucie zagrożenia. Wizja powracała, odkąd pod koniec XVIII wieku roztoczył ją wielebny Thomas Robert Malthus. Osławiona „bomba demograficzna” nigdy nie wybuchła. U podstawy teorii leżał klasyczny błąd: obawiano się o ekosystem w obliczu przewidywanych zagrożeń, a nie znano nowych, niemożliwych do wyobrażenia narzędzi mierzenia się z tą przyszłością.
Z pewnością jednak ludzi było dużo. W każdym razie znacznie więcej niż kiedykolwiek przedtem. Gatunek ten rozwijał się znakomicie.
Strach – tak, to z pewnością strach – nie pozwalał zauważyć wyjątkowego pośród rozmaitych gatunków osiągnięcia: oto planeta Ziemia, która sto lat wcześniej ledwie potrafiła zapewnić byt (marny skądinąd) miliardowi istot ludzkich dożywających przeciętnie trzydziestego piątego roku życia, teraz utrzymywała – jako tako, ale znacznie lepiej – 8 miliardów ludzi osiągających zwykle wiek dwa razy dłuższy.
Jeśli odjąć 26 milionów ludzi, którzy zmarli w ciągu pierwszych pięciu miesięcy roku 2023, od 53 milionów, którzy w tym samym czasie przyszli na świat, okazywało się, że 29 października było na Ziemi o 27 milionów ludzi więcej niż 1 stycznia. Progresja robiła wrażenie, trzeba przyznać.
Nigdy nie zaobserwowano równie intensywnego rozmnażania. Nie znamy innego gatunku, który by przy tych samych środkach w tak krótkim czasie równie gwałtownie się rozplenił na danym obszarze. Choć z pewnością rozwój społeczności karaluchów czy myszy nigdy nie został przebadany z uwagą, na jaką być może zasługiwał. Prawdą jest też, że rezultat tego rozplenienia wzbudzał w człowieku przerażenie.
(Ówcześni badacze twierdzili, że z sumy lat przeżytych przez poszczególne osoby od początku ludzkości – czyli tak zwanego doświadczenia ludzkiego – ponad 15 procent dotyczyło osób żyjących w tamtej epoce. Taki był ciężar wzrostu demograficznego. Innymi słowy: szóstą część wszystkiego, co przeżył człowiek od początku czasów, przeżył w tamtym okresie. Obrazuje to również złożoność świata, który zamierzam opisać).
Owe 8 miliardów ludzi było rozmieszczonych na Ziemi w sposób dość przypadkowy, jak wszystko. Wcześniej rozkład ten zawsze zależał wyłącznie od ukształtowania powierzchni oraz klimatu. W tamtych czasach już nie. Na początku XXI wieku dawne ograniczenia naturalne występowały jedynie w regionach pod względem klimatu ekstremalnych: na biegunach, pustyniach, najwyższych szczytach. Jeśli chodzi o pozostały obszar, szereg wynalazków umożliwiło zaludnienie terytoriów wcześniej niezamieszkałych. (Dobry przykład stanowi klimatyzacja – system dający poczucie chłodu, który jako przypadkowe odkrycie dokonane podczas pracy nad konstrukcją suszarki upowszechnił się w drugiej połowie XX wieku. Pozwolił on człowiekowi rozszerzyć obszar możliwy do zamieszkania o miejsca nieprzyjazne ze względu na upał. Wiele spośród największych wówczas skupisk ludzkich powstało na obszarach do tamtej pory niemal bezludnych).
Jednak w dalszym ciągu istniały rejony świata, w których ludność koncentrowała się bez umiaru i bardzo nierównomiernie. Ponad połowa – 4,2 miliarda – zajmowała obszar stanowiący jedną ósmą powierzchni planety, 18 milionów kilometrów kwadratowych na południowym wschodzie Azji. Leżały tam takie państwa jak Indie i Chiny, ale także Pakistan, Bangladesz, Japonia, obie Koree, Wietnam, Tajlandia, Mjanma, Indonezja, Filipiny tudzież pięć mniejszych. W tej części świata kształtował się wówczas kolejny ośrodek globalnej władzy. Po przygodach kolonializmu w wieku XIX i śmiałych poczynaniach socjalizmu w wieku XX obszary te nabierały znaczenia, przeobrażając się w centrum świata. Powodów było wiele – demografia to tylko jeden z nich – przy czym mieszkańcy krajów stanowiących centrum świata we wcześniejszych wiekach nie do końca sobie tę zmianę uświadamiali. Nie akceptowali, można powiedzieć, końca epoki Zachodu.
