Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa ważna książka autora Głodu
Po znakomitym i wielokrotnie nagradzanym Głodzie Martín Caparrós zmienia taktykę: już nie zajmuje się globalnym zjawiskiem, wybiera region, który doskonale zna – część świata, w której czterysta milionów ludzi w dwudziestu różnych krajach mówi jednym językiem, dzieli wspólną historię i kulturę, miewa podobne nadzieje i troski.
Argentyński dziennikarz i podróżnik postanowił przedstawić ogólny obraz społeczeństw Ameryki Łacińskiej – od wielkich metropolii po wioski, od reggaetonu i piłki nożnej po nierówności społeczne i emigrację. Na kartach Ñameryki zabiera nas w podróż do Meksyku, Caracas, Bogoty, Hawany, Buenos Aires, La Paz czy El Alto. Odwiedzimy kopalnie, wysypiska śmieci, plantacje bananów, skupiska slumsów i targowiska, miejsca, gdzie działały narkotykowe kartele, a także te, w których notorycznie brakowało wody. Nauczymy się wrażliwości i uodpornimy na konsumpcyjne pozory. A przede wszystkim wyjdziemy poza powierzchowne stereotypy, kulturowe kalki i folklor. Poznamy Amerykę Łacińską w XXI wieku – taką, jaka jest naprawdę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1127
Dla Marty,
codziennie
Bo jesteśmy i nie
jesteśmy tymi Chinami,
o których śniły te okręty.
C. MONTANA
Jak powiedzieć więcej niż to, co powiedziane?
Jak zatracić wzrok tam, gdzie warto?
Jak usłyszeć w powietrzu ciszę?
Jak zamilczeć o wszystkim i
nade wszystko,
jak myśleć, nie potykając się o idee?
MACEDONIO
Dnieje. Po rynku niesie się woń kolendry i cebuli, świeżego mięsa i suszonych ryb, smażonych kurczaków i kwiatów, a najbardziej czuć kukurydzą z tortilli. Wszędzie rozbrzmiewają uderzenia kobiecych dłoni, które te tortille uklepują, i liczne nawoływania:
– Leczy bóle, señor, ból głowy, kolana! Nerwy też panu wyleczy!
Krzyczy chłopak w bardzo czystej białej koszuli, potrząsając jakąś maścią, a drugi obok przekrzykuje go, że jego maść leczy nagniotki, zgrubiały pazur, siny pazur, a do tego zaćmę. Następny nieopodal:
– Pomaga na porost włosów, urosną pani włosy! I załatwi każdy łupież: suchy, mokry, prószący!...
Woła, a potem powtarza to samo w języku, z którego rozumiem tylko słowo „łupież”. Chłopcy są niscy, miedzianolicy i proponują rozwiązania, które kobiety kupują. Te kobiety – tysiące kobiet – przybywały o brzasku rozklekotanymi bagażówkami, w których mieszczą się – chociaż niezupełnie się mieszczą – po piętnaście albo po dwadzieścia. To kobiety krępe i niskie; wysiadały i zarzucały na plecy torby z kolorowej wełny – jeśli nie miały tam akurat dziecka – a w rękach dźwigały kolejne torby: białe, konopne, z tym, co przywiozły na sprzedaż. I rozsypywały się po ulicach Chichi w poszukiwaniu dobrego miejsca, gdzie siadały na ziemi, rozkładały owoce albo kwiaty i czekały.
– Chciałabym być blondynką – mówi do mnie Manola i uśmiecha się, jakbym miał to zaaprobować.
Manola ma ciemną skórę i włosy, świetlisty uśmiech i malutki pieprzyk; mówi, że chciałaby mieć jasne włosy. Chyba że bycie blondynką to nie to. Wtedy matka strofuje ją w quiché. A do mnie zwraca się po kastylijsku:
– Niech pan jej nie słucha. Podoba nam się to, jakie jesteśmy.
Pytam, jakie są, a ona milknie, wskazuje rękami na siebie i wzrusza ramionami, jakby mówiła: takie, jak pan widzi. Kobieta ma około trzydziestki i poważną twarz matki; Manola ma lat czternaście, iskierki w oczach i tego poranka obie sprzedają jabłka. Wcześniej Manola oznajmiła mi, że szybko wyjdzie za mąż, ale nie odpowiedziała, gdy spytałem, czy jest z tego powodu zadowolona.
