Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wnuczka Polki ze Lwowa i ukraińskich aktywistów sprząta domy na emigracji. Potomek Niemców osiadłych na krakowskim Podgórzu prowadzi antykwariat w kamienicy po pradziadku. Ona pragnie znowu poczuć się sobą, ale nie pamięta, co to znaczy. On chce być prawdziwym mężczyzną, jednak zdradzają go własne przekonania. Na przecięciu ich pozornie różnych światów dochodzi do wybuchu.
„Tatiana i pan Wogelkow” to ciepła opowieść o przemianie i odkrywaniu siebie, o mierzeniu się z ocenami, przyzwyczajeniami i brakiem odwagi. O tym, co wynosimy z domów, i tym, co nas warunkuje i ogranicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Renata Rusnak
Wydawnictwo Szelest
Warszawa 2023
Projekt graficzny okładki: Robert Król
Zdjęcia na okładce: Jacek Boczar
Redakcja: Ewa Dąbrowska
Korekta: Hanna Wojciechowska
Skład i łamanie: Mariusz Bieniek
Druk i oprawa: OSDW Azymut Sp. z o.o., Łódź, ul. Senatorska 31
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być wykorzystywana w jakikolwiek sposób bez pisemnego zezwolenia właścicieli praw.
© Renata Rusnak
© Jacek Boczar
Warszawa 2023
Wydanie I
ISBN 978-83-7699-610-3
Wydawnictwo Szelest
Porannej Bryzy 8
03-284 Warszawa
wydawnictwoszelest.com
renatarusnak.com
Spis treści
WIOSNA
Regał (Przepadły spokój ducha i możliwość koncentracji)
Powrót (W biegu złapała kromkę razowego chleba z masłem i solą)
Podwórze (Ostatnim, czego potrzebował, była migrena)
Telefon (Słyszała to za każdym razem)
Sny (Pozostało przemyśleć strategię)
Wina (Wyszła do pracy bez makijażu i żadnych myśli)
Konfrontacja (Równym i zdecydowanym krokiem wyszedł na podwórze)
Zapach (Przestała się zastanawiać, tak było wygodniej)
Tatiana (Odwrócił się i prawie pobiegł, nie dbając o godność)
Podglądacz (Musiał być chorobliwie nieśmiały)
Klęska (Tym razem nawet na nią nie spojrzał)
Wytrwałość (Rzeczywistość przestawała wtedy istnieć albo mieć znaczenie)
Stan podgorączkowy (Postanowił nie zwlekać ze wstawaniem)
Harmonia (Szósta trzydzieści to nie pora na roztkliwianie się nad sobą)
Obowiązek (Był zadowolony z takiej adoracji)
Spełnienie (Jak chłopczyk, który przed snem podróżuje plastikową rakietą na odległąplanetę)
Korzenie (To, co usłyszała, wystarczyło, żeby zrobić na niej wrażenie)
Szczęście (Pierwszy raz od dawna czuła się ze sobą dobrze)
Śmietnik (Kula w prawej kieszeni piekła go żywym ogniem)
Sąsiad (Józefski tak bardzo go przypominał)
Matka (Czasem widywał przechodzących tamtędy „wujków”) Wnętrze (Zanim zaczął ją podglądać, widywała go zatopionego w lekturze)
Biblioteka (Szczerze żałował, że nie udało mu się pójść w ślady przodków)
Przyszłość (Gdyby nie kolory nieba, nie wiedziałaby, że dni różnią się czymś od siebie)
Żona (Mariolka wciąż nie zachodziła w ciążę)
Ciasto (Bardzo go ta propozycja spłoszyła)
Porządek (Wszystko powinno znać swoje miejsce)
LATO
Impuls (Poczuła się jak prawdziwa idiotka)
Błąd (Był typem romantycznym, nieskłonnym do brutalności)
Marzenia (Może już go nie kochała?)
Stres (Po tej nocy wszystko się między nimi zmieniło)
Niedopasowanie (Musiała to jeszcze przemyśleć)
Nazwisko (I życie, i miłość byłyby łatwiejsze)
Zaproszenie (Dziwne, ale poczuła ulgę)
Nienawiść (Potrzebował strzelić coś mocniejszego w męskim towarzystwie)
Zderzenie (Pragnęła wyrwać się z tej sytuacji)
Grad (Ponownie musiałby się mierzyć z pytaniem o granice męskiej przyzwoitości)
Upał (Mimo wypalenia w środku poczuła się obmyta z zewnątrz)
Obcy (Wstrząśnięty wpatrywał się wpustkę po drugiej stronie witryny)
Przyjaciel (Chwilę potem zasnęli)
Niebezpieczeństwo (Budził się z niechcianą erekcją)
Poranek (Wróciła do garów zamyślona)
Róże (Jakie to szczęście, że nie zrobił z siebie bałwana)
Studio (Zepsuł jej bycie tu i teraz)
Bilet (Wiatr dął mu w oczy z każdej strony)
Oddalenie (Czy tak czuł się każdy, kogo dopadł koniec miłości?)
Kawiarnia (Zdradziecki incydent nie przeszkodzi mu w dopełnieniu przyjemnegorytuału)
Niedziela (Wieczorem zabrał ją do kawiarni)
Iwan (Jednym haustem dopił espresso, wstał i wyszedł)
Kłótnia (Tyle lat był jej mężem, a tak mało o niej wiedział)
Saksofon (Zorientował się, że założył szlafrok na lewą stronę)
Władza (Nigdy nie stanie się taką żoną, jakiej potrzebował)
Bond (Nie mógł ścierpieć, że Tatianie to zaimponuje)
Kino (Nie poczuła ukojenia, gdy się rozstawały)
Akcja (Miał niepokojące wrażenie, że się wymiguje)
Próba (Nigdy nie będzie taka jak Olga)
Spacer (Duch matki wreszcie się odczepił)
Ciotka (Nie zasługiwała na talent, bo nie umiała go obronić)
Przodkowie (Może ciągnęło go do Tatiany z powodu słabości ojca?)
Podobieństwo (Może ciągnęło ją do Wogelkowa z powodu Stefy?)
