W domu niewoli - Beata Obertyńska - ebook + książka

W domu niewoli ebook

Beata Obertyńska

4,6

Opis

W domu niewoli jest jednym z najwybitniejszych w polskiej i światowej literaturze świadectw stalinowskich zbrodni. Autorka opisuje swoją ciernistą drogę wojenną – od aresztowania w pierwszych miesiącach sowieckiej okupacji polskich kresów, poprzez przesłuchania, tułaczkę po stalinowskich więzieniach, wywózkę do okrytego czarną sławą łagru w Workucie, niełatwą drogę wiodącą przez radzieckie kołchozy aż po amnestię i drogę do Armii gen. Władysława Andersa. Autorka daje obraz swojego doświadczenia, ale także losów licznych towarzyszek niedoli, kobiet różnych narodowości, które w bestialskich warunkach potrafiły zachować człowieczeństwo lub poddały się upodleniu. Autorka maluje wstrząsający portret zniewolonych ludzi, a równocześnie obnaża niewyobrażalne okrucieństwo oprawców i ich metody. Dzieło Beaty Obertyńskiej, napisane przez historię, krzywdę i cierpienie kobiet, daje obraz nieludzkiego systemu sowieckiego więziennictwa, jaki przekazali również Gustaw Herling-Grudziński w Innym świecie czy Aleksander Sołżenicyn w Archipelagu Gułag.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 787

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
8
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jmick

Nie oderwiesz się od lektury

Pełna wzruszająceych opisów gehenny Polaków zgotowanej przez czerwoną Rosję. W tym wszystkim jednak pełna nadziei i wiary, że Bóg ma swoje plany.
00

Popularność




Ilustracja na okładce fotografia Autorki ze zbiorów prywatnych spadkobierców
Korekta Aleksandra Klimkowska, Agata Wójcicka-Kołodziej
Okładka i skład Barbara Wieczorek
LEKTURA DLA SZKÓŁ ŚREDNICH
© Copyright by Siedmioróg
Wrocław 2020
ISBN 978-83-66620-00-1
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmiorógwww.siedmiorog.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Tym, którzy tam zginęli i giną...

PROLOG

Pogoda ku końcowi lata 1939 była złota i spokojna jakby na urągowisko wszelkiej okropności wojny, która szła, która była tuż, której złowrogi powiew czuło się w powietrzu od dawna.

Ostatnie dni sierpnia spędzam u siebie na wsi, borykając się z rozłażącym się pod rękami gospodarstwem. Rządca powołany. Z fornali zostało już tylko kilku, wojsko zarekwirowało konie i wozy. W dodatku nie mam w tym wszystkim żadnej wprawy. Dopiero od śmierci mego męża prowadzę majątek sama. Przedtem tyle było innych rzeczy, które mnie pociągały. Pisanie, teatr...

Noc z 29 na 30 sierpnia mija mi w spichlerzu, gdzie w szalonym pośpiechu waży się i ładuje na auta sprzedany właśnie rzepak. Noc jest gorąca, cicha. Spichlerz pachnie nagrzanymi deskami i kminkiem, który, wymłócony, czeka po ciemku swojej kolei na gorącym pięterku nad nami. Świerszcze cykają jak oszalałe.

A potem dzień – dzień utopiony w nieruchomej pogodzie, bez chmurki, bez szelestu. Błąkam się po domu o otwartych na oścież oknach i drzwiach, nie mogąc o nic zahaczyć rąk. Po co? To i tak koniec. Nadchodząca wojna będzie straszniejsza od tych, które już mam za sobą. Prędzej czy później piekielny podmuch każdej z nich umiał roznieść w puch ciszę i bezpieczeństwo takiego wiejskiego dworu. Za mojej pamięci dwa razy przewalała się tędy historia. I tak cud, że ocalały dotąd te kochane, białe ściany, zanurzone po siwy, łamany czub gontowego dachu w zieleń otaczającego je parku. Za każdym tylko razem, gdy wody opadły, zastawaliśmy dom wydrążony i pusty, jak zjedzony przez robaka orzech. Kto wie, jak będzie tym razem. Może zastanę tu kiedyś tylko zwały gruzów i zielony las pokrzyw i łopuchów? Wojna ma być straszna i długa. Po co się łudzić.

Nie mam siły żegnać się przytomnie z tymi kątami. Ot – wychwytuję jeszcze ten czy ów drobiazg i tkam go w rozdziawiony na środku mego pokoju kuferek. Dziś wieczór wyjeżdżam do Lwowa. Może jeszcze zdążę wrócić, a może już nie. Część rzeczy, dywanów, makat, obrazów wywiozłam już wcześniej do miasta. To, co zostaje, to, co musi zostać – przepadnie. Bezradnie wracam wciąż przed bibliotekę. Znajome szeregi kolorowych grzbietów, które umiałabym z zamkniętymi oczami rozpoznać dotykiem jak ślepiec klawisze. Ratować książki? Jak?

A potem jeszcze ogród.

Zastygł w słońcu jak mucha w bursztynie i nie ma pojęcia, co go czeka. Jak te nasturcje kwitną tego roku! Aleja grabowa też nie wie jeszcze, że to jej ostatnia jesień. Obie o tym nie wiemy. Idę jak chłodną, cienistą nawą zielonego kościoła.

Sad bardzo wyraźnie zaczyna już pachnieć jabłkami.

Pod niski zachód wyjazd autem sprzed omotanych dzikim winem kolumienek dworu.

Wzruszenie? Nie. Kompletny zamróz[1] wszelkich uczuć, nic tylko oczy – dwie niezawodne soczewki i pamięć – nieubłaganie czuła klisza.

Siedzę w głębi auta, a przede mną chlupocze dwadzieścia pięć litrów mleka w bańce i pachnie słodko bukiet olbrzymich słoneczników, wrzuconych mi w ostatniej chwili do wozu.

Mleko i słoneczniki. Tak mnie pożegnał dom.

I tak mnie pożegnał pokój świata, który miano niebawem utopić w ludzkiej krwi.

Nazajutrz, w piątek, 1 września, pierwsze niemieckie bomby spadły na Lwów.

– To nasze ćwiczenia – zatelefonował mi ktoś zaraz po wybuchu. – Bomby? Wykluczone! Nie było przecież wypowiedzenia wojny!

A potem już nalot za nalotem.

Wyraźny, kobiecy głos z małego głośnika ustawionego w hallu oznajmia raz po raz znad schodów:

„Uwaga – uwaga! Nadchodzi... nadchodzi!”.

Potem syrena i srebrne, śmiercionośne ptaki na tle błękitnego nieba. Grzechot dział z cytadeli i wybuchy.

Wojna już w całej pełni.

Broni się Westerplatte. Broni się Hel.

Cała zachodnia granica w ogniu. Komunikaty podają nazwy miejscowości położonych coraz głębiej w kraju.

Front gnie się w rozpaczliwej obronie, jak czyjś żelaznym uściskiem powoli łamany kręgosłup.

Czarne zwały dymów wstają znad miasta. To pali się dworzec na Podzamczu i składy spirytusu na Żółkiewskim Przedmieściu.

Z okien na piętrze widać cały Lwów jak w głębokim talerzu. Nie ma krzty wiatru. Dymy stoją w powietrzu jak zaczarowane.

O Lwów uderza fala uchodźców. Tu, na wschodzie, bezpiecznie. Z Sowietami mamy przecież pakt o nieagresji.

Gościńce podobno zawalone wozami, autami, ambulansami. Sieką je z góry bezkarne niemieckie samoloty. Zniżają się nad same oszalałe strachem, unieruchomione przez ścisk, pełznące drogami rzesze – i prażą! Po drogach zatory ludzkich i końskich trupów. Dużo zepsutych, porzuconych aut. Ludzie starają się jechać nocami, a dnie przeczekiwać w lasach, rowach, kartofliskach.

Wszystkie pociągi ewakuacyjne są po drodze bombardowane.

Willa nasza jest pełna. Piętro zajęli uchodźcy z Poznańskiego i zakopiańscy górale, oficyny Żydzi i śląscy powstańcy. Razem około 60 osób.