– Pewnie, że podoba nam się to, jakie jesteśmy, niech pan mnie nie słucha, z tą blondynką tylko żartowałam – mówi Manola i dodaje, że jej mama ma rację, i że ona jest młoda, to dlatego; zresztą może blondyni to w sumie dziwni ludzie.
Obie noszą wyszywane i kolorowe majańskie bluzki oraz pasujące do nich spódnice; obie siedzą na nierównej kamienistej ziemi przy wiklinowym koszu z nieforemnymi jabłkami. Wokoło tysiące kobiet w podobnych ubraniach sprzedają, co popadnie; wokoło rynek w Chichi kipi od zapachów i kolorów; wokoło, jak mówią, ma unosić się duch.
Chichicastenango to miasto kolonialne leżące pośród zielonych gór i milczących wulkanów; jest najbardziej zaludnionym spośród miast Quiché, najbardziej majańskiego regionu Gwatemali, i słynęło kiedyś z tego, że przed trzema wiekami to właśnie tu po raz pierwszy transkrybowano Popol Vuh. Dzisiaj słynie ze swojego rynku.
Tutejsze tradycyjne targowisko odbywa się dwa razy w tygodniu, we czwartki i w niedziele: to wtedy roi się od przybyszów. Dzisiaj, bardzo wcześnie we czwartek, rynek przepełniają tłumy. Tysiące ludzi sprzedają tu i kupują, wchodząc w zależności typowe dla ostatnich dwóch czy trzech tysiącleci – „ja ci coś dam, ty mi coś dasz” – jak w tylu innych miejscach świata dokładnie w tej samej chwili. Tyle że to, czym tutaj się handluje, zostało wytworzone w pobliżu i jest sprzedawane zwykle przez tych, którzy to wyprodukowali, a do tego handlarki ubierają się w odmienny sposób. Rynek w Chichicastenango jest rezerwatem, pozostałością sprzed czasów unifikacji w stylu made in China; kulturą, którą świat stopniowo połyka.
Wszystko się zwęża i wije – nie jest łatwo poruszać się po tych ulicach przepełnionych sprzedawczyniami i sprzedawcami, straganami, psami, zalewem ciał.
– Taka, co się kładzie na ziemi, jeśli jest sama, potem do końca nie wstanie. Dłuży się koniec tej, która jest sama – mówi do mnie z ziemi, zza koszyka z dwoma tuzinami cytryn, jakaś starsza pani.
Na rynku panuje podział na klasy, rzecz jasna: na samym spodzie hierarchii znajdują się te kobiety, które przyjechały wcześniej i znalazły sobie kawałek ziemi, pozwalający im spędzić dzień, patrząc na wszystko z dołu. Wyżej stoją ci, którzy rozłożyli swoje stragany na własnym miejscu, ze swoim dachem, swoim bogactwem towaru, swoimi ławeczkami. Ale najniżej są oni: tragarze. Nie ma tu miejsca na samochody, nie ma wozów, nie ma wózków. Ci ludzie są krępi i niscy: kiedy się z nimi ugadasz, zarzucają na plecy tobół, żeby go unieść i przenieść, uginając się pod nim. Nie muszą chwytać ciężaru rękami; przytrzymują go sobie sznurem przepasanym wokół głowy i utrzymują czołem, szmata pomiędzy sznurem a skórą, żeby nie wżynał się w skórę – w ten sposób zostają im wolne ręce, gotowe na dodatkowy ładunek.
(W Chichi i okolicach żyje ponad dwieście tysięcy ludzi, niemal wszyscy z departamentu Quiché. Po kastylijsku mówi się tu mało, rzadko.
– Ja się go nauczyłam w szkole i z telewizji, ale bardziej z telewizji... – Manola się uśmiecha. Świetnie posługuje się kastylijskim, gdy chwalę ją za to, znów się uśmiecha: – To bardzo trudny język. Ma tyle słów, kto to wie, skąd się wszystkie biorą?
W okolicy, jak mi powiedziano, niewiele jest przemocy, bardzo mało zabójstw: „majańska sprawiedliwość” uśmiercająca morderców w ludowych linczach skutecznie pomogła z nimi skończyć, jak zostałem poinformowany).
