Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W wierszu, którego tytuł jest również tytułem tego zbioru, Beata Obertyńska napisała: „(…) trę żywą różę – i patrzę, / jak w miazgę amarantową, / w miąższ mlaskający ukradkiem, / zmienia się to, co przed chwilą / różą tu było i płatkiem (…)”. Ukazuje ona w ten sposób piękny obiekt – różę, następnie proces jej niszczenia i w końcu dalsze losy, życie w innej postaci.
Podobny cykl obrazów przedstawia Anna Piwkowska w swoim wyborze wierszy poetki urodzonej w Skolem niedaleko Lwowa. Prowadzi nas ona od młodości zanurzonej w ogrodzie, w obserwacjach natury, przez piekło wojny, po duchowe, niemal sakralne, odnalezienie się pod koniec życia. Zwraca nam uwagę na to, że nawet te najwcześniejsze i z pozoru beztroskie wiersze, są tak naprawdę pesymistyczne, a w ich strofach czuć nadchodzącą tragedię. Słusznie zauważa, że „nie pierwszy to raz, gdy historia wdziera się w ludzkie życie”. I twórczość.
Nie są to jednak wyłącznie wiersze mówiące o życiu jednej osoby lub o pewnym doświadczeniu pokoleniowym, są to w swojej istocie wiersze o miłości. Bo jak inaczej rozumieć słowa: „(…) i nie wiem, która z nich: róża / czy pamięć, pachnie mi słodziej”?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ANNA PIWKOWSKA
„Mój dom splądrowany. Meble wywieźli zaraz po wkroczeniu, książki oblali naftą i spalili na gazonie. Aleja grabowa wycięta. Teraz rąbią park” – napisała Beata Obertyńska we wspomnieniach W domu niewoli. Ale przedtem pożegnała się z domem, świadoma, że opuszcza go na zawsze. I opisała to pożegnanie w Prologu do wspomnień: „Nie mam siły żegnać się przytomnie z tymi kątami. Ot – wychwytuję jeszcze ten czy ów drobiazg i tkam go w rozdziawiony na środku mego pokoju kuferek. Dziś wieczór wyjeżdżam do Lwowa. Może jeszcze zdążę wrócić, a może już nie. Część rzeczy, dywanów, makat, obrazów wywiozłam już wcześniej do miasta. To, co zostaje, to, co musi zostać – przepadnie. Bezradnie wracam wciąż przed bibliotekę. Znajome szeregi kolorowych grzbietów, które umiałabym z zamkniętymi oczyma rozpoznać dotykiem jak ślepiec klawisze. Ratować książki? Jak? A potem jeszcze ogród. Zastygł w słońcu jak mucha w bursztynie i nie ma pojęcia, co go czeka. Jak te nasturcje kwitną tego roku! Aleja grabowa też nie wie jeszcze, że to jej ostatnia jesień. Obie o tym nie wiemy”.
Ostatnie dni sierpnia 1939 roku poetka spędzała w majątku w Odnowie, gdzie gospodarowała po śmierci męża. Pogoda tego lata była „złota i spokojna, jakby na urągowisko wszelkiej wojny”. Ale już nie tylko od zachodu, od wschodu także narastała noc. Wielka i kosmata. W opublikowanym w Londynie w roku 1972 tomie wierszy Miód i piołun poetka zamieści wiersz Ostatnia jesień, a w nim takie słowa:
…Noc narasta od wschodu wielka i kosmata.