Herbatka (Z pewnością rzuciła na niego jakiś urok)
Pożegnanie (Tato nigdy jej tego nie wybaczy)
Sweter (Zignorował to, jak głośno matka przewraca się w grobie)
Praca (Dlatego właśnie musiała zostać inną Tatianą)
Kołnierzyk (Zamarł i nie wypowiedział ani słowa więcej)
Zło (W tej chwili czuła się świetnie)
Złość (Przecież nie była Polką)
JESIEŃ
Definicje (To ważne, żeby poczuć się sobą)
Rachunek (Bardzo lubił dawnego siebie)
Warunek (Chciała być przygotowana)
Kasztan (Opanuje się. Nie pozwoli. Nie pozwoli…)
Dom (Każdy pokonany kłopot jest dowodem na siłę charakteru)
Zmiany (Dlatego postanowił walczyć ze sobą)
Tamara (Kiedy wyszli, nastała cisza)
Wybaczenie (Zamknięte serce to zamknięty umysł)
Świt (Przyłożyła obolałą głowę do poduszki i natychmiast zasnęła)
Cerkiew (Jak Bóg mógł uczynić coś podobnego?)
Modlitwa (Przecież miało przyjść nowe)
Bóg (Nie umiał powiedzieć: kocha ją czy jej nienawidzi)
Odpowiedzialność (Pff! Balonik napięcia w jej wnętrzu pękł z sykiem)
Fortepian (Programy psychologiczne, które oglądał w telewizji, wreszcie się na coś zdały)
Łóżko (Wydawało jej się to takie estetyczne)
Przyjaźń (Kobiet się nie zrozumie, po co w ogóle próbować)
Życie (Z każdego snu trzeba się kiedyś obudzić)
Urodziny (Co on sobie, dureń, w ogóle myślał?)
Decyzja (Odłożyła telefon i zasnęła kamiennym snem)
Plan (Nawet lubił, kiedy mówiła do niego „Janku”)
Nowe (Świadomość własnych ran to dojrzałość)
Zbrodnia i kara (Od tej pory będzie słuchał wyłącznie siebie)
Epilog (Zdawało mu się, że w jej oczach odbija się przekorne spojrzenie Tatiany)
Podziękowania
Johann Vogelkopf usiadł na krześle z widokiem na okno. W całym pomieszczeniu nie było ich zresztą więcej. Ustawiał je za biurkiem tak, by móc swobodnie obserwować ulicę, samemu pozostając niewidocznym. Wcześniej krzesło stało na wprost ściany, ale trzy tygodnie temu dokonał przemeblowania. W niedużej przestrzeni jego antykwariatu wielobranżowego Finezja było naprawdę ciasno. Żeby się zmieścić pod oknem z wielkim dębowym biurkiem, musiał przestawić niezbyt szeroki, za to wysoki i ciężki regał. Oba należały do jego pradziadka, Johanna Erika Vogelkopfa.
Najpierw zdjął z półek wszystkie książki, ciasno stojące w dwóch rzędach. Ustawił je na podłodze na zapleczu tak, by nie pomylić kolejności. Następnie opróżnił biurko, które służyło za ladę. Jeśli cała akcja miała jakiś pozytywny wymiar, to był nim porządek w szufladach. W przeciwieństwie do regałów i gablot ekspozycyjnych, w których wszystko zajmowało swoje miejsce, w biurku Vogelkopfa od lat panował bałagan, którego się wstydził. Teraz zdziwiło go, ile zaginionych eksponatów odnalazł. Kilka z nich miało wysoką wartość rynkową, do niektórych wciąż odczuwał sentyment, a wielu powinien pozbyć się dawno temu. Podzielił je i również rozmieścił w ustalonym porządku na zapleczu. Segregacja zajęła mu cały dzień, ponieważ utonął we wspomnieniach i niezdecydowaniu. Wreszcie wybrał kilka przedmiotów do wyrzucenia i wsadził je do pudełka, które postawił przy drzwiach na podwórze, gdzie stało do tej pory.
Przestawienie solidnie wykonanych mebli wymagało od niego sporego wysiłku, a przecież nie został stworzony do pracy fizycznej.
Nie to jednak było najgorsze. Na ścianie, na której wcześniej stał regał, zionęła plama po starej farbie. Johann nie planował na ten rok malowania pomieszczenia, dlatego powiesił tam stary gobelin. Uznał, że będzie to lepsze od zamalowania fragmentu ściany, który przecież nadal odcinałby się od reszty pomieszczenia. Natychmiast pożałował tej decyzji: żeby nie uszkodzić gobelinu, musiał uprawiać akrobacje wysoko na drabinie i o mało nie spadł.
Po czterech dniach odstawił ostatnią książkę na półkę. Przysunął krzesło do biurka, skąd mógł oglądać ulicę, i wreszcie otworzył antykwariat. Był wyczerpany, ale przyglądając się efektom swojej pracy, poczuł dumę. Wizualnie wnętrze prezentowało się lepiej niż poprzednio, a i nie każdy poradziłby sobie w pojedynkę z takim wyzwaniem.
Radość z przemeblowania nie trwała jednak długo. Johann szybko się przekonał, że wcześniejsze położenie krzesła – w miejscu, z którego nic nie widać – odpowiadało mu bardziej. Łatwiej się tam było oddać lekturze lub rozmyślaniom. Nie wiedział, co go podkusiło, przecież uważał się za człowieka silniej zorientowanego na wewnętrzną głębię niż na świat zewnętrzny. Od momentu, w którym Berezyńska przyprowadziła do antykwariatu nieznaną mu młodą kobietę, wszystko wywróciło się do góry nogami. Mimo że w przeszłości zachował się jak mężczyzna i tylko spełnił swój obywatelski obowiązek, po tym spotkaniu zaczął odczuwać dyskomfort, który popchnął go do zmian. Sądził, że dobrze mu zrobią. Tymczasem siedzenie na wprost okna wcale mu nie służyło: życie ulicy odciągało jego uwagę od ważnych spraw, w dodatku utrwalił mu się nawyk nerwowego sprawdzania, kto przechodzi.
Przepadły spokój ducha i możliwość koncentracji.
Tatiana była zmęczona. Od samego rana odwaliła kawał roboty i teraz czuła kłucie w krzyżu. W dodatku alergia nie pozwalała jej swobodnie oddychać ani nawet solidnie wyczyścić nosa. Perspektywa popołudniowej pracy w domu Kapuścińskiej też nie napawała optymizmem. Tania skręciła w swoją ulicę, minęła salon piękności Gracja i przeszła na drugą stronę. Jej kamienica stała naprzeciw maleńkiego antykwariatu dziwaka Wogelkowa, który ją podglądał. Ich wspólna sąsiadka, Alicja Berezyńska, mówiła, że Wogelkow każe się po swoich dziadkach nazywać Vogelkopf.
