Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Epicka powieść wybitnego argentyńskiego reportera.
Buenos Aires, rok 1830. Argentyna dopiero się rodzi i jeszcze nie wie, czym winna się stać. Młody człowiek, Esteban Echeverría, po powrocie z Paryża uznaje, że jego misją jest nadać kształt swojej ojczyźnie. Zamierza to uczynić poprzez literaturę, zostając wielkim poetą narodowym. Przez całe swe burzliwe życie jest rozdarty między miłością a strachem, pracą a chorobą, miastem a pampasami, wreszcie między poezją a walką z dyktaturą, która zakończy się dla niego ostatecznie wygnaniem. Imponująca rozmachem i stylistycznym mistrzostwem – znaleźć tu można pogłosy Javiera Maríasa i historiozoficznych rozważań Lwa Tołstoja – powieść Martína Caparrósa to biografia jednej z najważniejszych postaci w historii Argentyny, a zarazem podróż przez mroczną, fascynującą epokę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Martín Caparrós
Echeverría
przełożyła Katarzyna Okrasko przedmowa do polskiego wydania
Dla Marthy, ten dzień, te noce,
Ta chwalebna bitwa, bezgłośna, bezkrwawa, podjęta niemal z pewnością klęski albo daremności zwycięstwa, która pochłonęła egzystencję Echeverríi…
Juan María Gutiérrez, 1871
Kiedy Esteban Echeverría przyszedł na świat w Buenos Aires w 1805 roku, Argentyny jeszcze na tym świecie nie było. Kiedy w roku 1851 umierał – w Montevideo, na obczyźnie, jak na poetę romantycznego przystało – jego kraj nosił nazwę Konfederacji Argentyńskiej i stał u progu kolejnej już w swojej krótkiej historii wojny. W każdym razie, bez względu na zmieniające się w pierwszym okresie istnienia nazwy, Argentyna za życia Echeverríi niewiele miała wspólnego z krajem, który dziś większość z nas kojarzy z tangiem i piłką nożną czy też może z piłką nożną i tangiem. Pomijając już to, że w pierwszej połowie XIX wieku futbol jako nowoczesna dyscyplina sportowa dopiero się rodził i nie miał jeszcze nad La Platą zbyt wielu zwolenników, tango zaś – w jego wstępnych formach – tańczono wyłącznie w parach męskich i wyłącznie w podejrzanych karczmach na rozdrożu, argentyńskie terytorium wciąż nie obejmowało wówczas nie tylko emblematycznej Patagonii, ale w ogóle znakomitej większości prowincji składających się na dzisiejszą Argentynę. Wyjąwszy Buenos Aires, które, jak nieustannie przypomina nam Echeverría, było prowincjonalną mieściną z pięcioma ulicami na krzyż, oraz obszary skupione wokół – długo znacznie ważniejszych – ośrodków miejskich na północy i zachodzie, takich jak Córdoba, Tucumán czy Mendoza, na pampie królowały rozmaite, wolne jeszcze ludy rdzenne oraz… dziko żyjące krowy. Te ostatnie, ściągnięte do południowej części Nowego Świata przez pierwszych szesnastowiecznych osadników, poradziły tam sobie znacznie lepiej niż oni i zostawione po ich marnej śmierci własnemu losowi rozmnożyły się tak obficie, że trzy stulecia później gauchowie – którzy w XIX wieku wciąż istnieli, żyjąc na styku świata Kreoli i świata Indian – mogli, upolowawszy dorodny egzemplarz rogacizny, posilać się uchodzącym za przysmak językiem, resztę zaś wzgardliwie zostawiać ptakom drapieżnym.
Gdy w roku 1957 przyszedł na świat Martín Caparrós, piłka nożna i tango kwitły, ludobójczo zdziesiątkowanych ludów rdzennych już na pampie właściwie nie było, a i gauchowie przeszli tymczasem do lamusa historii – podobnie jak dzikie krowy, od dziesięcioleci systematycznie przerabiane na słynną eksportową wołowinę. Ponadto właśnie upadł peronizm, który w oligarchicznej Argentynie po raz pierwszy dał godną reprezentację polityczną masom ludowym, i w 1955 roku rozpoczęła się czarna seria wojskowo-cywilnych dyktatur: jej krwawym „zwieńczeniem” w latach 1976–1983 stały się rządy odpowiedzialne za zniknięcie 30 tysięcy Argentyńczyków. Rok przed urodzeniem Caparrósa ten rozszalały w kolejnych dekadach terror państwowy znalazł swój pierwszy precedens: w ramach tłumienia peronistycznego powstania rządząca junta nielegalnie i potajemnie rozstrzelała na podmiejskim śmietnisku José León Suárez kilku Bogu ducha winnych obywateli, o czym prawie nikt nie wiedział, póki w 1957 roku późniejszy mentor Caparrósa, Rodolfo Walsh, nie opisał tych wydarzeń w słynnej Operación Masacre [Operacja Masakra], dokumentalnej powieści o dekadę wyprzedzającej Z zimną krwią Capote’a.
Urodził się więc autor Echeverríi w kraju wprawdzie bogatym literacko – Borges i Cortázar też, oczywiście, robili już swoje – ale zarazem szarpanym zastarzałą polityczną nienawiścią i głęboko niesprawiedliwym społecznie. Świadomość tego, jak również dziennikarski patronat Walsha, który od 1977 roku figuruje na liście desaparecidos, czyli osób uprowadzonych bez śladu przez ostatnią dyktaturę, kształtowały Caparrósa od wczesnej młodości, czyniąc z niego, na kolejnych etapach życia, między innymi marksistę, peronistę, politycznego emigranta, reportera wrażliwego na światową biedę i krytycznego obserwatora zmian zachodzących w demokratycznej znowu od lat 80. ojczyźnie. Jego fascynacja rewolucyjnymi dążeniami do zmian w Argentynie znalazła wyraz choćby w pięciotomowym zbiorze La Voluntad. Una historia de los movimientos revolucionarios en la Argentina [Wola. Historia ruchów rewolucyjnych w Argentynie], przygotowanym wraz z Eduardem Anguitą w latach 1997–1998. Zainteresowanie odległą od Buenos Aires Argentyną B i C zaowocowało w 2006 roku reporterskim tomem El Interior [Interior]. Potrzeba zmierzenia się z argentyńskimi idiosynkrazjami zrodziła w 2011 esej Argentinismos [Argentynizmy]. Wyliczać można by długo, Caparrós jest pisarzem płodnym.
Polski czytelnik wszakże poznał go najpierw z bardziej niefrasobliwej strony: w 2008 roku ukazała się u nas Tajemnica markiza de Valfierno (2004), historyczny thriller osnuty wokół rzeczywistej kradzieży Mony Lisy z Luwru, dokonanej w 1911 roku rzekomo przez argentyńskiego oszusta. Niemniej także w tej powieści, mimo przygodowego sztafażu, znajdziemy echa argentyńskich traum i kompleksów zakodowanych w obsesji na punkcie władzy, pieniądza i, przede wszystkim, tak zwanej kultury wysokiej, zwłaszcza europejskiej. Większą rozpoznawalność, nie tylko w Polsce, przyniósł Caparrósowi słynny Głód (2014), wydany po polsku w 2016 roku. Na fali powodzenia tego monumentalnego reportażu o obliczach nędzy w zglobalizowanym świecie dwa lata później opublikowano też wcześniejszy Księżyc od nowiu do nowiu. Dziennik hiperpodróży (2009), w ostatnich latach zaś doszły jeszcze dwie ważne książki: Ñameryka (2021), potężny reportersko-eseistyczny tom o problemach współczesnej Ameryki Łacińskiej, oraz Dziadkowie (2022), biograficzna opowieść o przodkach pisarza, między innymi o Wincentym Rosenbergu, polskim Żydzie, który urodził się w zaborze rosyjskim i w 1928 roku wyjechał z Polski, by osiąść w Argentynie.
Chociaż ten ostatni tekst klasyfikowany bywa jako powieść, fikcja Caparrósa nie miała dotąd w Polsce dużo szczęścia. A jest to fikcja bardzo różnorodna, często balansująca na krawędzi gatunków, czasem obyczajowa, kiedy indziej iście łotrzykowska lub intensywnie metaliteracka. Nas jednak interesować będzie tutaj ta jej gałąź, którą można by nazwać historyczną. Sam Caparrós za swoje najwybitniejsze osiągnięcie w tym zakresie uważa metahistoryczny traktat pod dobitnym tytułem La Historia (2011): rozpisaną na setki stron opowieść o podrzędnym argentyńskim historyku, który we francuskiej bibliotece (rola francuskiej biblioteki w argentyńskiej kulturze jest nie do przecenienia) odkrywa tajemniczą księgę zawierającą podobno, obok szczegółowych opisów nikomu nieznanej cywilizacji, mit założycielski jego kraju. Historyk ów poświęca życie egzegezie tej księgi, a powieść – kompilacja jego notatek z pierwotną kroniką – przynosi rozbudowaną refleksję na temat mechanizmów tworzenia historii, rozumianej zarazem jako ciąg zdarzeń i narracja.