Ludność była różnie rozmieszczona na kontynentach. Kontynent nadal pozostawał jednostką podziału geograficznego, którą najczęściej posługiwali się specjaliści. Utrzymywało się złudne przekonanie, że granice wytyczone przez pewne uwarunkowania przestrzenne – takie jak oceany czy łańcuchy górskie – mogą pomóc w określeniu i zrozumieniu spraw planety.
Kontynenty oczywiście ogromnie się między sobą różniły, niemniej stanowią bazę do zarysowania ogólnego schematu ówczesnego świata. Może się to wydać nudne, ale trzeba ów schemat przywołać. Teraz, kiedy geografia stała się mniej istotną sferą rzeczywistości wirtualnej, trudno nam sobie wyobrazić, jak decydujące znaczenie miało wówczas rozróżnienie na te odrębne obszary Ziemi.
Największy z nich, Azja, zaczynał już być postrzegany jako kontynent przyszłości. Azja zajmowała 44 miliony kilometrów kwadratowych, niespełna trzecią część stałego lądu, ale żyła tam ponad połowa mieszkańców planety – 4,5 miliarda ludzi o rozmaitym wyglądzie i reprezentujących różne rasy, więcej niż sto osób na kilometr kwadratowy. Wspomnieliśmy już, że w rejonie południowo-wschodnim kontynentu zaczynał się kształtować ośrodek światowej władzy. A jednocześnie na tym samym kontynencie utrzymywały się przestrzenie najokrutniejszej nędzy i przemocy – w jednych krajach toczyła się wojna, w innych panował głód. Indie rozróżniały u siebie strefę coraz większej zamożności, na wschodzie, i tę będącą siedliskiem zamętu i ubóstwa, na zachodzie.
Drugim najgęściej zaludnionym kontynentem była Afryka: 1,3 miliarda ludzi na 30 milionach kilometrów kwadratowych, czterdzieści osób na kilometr. Populacja miała tam przestrzeń, żeby wzrastać, i wzrastała nieustannie. Przyrost naturalny był najwyższy na świecie, choć rejon należał do najuboższych i najbardziej zaniedbanych. Posiadał jednak potencjał dający szansę na poprawę sytuacji. Jego bogactwa naturalne – grunty rolne, surowce, wiatr, woda – wydawały się niewyczerpane, przede wszystkim dlatego, że dopiero rozpoczynała się ich eksploatacja. Ludność była w większości czarna. Charakterystyczna jednolitość rasowa dawała pozory – zawsze tylko pozory – jedności, jaką nie odznaczały się pozostałe kontynenty.
Europa, trzy razy mniejsza, obejmująca 10 milionów kilometrów kwadratowych, pozostawała wciąż, po wielu wiekach, obszarem gęsto zaludnionym: siedemdziesiąt osób na kilometr kwadratowy. Żyło tam zatem około 700 milionów ludzi – mających na ogół wrażenie pobytu w wygodnym domu spokojnej starości, w którym, nawiasem mówiąc, tu i ówdzie zarysowywały się już pęknięcia. Ludzie ci praktykowali z dużym znawstwem pewną sztukę życia, możliwą dzięki rabunkom z poprzednich pięciuset lat, a czerpiącą z materialnego i duchowego kapitału zgromadzonego podczas wieków hegemonii, kiedy to z Europy pochodziło wiele wynalazków i innowacji. Jeszcze do niedawna był to kontynent „biały”. Po wielkich migracjach drugiej połowy XX wieku niemal jedna czwarta ludności miała już inne korzenie: przede wszystkim afrykańskie, ale również azjatyckie i południowoamerykańskie.
Ameryka, z powierzchnią 42 milionów kilometrów kwadratowych, była niemal tak rozległa jak Azja, ale liczyła cztery razy mniej mieszkańców: około miliarda, z gęstością wynoszącą zaledwie dwadzieścia cztery osoby na kilometr kwadratowy. Żaden z kontynentów nie charakteryzował się taką różnorodnością ras. W ciągu poprzednich pięciu wieków tubylcy, niewolnicy afrykańscy oraz konkwistadorzy i imigranci z Europy łączyli się, tworząc specyficzny typ ludzki. Na kontynencie utrzymywał się stary podział polityczny i ekonomiczny na związaną z władzą Północ i nieustabilizowane Południe, choć wewnętrzne migracje w kierunku północnym niwelowały różnice.