– To taka jego wielkomiejska fanaberia, wie pani, żeby się mógł nad innymi wywyższać.
Tania nie wiedziała, czy faktycznie chodzi o wywyższanie – Berezyńska lubiła plotkować i trudno powiedzieć, czy jej punkt widzenia był wiarygodny. Nie za dobrze się znały.
– Gracja i Finezja – powtórzyła w zamyśleniu nazwy mijanych lokali. Nawet ona odczuwała ich zakonserwowanie w minionej epoce.
W mieszkaniu zdjęła słuchawki, włączyła muzykę na normalnym sprzęcie i jak długa zwaliła się na łóżko. Robiła to codziennie, bo między jedną a drugą pracą miała około godziny przerwy. Ani odpocząć, ani zmęczyć się bardziej. Maleńka kawalerka w oficynie, która tymczasowo służyła jej za dom, domagała się remontu. Myślała o tym, patrząc w sufit w jedynym wolnym w ciągu dnia czasie. Poszarzałe ściany, poczerniałe rogi pokoju i kilka prowizorycznie połatanych sprzętów raziły jej poczucie estetyki i dręczyły wyrzutami sumienia.
Nie starczało jej jednak sił, żeby coś zmienić.
Tania westchnęła. Zsunęła buty i podciągnęła nogi na łóżko. Czuła się gorzej niż zwykle. Dokuczało jej nie tylko ciało, lecz także narastające od wielu miesięcy poczucie przygnębienia. Nie miała czasu ani siły przemyśleć, skąd się to bierze, zaś niemożność poukładania wewnętrznych spraw rozbijała ją, przyprawiała o migreny, kaszel i duszący ból w okolicach serca. Wiedziała, że wynika to z zepchniętego głębiej problemu, którym nie chciała się zająć. Nie była w stanie rozmyślać o tym, że jest w obecnym życiu w Polsce nieszczęśliwa.
Dopóki nie myślała, nie roztrząsała, dopóty jakoś ciągnęła. W przeciwnym razie musiałaby podjąć konkretne działania, a na to wciąż nie starczało jej odwagi. Na tyle więc, na ile mogła, uwiła sobie gniazdko w Krakowie, może nie najpiękniejsze, ale przynajmniej ciche i bezpieczne.
Alarm w telefonie zapiszczał trzykrotnie, zanim się wreszcie podniosła. Mélanie De Biasio, której właśnie słuchała, działała na nią zbyt melancholijnie. Najchętniej zapadłaby w długi sen, ale wtedy Kapuścińska urządziłaby jej piekło. Przy każdym spóźnieniu groziła wyrzuceniem, przez co Tatiana jeszcze niechętniej myślała o punktualności. Poderwała się na siłę, żeby zdążyć nakarmić koty, i zarzuciła na ramiona sweter. Mimo ciepłej wiosny wieczorem robiło się chłodno.
W biegu złapała kromkę razowego chleba z masłem i solą.
– T-to już p-przechodzi ludzkie p-pojęcie! – zdenerwował się Vogelkopf. Z rosnącym niepokojem obserwował, jak z kamienicy naprzeciw wychodzi owa kobieta, którą kiedyś przyprowadziła do niego Berezyńska, i zanosi porcję kociej karmy na plac, oddzielony od jego podwórza siatką. Nie dość, że kocisko Mici, sąsiadki z parteru, łaziło po całym budynku, a na placu zagnieździła się dzika rodzinka, to jeszcze jakaś kocia matka urządza im stołówkę w bezpośrednim sąsiedztwie antykwariatu. Właśnie na nią patrzył i aż trząsł się z oburzenia – kobieta jadła w ich towarzystwie! Trzymała kromkę chleba w zębach, rozstawiając miski, a potem, jakby nigdy nic, chwyciła ją niemytymi dłońmi. Przecież z tego właśnie rodzą się epidemie!
Johann Vogelkopf z niesmakiem odwrócił się od okna na zapleczu i postanowił tym razem definitywnie rozwiązać koci problem.
Dotychczas tylko powtarzał, że „należy coś z tym zrobić”, żywiąc nadzieję, że kobieta jak mara nocna zniknie z podwórza tak samo nagle, jak się zjawiła, ale teraz miarka się przebrała. Wypadł z zaplecza do głównego pomieszczenia i kilkakrotnie przeszedł od ściany do ściany.
Kiedy czuł niepokój, liczył kroki – pięć i pół w kierunku wschód-zachód oraz siedem i trzy czwarte na osi północ-południe. Musiał z tą kobietą poważnie porozmawiać. Jej zachowanie było karygodne.
Gdy ponownie pokazała się od frontu, usiadł przy biurku, udając, że czyta. Za każdym razem, kiedy mijała antykwariat, patrzyła w jego witrynę. Vogelkopf musiał wytrzymywać to spojrzenie, niepewny, czy kobieta patrzy na niego, czy na eks-pozycję. Teoretycznie nie powinna go widzieć z ulicy, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że przewierca go spojrzeniem na wylot. Odprowadził ją wzrokiem.
Z przejęcia rozbolała go głowa, dlatego o szesnastej zamknął antykwariat i udał się trzy piętra wyżej, do swojego mieszkania. Zażył dwie aspiryny i położył się bez obiadu. Spał do wieczora. Potem pokręcił się chwilę po domu, zjadł kolację i wrócił do łóżka z książką, na której nie mógł się skupić. Odłożył ją, usiadł i dokładnie pomacał głowę. Wyglądało na to, że tamten ból zniknął, ale w jego miejsce pojawił się zupełnie nowy – ćmiący i tępy ból w skroniach, który nie pozwalał na klarowne myślenie. Johann ze złością opadł na poduszkę.
Ostatnim, czego potrzebował, była migrena.
Tatiana odebrała komórkę. Nie musiała patrzeć na wyświetlacz, żeby wiedzieć, kto dzwoni.
– Prywit, Iwanczyk. – Ze swoim mężem, Iwanem, rozmawiała po ukraińsku. – Co dziś dobrego?
Leżała już w łóżku i niezbyt chciało jej się gadać. Po latach małżeństwa wewnętrzny przymus codziennych rozmów dawno uleciał.
Zwłaszcza po ciężkim dniu. Wiedziała, że Iwan jest tak samo przemęczony, wiedziała, że gdyby był u niej, padłby jak długi albo przeleciałby ją szybko, żeby zaraz potem zasnąć.