Temat ten zresztą interesuje Caparrósa od czasów, gdy w 1984 roku zadebiutował powieścią Ansay o los infortunios de la gloria [Ansay albo udręki chwały]. Wracał w niej do argentyńskiej wojny o niepodległość z początku XIX wieku, walki o wolną od imperialnej Hiszpanii Argentynę, przedstawionej wszakże nietypowo, bo z perspektywy wiernego królowi hiszpańskiego żołnierza. Co ciekawe, debiut ten wpisał się w szerszą tendencję, która daje się zaobserwować w argentyńskiej literaturze od kilku dekad, a nasila się od początku XXI wieku: pisarze znad La Platy raz po raz cofają się w głąb wieku XIX, by przepisywać mity założycielskie swego kraju, bawić się dziewiętnastowiecznymi motywami i przedstawiać dziewiętnastowiecznych bohaterów w coraz to nowym świetle. Twórcy i twórczynie, tacy jak między innymi Gabriela Cabezón Cámara, Carlos Gamerro, Martín Kohan, Pedro Mairal czy Carla Maliandi, wydają związane z tym tematem powieści – niekoniecznie historyczne – z zaskakującą częstotliwością, jak gdyby te powroty do początków argentyńskiej państwowości stały się w ostatnim czasie szczególnie potrzebne: mówimy o dziesiątkach tytułów wychodzących spod pióra dziesiątków mniej lub bardziej znanych autorów. Gdyby próbować odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje, można by zaryzykować tezę, że w obliczu narastających kryzysów politycznych argentyńska kultura stara się zdiagnozować, co w procesie negocjacji nowego kontraktu społecznego poszło od samego początku nie tak, jakie grzechy pierworodne leżą u źródeł późniejszych zbiorowych klęsk eksperymentalnego projektu zwanego obecnie Republiką Argentyńską.
Do wczesnej, dziewiętnastowiecznej Argentyny, gdzie ścierały się różne wizje przyszłości kraju i różne stojące za nimi interesy polityczne, wraca również Caparrós już jako dojrzały pisarz. Wraca konsekwentnie, ponieważ obok wydanego w 2016 roku Echeverríi zdążył tymczasem opublikować utrzymaną w podobnym duchu i w podobnej stylistyce powieść Sarmiento (2022), poświęconą postaci obecnego w Echeverríi tylko przelotnie Dominga Faustina Sarmienta, jednego z najważniejszych „ojców narodu” i prawodawców narodowego imaginarium. Planuje też podobno trzecią część cyklu, tym razem na temat José Hernandeza, ideowego przeciwnika Echeverríi i Sarmienta i zarazem autora argentyńskiej „epopei narodowej”, czyli tłumaczonego również na polski poematu Martín Fierro. Jak widzimy, Echeverría zdaje się stanowić część szerzej zakrojonego projektu, a postać „argentyńskiego Mickiewicza” nadaje się do historycznych rozliczeń doskonale, zwłaszcza że literacka wielkość tego romantycznego poety, w przeciwieństwie do literackiej wielkości Mickiewicza, pozostaje wątpliwa, jego polityczne ideały zaś, w istocie skrajnie od Mickiewiczowskich odległe, coraz mocniej prowokują do krytyki.
Biografia Echeverríi kusi rewizjonistów tym bardziej, że jego dzieciństwo i młodość pokrywają się czasowo z dzieciństwem i młodością jego kraju – a w Argentynie bardzo silna jest tradycja czytania tego, co zbiorowe, przez pryzmat tego, co indywidualne. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsze ważne dla niezależnej argentyńskiej państwowości wydarzenia musiał późniejszy poeta, jako berbeć, przegapić. Nie mógł świadomie obserwować tak zwanych angielskich inwazji, gdy w latach 1806–1807 Wielka Brytania podjęła zbrojną, lecz nieudaną próbę przechwycenia Wicekrólestwa La Platy z rąk chwiejącego się Imperium Hiszpańskiego. Była to próba o tyle ważna, że w obliczu obcego zagrożenia miejscowi Kreole z wszystkich klas społecznych chyba po raz pierwszy poczuli swoją jedność i odrębność – tę ostatnią także, może nieco paradoksalnie, od Hiszpanii. To poczucie już kilka lat później, bo w roku 1810, doprowadziło do tak zwanej Rewolucji Majowej w Buenos Aires i do trwających do połowy lat 20. walk o niepodległość. Do nastoletniego Echeverríi musiały docierać zaciekłe wewnętrzne spory o to, czy powstający właśnie kraj powinien stać się luźną federacją samorządnych prowincji, czy unią skupioną wokół uprzywilejowanego Buenos Aires, albo czy Rewolucja Majowa powinna być, jeśli chodzi o skutki, prawdziwą rewolucją, która przeformatuje w duchu równościowym skostniały klasowy system z czasów kolonii, czy też raczej rewolucją, powiedzmy, zachowawczą, która odebraną Hiszpanom władzę przekaże po prostu najbardziej uprzywilejowanym Kreolom, a właściwie już Argentyńczykom. Spory te rychło, bo wkrótce po ogłoszeniu niepodległości na kongresie w Tucumán w 1816 roku i jeszcze przed formalnym zakończeniem wojny z Hiszpanami, doprowadziły do serii wojen domowych, w których młody Echeverría miał już aktywnie – choć zasadniczo tylko piórem – uczestniczyć.
Zanim jednak do tego doszło, przyszły poeta, przebywając w latach 1826–1830 w ubóstwianym przez jego rodaków Paryżu, nie mógł być bezpośrednim świadkiem jeszcze kilku spośród wydarzeń, które tymczasem naznaczyły Argentynę na zawsze. W 1827 roku upadł rząd prezydenta Bernardina Rivadavii, który zapatrzony we francuskie i angielskie, „cywilizowane” wzory fundował wprawdzie w świeżo powstałym kraju biblioteki i muzea, ale jednocześnie zdawał się zapominać, że Argentyna to nie tylko Buenos Aires i nie tylko wyposażone w mniejszy lub większy kapitał kulturowy stołeczne elity. Przy okazji zaczął też zadłużać swoją ojczyznę za granicą tak lekkomyślnie i trwale, że po dziś dzień ogłasza ona od czasu do czasu upadłość w związku z niewypłacalnością wobec międzynarodowych organizacji finansowych. Jego klęska polityczna wpisywała się w trwający już od dekady konflikt polityczny między unitarystami a federalistami: ci pierwsi, wedle własnej narracji, optowali za silną, zjednoczoną, postępową Argentyną, sprzeciwiając się Argentynie słabej, podzielonej i kulturowo zacofanej, czyli, mówiąc w skrócie, przeciwstawiali cywilizację barbarzyństwu; ci drudzy podkreślali z kolei, że te szczytne hasła skrywają w istocie forsowanie ekonomicznego dyktatu Buenos Aires nad resztą prowincji oraz głęboką pogardę dla wszystkiego, co tradycyjnie argentyńskie.
W ramach tego konfliktu, który stał się osią argentyńskiego życia politycznego na długie dekady, skutkując raz po raz okresami anarchii, w 1827 roku władzę gubernatora w unitarystycznym Buenos Aires objął Manuel Dorrego, weteran walk o niepodległość, przywódca opozycji wobec Rivadavii, zdeklarowany federalista, obrońca zarówno gauchów z prowincji, jak i stołecznych klas pracujących, znany z protestów przeciwko ograniczaniu praw wyborczych najbiedniejszym. Wymierzona weń – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – kampania nienawiści ze strony stołecznych elit, połączona z unitarystyczną kampanią wojskową pod wodzą Juana Lavalle, również zasłużonego w walkach z Hiszpanami, w 1828 roku skończyła się, jak uważa obecnie wielu historyków, jednym z najtragiczniejszych i najbardziej brzemiennych w symboliczne skutki zabójstw politycznych: Lavalle, pokonawszy Dorrega w bitwie pod Navarro, uwięził go i rozkazał, bez żadnych legalnych podstaw, rozstrzelać. Tak oto walka o polityczny, a zwłaszcza społeczny, kształt Argentyny nabrała naprawdę złowieszczego wymiaru. I w takiej właśnie chwili do wielkiej polityki ostatecznie wkroczył Juan Manuel de Rosas, nieustannie obecny na kartach Echeverríi rzekomy arcyłotr argentyńskiej historii.