Przyjeżdża też moja siostra. Pod bombami już wywiozła ze wsi czworo dzieci, a szwagier mój część archiwum i zbiorów. Dwie fury tylko. Reszta została.

Naloty nie ustają. Niepodobna dzieci zapędzić do schronu w suterenach[2]. Rozłazi się to spod rąk, bo „chce zobaczyć”. Zwłaszcza Wojtek. Gdy tylko usłyszy syrenę, wypada do ogrodu. Szaleństwo z tym chłopcem! Hanusię przekupił dopiero kociak, którego wolno jej zabierać razem. Cóż to za wiek błogosławiony! Ona ma najróżowsze, najzłocistsze dwa lata, kot parę głupich tygodni. Świat się wali, bomby lecą – oni w schronie bawią się gałką z papieru...

Z frontu coraz groźniejsze wiadomości.

Pogoda jest nieustannie.

Coraz częściej widuje się w śródmieściu puste miejsca po domach, które znikły. Po prostu jakby ktoś ząb ze szczęki wyjął. Tylko ulica zawalona gruzami i szkła po kostki. Czarne, oślepłe jamy okien gapią się nie wiadomo gdzie.

Niemcy są już pod Jarosławiem.

W drugiej połowie września, w najczarniejszej chwili, kiedy nasze oddziały biją się na rogatkach Lwowa, nagle – jak grom z tego niemiłosiernie czystego nieba – spada na nas niewiarygodna wprost wieść!

Sowieci przekroczyli wschodnią granicę!!!

W bezbronny, ku pierwszemu wrogowi twarzą obrócony kraj, kraj łamiący się w nierównej, śmiertelnej walce, leją się oto wszystkimi drogami, walą polami na przełaj jak brudna, znienacka narastająca powódź!

Złamali pakt! Pogwałcili umowę! Podcięli broniącej się Polsce nogi z nagła i podstępnie, swój zakrzywiony sierp wbijając w jej plecy, a młotem zadając zbójecki cios w głowę – od tyłu!

I idą – idą – idą.

O Lwów uderza nowa fala uchodźców. Ze wschodu tym razem. Półżywe ze zmęczenia, półprzytomne ze zgrozy rzesze. Przeważnie inteligencja. Ci wiedzą, co ich czeka. Uciekają autami, wozami, rowerami, piechotą.

Wąski pas niezajętych terenów kurczy się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Wyślizgują się nim ku rumuńskiej i węgierskiej granicy, którzy nie mogą – którzy nie powinni – zostać. Mój szwagier też.

Z ostatnim przypływem uchodźców dobija do Lwowa kuzynka mego męża, a mój przyjaciel i druh serdeczny, z mężem i dziećmi. Uciekli dwoma furami. Najstarszy syn w wojsku.

– Miejsce? Oczywiście! Dla was by nie było?! Ile was razem?

– Osiem sztuk, w tym sześcioro dzieci. Ale to nic. Będzie więcej Aniołów Stróżów pod dachem. Nic się nie martw! Niech się Pan Bóg martwi!

Cudowny człowiek z tej Kasi! Zaraz mi lżej, kiedy i ona blisko!

Radio nie podaje już komunikatów. Nie wiemy nic prócz tego, że bomby lecą, granaty gwiżdżą, karabiny maszynowe szczekają po rogatkach. Wodociągi miejskie rozbite. Są już tylko uliczne studnie. Elektrownia jeszcze czynna. Z cytadeli nad naszymi głowami zieją dzień i noc armaty takiego kalibru, że ziemia jęczy i szyby dzwonią. Szklany dach nad hallem zsiekany odłamkami. Szkło zgrzyta na schodach jak rozsypana sól.

Hanusia przy kamiennej ławce pod jesionem bawi się w słońcu lalką. Wojtka naturalnie nie ma.

Aż pewnego dnia – cisza. Cisza straszniejsza od dotychczasowego huku. Rozumiemy ją dobrze. To wojsko opuściło cytadelę.

Na jej bezbronne składy żywności rusza ława najuboższej ludności. Ciągną po bruku połcie słoniny, wory z tytoniem, cukrem, mąką. Niech biorą! Niech wezmą wszystko, do ostatniego ziarnka. A to, czego nie zdołają wziąć – niech zniszczą! Niech spalą! Niech w składach nie zostawią nic!

A potem fale potopu zamykają się nad nami.

Trzy dni i trzy noce miasto brzęczy i trzęsie się od sowieckich tanków, które zalewają – puste jak wymiótł – ulice. Na rogatce witała je tylko delegacja Żydów komunistów z kwiatami.

Samo miasto chłonęło je w martwym, zastygłym milczeniu. Początkowo nic. Głusza. Naloty ustały.

Po ulicach krążą sowieckie patrole. Po dwóch żołnierzy. Szynel koloru błota, żądło bagnetu, a na czapce, jak rozpryśnięta kropla zastygłej krwi, mała czerwona gwiazda.

Czekamy. Początkowo nic. Głusza.

Wreszcie pierwsza wieść.

Dyrektor Miejskich Zakładów Elektrycznych został zastrzelony przez NKWD, które już nadciągnęło za wojskiem. Przyszedł rano o zwykłej porze do biura, ale już nie wyszedł. Wynieśli go.

Nie wierzymy. Za co?

Na murach pojawia się rozporządzenie: „Oddać broń. Białą i palną. A potem drugie: Oficerowie służby czynnej, cała policja i żandarmeria mają się stawić o oznaczonej godzinie na Bernardyńskim Placu. Dla rejestracji”.

Stawili się. W mundurach, z odznakami. Oficerowie, pułkownicy, generałowie. Otoczyło ich ukryte w bocznych ulicach wojsko, rozbroiło, załadowało na auta.

Tych wywieziono w głąb Rosji jako pierwszych...

Katyński lasek pod Smoleńskiem był pewnie jeszcze zielony o tej porze roku.

Daleki katyński lasek, przyszły świadek masowego mordu...

Nowe rozporządzenie podrywa naszych zachodnich uchodźców na piętrze. Władze sowieckie, w porozumieniu z Niemcami, pozwalają im wracać do domów.

Na dwa dni ma być otwarta ta nowa niemiecko-sowiecka granica. Piętro się wyludnia, ale za to oficyna puchnie od nowej fali pchających się „do raju” Żydów.

Dwa razy otwierano tej jesieni most pod Przemyślem. Kto chciał, mógł wtedy przejść bez trudności. Później trzeba się było przekradać na zielono.

Z listopadową falą odpływa też mąż Kasi. Mężczyznom po sowieckiej stronie powietrze stanowczo nie służy. Jako oficerowi rezerwy, jako uczestnikowi walk z dwudziestego roku może mu będzie bezpieczniej tam. O ile w ogóle jest gdzieś teraz bezpiecznie na świecie.

Zdajemy sobie sprawę, że jak na gust naszych wschodnich okupantów dom nasz jest stanowczo zbyt „burżujski”. Trzeba go przecharakteryzować na chama.

Wynosimy na strych meble, lustra, świeczniki, obrazy. Zwijamy dywany i chodniki w hallu. Zasłania się starymi gazetami szyby bibliotek, nie czyści się podłóg, nie myje się okien. W serwantce zamiast serwisu Augusta III parę pustych flaszeczek, kilka przez dzieci naniesionych szyszek, kurz.

Nad ogołoconym hallem zostaje tylko ogromny na całą ścianę obraz Bassana Arka Noego. Z tym kolosem nie ma absolutnie co zrobić. Musi nas dalej kompromitować.

Chleb można dostać już tylko w ogonku. Na wszystkich ulicach szare smugi godzinami do muru przypartych ludzi czekają... czekają... czekają... Zdobycie bochenka chleba to pół dnia czekania. Na szczęście dzieci u nas pod dostatkiem. Dla nich to polowanie na chleb jest sportem. Kto wypatrzy lepszy ogonek, kto prędzej zdobędzie chleb, czyj bochenek większy? Wylatują o świcie, wracają w południe.