Czasem tęskniła do zasypiania obok kogoś bliskiego, chociaż od dawna nie tęskniła do męża. Nie żeby pragnęła kogoś innego. Zwyczajnie brakowało jej bliskości.
Przebywali w Polsce już dość długo – ona nieco ponad dwa lata, on z przerwami prawie sześć. Iwan trafił tu do gastronomii, zawsze to lubił.
Początkowo zmieniał knajpy i stanowiska, ale od dłuższego czasu miał stałą, dobrze płatną pracę w restauracji przy obleganym hotelu. Ona w Krakowie sprzątała mieszkania. Może faktycznie powinna pojechać do niego, do Warszawy, gdzie przez ostatnie lata mieszkał, ale szczerze nie znosiła stolicy. Spędziła tam pół roku, aż dopadło ją poczucie beznadziei i przygnębienia. Fatalnie znosiła atmosferę tego miasta.
Całym sercem była lwowianką i nigdy nie czuła się dobrze w wielkich, zabieganych metropoliach, nawet w Kijowie. Tak przynajmniej mówiła mężowi, chociaż ukryty głęboko na dnie serca głos podpowiadał, że ucieka, bo dusi się w ich związku. A jeszcze głębiej skrywane domysły podszeptywały, że mąż sypia z inną i dlatego ją od niego odrzuca.
– A nic nowego – odpowiedział jak zwykle Iwan. – Tylko mnie dziś ten stary chuj Różycki wkurwił…
– Nie klnij, Iwan, nie trzeba. To nic nie pomoże. – Tatiana nie lubiła, kiedy jej mąż przeklinał, a w pracy z Polakami szyb-ko weszło mu to w krew. – Co się znowu stało? – zapytała, bo tego oczekiwał.
Opowiadał o swoich problemach dwa, trzy razy na tydzień, zawsze kiedy dzwonił. Czasami kontaktował się rzadziej, nie liczyła tego. Teraz skarżył się na coraz gorszą atmosferę na kuchni. Ostatnio zresztą ogólnie wzrosło napięcie między Ukraińcami a Polakami, odczuwała to nawet w swojej pracy. Nie słuchała jednak Iwana zbyt pilnie. Powtarzał się, a ona miała swoje zmartwienia. Nie wspominała o nich, bo wtedy zaczynał ją pouczać i przekonywać do powrotu do Warszawy. Dla niego i tak ważniejsze było wygadanie się niż to, żeby coś z nią ustalić albo wziąć pod uwagę jej zdanie. Nie za bardzo lubiła z nim rozmawiać, musiała jednak odbierać te telefony, bo robił jej wymówki i pytał, czy ma sobie poszukać kochanki. Raz odbiła piłeczkę:
– A nie znalazłeś już?
Wściekł się tak bardzo, że najpierw krzyczał przez kwadrans, a potem obraził się na tydzień i wcale nie dzwonił. Przynajmniej miała trochę spokoju i dla odmiany mogła pomyśleć o sobie. Zaraz po jego wyjeździe do Polski, kiedy została sama we Lwowie, przeżywała każdy telefon. Zasypiała z myślami o jego problemach. Ciągle takich samych, bo Iwan nie był typem, który odpuszcza. Potem przywykła. Od dawna uważała, że nie służy mu praca na emigracji, czuła, jak się zmieniał, dziczał. Nigdy nie był zbyt subtelny, ale w Polsce stracił resztki tego, co kiedyś dodawało mu uroku. Szczególnie odkąd dostał stałą pracę i awansował. A teraz, kiedy media krzyczały, że Ukraińcy odbierają chleb Polakom, stał się nie do wytrzymania. Sądziła, że powinien odejść, rzucić tę robotę, ale on wciąż odmawiał. Zbyt wielkie ambicje, zbyt silna konkurencja, która go kręciła. Kasa też była zbyt dobra, choć i wcześniej jakoś tam zarabiał. Zresztą kochał to, co robi, marzył, że uzbiera tyle pieniędzy, by wrócić do Lwowa i założyć własną restaurację, wiedziała o tym. Miał talent do gotowania i nie było sensu odwodzić go od tych planów.
– Nie przejmuj się, nie trzeba. Wcześniej czy później znowu awansujesz, będą cię musieli słuchać – pocieszyła go standardowo, bez dawnego entuzjazmu. – Wiedzą, że dobrze gotujesz i jesteś dla nich zagrożeniem, dlatego tak ci dokuczają. Może pogadaj z właścicielem?
Zbyła go tą radą – wiedziała, że z nikim nie porozmawia. Sama też wolałaby milczeć niż donosić na innych. Iwan tylko bardziej się rozgniewał, usłyszała, jak otwiera kolejne piwo. Już od dawna nie umiała do niego trafić. Wypowiadała słowa, które rozpływały się w powietrzu. Czuła się niepotrzebna.
– A co ty się tam, Tania, znasz, co? – zawarczał rozdrażniony. – Łatwo ci gadać. A jak tu byłaś, to zaraz uciekłaś. Ile ty wytrzymałaś między tymi chujami? Siedzisz sobie, jakby nigdy nic, i sprzątasz domki bogaczom.
Trafił w czuły punkt. Często i celowo to robił. Oczywiście, że nie wytrzymała presji i fatalnej atmosfery w jego hotelu, gdzie zaraz po przyjeździe do Polski załatwił jej sprzątanie po-koi. To w Warszawie wszystko się zepsuło; było jej tam źle, a on to ignorował. Co nie oznaczało, że teraz, w Krakowie, było jej lżej. To prawda, na ogół traktowano ją nie najgorzej. Z jednym wyjątkiem, który przyćmiewał wszystko inne – u Kapuścińskiej, gdzie wytrzymała do tej pory jedynie z powodu świetnego wynagrodzenia, było naprawdę okropnie.
Tatiana poświęcała się, chcąc jak najszybciej wrócić do domu, bo to pieniądze stanowiły kluczowy argument dla jej męża. Ciągle mu było mało i pragnął dorobić się „trochę więcej”, choć życie mijało za szybko, a oboje nie byli już tacy młodzi.
– Iwan, ale ja też nie mam lekkiej roboty…
– Co ty tam wiesz o robocie – przerwał jej gwałtownie. – Porobiłabyś na kuchni w czterdziestu paru stopniach dziesięć, dwanaście godzin, non stop zapierdol na stojąco, tobyś wiedziała. Jakby ci weszła konferencja na sto, dwieście ludzi naraz, albo jak leci wydawka z karty na dziesięć stolików, każdy co innego zamawia, to co? – Zdarta płyta. Zawsze jego praca była ważniejsza, trudniejsza, on był biedniejszy, bardziej pokrzywdzony.