Echeverría wciąż szlifował paryskie bruki, kiedy w 1829 roku Rosas, bogaty właściciel ziemski z prowincji Buenos Aires kreujący się na politycznego spadkobiercę Dorrega, wraz z federalistycznymi koalicjantami pokonał generała Lavalle i został jednogłośnie wybrany gubernatorem stolicy. Jak na rasowego polityka przystało, Rosas, zwany Odnowicielem Praw (Restaurador de las Leyes), szafując federalistycznymi hasłami, dążył do konsolidacji swojej władzy nad resztą prowincji, w związku z czym w istocie realizował program unitarystów: gdy po krótkiej strategicznej przerwie wrócił do władzy w 1835 roku, by dzierżyć ją aż do roku 1852, skutecznie eliminował z polityki wielkich caudillów z interioru, przejmując kontrolę nad całym ówczesnym terytorium argentyńskim. Jego poczynania, mniej lub bardziej problematyczne w niestabilnym jeszcze środowisku prawnoustrojowym, stały się przedmiotem gwałtownych ataków ze strony unitarystów o nastawieniu liberalnym – które to słowo, jak zaraz zobaczymy, w kontekście argentyńskim od początku miało specyficzne znaczenie. Liberałowie malowali go jako barbarzyńskiego uzurpatora z zerową legitymacją do sprawowania władzy, krwawego dyktatora, który przy pomocy mazorki, czyli tajnej policji, narzuca „porządnym obywatelom” (gente decente) swoje prostackie gusta i klerykalne przekonania.
Jednakże, jak dowodzą dziś historycy, ostatnio na przykład Ezequiel Adamovsky, dekonstruując tę czarną legendę, Rosas, który był nie tyle anachronicznym dyktatorem, ile raczej twórcą swego rodzaju nowoczesnego systemu autorytarnego, cieszył się autentycznym i skutecznie mobilizowanym w czasie wyborów poparciem mas ludowych, w tym ludności czarnoskórej. W początkowym okresie istnienia Argentyny czarnych mieszkańców było zresztą niemało: w 1810 roku stanowili na przykład około jednej trzeciej z czterdziestotysięcznej populacji Buenos Aires i zamieszkiwali tak modną dziś wśród nieświadomych tego turystów dzielnicę San Telmo. Choć niesieni nadzieją na wolność osobistą w wolnej Argentynie czarni niewolnicy masowo walczyli i ginęli w wojnie o niepodległość, nowo powstałe państwo długo skąpiło im praw, bo ostateczne zniesienie niewolnictwa zapewniła dopiero konstytucja z 1853 roku, kiedy zresztą, wskutek wysokiej śmiertelności w czasie kolejnych wojen, Afroargentyńczyków już nad La Platą prawie nie było. Wcześniej, w 1813 roku, ustanowiono jedynie tak zwaną „wolność brzucha”, prawo uwalniające dzieci niewolnic, niemniej ich status społeczny pozostawał bardzo niski. Za rządów Rosasa, jak podkreślają badacze, ich aktywność i sprawczość polityczna, podobnie jak aktywność i sprawczość polityczna reszty sektorów ludowych, znacząco wzrosły, ku ogromnemu i dającemu się zaobserwować w dziewiętnastowiecznej literaturze niezadowoleniu „porządnych obywateli”, którzy domagali się powrotu „prostaków” tam, gdzie „ich miejsce”. Kiedy po upadku Rosasa, po bitwie pod Caseros w 1852 roku, postulat ten został poniekąd spełniony, dominująca liberalna tradycja uczyniła z wygnanego do Anglii caudilla swoistego protopopulistę, który, żerując na rzekomo najgorszych instynktach mas, tłumił wolność „prawdziwych” obywateli. Sto lat później ta sama tradycja w identyczny sposób odmalowywała Juana Dominga Perona, przedstawiając go jako nowoczesną wersję „krwawego szefa mazorki”, jego żonę Evitę zaś, zwaną „kobyłą”, jako groźne wcielenie żony Rosasa, wpływowej Encarnación Ezcurry. Wizja „prostaków” moczących „brudne stopy” w stołecznych fontannach do dziś pozostaje leitmotivem elitystycznych argentyńskich dyskursów.
Echeverría, który znacząco się do powstania tych dyskursów przyczynił, nie był naocznym świadkiem dojścia Rosasa do władzy w 1829 roku, albowiem w tym samym czasie z bliska obserwował rozkwit europejskiego romantyzmu. Zafascynowany nim i zdeterminowany, by pod dobroczynnym wpływem tego, co francuskie – z pominięciem znienawidzonej nad La Platą tradycji hiszpańskiej – stworzyć argentyńską kulturę „od zera”, zaczął marzyć o założycielskiej Księdze. Po powrocie do ojczyzny w 1830 roku podjął kilka prób, by taką Księgę napisać, zresztą w powstającym dopiero państwie, w warunkach momentami krwawej walki politycznej, jego twórczość, inaczej niż twórczość skupionych na wykuwaniu indywidualnego „ja” Francuzów, siłą rzeczy koncentrowała się raczej na „ja” zbiorowym. Werterowski indywidualizm u większości latynoamerykańskich romantyków długo ustępował miejsca patriotycznym obowiązkom, w znacznie większym jeszcze stopniu, niż działo się to u romantyków polskich.
To wewnętrzne napięcie wyczuwalne jest już w pierwszym podejściu Echeverríi do napisania Księgi, czyli w wydanym w 1832 roku poemacie Elvira o la novia del Plata [Elvira albo narzeczona z La Platy]. W tym opierającym się dziś lekturze tekście, bardziej zresztą sentymentalnym niż romantycznym, który kolejne pokolenia nieszczęsnych argentyńskich uczniów muszą czytać jako rzekomo „pierwszy tekst romantyczny napisany po hiszpańsku”, opiewana jest miłość tytułowej Elviry oraz niejakiego Lisarda: miłość ta, rzecz jasna, wedle kanonów epoki, musi skończyć się tragicznie, śmiercią bohaterki, niemniej już po tytule widać, że Echeverríi bardzo zależało, by w tym w całości wtórnym wobec europejskich wzorców dziele wybrzmiała oryginalna przynależność kochanków do regionu La Platy – czyli do tworzącej się Argentyny.
Ów koloryt lokalny, bardziej niż w Elvirze czy w opublikowanym dwa lata później, zbliżonym w tonacji tomie poetyckim Los consuelos [Pocieszenia], widoczny jest zwłaszcza w jednym z dwóch najważniejszych utworów Echeverríi: poemacie Lacautiva [Branka] z tomu Rimas [Rymy], który ukazał się w roku 1837. Lacautiva to historia dwójki pojmanych przez Indian białych Kreoli, Maríi i jej męża Briana, osadzona w szczegółowo opisanych realiach argentyńskiej pampy. Dzielna María, która jak lwica, choć bez powodzenia, walczy o życie swego męża żołnierza i umiera pokonana żałobą dopiero, gdy otrzymuje wieść o śmierci syna, jest najbardziej emblematyczną z argentyńskich branek: białych kobiet rzeczywiście porywanych niekiedy przez Indian w tak zwanych malones, czyli odwetowych atakach na kreolskich osadników na kontrolowanej jeszcze przez rdzenne ludy pampie. Jedną z takich branek jest też bohaterka znacznie późniejszego, rzecz jasna, opowiadania Borgesa zatytułowanego Historia wojownika i branki. O ile jednak u Borgesa opozycja między cywilizowanym światem białych a barbarzyńskim światem „dzikusów” zostaje genialnie zdekonstruowana, o tyle poemat Echeverríi opozycję tę z całą mocą konstruuje: jego biali bohaterowie to przedstawiciele cywilizacji bohatersko stawiający czoło hordom krwiożerczych czerwonoskórych potworów. W powstającej właśnie Argentynie, która nie zamierzała uwzględniać ludów rdzennych w swoim projekcie narodowym i wkrótce potem miała organizować przeciwko nim regularne ludobójcze ekspedycje, taki tekst założycielski był na wagę złota: uzasadniał, z romantycznie barwnym rozmachem, terytorialne zakusy kolejnych rządów, zarówno federalistycznych, za Rosasa, jak i potem liberalnych.
Równie problematyczny jest drugi z argentyńskich tekstów założycielskich, które wyszły spod pióra Echeverríi, jeszcze istotniejszy niż La cautiva, choć początkowo, ze względu na swą pionierską formę, niedoceniony: chodzi oczywiście o Rzeźnię, kostumbrystyczno-naturalistyczne opowiadanie, do którego powieść Caparrósa nawiązuje niemal od samego początku. Echeverría napisał Rzeźnię, ukrywając się przed służbami Rosasa w wiejskiej posiadłości Los Talas, dlatego dokładna data powstania tego utworu, napisanego między 1838 a 1840 rokiem, nie jest ustalona. Tekst ten, uznany przez współczesnych za zbyt mało romantyczny, opublikowany został dopiero po jego śmierci, w 1871 roku, przez przyjaciela poety, historyka i krytyka Juana Maríę Gutiérreza, w edycji utworów zebranych. Nie zmienia to jednak faktu, że od dawna uważany jest za dzieło, od którego w istocie zaczyna się literatura argentyńska. A zaczyna się ona w takim razie, jak podkreślał pisarz i krytyk David Viñas, od jatek, tortur i (niedoszłego) gwałtu. Ale po kolei.