I wreszcie Oceania, z powodu swojego odizolowania traktowana jako odrębny kontynent, ale pozbawiona większego znaczenia; obszar 8 milionów kilometrów kwadratowych, na którym żyły tylko 42 miliony, około siedmiu osób na kilometr kwadratowy, piętnaście razy mniej niż w sąsiedniej Azji: obraz smutku i komfortu, jaki daje oddalenie.
W trzeciej dekadzie XXI wieku w kwestii rozmieszczenia ludności na świecie dokonała się pewna radykalna zmiana. Żyć w mieście zawsze było czymś wyjątkowym. Odkąd kilka tysięcy lat wcześniej ludzie zaczęli wieść osiadły tryb życia, porzucając nomadyzm, większość zamieszkiwała wioski, lasy, puszcze. W roku 1700 zaledwie jedna osoba na dwadzieścia mieszkała w mieście; pozostałych dziewiętnaście żyło na wsi i w niewielkich osadach. Dwa kolejne stulecia okazały się decydujące, jeśli chodzi o wznoszenie wielkich stolic zachodnich, jednak w roku 1900 wciąż trzy czwarte ludności świata stanowili chłopi. Jeszcze w roku 1960 mieszkańcy wsi mieli znaczną przewagę: trzynastu na każdych dwudziestu; dawało to 65 procent.
W końcu jednak pewna ważna organizacja międzynarodowa, pozostająca nieodmiennie pod urokiem rzekomej ścisłości danych, mogła ogłosić, że „w dniu 23 maja 2007 roku po raz pierwszy w historii więcej ludzi żyło w miastach niż na wsi”. I tendencja się utrzymywała. W roku 2023 tylko 45 procent ludzi na naszej planecie mieszkało na wsi i w miejscowościach poniżej 10 tysięcy mieszkańców. Reszta – większość – w miastach.
Miasta zajmowały niewiele ponad 1 procent powierzchni Ziemi, a skupiała się w nich przeszło połowa populacji. Nigdy tylu ludzi nie żyło tak ściśniętych.
Przenoszenie się ze wsi do miasta było procesem globalnym, jednak jak wszystkie inne przebiegało w różnych regionach w różnym tempie. Trend ten ujawnił się najpierw, jak pamiętamy, na północy Europy i Ameryki pod koniec XVIII wieku wraz z rewolucją przemysłową, ale w kolejnym stuleciu uległ przyspieszeniu. W pozostałej części Ameryki i Europy zaznaczył się przede wszystkim w wieku XX. W Indiach oraz w Chinach przybrał charakter masowy (w Chinach gwałtowny) pod koniec wieku XX i na początku XXI. Do miejsc, w których proces ten przebiegał najopieszalej, należała znaczna część Afryki i Ameryki Środkowej. W 2022 roku Ameryka Łacińska była, ku powszechnemu zaskoczeniu, regionem o najwyższym odsetku ludności miejskiej na całym świecie: cztery osoby na pięć mieszkały w mieście, nieco więcej niż w Ameryce Północnej, Europie i Oceanii. W Azji proporcja wynosiła ciągle pół na pół, Afryka natomiast pozostawała jedynym kontynentem z liczebniejszą populacją wiejską. W krajach takich jak Niger, Rwanda, Uganda, Sudan czy Etiopia cztery osoby na pięć mieszkały na wsi. To samo odnosiło się do Kambodży, Sri Lanki czy Nepalu. W Indiach były to trzy osoby na pięć.