Sklepy przeważnie zamknięte. Nie wiem, czy na rozkaz władz, czy ze strachu, czy z powodu braku towaru. Idą złote i ruble. Po równym kursie. Najgorsza bieda z opałem na zimę. W całej willi ogrzewanie centralne, a węgla w piwnicy tyle co nic. Na sowiecki nie ma podobno co liczyć. Trudno. Chodzę po ogrodzie i wydaję wyroki śmierci na przyjaciół szczęśliwego dzieciństwa – na domowe drzewa. Śląscy powstańcy, którzy nie mogli wrócić „pod Niemca”, pomagają mi je rąbać.

Sowiecka milicja już czynna.

Pewnego dnia zjawia się u nas nowy rejonowy milicjant. Miejski płaszcz, beret z gwiazdą i karabin. Twarda, sucha, sympatyczna nawet twarz. Niewątpliwie czeski akcent utopiony nieporadnie w rosyjskim. Rekwiruje dla siebie jeden z pokoi na piętrze.

– Tu nie ma pieców, tylko kaloryfery – próbuję go jeszcze zrazić. – Węgla brak. Dom będzie w zimie nie do opalenia.

– Niczewo. Mnie zimno niestraszne – i zwycięski, zjadliwie bolesny uśmiech jakby fanatyka. – W Hiszpanii było zimniej. W górach, w śniegu po pas. Niczewo.

To był nasz pierwszy przymusowy lokator.

Nazwała go Hanusia. Wszystko nierozumiane – jak szmer w wodociągu, cień w kącie, obce kroki na schodach – wszystko trochę straszne, trochę niesamowite, a przecież ciekawe – określała jednym, swoim własnym, nic nieznaczącym słowem: „habicha”. Od pierwszej chwili sowiecki milicjant był dla niej habicha też. I tak już zostało. Nikt z nas nie nazywał go już potem inaczej.

Czech. Półinteligent. Ideowiec. Ochotnik hiszpańskich walk. Komunista zaprzysięgły na śmierć i życie. Pracował w fabrykach Škody. Zarabiał paręset koron miesięcznie. Miał wszystko i wszystko rzucił. Dla sprawy! Walczył, głodował, marzł. Jest gotów dalej walczyć, marznąć, głodować. Umysł jak rozłopotany na wietrze transparent z komunistycznym sloganem. Głowa trzeszczy od doktryn, serce buzuje hasłami: „Szczęście mas”, „Szczęście ludu”, „Szczęście proletariatu”... Pod wszystkim zaś niedotłuczone komunizmem, zdrowe przywiązanie do ojczystego kraju. Nad wszystkim dech zapierająca nienawiść do Hitlera. Poza tym dobre, proste, uczciwe chłopczysko przynoszące dla Hanusi zdobyte w ogonku cukierki...

Oto pokrótce Habicha.

Zaczynają się aresztowania. Czasem w obławie na ulicy, częściej jednak nocami, po domach. Carskim, wypróbowanym sposobem.

To trochę tak jak z bombą. Niepodobna przewidzieć, na kogo spadnie. Reguły żadnej. Wyłapują doktorów, profesorów, kolejarzy, studentów, nauczycieli, harcerzy, urzędników, księży, kupców. Właściciele wszystkich większych firm już siedzą. Towar zarekwirowany. Sklepy zamknięte.

A potem „plebiscyt”!

Wynik z góry przesądzony: w komisji zasiadają tylko ich ludzie. Kontroli z naszej strony żadnej. Do tych mężów zaufania zaufania właśnie nie ma nikt. Wiadomo. Podadzą potem cyfry, jakie sami zechcą.

Mało kto zresztą się tym przejmuje. Wiemy, że wedle międzynarodowych praw żaden plebiscyt nie jest ważny, póki wojska którejkolwiek ze stron znajdują się na danym terenie. Miasto jeży się od wrogich bagnetów, a tajność głosowania więcej niż problematyczna. Głos jednak musi oddać każdy, czy chce, czy nie. Jeśli ktoś sam do jedenastej w nocy nie zgłosił się w lokalu wyborczym, w dniu plebiscytu przynosili mu urnę do domu. Wtedy już trudno mówić o tajności, bo otrzymaną kartkę musiał w ich obecności albo przekreślić, albo rzucić taką, jaką ją otrzymał. Istna komedia, nie plebiscyt!

Wiemy o tym, ale dla osobistej satysfakcji unieważniamy głosy, jak się da. Na niektórych kartkach poszły podobno do urny dość zwięzłe, niedwuznaczne propozycje czynione Stalinowi.

Po całej tej perfidnej komedii władze ogłosiły oficjalnie, że zgodnie z jednogłośną wolą ludu okupowane tereny – nie, przepraszam, oswobodzone tereny! – zostają z tym a tym dniem przyłączone do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich jako Zachodnia Ukraina!

Zima spada na nas wczesna jak nigdy. Mrozy w listopadzie takie, że ziemia brzęczy.

Opału mamy tylko garstkę. Tyle co do kuchni.

Udaje mi się cudem kupić dwa małe żelazne piecyki. Wybija się dziury w ścianie – tak po prostu, bez komina, w ogród – i pali przeważnie papierami. Papierów pod dachem dość. Niektóre nawet lepiej spalić. Na pół godziny robi się w pokoju cieplej. Na ogół jednak temperatura – w nocy zwłaszcza – nie przekracza czterech stopni powyżej zera.

Habicha ma noc w noc służbę na ulicy. Wraca rano siny i skostniały. Mundury dla milicji jeszcze nie nadeszły. Musi mu wystarczyć letni płaszcz i idea!

W salonie na piętrze jest już drugi przymusowy lokator. Żyd. Komunista. Pracuje w warsztatach kolejowych. Tak jak Habicha przyszedł pewnego dnia i oświadczył, że będzie mieszkać. Raczej spokojny, nieszkodliwy na oko człowiek. Nie ma go całymi dniami. Wraca dopiero na noc.

A potem śnieg. Obfity, głęboki, puszysty. W hallu robi się ciemno, bo szklany dach zawalony śniegiem. Pozatykałam jeszcze jesienią wybite szyby deskami, a że jest mróz i domu się nie opala, na razie jakoś nic nie kapie.

Woda w łazienkach zamarzła. Siostra moja ma ręce tak odmrożone, że jej skóra pęka na każdym zgięciu. Dzieci chodzą okutane[3] jak cebule. Hanusia drepcze po domu w mojej pelerynce z popielic, która jej sięga do ziemi. Wygląda jak puszysty, futrzany dzwonek o różowej gębusi i strasznie niebieskich oczach.

W sam dzień Wigilii, z godziny na godzinę, bez jakichkolwiek uprzednich zapowiedzi, władze odmawiają nagle ważności polskiemu złotemu. Dotąd, na równi z rublem, był monetą obiegową. Ludzie zostają bez grosza. Wszystkie oszczędności są już jedynie garstką bezwartościowych świstków. Żaden urząd ich nie zmienia. Żaden sklep nie przyjmuje.

Zaczynamy sprzedawać rzeczy.

W pierwszych dniach stycznia moja siostra dostaje listowne wezwanie do banku. Nieopatrznie zaraz po wybuchu wojny złożyła w sejfie całe srebro, biżuterię i rodzinne papiery. Wraca po kilku godzinach ze zwitkiem tychże właśnie papierów i kilkoma miniaturami w kieszeni. Reszta została urzędowo zarekwirowana na rzecz sowieckiego skarbu.

Aresztowania trwają w dalszym ciągu. Każdy dzień przynosi nowe nazwiska. Lista rośnie. Nikt nie wie, co się dzieje z tymi ludźmi.

Po pewnym czasie ustala się jedno: Zamarstynów, dawne polskie wojskowe więzienie, jest najgorszy. Zza tych murów nic nie przesiąka na zewnątrz. Do więzienia Świętej Brygidy, czyli do Brygidek, można się jeszcze jakoś dobić. To znaczy można raz na miesiąc oddać dla więźnia paczkę z bielizną i dostać jego własnoręczne pokwitowanie. Z Zamarstynowa czy na Zamarstynów – nic.