Usłyszała, jak pociąga łyk z butelki, choć bez tego wiedziała, że wypił.
Znała ten głos. – A jeszcze ci chuje będą pierdolić…
Tania zacisnęła zęby. To był moment, w którym powinna zakończyć rozmowę. Za chwilę Iwan zrobi się zbyt ckliwy i skoncentrowany na sobie albo jeszcze bardziej agresywny i zaatakuje ją, że przez nią psuje się ich małżeństwo. Nie chciała się bardziej dołować, miała dość własnych kłopotów. Już i tak pokazał, gdzie jej miejsce, niech sobie teraz dopije to piwo sam.
– Dobrze, masz rację. Idź już spać, Iwan, późno jest. Musisz rano wstać, lepiej, żebyś nie był zmęczony. – Standardowo pominęła to, że sama wstaje o godzinę wcześniej.
– Ja nic od nich nie chcę. Chcę tylko, żeby mi nie przeszkadzali pracować, a potem chcę się wyspać. W spokoju.
Słyszała to za każdym razem.
Przez całe swoje życie Johann Vogelkopf miał trudności z wysypianiem się i rano długo nie mógł dojść do siebie. Od dziecka prześladowały go niespokojne i dziwaczne sny, do których w końcu przywykł. Dziś przyśniło mu się, że siedzi na drzewie, a obok rozsiada się gruby rudy kocur z zieloną obrożą, którego widywał na podwórzu. Kocur patrzy na niego przenikliwie, prawie jak tamta kobieta, i uśmiecha się. Vogelkopf czuje się coraz niezręczniej, robi mu się niewygodnie, gałąź chwieje się i wrzyna w nogi.
Chciałby już zejść, czuje jednak, że gdyby zszedł, straciłby całą swą godność, okazałby słabość. Siedzi więc dalej, coraz bardziej ścierpnięty, i wcale nie jest mu do śmiechu, gdy gałąź nagle się łamie. Johann spada w dół, a kot odprowadza go wzrokiem, bezczelnie się uśmiechając… Rzeczywiście Vogelkopf spał niewygodnie i ścierpły mu nogi. Budzik zadzwonił trzykrotnie, podczas gdy on wciąż leżał w łóżku, zatopiony w półśnie, bardziej na tamtym świecie niż na tym. Obudził się w jeszcze gorszym nastroju, niż zasnął.
Ciężko mu się oddychało, a jeszcze ciężej myślało. Dlaczego przyśnił mu się ten dziwny element Alicji…?
Zmobilizował siły i wreszcie się podniósł. Było już po dziewiątej, a w dzień powszedni wstawał o ósmej trzydzieści. Antykwariat otwierał dopiero o jedenastej, ale rano potrzebował trochę czasu dla siebie. Udał się do łazienki i opłukał twarz zimną wodą, na wszelki wypadek nie patrząc w lustro. Nie był kobietą, mimo to nie lubił przyglądać się procesom starzenia. Uważał się za mężczyznę przystojnego, nawet jeśli jego lekko zgarbione ramiona nie były zbyt rozbudowane. Spore, ciemne oczy po austriackiej babce, Evie Grecie, zwracały uwagę płci przeciwnej, wiedział to. Przy jego obecnej kondycji były jednak podkrążone, wydawało mu się też, że pod wpływem przeżywanego napięcia zmarszczki na czole stały się wyraźniejsze. Wolał się nad tym nie zastanawiać.
Po porannej toalecie przeszedł do kuchni, gdzie nastawił kawę we włoskiej kawiarce. Z gotową filiżanką gorzkiej czarnej udał się do biblioteki i zasiadł w fotelu pod oknem. Zazwyczaj dochodził do siebie w ciągu godziny, jednak dziś potrzebował więcej czasu. Trochę czytał, trochę rozmyślał, wertował prasę z poprzedniego dnia, zajrzał do przedwojennego sennika. Musiał się ogolić i przygotować śniadanie, mimo to snuł się po domu bez celu. Wiedział, że rano powinien zjeść solidnie, żeby uzyskać energię na cały dzień, ale nie był w stanie. Pierwszy posiłek jadał dopiero wczesnym popołudniem w pracy. Przygotował więc – jak codziennie, dopóki trwał sezon – dwie kanapki z twarożkiem, sałatą, szczypiorkiem, rzodkiewką, ogórkiem lub pomidorem. Przez resztę roku szykował owsiankę, którą zalewał wrzątkiem na zapleczu antykwariatu. Dania obiadowe gotował dopiero wieczorem.
Wciąż wracało do niego to, co wyczytał w senniku – gruby, zadbany kot oznacza powodzenie i dostatek. Może powinien nieco lepiej traktować rudzielca z podwórka? Wrócił na fotel, zapadł się w nim i nawet nie zauważył, kiedy zaczął sobie wyobrażać, jak stoi na podwórzu razem z ową długowłosą, powabną kobietą o magnetycznym spojrzeniu i dokarmia koty, które tyją, połyskują i przynoszą mu szczęście. Siatka między podwórzem a placem w magiczny sposób zniknęła.
Zaraz. Vogelkopf powstrzymał marzenia i skarcił się surowo. Jak poważny, dorosły mężczyzna może sobie pozwolić na takie myśli?
Przecież to ta właśnie kobieta jest źródłem chaosu i cierpienia, jakie ostatnio na niego spadły. To ona wtargnęła nieproszona do jego życia i na jego podwórku karmi roznoszące choroby, bezpańskie koty. To ona śni mu się nocami i zajmuje myśli za dnia. To przez nią przestawił biurko bliżej okna i od tamtej pory nie zaznaje spokoju… Johann nagle podjął decyzję: dziś jest ten dzień, w którym raz na zawsze się z nią rozprawi. Tak, to już postanowione.
Pozostało przemyśleć strategię.
Po niemiłych telefonach od Iwana Tatianie wstawało się trudniej niż zwykle. Naprawdę nie lubiła, gdy przerzucał na nią frustrację z pracy i odbijał sobie na niej własne niepowodzenia. Ona nigdy w ten sposób nie postępowała. Nie sądziła, że ich życie powinno tak wyglądać, ale nie wiedziała, co z nim zrobić. Gdyby to od niej zależało, dawno wróciliby do domu. Chociaż może jej problemy rzeczywiście były trywialne? No bo na co miała się skarżyć? Że wcześnie wstaje i późno zasypia? On też. Że Kapuścińska traktuje ją w pracy jak śmiecia? On również tego doświadczał. Że nie ma przyjaciół i czuje się samotna?