W zalewie kolorów niemal wszystkie kobiety mają na sobie wyróżniające się ludowe stroje, jak ich babki, prababki i praprababki: czerwony, czarny, złoty; elegancja. Mężczyźni dla odmiany noszą się w typie zglobalizowanego biedaka: dżinsy, koszulka z obrazkiem albo napisem, adidasy, czapka z daszkiem, bluza z kapturem. Tradycja, zdaje się, trwa w kobietach: to one ciągle są przywiązane do przeszłości i przez nią wyróżnione. Mężczyźni, którzy mogą wybierać, stawiają na teraźniejszość, wtapiają się w tłum.
Duch się chowa,
ale jest.
Ścieżki pomiędzy stanowiskami są ciemne i wąskie; ziemia, nierówne kamienisko; ze starych kościołów wciśniętych w różne miejsca rynku sączą się pieśni, woń kadzidła. Przechodzi tragarz z workami ziarna kukurydzy: sto kilo kukurydzy na plecach, sznur wrzynający się w czoło; drobi, stawia krótkie kroczki człowieka, który nie ma pewności, czy dotrze tam, dokąd zmierza, ale chciałby, żeby nastąpiło to jak najszybciej.
– A pan skąd?
– Nie wiem. Urodziłem się w Argentynie, ale mieszkam w Hiszpanii.
– O, ale fajnie, to znaczy, że potrafi pan mówić dwoma językami.
Cieszy mnie, że nagle stałem się poliglotą.
Na tym rogu, dla odmiany, dziesiątki kobiet trzymają w ramionach koguty: sprzedają je po 50–60 quetzali, to mniej niż 10 dolarów, i interes się kręci. Targowanie się w quiché; liczenie po kastylijsku. Co chwila kolejna kobieta odchodzi z kogutem pod pachą, a inna, która się wyprzedała, żegna się i dokądś wraca. Tu sprzedaje się rzeczy ze wsi albo dla wsi: pomidory, awokado, grzyby, liczi, ocote, zioła, fasolę, kwiaty, chili, mięso, różnego rodzaju zwierzęta, ziarno dla tych zwierząt, nawozy i nasiona. Sprzedaje się też poszukiwane przez turystów tkaniny. Są one sygnaturą tutejszych, marką; prawdopodobnie nic nie definiuje ich bardziej; prawdopodobnie dla reszty świata nie definiuje ich nic więcej. I oczywiście jest rękodzieło.
– Dobra, kolego, to tutaj sprzedaję. Rękodzieło, kolego, to właśnie ci sprzedam.
System działa tak: na rynku utrzymuje się rdzeń handlarek – tak jak zawsze się sprzedawało – oferujących swoje kwiaty i kurczaki, i owoce, i jarzyny, i tkaniny, wyroby własne. Ubierają się tak jak zawsze i mówią tak jak zawsze. Do tego mamy osoby z innych miejsc, zwabione tym ginącym fenomenem (przyjeżdżają go zobaczyć), a przede wszystkim tymi wytworami, które mimo rosnącej seryjnej produkcji sprzedają się właśnie dlatego, że są robione ręcznie (zwykle nazywa się je rękodziełem).
Rękodzieło i turystyka: nabyć coś, co ci będzie przypominać, że gdzieś tam byłeś, że nie zawsze jesteś tym z biura, z jakiegoś banku.
Ana Mariana, tuż po dwudziestce, sprzedawczyni w piekarni, podaje mi kawę i śmieje się nerwowo, kiedy relacjonuję jej pogawędkę z Manolą, dziewczyną, która chce być blondynką:
– Może się wstydzi, że jest Indianką?
Raczej pyta niż stwierdza. I że ona przeciwnie, jest dumna i bardzo jej się podoba noszenie stroju quiché, chociaż do pracy musi zakładać spodnie.
– Pewnie chce być ladina – mówi to niemal z pogardą.
Zadaję jej oczywiste pytanie, a ona odpowiada, że tak, że ladinos to osoby niebędące Indianami.
– Na przykład ja?
– Oczywiście, że pan.
– Podoba mi się bycie ladino.
– Cóż, przed chwilą nie wiedział pan, kim pan jest, ale teraz już pan wie.