Rzeźnia dzieli się na dwie wyraźne części: w pierwszej, opisowej, narrator zjadliwie przedstawia społeczeństwo za zbrodniczych, jego zdaniem, rządów Rosasa: prymitywne, jego zdaniem, podatne na manipulację, sklerykalizowane i żądne mięsa krowiego; w drugiej, przynoszącej nieco akcji, jaskrawą alegorią tego społeczeństwa stają się stołeczne jatki, gdzie zakochani w Rosasie brutalni rzeźnicy szlachtują bydło, które ciemna tłuszcza natychmiast niemal rozszarpuje na strzępy. W takich okolicznościach dochodzi do serii dramatycznych wydarzeń: jeden z byków, choć ostatecznie i tak nie uniknie swego losu, ucieka; w ogólnym zamieszaniu przez przypadek zdekapitowany zostaje mały chłopiec, na koniec zaś pośród rozszalałego i, rzecz jasna, federalistycznie nastawionego tłumu pojawia się elegancko ubrany, wrażliwy i wykształcony cajetilla, paniczyk – zwolennik, naturalnie, unitarystów. Co go czeka – to zapowiadają, jak zauważył legendarny argentyński krytyk Noé Jitrik, epizody ze zbiegłym bykiem i zdekapitowanym dzieckiem, niewinnymi ofiarami rzeźni. Federalistyczne zbiry łapią paniczyka, prowadzą go do ciasnej pakamery, golą mu znienawidzone bokobrody, symbol sfrancuziałych unitarystów, kneblują go i na koniec rozbierają, by przywiązać do stołu i, w domyśle, zgwałcić. Do gwałtu, który pojawia się tu jako forma ostatecznego podporządkowania sobie przeciwnika politycznego, mimo wszystko nie dochodzi: oburzony dookolnym barbarzyństwem młodzieniec, wygłaszający przed zakneblowaniem płomienne przemowy w obronie wolności i innych ideałów, umiera, nie dając swoim oprawcom końcowej satysfakcji.
Nikt nie kwestionuje, że jest to najlepszy utwór Echeverríi, tak duszny w odmalowanej na jego kartach opresyjności, że nawet współczesny czytelnik, nawykły do ukazywanej w sztuce przemocy, czuje się przy jego lekturze nieswojo. Pamiętać wszakże należy – o czym w związku z jego jakością literacką niekiedy się zapomina – że jest to tekst propagandowy: ideologiczny obóz Echeverríi potrzebował przekonujących argumentów przeciwko znienawidzonemu Rosasowi. Pod wpływem doraźnej potrzeby politycznej romantyczny poeta wzniósł się ponad estetyczne schematy epoki i napisał, prozą, genialny tekst, który na trwałe ukształtował argentyńskie liberalne imaginarium. W jego ramach wykształcona na europejskich wzorcach szlachetna jednostka pragnąca krzewić nad La Platą cywilizację wchodzi w śmiertelny konflikt z ogłupiałą, barbarzyńską masą: gdyby w hiszpańszczyźnie istniała deklinacja, można by powiedzieć, że pogardliwe słowo „chusma”, oznaczające właśnie „tłuszczę”, „motłoch”, jest w Rzeźni odmieniane przez wszystkie przypadki. Taka wizja argentyńskiej rzeczywistości, oczywiście skrajnie niesprawiedliwa i uproszczona, była bardzo bliska całemu pokoleniu ’37, czyli kolegom Echeverríi – koleżanek w tym czasie do podobnych kwestii raczej nie dopuszczano – przeciwnym rządom Rosasa. Nie na darmo jeden z nich, Juan Bautista Alberdi, późniejszy autor konstytucji z 1853 roku, zastanawiał się metaforycznie, ile czasu zajmie odebranie prymitywnym gauchom lanc, które zostały im z konieczności dane na użytek walki z Hiszpanami. Nie przez przypadek Sarmiento, wyśmiewany wprawdzie jako prowincjusz przez stołecznych chłopców z pokolenia ’37, stworzył ich biblię, esej pod tytułem Facundo: cywilizacja i barbarzyństwo (1845), ustanawiając tytułową opozycję jako pokutującą po dziś dzień matrycę myślenia o Argentynie i argentyńskości.
Przywoływany już Viñas podkreślał, że ta z gruntu elitystyczna postawa, po zwycięstwie projektu liberalnego nad rosizmem, zaowocowała w drugiej połowie XIX wieku powstaniem oligarchicznego systemu opartego na strukturalnej klasowej (i rasowej) pogardzie. Trwałości tego systemu i jego intelektualnych podstaw sprzyjał fakt, że historię Argentyny, w tym dzieje epoki Rosasa, spisali jego polityczni przeciwnicy, towarzysze i spadkobiercy Echeverríi. Dziś argentyńska kultura zastanawia się nad tym, co Echeverría, wraz z całym pokoleniem ’37, w ferworze ideologicznej walki przegapił; analizuje mechanizmy wykluczenia obecne w ich założycielskich tekstach. Na tym tle propozycja Caparrósa wydaje się niezwykle umiarkowana: współczesne komentarze zawarte w częściach zatytułowanych Problemy brzmią niezbyt rewizjonistycznie i kontrapunktują dziewiętnastowieczną perspektywę bohatera tylko w niewielkim stopniu. Autor Echeverríi skupia się raczej na micie poety romantycznego – nie bez powodu zaczyna swą opowieść od quasi-werterowskiej próby samobójczej. Usiłuje wyobrazić sobie chłopca, który został wieszczem. Niemniej czytając tę opowieść o młodzieńcu, który chciał stworzyć siebie i naród, pamiętajmy, że właśnie ten młodzieniec współtworzył kraj, zwany dziś Argentyną, w którym, przynajmniej na razie, nie bardzo da się żyć.
Barbara Jaroszuk
1823
Zastanawia się, czy naprawdę to robi.
Jest zagubiony. A może, kto wie, zdziwiony: daleko od jakiegoś miejsca. Jest zagubiony, a może, kto wie, zdziwiony, i zastanawia się, czy naprawdę to robi: są chwile, kiedy dzieje się z nim właśnie to. Są chwile, w których chciałby wiedzieć, czy naprawdę robi to, co robi; wiedzieć również, czy robi to, co robi, bo postanowił to zrobić, czy dlatego, że się przewraca jak ktoś, kto upada, kto się poślizgnął.
Jest zagubiony, zaskoczony: czuje w ręku pistolet, patrzy na niego, zaciska na nim prawą dłoń. Zastanawia się, czy rzeczywiście, naprawdę.
Pistolet wygląda tak: rękojeść z ciemnego drewna z inkrustacją z brązu, bardzo wytartą; spust także z brązu i tuż nad nim kurek jak dziób ptaka bez ptaka, gotowy opaść na krzemień i skrzesać iskrę, która sprawi, że kula wyleci; a na końcu lufa w drewnianym łożu: lufa jest z brązu i jest stara, sczerniała. Patrzy na pistolet i myśli, że może nie zadziała, nie wie, co myśleć.
Zawsze się zastanawiał, dlaczego ojciec zostawił ten pistolet.
Na temat ojca nie zna odpowiedzi. Na szczęście, myśli, ma też coraz mniej pytań. Nadejdzie dzień, myśli, kiedy nie będzie chciał wiedzieć nic.
Dzień, kiedy nie będzie chciał wiedzieć nic.
Echeverría siedzi na skraju żelaznego łóżka niechlujnie pomalowanego na biało, wełniana narzuta w kolorze wypłowiałego brązu, koszula rozpięta do połowy piersi, czarne kręcone włosy, pistolet w ręku, i od dwóch godzin cierpi męki: przez dwie godziny cierpiał piekielne męki, powie później, że coś w rodzaju lęku opanowało jego zmysły i zmąciło mu rozum, powie, że zmąciło mu rozum. Żeby powiedzieć, że zawładnęła nim idea śmierci: idea śmierci zdominowała, powie, wszystkie moje moce. Powie, że idea śmierci zdominowała wszystkie jego moce i że na próżno usiłował się od niej uwolnić: na próżno usiłowałem się od niej uwolnić, powie, oraz że silną ręką ściskała go i ciągnęła na skraj: silną ręką ściskała mnie, ciągnęła mnie na skraj mogiły i wskazując mi przepaść, mówiła mi, powie, że wskazując mu przepaść, mówiła ponuro, tu czeka cię spoczynek, opowie: tu czeka cię spoczynek, jedna chwila i będziesz szczęśliwy, powie: szczęśliwy.
Echeverría patrzy na pistolet, jak patrzy się na owada, którego nie powinno tu być, który nie odleci.
Jest jeszcze dzieckiem, ale tego nie wie – bo dzieciaki nigdy nie wiedzą. Echeverría tej nocy nie skończył jeszcze osiemnastu lat.