Władze wiedzą – i my wiemy – że całe to pozornie uległe miasto pokryła z nagła sieć tajnych polskich organizacji. Coś niby naczynia krwionośne zatajone pod skórą. Wiedzą – i my wiemy – że nie wszystkich oficerów wyłapano. Są powielacze, na których drukuje się wysłuchane w tajemnicy i wbrew zakazowi alianckie komunikaty. Są kolporterzy, którzy te świstki roznoszą. Są ludzie podrabiający dokumenty, dowody osobiste, kartki meldunkowe. Są wydeptane dróżki, z postojami, z noclegami, którymi przekradają się ku węgierskiej granicy wszyscy, którzy chcą do naszego wojska. Do Francji! Są kurierzy i kurierki chodzący przez granicę tam i z powrotem. Raz zjawia się na parę godzin pod dachem strzępek jedwabiu, mały jak dłoń. Wkradł się do kraju wszyty pod podszewkę czyjegoś płaszcza. Druk na nim czarny, wyraźny, choć drobny jak mak. Rozkaz gen. Sikorskiego do wojska. Dnia tego a tego. Angers[4]. I podpis. Czasem, po czyimś wyjściu, znajduję na biurku świstek bibułki z najnowszym alianckim komunikatem.

Ach! Te alianckie komunikaty! Londyn. Paryż. Boże dobry! Trudno powiedzieć, czego się po nich spodziewamy. Że jednak spodziewamy się czegoś, to pewne! Oczywiście. Wiemy. Ani Anglia, ani Francja nie mogą ruszyć zaraz. Muszą się przygotować. Na szczęście mają czas. Do wiosny Hitler nie uderzy. Czas jest. Francja ma linię Maginota, a Anglia to przecież potęga! Czujemy je obie za sobą. Liczymy na nie. Ufamy im. Niech się tylko raz zacznie, niech no się tylko ruszy na zachodzie.

Jesteśmy jak ktoś wrzucony do głębokiej studni, kto ma na szczęście pewność, że przyjaciele o nim wiedzą. Trzeba się tylko czepić sztywniejącymi z wysiłku rękami śliskich ścian naszej studni i przetrwać, przetrwać. Byle do wiosny!

Całym naszym pokrzepieniem i radością jest Finlandia! Dzielna Finlandia, której pomaga mróz!

W te same, dla Finlandii tak opatrznościowe mrozy, mrozy dochodzące teraz i u nas do kilkudziesięciu stopni, zaczynają nagle rugować ludzi z mieszkań. Po prostu: won na ulicę! Na ich miejsce sprowadzają się sowieckie komandiry z żonami i dziećmi.

W mieście panika. Nikt nie jest pewny dnia ani godziny. Dziś oni, jutro my. O różnych porach dnia i nocy widuje się na ulicach ludzi z tobołkami pościeli, ludzi z walizkami, ludzi pchających dziecinne wózki pełne kuchennych naczyń, ludzi ciągnących na saneczkach swoich chorych. Zrozpaczeni, zaspieszeni, bezdomni, o oszronionych biało wąsach i brwiach, cali w obłokach zziajanych oddechów.

Perspektywa zostania na ulicy z taką liczbą dzieci, w ten mróz w dodatku i bez pieniędzy, jest gorsza od choroby. Jak maniak stoję teraz całymi dniami w oknie i patrzę w bramę. Idą czy nie idą? Wyrzucą czy nie wyrzucą?

Przychodzili. Kazali się oprowadzać po domu. Pytali. Sprawdzali. Żądali meldunkowej książki. Do dziś nie wiem, co nas uratowało. Czy brak pieców w całym domu, czy dwojąca się w oczach liczba dzieci, które się zresztą rozmnożyły! Siostra Kasi – Basia – z mężem, przyjaciółką i pięciorgiem dzieci musiała opuścić zajmowany dotąd dom. Przyszli do nas. Jest zatem o tyle więcej Aniołów Stróżów pod dziurawym dachem.

Może to one właśnie pomogły dobrym ludziom z naszej wsi przywieźć nam raz i drugi trochę zapasów. Ode mnie ostatecznie blisko jeszcze, ale od nich i od mojej siostry to spory szmat drogi końmi czy koleją. Choć wedle sowieckiej propagandy jedliśmy podobno chłopskie dzieci na śniadanie, choć szczuliśmy chłopów psami i na kolanach kazaliśmy się im czołgać od bramy – dzielą się z nami wszystkim, czym mogą, przywożą drzewo, mąkę, mleko, groch. Nocą, świtem, chyłkiem – jak kradzione. Wiedzą dobrze, co ryzykują. Nic tak nie rozwściecza Sowietów, jak twierdzenie czy zeznania chłopów, że między dworem a wsią panowały przyjazne stosunki. Dlatego tak oni, jak i my musimy się kryć z tą pomocą.

Wszędzie po wsiach rządzą już Komitety. Wszystko przeszło na własność państwa.

Mój dom splądrowany. Meble wywieźli zaraz po wkroczeniu, książki oblali naftą i spalili na gazonie. Aleja grabowa wycięta. Teraz rąbią park.

Ogonki pod sklepami coraz dłuższe i coraz uciążliwsze. Mróz aż trzeszczy. Ludzie odmrażają ręce, nogi, uszy. Właściwie dwa tylko rodzaje sklepów są otwarte: rządowe piekarnie i rządowe sklepy z alkoholem. Przy tych ostatnich zwłaszcza częste bójki i awantury. Ludność jeszcze nie nabrała wprawy. Jeszcze nie umie stać cierpliwie i pcha się na grandę. Trudno się może i dziwić. Mróz aż dusi.

Miasto zmieniło twarz. Jest obce. Nie to samo.

Zmieniono nazwy ulic. Nie ma znajomych sklepów. Coraz więcej sowieckich futrzanych czap, szyneli[5], kaloszy, wysokich butów i chustek na głowie. Kapelusze znikły prawie bez śladu. Z ostrożności. Umyślna mimikra z tłem. Wszyscy, o ile możności, ucharakteryzowani są na szumowiny. Ich ludzi poznać od razu. Zwłaszcza kobiety.

Wielkie podobno rozczarowanie wśród tych napływowych, że nie ma tu ani jednej odwszalni. Niby to duże miasto, a takich koniecznych kulturalnych urządzeń brak! U nich co innego. Każde najmniejsze nawet miasteczko ją ma.

Zegarki wykupili wszystkie od razu. Widziałam jednego, jak paradował przez Pasaż Mikolascha z dużym, kuchennym budzikiem u pasa. Inny znów miał się skarżyć właścicielce mieszkania, że nigdy nie może dobrze umyć rąk, bo woda z muszli za prędko ucieka, kiedy pociągnie za łańcuszek. W teatrze pojawia się raz jakaś komandirsza w strojnej, jedwabnej nocnej koszuli. Kupiła ją już tu jako suknię. Najpiękniejszą suknię, jaką w życiu miała. Mnożą się żarty i dowcipy na ten temat.

Spotykani na ulicach sowieccy żołnierze zachowują się bardzo poprawnie. Robią wrażenie poważnych i surowych. Tylko wygląd ich na ogół dość niewojskowy. Zgarbieni, rozchełstani, zmięci. Niektórzy ciągną za sobą pasmo mocnych, lichych perfum. Nie spotkałam nigdy pijanego. Można bezpiecznie wracać samej późnym nawet wieczorem przez miasto. Nie zaczepiają nikogo. Mijają ludzi jak powietrze. Często widuje się na ulicach wyższych nawet wojskowych z okutanym w kocyk niemowlęciem na ręku. Obok żona. Gruba, ciężka baba w chustce lub białym berecie na głowie.

Kościołów nie zamknęli. Nałożyli na nie tylko olbrzymie podatki. Ofiarność parafian jest wprost niewiarygodna. Księża chodzą przeważnie po cywilnemu, bo wyłapują ich pod byle pozorem.

Większość klasztorów tylko rozpędzili. W Sacré-Cœur mieszka balet z Kijowa. Zakonnice, przebrane po świecku, muszą im usługiwać, gotować, sprzątać. U karmelitanek – szpital. Jedynie szkoły benedyktynek i urszulanek jeszcze się jakoś trzymają. Oczywiście program nauk przystosowany ściśle do okoliczności. Żadnej nauki religii, żadnej historii. W obu szkołach stoi na czele żydowsko-komunistyczna komisja.