Noc zadławi niebawem precz, u krańców świata
łun ostatek, co w drzew się nagiej czerni żarzy. […]
Nie pierwszy to raz, gdy historia wdziera się w ludzkie życie. Anna Achmatowa, rosyjska poetka, napisała: „Mnie jak rzece surowa epoka zmieniła bieg”. Ta sama epoka zmieniła także bieg życia poetki Beaty Obertyńskiej, a jego nurt przez dwa lata – może najdłuższe w jej biografii – płynął podobnym korytem jak w przypadku Złotoustej Anny Wszechrusi. Wspomnienia W domu niewoli są jak Requiem Achmatowej, tyle że napisane prozą. Także o wierszach Obertyńskiej tworzonych na zesłaniu można by powiedzieć podobnie, jak Josif Brodski mówił o wierszach Achmatowej: „Pisała po to, aby mowa nie zamieniła się w wycie”. Wiersze Beaty Obertyńskiej opisują jej dramatyczny trakt, towarzyszą w najcięższych chwilach: od momentu aresztowania w lipcu 1940 roku przez NKWD we Lwowie, poprzez więzienie na Brygidkach, po zesłanie w głąb Rosji. To wiersze o szczególnej energii poetyckiej. Śmiałe, nieustępliwe metafory są jak przystanki jej przesiedlenia: Kijów, Odessa, Charków, Starobielsk, Moskwa, Workuta, potem znów Moskwa, Samara, Taszkient, Samarkanda. Zwracają uwagę twarde, suche tytuły wierszy, które powstały w latach 1940−1942: Cela, Peczora, Workuta, Ural, W bydlęcym wagonie. Wejdą później do wspomnianego już tomu Miód i piołun, wydanego w Londynie, gdzie Beata Obertyńska zdecyduje się zamieszkać, wybierając emigrację i tęsknotę. A tęsknić będzie miała za czym.
Przyszła na świat w roku 1898, w domu niezwykłym, należącym do jej matki Maryli Wolskiej, w ukochanej „Storożce”. Dom wybudowany został jeszcze przez rodziców Maryli, w górach na Podkarpaciu, w miejscowości Skole. Beata Obertyńska opisuje go we wspomnieniach napisanych nie tyle wspólnie z matką, ile do wspomnień matki dodanych. Maryla Wolska, młodopolska poetka, autorka Dzbanka malin, nie dokończyła swych wspomnień pod tytułem Quodlibet. Pisanie przerwała jej śmierć w wieku 57 lat. Beata Obertyńska opracowała i wydała wspomnienia matki, dorzucając do nich swoje, pod nazwą Quodlibecik. Co znaczy to słowo? Quodlibet to jakby płytka szuflada, wieszana na gwoździu jak obraz, pokryta szkłem. Dno bywa wyściełane białym atłasem, a do tego pięknego tła przyszpila się tysiące drobiazgów albo zawiesza na gwoździu drogie sercu, związane z jakimś wydarzeniem pamiątki.
A więc „Storożka”. Prosty podłużny dom z dachem krytym gontem, wnętrza wysokie, bielone. Jak pisze we wspomnieniach Maryla Wolska: „dwa stryszkowe pokoiki były drewniane […] złociły się od żywicznych desek, pełnych znajomych już potem atłasowych słojów, pęknięć i sęków”. Zdrowy górski klimat i przepiękne widoki. Spacery-wycieczki i artystyczna atmosfera domu, gdzie „wynajęty na lato fortepian (chyba jeden z dwóch, jakie podówczas posiadało całe Skole) ciemniał na tle bielonych ścian i – nie będąc na pewno koncertowym – był mimo wszystko i niewątpliwie fortepianem! Luksus, ale czyż można żyć bez muzyki?!”. Na pewno nie można, gdy jest się poetką, córką poetki i wnuczką owianej romantyczną aurą Wandy Monné, legendarnej narzeczonej Artura Grottgera.
Geny artystyczne i tradycje kulturalne dziedziczyła Obertyńska zresztą zarówno ze strony matki, jak i ojca. Maryla Wolska była córką malarza Karola Młodnickiego, on zaś – serdecznym przyjacielem Artura Grottgera. Twórca słynnych cyklów patriotycznych Polonia i Lithuania zmarł bardzo młodo, a Karol Młodnicki ożenił się z jego narzeczoną, Wandą. W ich domu często zbierali się wybitni artyści, można powiedzieć, że w drugiej połowie XIX wieku było to prawdziwe centrum kulturalne Lwowa. Tragedia ocieniająca życie Wandy znalazła po latach swój wyraz w albumie Artur i Wanda, wydanym w 1928 roku z inicjatywy Maryli i Wacława Wolskich. Zawiera on korespondencję i fragmenty pamiętników narzeczonych. Z kolei ojciec Beaty Obertyńskiej, Wacław Wolski był co prawda inżynierem, ale inżynierem-wynalazcą, prawdziwym idealistą i wizjonerem, znającym jedenaście języków. Dzięki swojemu talentowi stał się jednym z trójki pionierów przemysłu naftowego w Galicji. Pozostali to Kazimierz Odrzywolski i Stanisław Szczepanowski, wuj Wacława, który wydawał od 1897 roku lwowskie „Słowo Polskie”. Dom Szczepanowskiego we Lwowie otwarty był zarówno dla inżynierów i przemysłowców, dla wynalazców i wszelkiej maści wizjonerów, jak i dla malarzy, pisarzy, poetów.