Zabić się w tamtych czasach oznaczało się zabić. Samobójstwo zawsze jest gestem ostatecznym: zakończeniem tego, co jest – prawie – wszystkiego, co jest. Dla kogoś, kto nie wyobraża sobie żadnego życia poza tym życiem, dla kogoś, kto wierzy, że śmierć jest zakończeniem bez końca, samobójstwo raptem przyspiesza coś, co i tak musi się wydarzyć: to tylko kwestia czasu. Jednak dla tych, którzy potrafią wierzyć, że ich bóg da im więcej rzeczy później, zabić się oznacza się zabić: położyć kres wszelkiej nadziei na długie i szczęśliwe życie po życiu.
Według najbardziej rozpowszechnionego w tych czasach przesądu zabić się oznacza się zabić, co oznacza grzech śmiertelny. Nie zabijaj to ogólny nakaz, z którego wyłączeni są tylko wrogowie Ojczyzny albo Wiary, ale nie twoja osoba: można zabijać niewiernych albo najeźdźców, ale nie siebie samego.
Tak więc ten, który się zabija, zabija się: skazuje swoją duszę na ogień piekielny tak długi, że niektórzy potrafią tylko nazywać go wiecznością. W pewnym sensie zabicie siebie było pierwszym sposobem zabicia Boga. Nikt, kto wierzył w jego istnienie, nie mógł wybrać tej śmierci otwierającej piekielne wrota; zabicie się było wtedy jak powiedzenie Bogu: nie boję się ciebie – ale jedynym sposobem, aby się go nie bać, jest uznać jego nieistnienie. Filozofowie bronili w tych czasach wyboru samobójczej śmierci; Johann Wolfgang von Goethe był młodym adwokatem z bogatej rodziny, kiedy w 1774 roku opublikował powieść, którą zatytułował Cierpienia młodego Wertera: cierpienie z miłości, samotność z miłości, samobójstwo z miłości. Miłość wdzierała się do świadomości Zachodu, miłość okazywała się na Zachodzie koniecznością i Werter okazał się szaleństwem, moda na Wertera okazała się szaleństwem: w całej Europie bogaci młodzieńcy ubierali się jak Werter, mówili jak Werter; tysiące zabiło się jak Werter. Pierwszy młodzieńczy bunt polegał na tym, by nigdy nie przestać być młodym: w sposób radykalny odmówić starzenia się.
Echeverría patrzy na pistolet – to dziwne zwierzę tak nie na miejscu w jego zaciśniętej dłoni – i nie myśli o miłości: myśli o winach, których przyczyną jest miłość. O matce zmarłej w zeszłym roku. O pewności, że matka umarła z jego winy. Jego, myśli, mojej winy, przez moją głupotę i moją lubieżność, i okrucieństwo, myśli: przeze mnie, moja bardzo wielka wina.
Oko za oko, mówią, myśli: syn za matkę, ja.
Każda osoba ma prawo czuć się w jakiś sposób, z powodów mniej lub bardziej uzasadnionych, na gorszych lub lepszych warunkach, jedyna w swoim rodzaju. Kiedy zaczyna to robić w wieku siedmiu czy ośmiu lat i okazuje się, że otacza ją troje starszych braci i sióstr i – już wtedy – czworo młodszych braci i sióstr, to zadanie mocno się komplikuje. José Estevan Antonio Echeverría – Echeverría – urodził się w miasteczku na krańcach hiszpańskiego imperium, w Buenos Aires, 2 września 1805 roku, jako czwarte dziecko José Dominga, baskijskiego imigranta, i Martiny Espinosy urodzonej i wychowanej w tejże wiosce.
Ściska go, patrzy na niego, jest zaskoczony.
Ściska go, jakby jego ręka nie oczekiwała, że on ją poprowadzi.
Nikt nie wie, kim będzie po upływie dwóch wieków. Nikim, niczym to najbardziej prawdopodobna odpowiedź – ale zdarza się, że błędna. Gdyby don José Domingo Echeverría nie spłodził wśród swoich znanych ośmiorga lub dziewięciorga dzieci José Estevana, jego nazwisko zniknęłoby – jak znikają prawie wszystkie – w zakamarkach historii. A i tak nikt nie wie o nim – prawie – nic. Zakładamy, że był próżny: jego czterech synów nazywało się, jak on, José – a potem coś jeszcze. Chociaż może jego upór wynikał nie tyle z próżności, ile z braku wyobraźni, z przekonania, że powinien utrzymać tę jedyną tradycję, jaką pamiętał ze swojej rodziny i swojej dalekiej ojczyzny, z przesądu, który – jak to z przesądami bywa – nie został zapisany.
Echeverría również nie wiedział zbyt dużo o swoim ojcu. W którymś momencie życia wydało mu się ważne dowiedzieć, w którym roku przybył do Buenos Aires. Jego matka już wówczas nie żyła, a on sam znalazł się na wygnaniu w Montevideo: nie mógł o to zapytać. Dlatego rekonstruując, ekstrapolując na podstawie niewielu wskazówek, które miał, założył, że ojciec przypłynął w roku 1786. Wiedział, że mógł być to ’84, ’87, ’85, a nawet ’89, wolał jednak podjąć decyzję, przyznać sobie to prawo: jego ojciec dotarł do portu w Buenos Aires w zimie 1786 roku. Matka powiedziała mu kiedyś, że pierwszą niespodzianką dla ojca było to, że w porcie Buenos Aires nie było portu, że statek zostawił go w nurcie rzeki, a on musiał wysiąść do wody po kolana, i że przewoźnik zażądał od niego fortuny za transport na brzeg, i w końcu dotarł do brzegu na ramionach silnego marynarza, metysa, który przeniósł go o wiele taniej. Potem powiedziała mu, że drugą było zimno: nigdy nie przyszło mu do głowy, że na tych ziemiach istnieje zima i że jakby tego było mało, zima ta przypada w środku lata, w lipcu i sierpniu.
Owszem, dowiedział się – o tym matka mu opowiedziała – że jego ojciec wyruszył z biskajskiej wioski, mając mniej więcej dwadzieścia lat, i że postanowił wyjechać do Buenos Aires, bo tam właśnie płynął pierwszy statek, na który trafił w porcie (w Guecho?). Przez wiele lat Echeverría wstydził się, że jego pochodzenie jest czymś tak mglistym: jego przyjaciele wiedzieli, co robili ich rodzice, ich dziadkowie; jego przyjaciele dźwigali swoich protoplastów niczym sztandary, niczym tarcze. Z czasem, w miarę jak dorastał, ów wstyd zastąpiło zdziwienie: jak to możliwe, żeby życie człowieka rozpłynęło się w nicość, mówił sobie, żeby potem pomyśleć, że tak rzeczywiście bywa. Wtedy zdarzało się, że zdziwienie wypierała najczarniejsza rozpacz.
Ale nie wie nawet, czy pistolet – który nadal ściska w dłoni białej z wysiłku, zamkniętej na rękojeści z ciemnego drewna – należał do jego ojca. Myśli, że być może należał do ojczyma. Jakie to ciekawe, że ze słowa tak pełnego, słowa ojciec, mogą wywodzić się słowa tak ekstremalne, tak skrajnie przeciwstawne, jak ojczyzna i ojczym. A pistolet, jaka szkoda, że tego nie wie.
Wie natomiast, że historia jego ojca jest historią porażki. Zastanawia się, czyja historia nie jest historią porażki. Śmieje się z siebie samego, myśląc o porażce ojca z ręką zaciśniętą na pistolecie: historia porażki. Że przyjechał do Buenos Aires, bo w Biskai, gdzie rodzina jadła gotowane warzywa, gdzie nie widział żadnej szansy na to, żeby odnieść sukces, usłyszał o tym mieście, miasteczku właściwie, na południu południa, w którym niektórzy z jego ziomków się wzbogacili. I że zaraz po przyjeździe zaczął się zachłystywać historiami o Juanie Estebanie de Anchorenie na przykład, opowiadanymi mu przez wszystkich: o człowieku, który przyjechał, jak wielu innych, z pustymi rękami i otworzył skromny sklepik prawie na przedmieściach, ale oszczędzał dzień po dniu, a potem rozszerzył interes i kiedy uciułał już trochę pieniędzy, ożenił się z ubogą córką człowieka o szanowanym nazwisku, a teraz wchodził w skład Cabildo i należał do dobrego towarzystwa, to było możliwe; nie opowiadano – nie było w zwyczaju opowiadać – historii tuzinów, którym się nie powiodło.