Władze urządzają dla młodzieży przymusowe antyreligijne meetingi. Jest wykład, a potem dyskusja. Postawa dzieci wspaniała. Na jednym z meetingów wykładowca rzuca sali pytanie:

– Gdzie wy widzicie tego waszego Boga? Gdzie on jest?

– W niebie.

– Ot i nieprawda! Jestem lotnikiem. Latałem nieraz wysoko, bardzo wysoko, pod samo niebo. I oglądałem się. I żadnego Boga nie widziałem.

– Trzeba było spaść i zabić się. Zaraz by Go pan zobaczył!

To autentyczna odpowiedź czternastoletniego chłopca.

Choć rzecz jest przez władze bardzo źle widziana, nieraz, na najwcześniejszych mszach świętych spotyka się po kościołach sowieckich żołnierzy. U wejścia. W kąciku. Nieśmiało. Czapka z gwiazdą leży obok na podłodze, a duże, ciężkie ręce piszą po szynelu niewprawne, prawosławne krzyże.

Było też kilka cichych ślubów wśród tych z kijowskiego baletu.

Chyłkiem najczęściej, w tajemnicy przed mężem, żony komandirów przynoszą proboszczom dzieci do chrztu. Jednego z nich budzi w nocy dzwonek. Otwiera. W drzwiach szynel. Jest pewny, że to aresztowanie. Nie. Chodzi o spowiedź. Odbyła się nocą, w pustym zamkniętym kościele.

Mamy nowych lokatorów. Narzuconych oczywiście. W zamian za żelazny piecyk do swego zakutego mrozem pokoju obiecał Habicha szmatławemu blacharzowi z przedmieścia mieszkanie. Teraz o mieszkanie równie prawie trudno, jak o taki żelazny samowarek. Dostał piecyk, zatem musi dać pokój. Sprowadza nam całą rodzinę w sam środek domu. Wejście jest jedno, hall jeden i jedna łazienka na piętrze. Smród cebuli i para wędrują po klatce schodowej. Piorą bowiem i gotują w pokoju. Uważam jednak, że mogliśmy w tych warunkach gorzej trafić. Blacharzowa i dzieci są ciche, taktowne. Blacharz tylko to obleśny, fałszywy Żyd, mający w powierzchowności coś ze spłoszonego karakona. Poza swoim zawodowym zajęciem pełni jeszcze wysoki urząd w jakimś Rad-Komie, Kom-Radzie czy innym takim niewiadomym nowotworze.

Każdy, kto się sprowadza, musi być natychmiast zameldowany. Melduję więc lojalnie całą rodzinę blacharza.

Tych, którzy owinięci w baranice nocują czasem w składzie rupieci, którzy wślizgują się nocą, a wychodzą brzaskiem, nie melduję oczywiście nigdy. Nie bardzo zresztą byłoby jak. Ludzie ci mają dla nas tylko pseudonimy. Nazwisk ich nic znamy. To nie jest ważne. Najważniejsze, żeby ich ani Habicha, ani blacharze, ani ten z salonu nie wypatrzyli przypadkiem. I żeby przyszła potem kartka z Węgier czy Rumunii: „Serdeczne pozdrowienia” i podpis: „Brat”, „Babcia”, „Violetta”, „Synek”, „Węgorz”, jak tam wypadnie.

Niestety nie wszyscy piszą. Wielu wsiąka.

Gdzieś w końcu stycznia czy w początkach lutego Habicha oświadczył, że wyjeżdża na parę dni na prowincję. „W teren” się to nazywa. Mrozy takie, że paraliżuje wprost płuca. Dali mu wreszcie granatowy, ciepły płaszcz, buty i czapkę milicjanta. Godne podziwu jest jego zaparcie się siebie, z jakim znosił dotąd bez słowa buntu czy goryczy te psie warunki pracy. Sprawa poborów milicji nie jest jeszcze uregulowana. Wiemy, że całymi dniami chodzi bez jedzenia, że całymi nocami patroluje po ulicach. Kaszle wprawdzie, aż się w hallu rozlega, ale to nic. To wszystko dla „szczęścia mas”. Niech mu będzie. Pojechał.

Nim wrócił, wiedzieliśmy już wszyscy, gdzie jeździł i po co!

Władze zarządziły bestialski wywóz polskiej ludności ze wsi i osiedli na całym zajętym terenie! Wiadomości, które nadchodzą, wprost jeżą włosy na głowie. W ten wściekły kilkudziesięciostopniowy mróz wywożą całe wsie! I znów nie wiadomo, czemu te, a nie tamte. Z tych, na które padnie los, wyganiają całą ludność; ładują do pociągów i wysyłają w głąb Rosji. Niepodobna opisać wrażenia!

Jesteśmy wszyscy zrozpaczeni, chorzy, rozbici. Niedobitki tych pogromów kryją się po miastach i miasteczkach.

Po paru dniach Habicha wraca. Jest zielony, do siebie niepodobny, roztrzęsiony, tak prawie jak my. Widać, że coś się w tym człowieku dzieje, że coś w nim kipi, buntuje się. Wreszcie wybucha.

Jeszcze jedna taka ekspedycja – a zwariuje! To ponad ludzkie siły! Te wyjące, czołgające się u nóg kobiety, ta rozpacz bezbronnych, oszalałych trwogą, nocą zaskoczonych ludzi. Mróz. Sanie przed chatami. Wyganianie całych rodzin z domów, odrywanie czepiających się progu chaty rąk. Piekło! Piekło! Wszystko, co człowiek musi wytrzymać sam, to nic, to nic. Ale patrzeć na te dzieci, których nie ma w co odziać na to zimno, na te małe, broniące się, krzyczące dzieci.

– Ja nie mogę, no nie mogę patrzeć, jak dzieciom dzieje się krzywda... – mówi z rozpaczą i widzę, jak mu mięśnie szczęk drgają konwulsyjnie pod skórą. – A tu stój i patrz, jak taki chłop – bieda z nędzą po prostu... bieda z nędzą... owija dzieci w słomę, bo w co je wszystkie na raz odzieje na ten mróz, i tka je w skrzynię... no taką z wiekiem, drewnianą skrzynię na rzeczy, ciasno, jedno koło drugiego jak słoiki w siano, i w tej skrzyni dopiero – na sanie! Ten krzyk, ten płacz, ten strach... Nie mogę... no nie mogę... Rozumiecie?!

Rozumiemy...

Jakiś czas potem Habicha popada w niełaskę. Nie dowiedzieliśmy się nigdy za co. Może równie szczerze jak nam opowiadał jeszcze innym o tym wywozie, choć wątpię. Dość że z końcem lutego czy na początku marca dostaje rozkaz natychmiastowego wyjazdu gdzieś aż za Ural do fabryki. To degradacja i kara. Chłopczysko chodzi jak strute, rozgoryczone, ale milczy. Żal nam go bardzo. Komunista, bo komunista, głowa ciasna, bo ciasna, ale z kościami poczciwy człowiek. Wbrew wszelkiej oczywistości wierzy dalej w cały ten swój komunizm. Pojedzie... Będzie pracować. Do upadłego. Aż mu krew spod paznokci pójdzie. Dla dobra mas. Dla wszystkich wyzyskiwanych i nieszczęśliwych. Dla ubogich i bezdomnych.

Ostatni punkt programu wprowadza w życie bez zwłoki, niestety!

W przeddzień wyjazdu wraca z nocnej służby z nowym lokatorem. Tym razem to uliczna dziewczyna. Spotkał ją zziębniętą pod jakąś latarnią, a że nie miała gdzie spać, zaproponował jej pokój, który miał jutro opuścić.