Na rynku w Chichicastenango roi się od turystów. Oni oczywiście wiedzą, po co przyjeżdżają, opowiedziano im, jak się mają sprawy. W jednym z przewodników przeczytałem: „Jeśli chcesz doświadczyć prawdziwego ducha Ameryki Łacińskiej, wybierz się na rynek w Chichicastenango”. Wtedy rzeczywiście poszukiwałem ducha Ameryki Łacińskiej, więc postanowiłem pojechać mu na spotkanie. Idea ducha czwartku i niedzieli wprawiała mnie w niepokój, ale byłem gotów podjąć wyzwanie. Choć tak naprawdę zanęcił mnie ten wybitnie indiański rynek, położony w kraju o najwyższym wskaźniku Indian w Ameryce, z najwyższym wskaźnikiem chłopów w Ameryce oraz z najwyższym wskaźnikiem niedożywienia i śmiertelności niemowląt w hiszpańskiej Ameryce, z rozbuchaną przemocą. Łatwo myśleć schematycznie o Ameryce Łacińskiej.
To znane latynoamerykańskie powiedzenie: mamy duszę.
(Postrzega się ją jako dziką i niebezpieczną przestrzeń albo, w najlepszym wypadku, jako miejsce, w którym powinno się chronić to, co reszta zachodniego świata zaczęła tracić. Przestrzeń, gdzie najważniejsze to konserwować).
I nieodmiennie niepokoi mnie ta powszechna tendencja myślenia, że autentyczne jest to, co robiliśmy „kiedyś” – przed jakąś zmianą, przed jakimś przemieszaniem się – a to, co robimy „teraz”, jest nieczyste i zwyrodniałe, więc trzeba szukać pozostałości tego „kiedyś” tam, gdzie pojawia się szansa odnalezienia. Czyli oczywiście w tych mniej lub bardziej prymitywnych społeczeństwach.
Jeśli ktoś chce zobaczyć, jaka jest „Europa”, raczej nie wymyśla sobie, żeby tłuc się do Laponii oglądać pastwiska reniferów albo handel dziewczętami w Mołdawii, albo bezrobotnych neapolitańczyków w ich blokach socjalnych. Wielu osobom wpada do głowy jechać do Chichi albo do Cuzco, żeby poznać „Amerykę Łacińską”. Podział ról w globalnym filmie jest dość jasny: ci, którzy jadą do Paryża, idą oglądać wieżę Eiffla, wielkie osiągnięcie modernistycznej machiny, a w Nowym Jorku tłumnie gromadzą się przed ekranami na Times Square, szczytem techniki, albo w lśniących galeriach handlowych. Z kolei przyjeżdżający tutaj poszukują przeszłości w stylu folk. I nie chodzi tylko o turystykę; ogólnie wiele milionów ludzi przybywających z daleka dostrzega autentyczność w czymś, czego już nie ma; gdzie indziej lokalni mieszkańcy nie taszczą tego brzemienia.
Jednak miejscowi też mają jakąś ideę Ameryki Łacińskiej: do mnie, osoby dość białej i dość wysokiej, mówią po angielsku; widać, że kastylijski to domena innych ludzi. Niski stary mężczyzna przygląda się, jak robię notatki, i pyta mnie po kastylijsku, w jakim języku piszę. Mówię, że po kastylijsku, a on odpowiada, że nie, że to musi być inny język. Wprawia mnie to w konsternację. Miedzianolica dziewczyna chce widzieć siebie jako blondynkę, a blondyni chcą nas widzieć jako miedzianych wieśniaków; co za szczęście, że świat nadal jest bezmiarem nieporozumień. Dlatego ciągle jeszcze piszemy książki: w nadziei – zawsze płonnej – że kiedyś coś zrozumiemy.
(Po południu na rynek spada ulewny deszcz i wszyscy się rozbiegają; latynoski duch rozpuszcza się w wodzie).
Kolejna przegrana sprawa: chciałbym się dowiedzieć, czym jest Ñameryka, ale wykraczając poza folklor, rzemiosło czy inne nostalgie. Chciałbym spróbować zrozumieć, co i jak dzieje się teraz, po tylu zmianach, wykraczając poza komunały i rzekome duchy. Spróbować to zrozumieć, patrząc raczej na rzeczy pospolite aniżeli na niebywałe. Uciec od tellurycznych klisz, silnego znamienia tego co „latynoamerykańskie”, żeby podglądać życie, relacje, idee. Obserwować, słuchać, myśleć, przypominać sobie, opowiadać: może zaskoczyć samego siebie, wyobrazić sobie, że coś zrozumiałem.