Jego ojciec, Echeverría wie – podejrzewa – przybył jako dwudziestolatek pełen ambicji i entuzjazmu i mając niewiele pieniędzy, zainwestował je w kupno narzędzi rolniczych, które potem sprzedał drożej, i kupował więcej i więcej narzędzi, i dwa lata później mógł już założyć coś w rodzaju niewielkiego sklepu w dzielnicy Alto, gdzie sprzedawał wino, aguardiente, yerbę, sól, tytoń, olej, rośliny strączkowe, słodycze, jakieś podstawowe ubrania, artykuły gospodarstwa domowego i więcej narzędzi. Było to pomieszczenie z oknem, okapem i kratami wychodzące na ulicę, a dzielnica Alto była trudna: zaczynała się tam, gdzie kończyło się miasto, na południu, za Zanjón del Hospital w stronę Riachuelo, gdzie zatrzymywały się wozy przyjeżdżające ze wsi; na jej błotnistych drogach, wśród domków z niepalonej cegły, z klepiskiem zamiast podłogi, krytych dachówką lub słomą, mieszkali pracownicy portu, drobni rzemieślnicy, wędrowni sprzedawcy słodkości, kilka rodzin wysiedlonych z centrum i rozmaici czarni, i mulaci, i metysi; na jej błotnistych uliczkach roiło się od noży. Ale młody José Domingo, rzec by można, umiał się przystosować i powoli się dorabiał. Jego los wydawał się przesądzony do tego stopnia, że niedługo po jego trzydziestych urodzinach señor José Juan Espinosa, czuły na punkcie rodowego pochodzenia urzędnik poczty w kiepskiej sytuacji finansowej i z podupadającym domem przy ulicy San Francisco, nie zawahał się oddać mu ręki swojej córki Martiny.
Echeverría wie – powiedziała mu o tym matka – że Bask, jak zwykł mówić ojciec, nie lubi nic nikomu zawdzięczać. I że potem przekuł to w subtelną frazę – którą być może gdzieś przeczytał albo zasłyszał – że jego emigracja, jego przybycie do tego portu bez portu uczyniły zeń kowala własnego losu. Wie też – znów od matki – że uwielbiał jeść mięso, mnóstwo mięsa, codziennie: tak bardzo rozkoszował się potęgą tych kęsów, mięso w rękach, niefrasobliwość wyrzucania całych kawałków: co powiedzieliby w mojej wiosce, gdyby mnie zobaczyli – mawiał, opowiadała ona – nie mogliby w to uwierzyć, co by pomyśleli. Mimo że byli rodziną prawie biedną: domek, sklepik, trzy, może cztery konie i zaledwie dwie niewolnice: kucharka Jacinta i jej córka, krzykliwa dziewuszka, z której nie było żadnego pożytku.
Patrzy na pistolet, ściska rękojeść, myśli, żeby go odłożyć na spraną wełnianą narzutę; chciałby, żeby należał do jego ojca.
Echeverría rozmyśla o nim, zastanawia się, jaki był, czego chciał poza tym, że zarobić pieniądze i spacerować w niedzielne popołudnia pod ramię z godną szacunku kobietą i czwórką lub piątką dzieci; czy planował kiedyś wrócić do swojego domu w baskijskich górach, czy myślał o swoim ojcu i swoim rodzeństwie, czy walczył podczas napaści Anglików, czy też było mu wszystko jedno, czy kiedy wybuchła rewolucja, był bezradny, przestraszony, a może poczuł wielką radość czy też zwęszył nie wiadomo jakie możliwości robienia interesów, co takiego myślał o swoich dzieciach: w tym oczywiście o nim, chłopcu, który nie miał więcej niż dziesięć lat, gdy don José Domingo, do którego tylko najmłodsi mówili don, pewnego dnia umarł.
Matka opowiadała mu o tym wielokrotnie. Echeverría nienawidził słuchać opowieści matki o śmierci ojca: za każdym razem, gdy zaczynała, za każdym razem, gdy brała głęboki oddech, za każdym razem, gdy zagryzała dolną wargę żółtymi zębami, za każdym razem, gdy okazywała mu nadmiarem gestów, że stara się to przemilczeć, Echeverría chciał powiedzieć, zmilknijcie, matko, albo nawet odejść, ale oczywiście tego nie robił; nie potrafiłby tego zrobić. A ona za każdym razem nieuchronnie zaczynała mówić: opowiadała mu o śmierci ojca i robiła to tonem reprymendy, ostrzeżenia, przytrafiło się to jemu, ale może się przytrafić tobie, jeśli nie będziesz ostrożny.
Ojciec, myśli: zamknięty w życiu, które zdawało się nagrodą, ale dla niego zmieniło się w więzienie. Ojciec, myśli: niemogący się uwolnić, świadom, że nie zdoła się uwolnić, próbujący dwa, trzy razy w tygodniu bezproduktywnych ucieczek pod osłoną nocy, po których wracał do punktu wyjścia. Ojciec, myśli: tak bardzo niezdolny do prawdziwej ucieczki.
Była, zwykła zaczynać jego matka, ciepła i spokojna listopadowa noc, ja siedziałam na zewnątrz, pod okapem, cerowałam koszulę, czekając na jego powrót. A dokładniej rzecz ujmując, już na niego nie czekałam, bo twój ojciec mógł się pojawić o każdej porze, wychodził po zamknięciu sklepu i nigdy mi nie mówił, dokąd idzie ani kiedy wróci, ale ja wiedziałam, że włóczy się gdzieś jak ty, pewnie po Recolecie, żeby grać, pić i kto wie co jeszcze; już na niego nie czekałam, mówię ci, ale czasem się zjawiał, zaskakiwał mnie i się zjawiał. Wtedy też mnie zaskoczył: zjawił się niezbyt późno – była może dziewiąta czy dziesiąta, kto to pamięta – i trochę się zataczał. Wstałam, żeby mu pomóc, bo czasem wciąż, nie wiedzieć czemu, myślałam, że muszę mu pomóc, a on powiedział, uważaj, kobieto, prawie krzyknął, uważaj. Ja powiedziałam, ale człowieku, o co ci chodzi, nie widzisz, że próbuję ci pomóc? Twój ojciec czasem bywał taki grubiański. A on powiedział wtedy, że wie o tym, ale żebym uważała, bo ugryzł go pies, pies ugryzł go w nogę. Przestraszyłam się: sam wiesz, jak to z tymi psami bywa. Ale on powiedział, kobieto, nie martw się, umyję się, a jutro wszystko będzie dobrze. No i umył nogę, i poszedł spać. A ty wiesz, jak to się skończyło: w środku nocy obudził go tamten ból, tocząca się ślina, pieczenie, cała ta wścieklizna, a ja posłałam twojego brata, żeby poszukał doktora, ale on go nie znalazł, to były czasy, kiedy wszyscy poszli z wojskiem San Martína, nie było ani jednego, a ci, co zostali, nie chcieli przyjechać do Alto tak późno w nocy, no ale o tym to już wiesz, a przede wszystkim wiesz, że tego ranka, bardzo wcześnie, umarł, opowiadała matka, suche oczy, oczy pełne nienawiści kogoś, kto nie chce przebaczyć. A Echeverría czasami próbował do niej przemawiać, żeby się tak nie złościła, że wypadek może się przydarzyć każdemu, a ona na to, zgorzkniała, zrozpaczona, że gówno, nie wypadek:
– Pił. I to jak. Tamtej nocy, gdyby nie był pijany, nigdy by go ten pies nie ugryzł.
I zawsze, prawie zawsze, matka kończyła swoją opowieść, głaszcząc go po głowie, po czarnych włosach, swoimi zniszczonymi rękami, tak zniszczonymi, że aż szorstkimi, i mówiąc, że jest do niego taki podobny. Matka mówiła mu, że jest podobny do ojca, José Dominga; mówiła mu to z nostalgią i pretensją zarazem, a teraz, kiedy ma białe knykcie od zaciskania pięści, Echeverría myśli, że chciałby zapytać, skąd brała się nostalgia, że zrozumienie tej nostalgii by go uspokoiło.
Matka nigdy nie wydawała mu się skłonna do nostalgii: widział ją jako osobę spójną, pozbawioną rys, jednorodną, a nostalgia nieuchronnie kojarzyła mu się z zagięciami, z ciałem, które się skręca, żeby żyć jednocześnie w różnych czasach. Później, o wiele później, zacznie się zastanawiać, czy to nie jest niemal konieczność widzieć w matkach istoty proste, spójne, pozbawione rys. Czy można dorastać, widząc je w inny sposób: jakby były ciałami, bytami, które się skręcają.
Ale jego matka umarła. Już od roku nie żyje; nie żyje od roku. Echeverría zastanawia się, czy to czyni ją mniej lub bardziej martwą, czy śmierć staje się z czasem potężniejsza, czy słabsza.