No i Habicha pojechał – a Lolka została! Skaranie Boże, nie Lolka. Bezczelny ludzki śmieć, cham spod najczarniejszej gwiazdy, ścierka nie wiadomo jakich rynsztoków! Udaje Rosjankę, udaje, że nie rozumie po polsku, a strzyże uszyma, plącze się nam pod wszystkimi drzwiami i słucha. Hall, jak się rzekło, jest wspólny, wejście jedno i schody jedne. W dodatku cytadela z wojskiem pod bokiem. Lolka nie traci czasu. Cały dzień i całą noc przyjmuje gości. Interes prosperuje... Klucz od wejściowych drzwi musi być na noc u mnie, bo ja odpowiadam przed władzami, by nikt niemeldowany nie nocował. Skutek jest ten, że parę razy na noc budzi mnie walenie w drzwi albo, co gorsza, w okno i rozkaz:

– Chaziajka! Atkrojtie warota!

Cóż mam robić? Wstaję potulnie i puszczam Lolce gościa. A potem czekam. Dzwonię zębami z zimna i senności i czekam. Łapię się na tym, że pasę – że pieszczę wprost – myśl marzeniami o własnoręcznym biciu Lolki! Tak! Rózgą na gółkę! Dwadzieścia pięć – a mocno! Cóż by to była za rozkosz!

Ale Lolka gwiżdże! Gwiżdże przeciągle! Wie, że jako proletariusz jest bezkarna, że cokolwiek by zrobiła, ona będzie miała rację, nie ja... Wolno jej wszystko. Nawet kraść! Zaczyna mi w mieszkaniu wyłupywać zamki z szaf i wynosić rzeczy. Prawie się z tym nie kryje. Jawnie, pod nos. Z rozpaczy ryzykuję zadanie się z władzami. To dość niebezpieczne zwracać na siebie uwagę. Ale trudno! Mam już dość! Niech się dzieje, co chce. Idę do prokuratora. Idę do komisariatu. Składam zeznanie. Rewizja znajduje w jej kuferku moc pokradzionych nam rzeczy. Prostytucja zresztą też oficjalnie zabronioną jest w Rosji. Nareszcie! Radość w domu od strychu po piwnicę! Lolkę zabiera milicja!

Wróciła po dwóch dniach jeszcze bardziej pewna siebie i zwycięska. Jakiś komandir zeznał, że to jego narzeczona i że to tylko on do niej chodził. Zwolnili ją z honorami! O ukradzionych rzeczach – ani słowa. Widocznie narzeczonym komandirów wolno kraść. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak puszczać i wypuszczać dalej tych jej przygodnych, zmieniających się parę razy na dobę narzeczonych.

Sama nie wiem, jak sobie radzimy, ale radzimy sobie jakoś. Moja poczciwa pokojowa, choć nie mam pieniędzy, by jej stałą pensję płacić, nie chciała odejść i została. Została też stara gospodyni. Prócz piętnaściorga naszych dzieci jest jeszcze dwoje dzieci rządcy. Razem około trzydziestu osób, które gniotą się w przeważnie nieopalonych pokojach. Z tego trzeba wyżywić wspólnymi siłami około dwudziestu trzech. Każdy przetrwany dzień – jest cudem! Każdy posiłek – tajemniczym rozmnożeniem chleba!

Wszystkie starsze dzieci chodzą do szkół, a wolne od nauk godziny spędzają w ogonkach. Najstarsze sprzedają rzeczy. Spławia się je na ulicy, w pasażu, na rynku. Całkiem po prostu, jak handełes[6]. Staje się np. z kołdrą na ramieniu i butami w ręce, a potem czeka na nabywcę. Robią tak zresztą wszyscy. Na tzw. Krakidałach moc znajomych. Tylko tam można także coś nabyć. W sklepach pustki. Są tylko rządowe, komisowe sklepy, ale te skupują właśnie wszystko, co się da. Tam nikt z nas nie chodzi. Ceny urzędowe, więc półdarmo.

Najstarsza córka Kasi sprzedaje na dworcu kanapki. Robi to zresztą moc dziewcząt w jej wieku. Zdobywa chleb, zdobywa końską kiełbasę, a potem cały dzień gania z kanapkami po dworcu. Wieczorem wraca skostniała, ale dumna, bo zarobiła parę rubli, za które jutro kupi znów chleb i kiełbasę i znów poleci na dworzec. Dość szybko jednak władze zabroniły tej „jawnej spekulacji”!

Mąż Basi naprawia buty. Wcale przyzwoity warsztat urządził sobie w pokoju. Skóry wprawdzie nie ma, ale od czegóż skórzane kuferki. Tnie więc kuferki i łata dzieciom podeszwy. Z czasem dochodzi do takiej wprawy, że przyjmuje zamówienia z miasta. Każdy tylko skórę musi przynieść sam. Z zamówieniami zresztą też trzeba uważać. Wykupienie w urzędzie patentu i nabycie prawa do uprawiania jakiegokolwiek rzemiosła sięga jakiejś zawrotnej sumy. Nie pamiętam jej dokładnie, więc nie podaję. To tylko wiem, że użycie na ten cel wszystkich pieniędzy, jakie są pod dachem, jeszcze by wymaganej taksy nie pokryło. Trudno... Musi nasz szewc ryzykować. Ostatecznie zawsze można powiedzieć, że to dla swoich, dla siebie. To wolno.

Choć wiemy, że rzecz jest najsurowiej ścigana i zakazana przez władze, dwa razy w tygodniu mają dzieci w domu naukę religii. Nie tylko nasze, bo dobiega jeszcze kilkoro z miasta. Są dwie grupy. Starsza i młodsza. Na wszelki wypadek rozkłada się w czasie lekcji gry i zabawki na stole...

Ksiądz Władek jest młody i niebotycznie wysoki. Jest profesorem teologii w duchownym seminarium, ale teraz dla władz – tylko laborantem w instytucie bakteriologicznym. Ma dwa doktoraty, dwadzieścia kilka lat, duże zimne ręce i wielkie gorące serce. Kiedy zaczyna wykład, jasne, dziecinne, niebieskie oczy ciemnieją mu od rozszerzonych źrenic. Mówi wolno, wyraźnie, w skupieniu. Wie, że mówi do dzieci, nie do kleryków. Te same wielkie, nieśmiertelne prawdy trzeba mu mieścić w zupełnie innych, pomniejszonych słowach.

Osobno, poza godzinami religii, przygotowuje Jagusię do Pierwszej Komunii Świętej. Mała jest chora od lat i przeważnie leży. Uważne, milczące, wielkookie dziecko znoszące z anielską cierpliwością przewlekłą chorobę, a naprzeciw niej ogromny, wpół zgięty przy białym łóżeczku on – przyszła ofiara bestialskiego mordu, dokonanego w półtora roku później przez Niemców na 22 profesorach uniwersytetu, zaraz po zajęciu Lwowa.

Zima się wreszcie przełamuje. Mrozy popuściły. Przychodzi odwilż...

Dach w hallu kapie jak najęty. Wdrapuję się sama na dach i spycham topniejący śnieg z pochyłych, szklanych tafli. W hallu robi się znowu jasno.

Sama nie wiem, jakim cudem przetrwaliśmy tę zimę. Prawda i to, że szafy i kuferki wyprzedane do czysta. Ostatnio poszła jedna z maszyn do pisania i dywany. W rządowym komisowym sklepie, bo na takie rzeczy kupca znaleźć dość trudno.

Nadchodzą nakazy płatnicze za podatki. Uśmiech i wzruszenie ramion. Jak? Skąd? Proporcja mniej więcej taka: asekuracja była dawniej trzydzieści kilka złotych. Dziś jest ponad tysiąc rubli.

Aresztowania coraz sroższe. Ludzie są jednak bardzo nieostrożni! Za dużo gadają. Wpada jedna organizacja po drugiej. Na szczęście w każdej system trójkowy. Zna się i widuje tylko trzy osoby w każdej. Po domach ciągle rewizje. Ludzie zaangażowani nie nocują przeważnie u siebie. Często w ten sposób można uniknąć aresztowania.

Jeszcze przed wyjazdem Habicha powiadomił nas o konieczności posiadania sowieckiego paszportu. Każdy, komu go odmówią, będzie natychmiast wywieziony w głąb Rosji. Musimy więc mieć paszporty.