To jest – podkreślam – poszukiwanie: próba zrozumienia, co Ñameryka mogłaby oznaczać, czy istnieje, co ją konstytuuje. Jakie są cechy wspólne pozwalające mówić o jednym regionie – i jakie są różnice, te mylące i komplikujące, i te dopełniające. O tym będą traktować kolejne strony. Od dekad ją przemierzam, oglądam, staram się ją opowiedzieć; teraz, wreszcie, chciałbym się o tym wszystkim przekonać.
To nie jest fajka, napisał Magritte – i minęło sto lat.
KONTYNENT
Powinniśmy nim być i ciągle
tak się nie dzieje: jesteśmy
swoją największą klęską.
Często wydaje się, że bycie Latynoamerykaninem jest powinnością, która się nie realizuje: rozczarowuje, nie wydarza się.
I żałujemy tego – po wielokroć żałujemy – jakby to był błąd kogoś albo czegoś. Wierzymy, że ta powinność jest nam przypisana na stałe i dziwimy się, stając wobec czegoś rozczłonkowanego, że wcale tak nie jest. Wydaje nam się, że ponosimy ciągłe fiasko, bo nie jesteśmy tymi, którymi powinniśmy być, zamiast zaakceptować to, kim jesteśmy obecnie.
Nie myślimy na przykład o tym, że od dwóch wieków walczymy zawzięcie i wytrwale o dezintegrację, z której jesteśmy tak absolutnie dumni. Od dwóch wieków najzuchwalsze zadanie naszych państw, inteligencji, naszych społeczeństw i katów polega na doszukiwaniu się i/lub tworzeniu różnic pomiędzy terytoriami i ludźmi, którzy niezupełnie zostali do tego przekonani: zniszczyć Amerykę, podzielić ją na ojczyzny.
Wymyślanie ojczyzn to przede wszystkim ustalanie różnic pomiędzy krainami, które były kiedyś tożsame. Przekonywanie nas, że zwyczajny Argentyńczyk mówiący w guaraní to ktoś zupełnie inny od Paragwajczyka mówiącego w guaraní, żyjącego po drugiej stronie rzeki, i że trzeba nawet iść przeciw niemu na wojnę, a potem rozpamiętywać ją i opiewać, gdy dobiegnie końca. I że Peruwiańczyk mówiący w keczua na jednym brzegu jeziora Titicaca jest wrogiem Boliwijczyka mówiącego w keczua na drugim brzegu. Albo że Kolumbijczyk mówiący po kastylijsku w Cúcuta po przekroczeniu mostu w San Antonio powinien zwalczać i odtrącać podobnie mówiącego Wenezuelczyka – i tak bez końca, na całym kontynencie. Narody: wielki nowoczesny mit. Ich granice.
(Tak długo trwały czasy, kiedy granice nie istniały, bo nie istniały też państwa. Granice się zacierały, a przestrzenie i terytoria były płynne. Granice to kolejna rzecz, którą się nam sprzedaje jako wieczną, naturalną – jakby świat nie mógł bez nich istnieć. To fałsz – tak wyglądała większa część Ziemi przez większą część historii.
To samo – albo coś podobnego – dzieje się z państwami. Zdrowy rozsądek udaje, że to elementy niezmienne – że ojczyzna jest „wieczna” ponad wszystko – a jednak nasze ojczyzny przed dwoma wiekami nie istniały i nie ma żadnej gwarancji, absolutnie żadnej, na szczęście, że będą istnieć za następne dwa. Państwa to niesłychanie skomplikowane pakty, bardzo kruche, które zwykle zawiera się i zrywa, i które aby istnieć, i dopóki istnieją, muszą cię przekonywać, że tak było od zawsze – nie są przejściowe, lecz trwałe po wieki. Że jacyś bogowie albo przeznaczenie czy inny wszechmocny byt tchnął w nie esencję nieśmiertelności).
W Ameryce Łacińskiej przez trzy stulecia nie było ojczyzn, bo okupowała ją garść innych dalekich ojczyzn. Przedtem Ameryka nie istniała. Czy nam się to podoba, czy nie, Ameryka jako idea jest wymysłem tej inwazji; Amerykę wymyślono.