W ciągu niespełna jednego stulecia zmienił się habitat ludzki: tysiące lat życia wiejskiego przeszły do historii – przynajmniej na to wyglądało. Jak w przypadku każdej zmiany przyczyn było wiele: przede wszystkim znaczne udoskonalenie technik agrarnych, a w związku z tym mniejsze zapotrzebowanie na siłę roboczą wiejską, ale również atrakcyjność wielkich miast, które jawiły się jako miejsca nieoczekiwanych szans. W tamtej epoce wieś kojarzona była odruchowo z przeszłością, miasto natomiast oznaczało przyszłość. Życie mieszkańca wsi wydawało się pełne zagrożeń; ciążyło nad nim widmo kaprysów pogody, epidemii, chorób, rabunków, ogólnej bezbronności – które z bezpiecznego oddalenia, w mieście, nie budziły specjalnego niepokoju. W mieście można było, w każdym razie w teorii, liczyć na pracę, dostatek żywności, szkoły, szpitale, pewne postacie konsumizmu, rozwoju i rozrywki, których nie miała wieś. Różnice te tłumaczyły migrację miliardów ludzi. To prawda, że miasta oferowały wszystkie te rzeczy. Wielu jednak, ma się rozumieć, bynajmniej nie mogło się nimi cieszyć.
(Różnica między miastem a wsią absolutnie nie była iluzoryczna. W swojej masie chłopi, pomijając przypadki szczególne, byli zdecydowanie ubożsi niż mieszkańcy miast. Tym samym kraje z największą liczbą ludności wiejskiej należały jednocześnie do najbiedniejszych. W Afryce, na jedynym kontynencie, na którym ludność wiejska stanowiła wciąż większość, połowa ludzi nie miała elektryczności. W czasach kiedy najpopularniejsze sprzęty, takie jak lampy, lodówki, telewizory, komputery i laptopy, działały jeszcze przede wszystkim na prąd, oznaczało to, że co drugi Afrykańczyk z nich nie korzystał. Średnie zużycie energii elektrycznej na głowę wynosiło w Afryce 180 kilowatów rocznie, w Stanach Zjednoczonych ponad 13 tysięcy. Była to nierówność w jednej z jakże licznych swoich form, reszta świata pozostawała bowiem tak uzależniona od elektryczności, jak była przez tysiąclecia od ognia. W krajach mniej ubogich epoka elektryczności zastępowała epokę ognia, tyle że miała trwać znacznie krócej).
W tamtych latach zmienił się ranking najludniejszych miast świata. Widać było wyraźnie, które się rozrosły, a które nie. W ciągu pięciu poprzednich dekad liczba ludności na naszej planecie podwoiła się, ale populacja Nowego Jorku, Los Angeles, Paryża czy Londynu – wielkich miast XX wieku – zwiększyła się zaledwie o 10–40 procent. Za to liczba mieszkańców Pekinu, Stambułu, Dżakarty czy Bogoty wzrosła potrójnie czy poczwórnie. A mieszkańców Delhi, Dhaki albo Kantonu – dziesięciokrotnie.
I tak na dwadzieścia miast najludniejszych tylko cztery – Miasto Meksyk, São Paulo, Nowy Jork i Los Angeles – leżały na półkuli zachodniej, do tamtej pory mającej w świecie większe znaczenie. Pozostałych szesnaście znajdowało się w Azji – trzy w Indiach, trzy w Chinach, dwa w Japonii, po jednym w Korei, Bangladeszu, na Filipinach, w Indonezji, Tajlandii, Pakistanie – oraz Afryce. Największą uwagę powinno jednak zwracać istnienie pięćdziesięciu ponaddwumilionowych miast w Chinach, kraju tradycyjnie rolniczym. Prawie żadne nie liczyło sobie więcej niż pół wieku. Absolutnie jaskrawym przykładem było Shenzhen, położone niedaleko Hongkongu, mające stanowić przeciwwagę komunistycznych Chin dla dawnej kolonii brytyjskiej. W roku 1980 Shenzhen było miasteczkiem rybackim zamieszkanym przez kilka tysięcy osób. Cztery dekady później doszło do 13 milionów mieszkańców.
Przeprowadzka między rokiem 1980 a 2010 około 250 milionów chłopów chińskich do nowych miast była największą jak dotąd migracją w historii. W owych ledwo urządzonych miastach dzięki chińskiemu impetowi w ciągu jednej dekady zostało zbudowanych więcej domów i mieszkań, niż istniało w Europie. W latach 2011–2013 Chiny zużyły więcej cementu niż Stany Zjednoczone w ciągu całego XX wieku. To tylko niektóre nowe tendencje spośród tych, jakie pojawiły się na świecie w momencie, kiedy liczba mieszkańców przekroczyła 8 miliardów.