Ohydne uczucie! Starać się o coś, czego się nie chce, czego się człowiek wprost brzydzi, co mu jest wrogie i nienawistne... Perspektywa jednak przymusowej podróży w głąb „raju” robi swoje. Ostatecznie to tylko formalność. Narzucona, wymuszona formalność. Dzieciom do lat szesnastu wystarcza na szczęście legitymacja szkolna. My jednak musimy mieć paszporty. Wydają je albo na kilka miesięcy, albo na rok, albo na pięć lat, wedle własnego uznania, zależnie od tego, czy dany osobnik nie wzbudza podejrzeń i czy jest politycznie czysty.

My nie jesteśmy czyści. Należymy do tzw. klasy posiadającej. Wiemy, że musimy łgać. Zeznać prawdę byłoby jednoznaczne z natychmiastowym aresztowaniem. Burżuj to gorsze od złodzieja, od mordercy, od oficera nawet! Będziemy kręcić. Na szczęście mamy czym zamydlić oczy.

Paszporty wydają w porządku alfabetycznym, ulicami. W samym Wielkim Tygodniu przychodzi kolej na naszą ulicę. Sto papierków, ileś tam fotografii i pieczęci – wreszcie przesłuchanie.

Za stołem enkawudzista. Smagła, lisia trochę, uważna twarz i szynel zarzucony na opaszki[7]. Pierwszy raz mam zaszczyt stać tak oko w oko z przedstawicielem rządzącej Rosją wszechwładnej organizacji: Dawna Czeka. Dawna GPU. Dziś NKWD. Diabeł jeden...

– Kak familia?

– Tak a tak.

– God rożdżenia?

– Ten a ten...

– Kim był wasz ojciec?

– Inżynierem.

– A wy gdie rabotali?

– W teatrze.

– Macie dowody?

– Mam... – i kładę przed nim na stole legitymację ZASP-u, dyplom Szkoły Dramatycznej i kilka papierów stwierdzających, że występowałam w teatrze.

– Czto to takoje ZASP?

– Związek Artystów Scen Polskich...

– Związek Artystów Scen Polskich... – parska kpiącym śmiechem. – Wot i skończyła się ta wasza burżujska Polsza! Skończyły się wasze pańskie związki! Tiepier będą artyści scen sowieckich. Charaszo, nu charaszo... – przegląda uważnie papiery. – A muż wasz gdie rabotajet?

– Ja nie mam męża.

– Czto? Bez muża? Tak... wot... sama?

– Sama.

– Eto nie charaszo... Wam muża nada... da, żeńszczynie nada muża... Czesnoje słowo... Nada... da... – przygląda się moim dołączonym do podania fotografiom. – Wot dramaticzne lico... Wy nawierno lubili dramaticzne role. Mnie tieatr oczeń interesujet... da... ja sam rabotał w tieatrie. A wy ruskije sztuki grali tu kiedy – a?

– Czasem. W przekładach...

– I wy toże grali? A w czem naprymier?

– W Rewizorze z Petersburga Gogola – przypominam sobie na szczęście.

– Rewizor... Znam, znam... Rewizor z Petersburga, nu smatry... Tak wy grali rosyjskie sztuki w Polsce. Prawilno, prawilno... Uwidim. Zgłoście się zawtra...

No i „zawtra” wydali nam te szantażem w nas wmuszone, sowieckie paszporty. Mnie jako aktorce, siostrze mojej jako malarce, Kasi jako nauczycielce. Wszystkim na przeciąg pięciu lat. Do marca 1945... Uff!

Wracam powoli oschłymi już po roztopach ulicami do domu. Właściwie udało się... Rzecz do ostatniej chwili była dość wątpliwa. Powinnam się cieszyć... Cóż, kiedy nie mogę. Ciągnie się za mną uczucie niesmaku i przygnębienia. Ta mała książeczka koloru błota ciąży mi w kieszeni jak kamień. A nade mną wiosna i zmierzch... Niebo jeszcze jaskrawe, choć ulice już pełne przyziemnego zmroku. W dalekich drzewach na cytadeli jedna wilgotna gwiazda wtrzepana migotem między czarne gałęzie...

Jest Wielki Piątek...

Kwiecień. Pierwsze dni kwietnia. Czyjeś urodziny. Jest u nas kilkanaście osób z miasta. Wyjątkowo pogodny nastrój. Są nawet piosenki przy gitarze.

Wtem – dzwonek.

Dzwonek. Któż o tak późnej porze? Pewnie gość Lolki. Za szybą wejściowych drzwi płaska, kwadratowa twarz, cywilny płaszcz i nisko na oczy nasunięta czapka.

– Do kogo?

– Do was. Atkrojtie.

Pod światło ulicznej latarni widzę w nawilgłej ciemności ogrodu do muru przylepione i zjeżone bagnetami sylwetki.

Dom otoczony jest przez NKWD...

Aresztują Kasię. Nie mamy pojęcia za co.

Wstępna indagacja, osobista rewizja, rewizja jej kuferków, rzeczy i naszego wspólnego pokoju. Brama obstawiona. Nikomu nie wolno wyjść. Zatrzymują wszystkich, których zastali tu przypadkowo, co robią zresztą zawsze. Przesłuchają wszystkich po kolei. Potem nikomu nie wolno już ruszać się z poszczególnych pokoi.

Kasia jest spokojna, opanowana, tylko strasznie zmęczona. Dwie poprzednie noce spędziła w tłoku, w wagonie. Jeździła na prowincję po żywność dla dzieci. W torbie, z którą wróciła, znajdują istotnie trochę fasoli i dwie główki kapusty.

Trwa to i trwa bez końca. Nikt nie wie, czemu tak długo trwa. Nerwy napięte do ostateczności. Na coś czekają. Na auto czy na innego, wyższego śledowatela? Ten pierwszy, w cywilnym płaszczu zarzuconym tylko na mundur, siedzi w naszym pokoju i nie spuszcza z Kasi oka. A wtedy dzieje się coś, czego do dziś nie mogę zrozumieć... Kasia kładzie się po prostu na swojej kanapie i usypia! Głęboko, spokojnie, naprawdę...

Siedzę półprzytomna na brzeżku własnego tapczanu, patrzę i oczom nie wierzę... Widzę na kwadratowej twarzy tamtego też wyraz zdumienia, niedowierzania, zaskoczenia. To chyba pierwszy i jedyny wypadek, by mu aresztowany zasnął tak pod rękami. Cóż za nerwy, cóż za wolę ma ta kobieta!

Godziny płyną. Kasia śpi. Niech śpi. Bóg jeden wie, co ją czeka. Bóg jeden wie, kiedy będzie mogła znowu spać i ile sił i przytomności będzie jej trzeba podczas śledztwa! I chyba dlatego Bóg, który wszystko wie, pozwala jej spać tak spokojnie, głęboko, sycąco.

I nie zbudziła się ani na dudnienie auta, ani na chlast bramy, ani na wejście rosłego, ciężkiego jak byk cywila w czapce i wysokich butach. Dopiero kiedy oślepiający strumień światła elektrycznej latarki zalał jej z bliska twarz, otworzyła zmęczone oczy.

Nie pozwolili jej pożegnać się ani z siostrą, ani z dziećmi, ani z nami. Nie pozwolili jej wziąć nic – nawet koca. Poganiając brutalnie, wyprowadzili pod bagnetami o godzinie piątej nad ranem...

Dudnienie ciężarowego auta słyszało się długo w ulicy...

Jesteśmy uwięzieni w domu na przeciąg 48 godzin. Domowi i wszyscy goście, których tu zastano. Nikomu nie wolno wyjść. Każdego, kto o niczym nie wiedząc, zadzwoni do nas, puszczają wprawdzie podstępnie, jak do łapki na myszy, ale już nie wypuszczą przed jutrem. Złapano w ten sposób jedenaście osób. Przesłuchiwano wszystkie.

Kilka innych, najbardziej może kompromitujących, odegnały dzieci przez okno, na migi.

Dom zatem pełen szyneli i błękitnych czapek. Pilnują nas na dwie zmiany.