Przecież sama zdecydowała o tym, że w Polsce będą mieszkać osobno…
Gubiła się we własnych myślach, nie wiedziała, czego pragnie ani o czym marzy. Nie miała pojęcia, co robi za granicą w otępiającej pracy sprzątaczki i dlaczego nie gra choćby jakiejś chałtury. We Lwowie była dość uznaną muzyczką. Z grania do kotleta mniej by było pieniędzy, wiadomo, jednak mogłaby od czasu do czasu pograć dla siebie – gdyby tylko chciała. Ale Tatiana znalazła się w takim momencie życia, w którym przestała chcieć czegokolwiek. Przestało jej zależeć albo może i zależało, tylko nie starczyło jej siły i poddała się. Zwłaszcza że coraz częściej odnosiła wrażenie, iż Iwan celowo wynajduje coraz to nowe sposoby na wbijanie ją w poczucie winy.
Bo Tania znosiła niewygody swojej pracy służącej i sprzątaczki, żeby czuć się mniej winna wobec Iwana. Całe życie czuła się winna, nawet kiedy nie miała sobie nic do zarzucenia. Tak jakby urodziła się z winą. Na nią praca też wywierała wpływ, ale przyjmowała to z pokorą i starała się zachować jak największy> dystans. Nie była jednak w stanie udźwignąć i własnej harówki, i tego, jak jej mąż zmienił się pod wpływem swojej. A jednocześnie sama winiła Iwana za to, że zaczęła pracować jako sprzątaczka. Jego szef poprosił, żeby znalazł kogoś „między swoimi”, a on zobowiązał się, że żona przyjdzie. Nie zapytał o zgodę. Nie musiał – i tak miała wyrzuty sumienia, bo po przyjeździe do Polski nie mogła znaleźć pracy jako muzyczka.
Może zrobił tak po to, żeby przywiązać ją do siebie, żeby nigdy od niego nie odeszła? Tylko jaki był w tym sens? W tej chwili widywali się ledwie raz w miesiącu. Początkowo jeździli do siebie na zmianę regularnie co dwa tygodnie, potem częściej przyjeżdżał on, a z czasem Tatiana w ogóle przestała go odwiedzać. Miał już swoją Kartę Polaka, z powodu której ściągnął ją do Polski, nie musiała ciągle stawiać się w warszawskich urzędach. Nie przeszkadzało jej to, nie chciała wiedzieć, co robi tam bez niej. Kiedy rozmyślała o przemijaniu, bała się głównie tego, że Iwan zawsze będzie miał za mało pieniędzy i ona nie zdąży przeżyć niczego pięknego. Obawiała się, że nawet nie zauważy, jak wszystko, co najlepsze, dawno zostanie za nią. To nie było życie, o którym marzyli, kiedy się jej oświadczał…
Nie widząc wyjścia z sytuacji, Tania odsuwała te myśli jak najdalej od siebie, ale wracały po każdej niemiłej rozmowie z Iwanem.
Przywykła do nich tak, jak przywyka się do rzeczy niezmiennych, do pluchy jesienią i mrozów zimą, do męża, który słucha i nie słyszy, patrzy i nie widzi.
Ubrała się mechanicznie, w to samo, co wczoraj, związała włosy czerwoną gumką.
Wyszła do pracy bez makijażu i żadnych myśli.
Johann Vogelkopf spóźnił się do pracy o cały kwadrans. Nigdzie nie mógł znaleźć skarpetki do pary, która najbardziej pasowałaby do spodni.
Wytrąciło go to z równowagi, ale założył wczorajsze, obiecując sobie, że poszuka zguby zaraz po powrocie do domu. Teraz musiał już wychodzić, bo nie wiadomo, czy kobieta nie pojawi się wcześniej. Musiał być gotowy.
Kolejne pół dnia spędził głównie na chodzeniu między witryną a oknem na zapleczu. Czuł się podenerwowany, ilekroć bowiem siadał na krześle, wydawało mu się, że słyszy miauczenie. W końcu wsparł się rękami o biurko i zamyślił się. Wszystkie jego aktualne kłopoty wiązały się z tym, że w przeszłości wykazał się męstwem i udaremnił włamanie do sąsiedniej kamienicy. Podobno kobieta mieszkała tam od pewnego czasu, chociaż nigdy przedtem jej nie zauważył. Przyszła do antykwariatu z Berezyńską, która aż trzykrotnie wypytywała go o szczegóły napadu. Berezyńska była najgorszą sąsiadką, o jakiej w ogóle mógł pomyśleć, i wtrącała się dosłownie we wszystko. Szczerze jej nie znosił, najbardziej za to, że prawie nie milkła. Wówczas też sama zreferowała nieznajomej przebieg wydarzeń. Kobieta niemal się nie odzywała, za to patrzyła na niego ze zbyt odważnym uśmiechem, który go niepokoił. Na to wspomnienie Johann przestraszył się jeszcze bardziej – rudy kot z jego snu naprawdę identycznie się uśmiechał!
W tej samej chwili wyobraźnia podsunęła mu obraz nieznajomej nachylającej się nad kocią miską. Próbował zwalczyć to wyobrażenie, ale było w wygięciu jej pleców coś, co go intrygowało i przyprawiało o lekkie łaskotanie żołądka. Uspokajał się, że przed tak ważnym zadaniem każdy by się denerwował.
W końcu nie chodziło tylko o niego, ale o dobro całej kamienicy oraz kamienicy obok, a być może nawet kamienic w kwartale. Przecież wystąpi nie tylko w swoim imieniu, ale wszystkich mieszkańców…
Poderwał się i szybko skrył za regałem. Nie mogła zobaczyć, że wygląda przez szybę. Poczuł nagłe uderzenie gorąca i już miał zawrócić z powrotem do biurka, kiedy przypomniał sobie, że wciąż nie otworzył antykwariatu. Wszedł drzwiami przez zaplecze i zapomniał otworzyć od frontu. Nie rozumiał, co się z nim działo. Głupio by wyglądało, gdyby tak siedział za biurkiem w zamkniętym pomieszczeniu. Natychmiast pomyślał o stratach, jakie generuje nieczynny interes, dlatego postanowił wziąć się w garść. Do tej pory nikt się nie dobijał, ale ktoś mógł z daleka zauważyć zamknięte drzwi i zawrócić.