Beata Obertyńska urodziła się więc w rodzinie artystycznej, ale i zamożnej, burżuazyjnej, o ziemiańskich korzeniach. Miała czworo rodzeństwa, a najmłodsza siostra Aniela, zwana Lelą, zostanie w przyszłości malarką i żoną Michała Pawlikowskiego, pisarza oraz wydawcy, i zamieszka w jego rodzinnym majątku, w Medyce pod Przemyślem. Wiele czasu będzie spędzała także w słynnym zakopiańskim Domu pod Jedlami, wybudowanym przez Jana Gwalberta Pawlikowskiego, ojca Michała. W ten sposób krąg artystyczny, w którym żyła Beata Obertyńska, poszerzy się jeszcze o dwa kolejne: Medykę i dom na Kozińcu, a także o lwowski dom Pawlikowskich zwany „Trzecim Majem”.
Obie siostry odebrały świetną, domową edukację. Dorastały we Lwowie, w pięknej willi „Zaświecie” przy zbiegu stromych ulic: Cytadelnej i Kalecza. Artystyczną atmosferę domu tworzyli przede wszystkim przyjaciele Maryli Wolskiej nazwani przez nią Płanetnikami: Leopold Staff, Józef Ruffer, Władysław Orkan, Ostap Ortwin, Jan Kasprowicz. Przez „Zaświecie” przewijali się także przyjaciele i koledzy akademiccy ojca: Jan Matejko, Henryk Rodakowski, Brat Albert (Adam Chmielowski). Niektórzy poeci i artyści staną się szczególnie bliskimi przyjaciółmi rodziny, jak na przykład Władysław Bełza, ojciec chrzestny najstarszego brata Beaty, Luka. Tego, który podczas wojny polsko-ukraińskiej zostanie rozstrzelany wraz z grupą dwudziestu czterech Polaków na zamku w Złoczowie. Solennie wypełni nauki zawarte w znanym wierszyku napisanym przez swego chrzestnego ojca Kto ty jesteś? Polak mały.
Beata, podobnie jak jej siostra, uczyła się w domu, głównie literatury, historii, historii sztuki, rysunku, języków, gry na fortepianie i rytmicznej gimnastyki Dalcroze’a, a egzaminy zdawała eksternistycznie. Wiersze pisała od dzieciństwa, zapatrzona w matkę poetkę. Pod jej okiem rozwijała swój talent i korzystała z jej rad. Wspólne szukanie rymów, obfitość pomysłów podsuwanych przez matkę tak skomentuje: „jakby kto dojrzałą śliwą potrząsnął!”. Matka mówiła: „talent dostaje się za darmo, na dobry wiersz trzeba sobie zasłużyć”. Zasługiwała więc, a w międzyczasie pokochała teatr. Została aktorką – ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej we Lwowie. W 1918 roku wyszła za mąż za ziemianina Józefa Obertyńskiego i przeniosła się do Odnowa. Miała wówczas zaledwie dwadzieścia lat.