Jego matka – teraz o tym wiedział – dorastała, mając nadzieję na lepsze życie. Podobne, być może, do jej własnego w wielu aspektach: życie złożone z posłuszeństwa, rodzenia dzieci, dbania o męża i dzieci, karmienia męża i dzieci, wychwalania swojego boga i lęku przed jego kapłanami, rozmawiania z przyjaciółkami, ale nigdy w sposób zbyt otwarty, szycia, tkania, decydowania o posiłkach, wydawania poleceń sześciu albo siedmiu niewolnikom, pomagania biednym, ubierania się dla swojego męża – dla swoich przyjaciółek – rodzenia dzieci, bycia posłuszną, wychowania do posłuszeństwa swoich synów i córek, słuchania męża, kiedy mąż zechce z nią porozmawiać, wspierania męża, kiedy mąż poprosi o wsparcie, przyjęcia męża, kiedy będzie chciał w nią wejść, bycia posłuszną, rodzenia, modłów, troski, zajmowania się domem, uczenia się codziennie akceptacji swojego losu. Ale w jej zaplanowanym życiu nie było miejsca na brak, na niedostatki: na to, że jej mąż po pierwsze nie okazał się tym, kim powinien być i na kogo się zapowiadał – przez skłonność do hazardu, alkoholu, łatwe wpadanie w szał, prawdopodobnie też przez swoje błędy – a po drugie przez to, że odszedł tak łatwo, zostawiając ją tak bardzo bezbronną.
Ale on wiedział, że choć jego ojciec naprawdę nieźle narozrabiał, to jednak do grobu w końcu wpędził matkę on, Echeverría.
Dlatego tej nocy, w marcu, 23 roku, mając siedemnaście lat, w swoim pokoju z ceglaną podłogą, w mdłym świetle świecy, ściska swój pistolet i przytyka go do prawej skroni, drżąc: że ściska pistolet i celuje w mózg, powie: wziąłem pistolet, wycelowałem w mózg, powie: dłonią zaciśniętą w pięść, białą, niemal marmurową, powie, stanowczy palec na spuście, gotowy ten spust nacisnąć.
To on ją zabił. Matka nie żyje od roku i to on ją zabił. Zabicie matki to rzadki paradoks. Albo, myśli z przerażeniem, to jak zamknięcie doskonałego okręgu.
Zastanawia się, jak będzie wyglądał wybuch: wybuchająca głowa, wybuch. Zastanawia się, czy będzie bolało, jak bardzo będzie bolało; nie potrafi wyobrazić sobie odpowiedzi. Słyszy głosy na ulicy, kłótnię dwóch pijaków. Głosy stają się wyraźniejsze; kłócą się o kobietę. Czuje się poniżony: żeby decydujący moment w jego życiu przerywało dwóch idiotów na ulicy.
Udaje mu się zapytać, czy rzeczywiście, naprawdę.
Przez ten rok Echeverría wiele razy łapał się na myśli, że Bóg – on nie wierzył w jednego boga, a może nie wiedział, czy wierzy w jakiegokolwiek boga, co jest sposobem na niewiarę w żadnego boga – był łaskawy dla jego matki. To prawda, że choroba okazała się drapieżna i tchórzliwa – tchórzliwa, tak sobie mówił – i że kiedy trwała, złorzeczył mu wiele razy, krzyczał, że nie rozumie jego okrucieństwa wobec osoby, która tak bardzo go kochała i szanowała. To prawda, że wszystkie kuracje zawiodły, że bóle trwały i nasilały się, że opium i końcowe modlitwy również zawiodły, że lekarz nie mówił już o chorobie, lecz o melancholii, i mówił, że matka umrze, bo nie chce żyć, że on sam pomyślał niejeden raz, żeby wezwać znajomego dobijacza dla zakończenia jej męki, a potem przeraziło go, że w ogóle mógł o tym pomyśleć, że przede wszystkim nie chciał dopuścić do świadomości, że jego matka pozwalała sobie na to, by umrzeć, i miał o to pretensje do niej, żeby nie mieć pretensji do siebie, a przede wszystkim miał pretensje do tego boga, który tak bez skrupułów ją opuścił. Ale prawdą było, że jej bóg pozwolił matce uniknąć końcowego rozczarowania, zabrał ją do siebie niedługo przed tym, jak minister Rivadavia zabronił chowania zmarłych w kościołach, a zamiast tego otworzył nowy cmentarz na Recolecie – właśnie na Recolecie, w scenerii jej upadku, wszelkich jej nieszczęść – i napotkał sprzeciw wszystkich majętnych osób z miasta: oczywiście mieszkańcy Buenos Aires, przyzwyczajeni do wyobrażania sobie szczątków bliskich pochowanych w kościelnych korytarzach, deptanych, żałowanych przez krewnych, wydających woń po wsze czasy w kościelnych korytarzach, nie chcieli się zgodzić na to wygnanie. A krewni przyzwyczajeni płacić za to, żeby ich trupy zajmowały najlepsze miejsca, nie mieszając się z trupami, z którymi mieszać się nie powinny, przyzwyczajeni do chodzenia po swoich trupach, przyzwyczajeni czuć w nawach swoich świątyń woń rozkładu swoich trupów, zbuntowali się przeciw temu wygnaniu. Zwłaszcza kiedy się dowiedzieli, że zostaną wysłani w pobliże klasztoru de los Recoletos, w miejsce owiane złą sławą, a zwłaszcza gdy po otwarciu nowego cmentarza pierwszymi, których tam pochowano, byli młody czarny Juan Benito i orientalna dziwka María Maciel.
Ale wówczas, przez cały ten rok, Echeverría uświadamiał sobie wiele razy, że nie może winić boga za coś, za co sam ponosi winę. Że tak, że to on ją zabił.
Wiedział, wiedział o tym dobrze, gdyby był dobrym synem, dobrym człowiekiem, jego matka by żyła.
Z początku wydawało się, że nim będzie. A może wydawało się raczej, że to nie ma większego znaczenia. Był przecież tylko jednym z dziewięciorga rodzeństwa, kimś bez specjalnego znaczenia w rodzinnym równaniu. Śmierć trojga – odra, ospa, duszności – zanim Echeverría skończył jedenaście lat, tego znaczenia mu dodała, ale wciąż był jednym z sześciorga. Trzy z tej szóstki były kobietami, oprócz nich byli jeszcze starszy od niego José María i młodszy brat José Félix.
Wydawało się, że trzeci z Echeverríów był chłopcem posłusznym, obowiązkowym i nawet dobrym uczniem. Zaczął chodzić do szkoły dopiero, kiedy skończył dziesięć lat; później, jako nastolatek, wiele razy chciał zapytać matkę, czy ojciec, kiedy żył, nie chciał go do niej posłać i dlaczego.
W szkole w San Telmo nauczyciel Juan Guaus uczył go czytać, pisać, modlić się i nawet nie bił go zbyt często. Echeverría miał szczęście: zaczął edukację zaraz po skandalu, który wywołała Guadalupe Cuenca, wdowa po Marianie Morenie, gdy jej syna Marianita pobito zbyt mocno, bo nie znał odpowiedzi na zadawane mu pytania. „La Gazeta” opublikowała wiadomość, po której nastąpiły niezbyt uprzejme debaty i nauczyciele zaczęli uważać. Nauczyciel Guaus często narzekał: on i jego pomocnik mieli pod opieką zbyt wielu uczniów, w takich warunkach nie da się uczyć.
Echeverría lubił szkołę: uczył się łatwo, bawił dobrze, nauczyciel czasem go chwalił. W tej szkole – podłoga z cegieł, ściany bielone wapnem, dwa maleńkie okna, prawie dwustu chłopców w wieku między siedem a trzynaście lat, rozklekotane ławki – Echeverría po raz pierwszy poczuł, że robi coś lepiej niż inni. Przestraszył się: przez całe tygodnie nie zadawał więcej pytań i nie odpowiadał na pytania nauczyciela. Pewnego poranka stary Guaus zabrał go na dziedziniec i zapytał, co się stało; nic, proszę pana, nic, odpowiedział i następnego dnia przyniósł coś w rodzaju wypracowania o małych niewolnikach: brat opowiedział mu, jak to dwa lata wcześniej rząd zdecydował, że dzieci urodzone z miejscowych niewolnic nie będą więcej niewolnikami, i czy nie wydaje mu się dziwne, że jego przyjaciel Benito jest niewolnikiem, ale jego roczny braciszek już nie. Echeverría zrozumiał, że nie powinno mu się to podobać, ale niezupełnie rozumiał dlaczego, i opowiedział o tym dość chaotycznie; nauczyciel chciał zwrócić mu uwagę i wyjaśnić problem, ale uznał w końcu, że to zbyt skomplikowane, i postanowił nie robić nic. Pogratulował mu w obecności innych i podarował ołowianego żołnierzyka: wiele lat później, już na wygnaniu, Echeverría nadal nosił żołnierzyka w kieszeni.
Przy długim wąskim stole z drewna quebracho je pięcioro dzieci w wieku od pięciu do czternastu lat; u szczytu kobieta o ciemnych, przetykanych siwizną włosach, ze zmarszczkami na dumnej twarzy czuwa nad tym, by skończyli swoje porcje jednogarnkowego dania – duszone mięso, gotowane ziemniaki, pół kolby kukurydzy dla każdego – na środku stołu leży chleb, stoi dzban prawie przezroczystej wody, wspólna serwetka dla wszystkich. Jedno z dzieci, dziewięcio-, może dziesięcioletnie, potargane włosy, uciekające spojrzenie, próbuje wstać.