Dla mieszkańców sprzed europejskiej inwazji Ameryka nie istniała. Były to czasy, kiedy większość ludzi znała tylko świat najbliższy sobie – dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów wokoło domu, sto albo dwieście w najlepszym wypadku. Tylko nieliczni odbywali podróże poza ten krąg; ci, którzy wiedzieli, że istnieje jakiś dalszy świat, wiedzieli o tym dlatego, że ktoś im o tym opowiedział – a zdarzały się całe społeczeństwa, którym nie opowiadał tego nikt; nie wiedziały więc o tym albo nie przywiązywały do tego wagi.
Podobnie tutaj. Każdy znał swoje najbliższe otoczenie i niewielu mogło domyślać się istnienia jakiegoś regionu: Andy Peruwiańskie, meseta meksykańska albo kolumbijskie doliny, dżungle Panamy albo Amazonii. Idea, że to tworzy pewną jedność, zaczęła się od tych Iberów, którzy wszystko w całości opanowali. Pewne jest, chociaż może wydawać się dziwne, że to, co dzisiaj nazywamy Ameryką, jest konstruktem – kontynentem zasiedlonym przez mieszankę Indian, białych i czarnych, gdzie mówi się przede wszystkim dwoma językami i czci się tego samego Boga w nieznacznie różniących się wariantach.
Hiszpania wybrała dla siebie to, co najlepsze. Musiała zrezygnować tylko z niewielkiej części na rzecz Portugalii, ale bez wątpienia nie na rzecz Francji czy Anglii: im zostawiła to, co nieinteresujące. Hispanoameryka jest najlepszą częścią Ameryki – albo przynajmniej taką się wydawała na początku XVI wieku. Hiszpania zatrzymała miejsca, w których było dość siły roboczej, dość uprzednio wykonanej pracy i dość złota albo srebra czy kamieni szlachetnych. Portugalia musiała zrekompensować sobie dzikość swojej części, zapewniając państwu pomoc afrykańskich niewolników – których pozostali także potem przyjęli. Hiszpanom nie przyszło jednak do głowy ani opanowywać wybrzeży Północy, ani podbijać wybrzeży południowych: Patagonii, Manhattanu. Wydawało się, że powyżej albo poniżej 35. stopnia szerokości geograficznej – północnej czy południowej – nie ma nic godnego uwagi.
To oczywiste, że przez trzysta lat hiszpańska Ameryka stanowiła część tego samego państwa, tej samej religii, tej samej kultury. Jej terytorium przetrwało dłużej w tej jedności niż w późniejszym rozproszeniu na dwadzieścia krajów. Coś po tym powinno pozostać. Przyzwyczajono nas do myślenia o tej jedności jako o gorsecie, który nam nałożono i który udało się nam z siebie zrzucić dzięki narodowym niepodległościom – to mityczny konstrukt, jak każdy inny.
Aby go dopełnić, niektóre kraje hispanoamerykańskie wykorzystują dawne indiańskie imperia; ich historia pozwala na wykazanie, że obecne państwa istniały jeszcze przed hiszpańskimi. Nie ma jednak żadnego powodu, by sądzić, iż imperium Majów czy imperia Azteków, Totonaków, Chiolów, Yaqui, Purépecha czy setki innych czułyby się razem „meksykańskie”. Między innymi dlatego, że coś takiego jak „meksykańskość” nie istniało.
A potem nadeszły „niepodległości” i teraz pojmujemy je jako początek nieodwracalnego procesu; dla ówczesnych hiszpańskich właścicieli te powstania były jednak przejściowymi zamieszkami wykorzystującymi czynniki zewnętrzne – inwazję francuską – które po ich przezwyciężeniu zostaną stłumione i wszystko wróci do normalności z trzech poprzednich wieków.
Tak się nie stało. Z całą siłą logiki owi panowie rewolucjoniści zbuntowali się przeciw hiszpańskiej tradycji. I powiedzmy, że każdy znalazł sobie swoją – albo też żadnej nie szukał. Niepodległości zostały stworzone w opozycji do tego unifikującego pryncypium – jedynego, które istniało – i w ten sposób dały asumpt do budowania różnic.
Jako antyhiszpańskie, rewolucje w Ameryce stworzyły wiele państw. Hiszpańskość oznaczała koncentrację władzy w rękach centralnej biurokracji; amerykańskość miała być czymś przeciwnym. Może bez tego precedensu Ameryka zbudowałaby siebie inaczej. A gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem.