– Jedni czuwają, drudzy śpią. Gdzie popadnie. Na fotelach, kanapach, schodach. Po kilku koło siebie, bądź jak popadnie... Ciężkie, sztywne postacie w fałdzistych płaszczach. Sen ich zaskoczył w najdziwniejszych, niewygodnych, przypadkowych pozach. Jest w nich jakaś ciężka, prymitywna tępota, zwalistość, niezgrabstwo...

– Jak śpiący na straży żołnierze przy grobie Chrystusa na starych drzeworytach... – mówi moja siostra.

Otóż to właśnie! Żywcem!

W moim pokoju dyżurują na zmianę wyżsi oficerowie NKWD. Czasem któryś z nich kładzie się z buciorami na kanapie i śpi. Drugiego zabawia Lolka. A jakże! Zwietrzyła jucht i wpakowała mi się do pokoju jak do siebie. Na biurku porozlewana herbata, lepkie szklanki, tłusta gazeta z końską kiełbasą, a na fotelu kwiki, rżenia, szamotanie... Ja się nie liczę. Mnie nie ma. Przedmiot. Rzecz... Siedzę tak dzień i całą drugą noc na brzeżku własnego tapczana. Pod koniec już mi się we łbie mąci... Nie wiem, czy to prawda, zmora, czy zły sen. O spaniu ani mowy. Nie tylko z powodu tej pareczki tuż obok... Zbyt wielkie nerwowe napięcie. Zbyt gorączkowa pogoń i ustawiczne szukanie myślą Kasi po niewiadomym, które ją wchłonęło. Gdzie? Za co? Co jej grozi? Śledztwo? Katownia? Zamarstynów czy Brygidki? Czy już się zaczęło? Czy już ją mogą bić? Czy się jeszcze trzyma? Czy jest jeszcze przytomna?

– Puskaj! Paszoł! – odkopuje się Lolka na fotelu. – Smatryj kakoj! Zwier, nie czełowiek...

Zaczynają płynąć dni, dni jak po pogrzebie.

Dziewczynki z tłumoczkiem bielizny wystają teraz godzinami pod murami więzień. Jedna na Zamarstynowie, druga na Brygidkach. Nie mamy przecież pojęcia, dokąd zabrali Kasię.

Basia lata po prokuratorach. Każą przyjść jutro, pojutrze, za tydzień. Idzie. Daremnie. Nic i nic, i znowu nic.

Ksiądz Władek odprawia jedną mszę świętą za drugą.

Jest niespełna dwa tygodnie po aresztowaniu Kasi.

Wracam późnym wieczorem do domu. Ulice wyściela lepka, biała jak wata mgła. Ludzi nie widać prawie całkiem. Za to całą jezdnię zawaliły niezliczone szeregi czarnych wojskowych aut. Od politechniki, obok kościoła św. Marii Magdaleny, przez całą ul. Potockiego, aż do poczty. Stoją martwe, puste, bez świateł, jak nagle wyrojone, niewiadome wrogie owady. Po co ich tyle?

Po co?

Tej samej nocy następuje wywóz ludności cywilnej z miast.

Wieś już załatwiona. Teraz kolej na miasta i miasteczka, jednej nocy na wszystkich zajętych terenach od razu.

Reguły znowu żadnej. Niepodobna dojść, czemu ci, a nie tamci, i czemu nie wszyscy. Przypadek? Los? Loteria? Paszport nie uratował nikogo.

Co działo się tej nocy we Lwowie, tego niepodobna opisać. To trzeba było przeżyć, by dać wiarę.

Jakaś dziewczynka, nieprzytomna ze strachu, wyskakuje z drugiego piętra na bruk. Łamie obie nogi. Enkawudziści wnoszą ją na rękach do czekającego przed bramą kamionu[8]. Inni taszczą materac ze sparaliżowaną staruszką. Miasto dudni od szalejących po ulicach aut. Łomotanie w bramy. Wyważanie drzwi. Krzyki. Płacz.

Jednym pozwalają brać ze sobą wszystko, co kto uniesie. Innym, tym zwłaszcza, których już brano nad ranem, wolno ledwie coś na siebie zarzucić. Chodzi o to, by skończyć przed ranem. Zbrodniarze zawsze unikają dnia.

Nieprzeliczone tysiące – inteligencji tym razem – deportowano w ten sposób w głąb Rosji.

Nad nami dopełnia się chyba cud! Nie wzięto od nas nikogo, choć całą noc wywozili i naszą ulicę.

Nazajutrz miasto wygląda jak wymarłe. Jakby je zaraza wydusiła. Ostatnie kamiony z wyłapanymi ludźmi przekradają się bocznymi ulicami.

Rodziny, płacząc, dobijają się do mieszkań wywiezionych krewnych. Niektóre mieszkania opieczętowane przez NKWD. Inni nie mają odwagi pójść sprawdzić na drugą ulicę, czy ktoś z ich bliskich ocalał w tej nowej Nocy św. Bartłomieja.

W kościele tłumy. Ludzie leżą krzyżem i płaczą.

Zaczynamy żyć na spakowanych kuferkach. W każdej chwili może przyjść przecież nowa fala wywozów. Nie wszystkich wyłapano. Trzeba być gotowym.

Ja znoszę ten okres najgorzej. Mam znowu bzika. Stoję całymi dniami przy oknie i czekam. Budzę się w nocy i nasłuchuję. Wieczorem zwlekam z rozbieraniem się, bo nuż zadzwonią. Każde mijające bramę auto przeprowadzam po ulicy oszalałym biciem serca.

Siostra moja spokojna aż dziwnie. Systematycznie wybiera i pakuje dziecinne rzeczy, robi zapas lekarstw dla chorej Jagusi. O nią oczywiście największy strach. Mała to czuje i milczy. Nie pyta o nic, tylko wodzi za matką dużymi granatowymi oczami. Łapię w nich czasem trwożny, wyczekujący wyraz na odgłos czyichś szybszych kroków na schodach. Poza tym nic. Prosty, skupiony słupek w białym łóżeczku za siatką.

Całe tygodnie takie. O Kasi w dalszym ciągu nic.

I przyszedł wreszcie ów jeszcze jeden wywóz, tyle że ofiarą padają tym razem sami uchodźcy. Na tych powodzią wojny przypadkiem naniesionych tu ludzi, na tych nieszczęśliwych rozbitków, którzy tyle już gorzkiej poniewierki znieśli i przeżyli – wali się oto najcięższy z dopustów: deportacja!

NKWD ma tym razem zadanie bardzo ułatwione. Miesiące już naprzód rejestrowali wszystkich bieżeńców z zachodu niby to celem odesłania ich na „tamtą stronę”, do domów i rodzin. Brali nazwiska, dane, adresy, obiecując, że gdy tylko sprawę uzgodnią z Niemcami, każdy dostanie wezwanie i będzie mógł legalnie i bez trudności wrócić w rodzinne strony. Podstęp się udał. Mieli do wywozu gotowe spisy, listy i adresy.

A mimo to całe trzy doby trwa obława. Jest ciepło. Jest czerwiec. Ludzie kryją się po ogrodach, parkach, laskach, na strychach, w pakach ze śmieciami.

Trzy dni ładowali na auta połapanych i wywozili. Nowe tysiące, nowe dziesiątki tysięcy niewinnych, zrabowanych krajowi ludzi; a przed nimi bezosobowy zachłanny Potwór Przestrzeni, który ich łyka, wsysa i rozpuszcza bez śladu w Niewiadomym.

A potem jeszcze jedna klęska.

Upadek Francji! Ów nagły, katastrofalny, niespodziany upadek Francji!

Ciemno nam w oczach mimo pogody i lata.

W lipcu mnie aresztują.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Zamróz – rodzaj wietrzenia skał powodujący ich rozłamanie lub kruszenie.
[2] Suterena – część budynku znajdująca się pod parterem, częściowo poniżej poziomu ziemi.
[3] Okutany – starannie okryty.
[4] Angers – miasto w zachodniej Francji.
[5] Szynel – gruby wełniany płaszcz.
[6] Handełes – żydowski uliczny handlarz starociami.
[7] Na opaszki – zarzucony na ramiona.
[8] Kamion – ciężarówka.