Willa jej dzieciństwa i wczesnej młodości, słynne „Zaświecie”, położona była w starym, pięknym sadzie na stokach cytadeli lwowskiej. Ten sad wszedł do wierszy młodej poetki, a także powracał we wspomnieniach pisanych na emigracji. Można by powiedzieć, że wiersze młodej Beaty miały w sobie coś z ducha poezji Leśmiana, gdyby nie były tak bardzo swoiste. Ta leśmianowska nuta w jej niektórych wierszach, jak Kozłonóg czy Bagnica, pojawia się świadomie, jako rodzaj aktorskiego ukłonu. Głos Obertyńskiej od początku był inny, oryginalny, choć oczywiście mieścił się w duchu epoki. Nieskuteczne są tu zestawienia z innymi poetami, nie tylko z Leśmianem. Jak pisze Andrzej Z. Makowiecki1, debiutującą Obertyńską chętnie porównywano do starszej zaledwie o siedem lat, sławnej już wówczas Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dlaczego, właściwie nie wiadomo. Obertyńska nie tylko niemal nie pisała o miłości, ale i metodę poetycką miała inną niż autorka Niebieskich migdałów i Różowej magii, tomu wydanego w tym samym czasie, kiedy ukazały się debiutanckie Pszczoły w słoneczniku Beaty Obertyńskiej – w 1924 roku.
Ten tom i późniejszy o kilka lat Głóg przydrożny (1932) przyniosły dokonania poetyckie według mnie tak oryginalne na tle tamtej epoki, że warto się przy nich chwilę zatrzymać. Tematyka pierwszych tomów wierszy to, wydawałoby się, przyroda, drobne zaobserwowane zdarzenia i zatrzymane chwile. Ale nic tu nie jest takie proste. Przyroda u Beaty Obertyńskiej żyje i często cierpi. Jej sad, jej drzewa, staw, głóg przydrożny, kolejne miesiące kalendarza są poddane animizacji, nierzadko personifikacji, a rozpoznanie uczuć, które przypisuje im poetka, wymaga głębokich, psychoanalitycznych spacerów w głąb podświadomości. Podświadomości ożywionej i nieożywionej materii, której zostają przyznane takie same prawa jak człowiekowi, który myśli i czuje, a często nie umie swoich myśli, pragnień, cierpień, dążeń i tęsknot duszy nazwać ani zrozumieć. Wzajemne relacje między elementami świata przyrody też nie są u Obertyńskiej proste. Jak w wierszu Maj, gdzie w kolącą biel tarniny zanurza się wiatr jak chudy i zziajany wyżeł. Owo miłosne spotkanie, gdy wiatr traci dech, a pokonana tarnina ulega i „pręty odgina sprężyście”, to może jeden z piękniejszych polskich erotyków, czy też wierszy o miłości właśnie. Bo właściwie cała poezja Obertyńskiej jest w jakimś sensie poezją miłosną, tyle tylko, że nie ma tam mężczyzny i kobiety. Jest natura, ani dobra, ani zła, ale zawsze tajemnicza i skomplikowana. Człowiek ze swoimi uniesieniami, upadkami i z własną rozpaczą może się w tych wierszach odbić jak w lustrze, bo przecież też jest częścią natury, nie mniej niż drzewo i gwiazdy, podlega więc takim samym prawom i uczuciom. Jak zauważa Andrzej Z. Makowiecki, Obertyńska buduje portrety psychologiczne, w których dokonuje animizacji tworów natury, opisując ich utajone życie, cechy charakteru, ukryte marzenia czy skrywane kompleksy. W wielu wierszach z pierwszych tomów podmiot liryczny w naturalny sposób wchodzi w bliski kontakt emocjonalny z naturą – tak bliski, że następuje urzeczenie i utożsamienie. Urzeczenie to także owładnięcie, a owładnięcie to swoista przemiana. W wierszu Stojąca woda podmiot liryczny jest urzeczony martwym szkliwem wody, a woda z kolei stoi urzeczona martwotą odbijającego się w niej lasu.