Zdecydował, że nie warto w tej chwili otwierać. Chciał być w pełni przygotowany na rozmowę z tą kobietą, a jako człowiek odpowiedzialny nie mógł zostawić antykwariatu bez nadzoru i tak po prostu wybiec na zewnątrz. W dzisiejszych czasach nie można ufać ludziom, tyle się słyszy o napadach na kantory i punkty handlowe. Wyprostował się, wygładził ubranie, przeciągnął dłonią po włosach. Nabrał powietrza w płuca.
Równym i zdecydowanym krokiem wyszedł na podwórze.
Tania machinalnie nachyliła się nad najbardziej oswojonym kotem, żeby go pogłaskać. Całe przedpołudnie natrętnie krążył jej po głowie mąż, mimo że wcale nie miała ochoty o nim myśleć. Przygnębiało ją jego zachowanie, zaczęła go więc przed sobą usprawiedliwiać. Bo jak by nie patrzeć, Iwan nie był złym człowiekiem. Robił wszystko, czego od mężczyzny i męża można oczekiwać. Starała się go cenić i szanować, okazywała mu to najlepiej, jak umiała, i również wypełniała swoje małżeńskie obowiązki wobec niego, chociaż bez dawnej radości. „Gdyby mi tylko wystarczył taki, jaki jest, gdybym nie chciała niczego więcej…”, pomyślała.
Natychmiast poczuła ukłucie – i straty, i winy.
Iwan był wysoki, postawny, szeroki w ramionach, miał bladoniebieskie oczy i mocną szczękę. Zawsze się jej podobał.
Przypominał wikinga, a zanim zrobił się agresywny, bywał uroczo dziki i nieokrzesany. Chyba to, że był przeciwieństwem jej łagodnego taty, pociągało ją najbardziej. Na początku znajomości, kiedy byli w sobie zakochani, śmiała się, że w jego żyłach płynie krew Waregów, bo każda taka uwaga kierowała ich w stronę łóżka. Potem przestali w ten sposób żartować.
Nawet nie zauważyła, kiedy to się stało, po prostu stało się.
Jedenaście lat znajomości, osiem małżeństwa, z czego sześć przeżyte właściwie osobno. Teraz czuła tylko, że wyrósł między nimi mur ze zranień oraz banalnego przyzwyczajenia. Zrobiło jej się smutno.
Wyprostowała się i spuściła głowę. Wciąż jeszcze mieszkali razem, gdy w kuchni, gdzie pracował, pojawiła się ta nowa dziewczyna – twarda, silna, ironiczna. Wtedy zmienił się zapach, który przynosił na sobie, kiedy późno wracał. Nigdy go o to nie zapytała – dla niej wszystko w tamtym mieście pachniało obco. Obserwowała zdarzenia tak, jak ogląda się film. Po prostu przestało jej się chcieć go mieć przy sobie. Nie rozumiała tylko, dlaczego przestał ją szanować i zaczął zdradzać zaraz po tym, jak podjęła pracę sprzątaczki. Dla niego to wszystko robiła, dla wspólnego dobra w ten sposób pracowała, nie dla siebie…
Kiedy zrobiło się między nimi źle, pojechali na weekend do Krakowa. Trzymali się za ręce, a on snuł fantazje o tym, jak to kiedyś znowu będą idealnie żyć. Tak bardzo w to wierzył, jakby już się działo.
Pokazywał jej kolejne knajpy, w których szukał inspiracji dla tej swojej, którą kiedyś założy we Lwowie. W jednej mieli muzykę na żywo i szukali kelnerki. Od niechcenia odpisała numer. Odwrócił głowę w drugą stronę, może pomyślał, że się to przyda kiedyś, tam, we Lwowie.
Pokłócili się i wyjechała do Krakowa. Jako kelnerka wytrzymała trzy miesiące. Próbowała śpiewać z muzykami, ale fatalny akcent ją krępował, a z pękniętym sercem i tak nie dało się grać. Nie szukała więcej miejsca dla siebie, poddała się, zaczęła sprzątać domy i tak już zostało. W gruncie rzeczy mieszkanie na dwa miasta stało się kompromisem pomiędzy życiem na dwa kraje a mieszkaniem razem w warunkach, które ją unieszczęśliwiały, a jego drażniły i pogrążały w poczuciu winy. To pierwsze na pewno skończyłoby się rozwodem.
Teraz przynajmniej nie musieli patrzeć sobie w oczy, w których odbijała się niewypowiedziana pretensja: „źle mi tu” – „co ja ci na to poradzę?”.
On nie widział, jak Tatiana ze zmęczenia zaniedbuje swój wygląd, ona nie musiała się denerwować, że tamta kobieta jest atrakcyjniejsza.
Przestała się zastanawiać, tak było wygodniej.
Kobieta właśnie nachylała się nad kotem, próbując go pogłaskać. Nie widziała go. Jej czerwona, lekko spłowiała spódnica podciągnęła się, odsłaniając zgięcia kolan. Vogelkopf poczuł obezwładniający niepokój.
Świat wokół zwolnił, a potem zniknął. Johann nie wiedział, co się z nim dzieje. Miał objawy podobne do ataku paniki, a jednocześnie jakaś niewidzialna siła niosła go do przodu. Nigdy czegoś podobnego nie zaznał. Krok za krokiem zbliżał się do nieznajomej na coraz bardziej miękkich nogach. I mógłby tak kroczyć wieczność, by paść na kolana, objąć ją w talii i wtulić głowę w jej podbrzusze, lecz zatrzymała go siatka między podwórzami.
Oprzytomniał. Istniało prawdopodobieństwo, że miękkość w nogach została wywołana niespokojnymi snami i migreną, jaką odczuwał od wczoraj. Być może złapał kociego wirusa i najbliższy tydzień spędzi w łóżku. Koniecznie powinien zmierzyć sobie temperaturę.