– Siadaj, Estevan!
– Ale mamo, ja już skończyłem.
– Nie skończyłeś. Siadaj, jak mówię.
– Mamo…
– Estevan, siadaj!
Później na ulicy jego brat José María tłumaczy mu, że nie wolno pyskować matce, że kiedy ona każe mu coś zrobić, powinien to robić bez gadania. Echeverría mówi, że tak, oczywiście, że chciał tylko iść się pobawić.
– Nie widziałeś Bartola?
– Nie, od jakichś dwóch albo trzech dni.
Padało: ulicą płynie wartki strumień wody. Chłopak z włosami czarnymi jak smoła związanymi w kucyk zmusza konia, żeby wszedł do wody, bo chce przejść na drugą stronę, koń się ślizga, nie chce; chłopak na niego krzyczy.
– Dzieciaki, żeby nie przyszło wam do głowy przechodzić tędy, bo się potopicie.
Tak mówi do nich czarny mężczyzna chodzący o dwóch topornych kulach; nie ma lewej nogi, poci się, przystaje obok nich. Nosi przetarte spodnie, koszulę, która kiedyś była biała, dziurawy słomkowy kapelusz.
– Proszę się nie martwić, Justo.
– Nie martwię się, dzieciaki. Martwią mnie inne rzeczy.
Mówi, a Echeverría pyta, jak tam jego noga. Justo mówi, że nie wie, nie wie nawet, gdzie ona jest, więc skąd ma wiedzieć, jak się miewa.
– Gdybym tylko wiedział, co może znaczyć ojczyzna.
Echeverría patrzy na niego, nic nie rozumiejąc, brat przychodzi mu z pomocą.
– Justo, to nie ma z nami nic wspólnego. Daj spokój, idź już swoją drogą.
Czarny znów zaczyna skakać na jednej nodze, potyka się w kałużach, inni mężczyźni i kobiety siedzący albo stojący na progach swoich domów patrzą, jak przechodzi, albo i nie patrzą. Jest gorąco, słońce mocno przygrzewa. Bliżej rogu ulicy stado karakar bawi się resztkami cielaka; krzyczą, rozdziobują go. Nadchodzi Bartolo, dzierżąc swoją lancę z trzciny z dwiema gumkami: jedną niebieską, a drugą białą, atakuje ich; Echeverría uchyla się od ciosu i krzyczy:
– Nie wystarczy ci prawdziwa wojna?
Bartolo jest bardzo chudy, ma cieniutki wąsik nad górną wargą, niebieskie spodnie do kolan, koszula rozpięta na nieowłosionej piersi, kruczoczarne włosy. Ściska braci; José María pyta, czy wiadomo coś o jego ojcu.
– A co ma być wiadomo? Jest na wojnie, tyle wiem. Niedługo ty i ja też na nią pójdziemy.
Mówi Bartolo, a José María uśmiecha się do niego.
– Tak myślisz?
– Ty to nie wiem. Mnie na pewno wyślą, bo jestem biedny. I tego też, bo jest tchórzem.
Echeverría przełyka ślinę, milczy.
Sierpień 1816; chodzi do szkoły od niedawna. Pewnego ranka, jeszcze zimowego, nauczyciel Guaus mówi mu, że Argentyńczycy ogłosili niepodległość. Dzieci zastanawiają się, co to takiego, i nauczyciel próbuje im wyjaśnić: nie ma już króla, jesteśmy wolni. A co to znaczy wolni, pytają dzieci.
W niektóre noce nie może spać; próbuje wyobrazić sobie wojnę. Wielu jego sąsiadów, niektórzy najlepsi przyjaciele poszli na wojnę: armia San Martína potrzebowała ludzi, zawsze potrzebują ludzi, nie wolno było się wahać. W jego dzielnicy mówi się, że wysyłają tylko biednych, ale on wie, że to nieprawda; on nie jest tak bardzo biedny i wie, że go wyślą: kiedy skończy piętnaście lat, szacuje, wezmą go do wojska; ojczyzna, słyszał to tyle razy, potrzebuje nas wszystkich. Przepełnia go to niezwykłą dumą, strachem, nie wie, czy będzie potrafił walczyć na wojnie. Czasem myśli, że wojna jest jak jedna z tych piosenek, które śpiewają w szkole: zdecydowana, pełna wigoru, pełna słów, których nigdy wcześniej nie słyszał. Kiedy indziej myśli, że jest brudna, krzykliwa, poplątana jak poranki w rzeźni.
Nigdy nie mijają więcej niż trzy, cztery dni bez wizyty w rzeźni. Rzeźnia to wiele ulic chaosu i krzyków; znajduje się kilka przecznic od jego domu, ale wydaje im się czymś zupełnie osobnym, innym światem. Chodzą tam przestraszeni, prawie na palcach, wstydząc się, że tego pragną, pragnąc jak ktoś, kto wypełnia rozkaz, ulega nałogowi. Chodzą tam on, José María, Bartolo i inni chłopcy z dzielnicy: przez całe godziny gapią się na rzeźników, którzy przechadzają się jak królowie ze swoimi nożami i toporkami, i słuchają ich krzyków, a także na cały nieustannie ich otaczający dwór żebraków dopytujących, czy czegoś nie potrzebują, i na dziwki bijące się o głowy krów albo strzępy flaków, ciągnące się za włosy, żeby wyszarpać sobie zdobycz, i w czasie tej szarpaniny zdzierające z siebie ubrania, i na chłopców zagrzewających je ze śmiechem do walki, i chłopców malujących sobie twarze krwią, i rzucających w siebie ze śmiechem pecynami gnoju i kawałami mięsa, i rzucających w siebie ze śmiechem nożami, i na krzyki zarzynanych zwierząt, i na tłuste psy walczące o swoje ochłapy, szczekające i warczące, i mewy, i szczury walczące o swoje i zabijające się o swoje, na chłopców pilnujących koni i na spłoszone konie wyzwalające się z uprzęży i zrywające do galopu, i na chłopców ścigających ich z krzykiem, i na błoto, wieczne błoto, błoto do kostek, błoto do kolan, błoto pełne krwi i gnoju, i okrawków mięsa, przede wszystkim błoto: błoto. Echeverría i jego przyjaciele całymi godzinami gapią się zafascynowani na to wszystko; potem, kilka przecznic dalej, już z dala od tłumu, ćwiczą drewnianymi nożami szermierkę, którą podpatrzyli, ciosy oburącz, draśnięcia, uniki.
Nauczyli się. Zadając cios płazem, Bartolo rozbija usta starszemu bratu, José Maríi. Leci mu krew: mnóstwo krwi, która plami twarz, koszulę, nie przestaje płynąć. Echeverría pyta, czy on umrze; pozostali się śmieją. Bartolo jest ekspertem – jego ojciec był rzeźnikiem, mówi, i żołnierzem, mówi, albo złodziejem, mówią inni – i nauczył go, a on uczy ich, rozkoszując się swoją wiedzą i władzą: uczy ich wymierzać ciosy kijem, zadawać pchnięcia szablą bez zranień i śmieje się, kiedy jego ofiara skarży się albo jęczy z bólu. Echeverría patrzy na niego zachwycony, olśniony: marzy o tym, żeby, gdy dorośnie, być taki jak on – ale wątpi, czy kiedykolwiek mu się to uda.
Wojna w mieście jest jak uporczywa plotka, czysta nieobecność: mężczyźni, których nie ma, lekarze, których nie ma, towary, których nie ma, okaleczeni, inwalidzi, nieustanne oczekiwanie, niepokój, żeby wieści wreszcie nadeszły, pewność, że los – los miasta, los jego mieszkańców – decyduje się gdzie indziej. Wojna to coś, czego nie ma, a jednak wszyscy wiedzą, że ojczyzna, czymkolwiek ona jest, tworzy się w tej wojnie rozbrzmiewającej jak echo, często zapominanej, która pewnego ranka niespodziewanie wybucha jak bomba ze słów:
– Generał przegrał, mówią, pod Cancha Rayada. Nieszczęście, nieszczęście, co z nami będzie, generał poniósł klęskę!
A potem debaty i katastroficzne hipotezy, i pełne obaw prognozy, i żale: niebezpieczeństwa życia podczas wojny.
Znów ma zacząć rozmyślać, po raz kolejny, jakby była głęboka noc, jak to będzie, gdy go zabiją, kiedy Bartolo krzyczy:
– Kto ostatni, ten fujara!
I rzuca się biegiem. On też rzucał się wtedy biegiem, za każdym razem, kiedy tamci chłopcy krzyczeli, za każdym razem, kiedy myślał, że ten bieg oddali go od myślenia o jego śmierci, jego wojnie, jego lękach – wspomina teraz, myśli, z pistoletem w ręku.