Młoda Obertyńska uprawia, ze świadomością czy bez, sztukę jak najbardziej ekspresjonistyczną i w swym ekspresjonizmie totalnie pesymistyczną. W wierszu Śmierć domu opisuje, jak z zabitego, złupionego domu wynosi się po cichu jego dusza. Nie została wywleczona na gazon jak książki, które posłużyły za podpałkę, nikt siekierą nie roztrzaskał zamków jej drzwi, ale, zapomniana, uleciała jak dym, gdy już się dokonała śmierć domu – zagłada gniazda. Trudno, czytając ten wiersz, oprzeć się wrażeniu, że to metafora ludzkiej śmierci, ciała doszczętnie złupionego i wyzutego z resztek życia. Beata Obertyńska w podobny sposób metaforyzuje wszystko, w każdym jej wierszu metafora nakłada się na kolejną metaforę i wnika do głębi psychologicznego przeżycia, pozwala czytelnikowi na doznanie egzystencjalnego katharsis. Pesymizm młodej poetki jest tak głęboki, że aż ociera się o przerażenie. Żyć to znaczy być przerażonym. Jak w wierszu Macierzyństwo:
Utrudzone, wsłuchane w czarnopuchą ciszę,
Bezsennymi nocami kołysze… kołysze…
Oblicze przeźroczyste, blade błogą męką,
Chyli nad niemowlęciem wymownie i miękko…
Tylko mnie niepokoją dojrzane przez szatę
Małpie łapy, bezmyślne, szare i włochate…
Ten wiersz znalazł się w debiutanckim tomiku młodej, niespełna trzydziestoletniej poetki. Nieco inne wiersze, zmysłowe, pełne czaru dzięki sensualnemu opisywaniu rzeczywistości złożonej z konkretów, a nie abstrakcji, to również ten sam okres. Przepiękny Kalendarz pozornie niewinnie opisuje kolejne miesiące roku. W moim ulubionym wierszu Czerwiec jest wszystko, co powinno zaistnieć w czerwcu, w letnim ogrodzie lub na balkonie. Jest stół, zielonawobiała porcelana, jest mucha brzęcząca nad koszykiem „gdzie się szklą czereśnie”. Są róże w krysztale i niecierpliwe oczekiwanie na gości. Ale i w tym pozornie sielskim opisie czai się coś ciemnego. Nie wiadomo, kim jest ten ktoś, kto czeka, kto ustawicznie spogląda ku furtce. Bardzo wyraźnie natomiast czujemy jego napięcie i zagubienie. Najwyraźniej poetycka wrażliwość Beaty Obertyńskiej była bliska tym poetom, którzy potrafili odczuwać niepokój świata i profetycznie przewidzieć katastrofę. Prywatne traumy i niepokoje otwierały oczy na grozę rzeczywistości.
A miłość, której u Obertyńskiej niby nie ma? Jest, ale ukryta. Przypomina mi się tutaj Wystan Auden ze swoim bożonarodzeniowym oratorium Tym czasom, w którym oddaje hołd matce i religii, do której przed śmiercią powrócił. Padają tam piękne słowa: „Miłość, chroniąc nas przed nocą, wzmaga grozę nocy”. To fragment kołysanki Maryi w przekładzie Stanisława Barańczaka. Obertyńska po doświadczeniach „domu niewoli”, po potwornościach, których była świadkiem i uczestnikiem, nie wierzy, że wszystko, co tu, na tym świecie, obdarzała miłością: ludzie, miejsca, krajobrazy, przedmioty, może ją przed czymkolwiek ochronić. To ona musi ochronić tę miłość, ukryć ją i przenieść na drugi brzeg rzeki.