(Budowanie różnic: nie istniały państwa same z siebie ani królestwa same z siebie, ani w ogóle nic samo z siebie. Nie było uprzedniej legitymacji, bo niepodległość polegała na jej zniesieniu; wszystko trzeba było zbudować od początku. Dlatego tak ważne było wymyślenie państw: stworzenie różnic w odniesieniu do reszty terytorium i argumentów przemawiających za tym, że do tego miejsca jesteśmy my, a dalej już są oni. Jest to proces niebywale oryginalny: wymyślenie ojczyzn na terytorium, gdzie powody tych przemian nie były oczywiste, gdzie język był ten sam, religia ta sama, jedynie rząd nie był ten sam).
Chwilowo, bez wchodzenia w dyskusję o tym, jak tworzyły się te państwa: na przykład przez interwencje ówczesnych imperializmów – brytyjskiego, amerykańskiego – które sprzyjały podziałom i bez wątpienia ułatwiły im zadanie.
Niektórym podoba się to, że są ojczyzny. Innym, do których ja sam się zaliczam, podoba się to mniej, ale to już dzisiejszy punkt widzenia. Poza tym, niezależnie od tego, czy nam to odpowiada, czy nie, nie podlega dyskusji fakt, że one istnieją. I że jakakolwiek myśl o latynoamerykańskości musi wziąć pod uwagę ten podział, różnice wypracowane z takim mozołem. Nasz największy sukces polega na przekonaniu samych siebie, że takie właśnie są: naturalne, rzeczywiste – będąc jednocześnie, jak prawie wszystko, dziełem języka, dyskursu. Od dwustu lat w patriotycznym uniesieniu dążymy do zwalczania latynoamerykańskiej jedności, a potem żałujemy, że ona nie istnieje.
Chociaż właśnie wspólna przeszłość i młodość naszych krajów pozwalają na myślenie o latynoamerykańskości, jakby istniała. Nie ma innego kontynentu, który tak jak ten ciągle żyłby pod wpływem wspólnej przeszłości: który miałby nadal tyle cech wspólnych. Regiony, na które zwykle dzielimy świat, najczęściej powstają w oparciu o geograficzną bliskość. Myślimy o Europie i tą samą ideą spajamy Włochy, Norwegię, Rumunię i Niemcy, Rosję i Portugalię. Łączy je to, że są ograniczone tymi samymi morzami i, być może, różne kształty krzyża; cała reszta je dzieli. Myślimy o czarnej Afryce i wrzucamy do jednego worka Nigerię z Etiopią, Sudan i RPA. A łączą je: geografia i kolory skóry. Tutaj jednakowoż mówimy o jednościach, które zanim powstały, dojrzewały w tym samym języku, tej samej religii i kulturze, tym samym społeczeństwie, w podobnych historiach.
Tworzy to iluzję możliwej całości i, od czasu do czasu, mocną potrzebę zrozumienia, czym jesteśmy, kiedy się myśli o nas jako o jedności. Co nie oznacza, że Latynoameryka jest potrzebą bycia dla przyszłości w stylu: „w 2000 roku albo będziemy zjednoczeni, albo podporządkowani”. Latynoameryka to nie hasło; to historyczna rzeczywistość, którą warto rozplątać, zrozumieć.
(Pomyślmy o metaforze chóru: chór to zestaw oddzielnych głosów, które w ostatecznym rozrachunku tworzą jeden głos).
Tu pojawia się pytanie: czym jest Latynoameryka, co oznacza bycie Latynoamerykaninem?
Wydaje się ono głupkowate, ja jednak nauczyłem się podchodzić z szacunkiem przede wszystkim do pytań głupkowatych. Sądzę, że jeśli ktoś takie zadaje, to zaczyna naprawdę zgłębiać zagadnienie, zbliżać się do sedna. Dlatego pytania pozornie głupkowate okazują się zasadnicze.
Wszystko sprowadza się zatem do zrozumienia, na czym miałoby polegać bycie Latynoamerykaninem, czyli co poza ojczyznami – tymi różnicami wypracowanymi z takim mozołem – czyni nas do siebie podobnymi, łączy nas, jednoczy.
Mówiąc bez ogródek: co, do cholery, mamy ze sobą wspólnego?