Powracam uparcie do tej metafory, bo niejednej rzece straszliwa epoka gułagów zawróciła bieg, często również w dosłownym sensie. To rzekę Kamę metaforycznie opisywała Anna Achmatowa, to rzeką Kamą płynęła Marina Cwietajewa do Jełabugi po śmierć. Nadieżda Mandelsztam w swojej książce Nadzieja w beznadziejności postawiła przenikliwą diagnozę tamtych czasów. Nawet uwięzieni w gułagach ludzie potrzebowali sensu. I oto list przebywającej na zesłaniu młodziutkiej córki Mariny Cwietajewej, która pisze do matki: „W tych dniach jeździliśmy całym kolektywem na drugą delegację, na budowę wielkiego mostu. […] Wyrósł oświetlony olbrzymi szkielet olbrzymiego mostu przerzuconego przez olbrzymią, skutą lodem północną rzekę, poczułam, że jest mi dobrze i lekko na sercu”. Takiego sposobu myślenia nie mogła zrozumieć i wybaczyć Beata Obertyńska, pisząc w Johannesburgu w 1945 roku W domu niewoli. Jest w tych wspomnieniach nienawiść do Rosji, ale także, co u tak wrażliwej i religijnej osoby jak Obertyńska może dziwić, do wszystkiego, co rosyjskie. Także do towarzyszek niedoli, jeśli są Rosjankami. Oto jak opisuje młodziutkie, rosyjskie współwięźniarki: „Korkiem czy sadzą najczęściej upaprany stwór, rozebrany najczęściej do fig i staniczka, o wytatuowanych sino rękach, nogach i pośladkach […]. Małe to przeważnie, przedwcześnie zgniłe i zdeprawowane, często bez zębów, anemiczne, skrofuliczne i robaczywe jakieś jakby od kołyski”. W domu niewoli to jedno z pierwszych świadectw tamtych czasów. Beata Obertyńska spisywała je, gdy emocje jeszcze nie ostygły i nie zdążyła nabrać do nich dystansu. Ukazały się pod pseudonimem Marta Rudzka w 1946 roku w Rzymie. Inny świat Herlinga-Grudzińskiego ukazał się dopiero w 1953 roku, a całość Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego – w roku 1962. Beata Obertyńska na nieludzkiej ziemi także napotkała swoją rzekę. Była to rzeka Peczora. Poetka poświęciła jej wiersz:
Ssie nas północ powoli z tą rzeką,
jak bezkarna tu zbrodnia rozległą,
przelewając podstępnie dalekość
w zaumarłe, bezimienne piekło.
Prze ta woda pocichu, bezodnią,
ślepej siły zaprzedanej pustce…
Pokumany z martwotą i zbrodnią
gad niewolny o ścierpniętej łusce…
Tajgą z brzegów opłynięte obu,
zapatrzone w północ jak w upiora,
pełznie z nami pochyłością globu
śmiercią spławne rzeczysko – Peczora.
Czytając ten pełen tragizmu wiersz, jestem pewna, że Obertyńska świetnie zrozumiałaby się z Achmatową i Cwietajewą. Ich głos brzmi podobnie. Mowa chwilami, jak chciał Brodski, przekształca się w wycie.
W drugiej połowie życia Obertyńskiej, już w Londynie, powstają jej najpiękniejsze i najgłębsze wiersze religijne. Grudki kadzidła, wydane pośmiertnie, wpisują się w wielką tradycję polskiej poezji religijnej. To osobiste medytacje, skierowane bezpośrednio do Boga. Tutaj pojawia się ton najbardziej konfesyjny, niemal miłosny albo wręcz miłosny, bez „niemal”. „Życie bez Ciebie, Miłości Wcielona, / cóż za opaczna Golgota!” – wyznaje Obertyńska wprost pod koniec życia. I w swych najlepszych lirykach religijnych staje się godną spadkobierczynią Jana Kochanowskiego, Sępa Szarzyńskiego, Daniela Naborowskiego, Franciszka Karpińskiego, Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego, Jana Kasprowicza czy Leopolda Staffa. Grudki kadzidła domykają drogę poetycką Obertyńskiej, czyniąc ją poetycko i filozoficznie niezwykle spójną. Religijna refleksja pojawia się już w Pszczołach w słoneczniku i w Klonowych motylach, gdzie Bóg obecny jest w przyrodzie jako siła zapewniająca ład i harmonię całego kosmosu. Jest to obecność odczuwana w sposób raczej panteistyczny niż chrześcijański, chociaż z drugiej strony Obertyńska mniej zachwyca się światem, a bardziej z nim współcierpi. Jak w tytułowym wierszu z tomu Głóg przydrożny z 1932 roku: „Na ciernie wbił mi się świat, jak dal po bokach dróg, / gdy w nią zielone kolce przydrożny wepnie głóg…”. Wiersze o tematyce biblijnej, takie jak Żona Lota czy Samarytanka