W tej samej chwili, gdy Vogelkopf zdecydował, że zawróci, kobieta za siatką odwróciła się i go zauważyła. Wzdrygnęła się, jakby wyrwał ją z ciężkich rozważań. Wydało mu się, że jej twarz powlekają chmury, ale natychmiast uśmiechnęła się pogodnie. Przemknęło mu przez myśl, że jest zmienna, niestabilna, a może coś ukrywa i jest nieszczera – ale od razu o tym zapomniał. Jej uśmiech rozpromienił świat jak złocista tęcza ponad doliną ciemności, którą Johann właśnie przemierzał. „Naturalnie”, sprostował natychmiast w myślach, „to nie żadna tam dolina, tylko odrapane podwórze starej kamienicy”. Ale kobieta faktycznie była wystarczająco ładna, żeby dodać temu miejscu uroku. To wszystko przez ten kontrast.
– Dobry dzień – zawołała z wyraźnym akcentem, nad którym Vogelkopf nie miał czasu się zastanowić. – Widzu, pan takoż lubi kotów? Ja widziała, że czasto pan przez okno przygląda się.
Zdziwił się: zauważyła, że obserwuje jej poczynania? Przecież starał się być dyskretny. Dostrzegła jego obserwacje, a mimo to nie zaniechała karmienia kotów? Wydało mu się to podejrzane, ale o tym też natychmiast zapomniał. Wciąż był rozkojarzony i słyszał piąte przez dziesiąte. Mogła zresztą na tyle niepoprawnie używać polskiego, że zwyczajnie jej nie rozumiał. W tej chwili sprawiała wrażenie radosnej i trajkotała coś wesoło, prawdopodobnie po to, żeby go zmylić.
Jej głos przywołał wspomnienie smaku pierwszej prawdziwej czekolady, którą jako kilkulatek dostał od rosyjskiego oficera odwiedzającego jego matkę. Pamiętał to zaskoczenie i błogość rozlewającą się w ustach, a potem po całym ciele. Oficer mówił z podobnym akcentem. Johann mógłby leżeć na łące, pośród bzyczących owadów, z prawej strony rzeka, z lewej lekkie wzniesienie, jego głowa na jej brzuchu, a w ustach czekolada. Ona mówiłaby do niego, cały czas mówiła…
– …o, tamten. Prawda? – Spojrzała na niego wyczekująco, a on, nie wiedzieć czemu, przytaknął. – To ja cieszu się bardzo, to my u dwoch lubimo kotów. Moje imia Tatiana, pamiataje pan? Ja raz była u pana antykwariati. Można mnie mówić Tania.
Wyciągnęła rękę ponad siatkę, a on chwycił ją nieco gorliwiej, niż zamierzał. To go znowu otrzeźwiło, puścił jej ciepłą, delikatną dłoń i wyjąkał zawstydzony:
– Tak, t-to j-ja już m-muszę iść.
Odwrócił się i prawie pobiegł, nie dbając o godność.
Tatiana odprowadziła wzrokiem Wogelkowa; za każdym razem wywoływał niepewny uśmiech na jej twarzy. Widywała go niemal codziennie w jego ciasnym antykwariacie. Czuła się nieswojo, bo odkąd Berezyńska ich poznała, ewidentnie ją śledził. Czaił się w okienku na zapleczu, kiedy odwiedzała koty, a pewnego dnia przestawił biurko bliżej głównej witryny. Berezyńska aż zaniemówiła z wrażenia.
– Jak żyję, pani Tatiano, tak nic podobnego nie miało miejsca. No wiecie, żeby Wogelkow zainteresował się kimkolwiek poza sobą?
Alicja Berezyńska z kolei należała do tych osób, którym łatwo przychodziło interesowanie się innymi. Z pasją poznawała nowych ludzi, przekraczając wszelkie granice dyskrecji. Wysoka, korpulentna, ubrana trochę-bez-gustu-elegancko i na obcasie, nie miała najmniejszego problemu ze stawianiem niestosownych pytań albo komentowaniem czyjegoś zachowania zgodnie z własną interpretacją zdarzeń. Mieszkała w tym samym budynku co Wogelkow, wszystko o nim wiedziała i chętnie się tą wiedzą dzieliła. Pracowała w urzędzie miasta przy funduszach europejskich, z czego zwierzyła się Tani natychmiast po zapoznaniu. Po prostu zagadała Tatianę na ulicy, dosłownie miesiąc po tym, jak ta wprowadziła się do nowego mieszkania. Sprawę ułatwiał pokraczny miks yorka, z którym Berezyńska prawie się nie rozstawała. Wyprowadzała go kilka razy dziennie na spacery, głównie nosząc na rękach. Nigdy po nim nie sprzątała, a kiedy raz narobił na chodnik podczas rozmowy, kobieta, nie przestając mówić, odturlała odchody butem w mniej rzucające się w oczy miejsce.
– Ach, wie pani, Taniu, on takie maleńkie te kupki robi, przecież to zaraz zniknie, tylko deszcz poleje.
Początkowo Tatiana starannie unikała sąsiadki. Nie było to łatwe, bo Berezyńska zawsze znalazła sposób, żeby dopiąć swego. Zjawiała się w takim miejscu i o takiej godzinie, żeby na pewno spotkać osobę, z którą akurat chciała porozmawiać. Bez trudu wyciągała od Tani niechciane zwierzenia lub opowiadała o rozmaitych ludziach, których ona wcale nie znała. Tatiana wiedziała o Wogelkowie wszystko na długo przed tym, zanim kobieta pod byle pretekstem zaciągnęła ją do antykwariatu.
Po każdym spotkaniu Tania miała moralnego kaca, bo jasne było, że kobieta plotkuje nie tylko z nią, ale i o niej. Robiła to jednak z niewytłumaczalnym wdziękiem. Nie wydawała się złośliwa, tylko ciekawska, jakby słuchając opowieści obcych ludzi, czerpała z nich życiową wiedzę. Tania w niedługim czasie odkryła, że rozmowy z Berezyńską przynoszą jej ulgę – jak by na to nie patrzeć, była jedyną osobą, z którą chociaż trochę rozmawiała o sobie. Może i sąsiadka nie grzeszyła wnikliwością, ale była do bólu praktyczna i rzeczowa. Jej uwagi i konkluzje wydawały się racjonalne, a rady dało się łatwo zastosować. Ponadto zawsze szeroko uśmiechnięta Alicja Berezyńska posiadała umiejętność bagatelizowania największych nawet problemów, bo zwyczajnie nie uznawała trudów życia. Z sukcesem je wypierała, tak jak kupy swojego psa, powodując, że z czasem znikały same.
Zdaje się, że z tego właśnie powodu pozostawała skonfliktowana z antykwariuszem. Ten dla odmiany był tak oficjalny, jakby każda wykonywana przezeń czynność została podporządkowana wielopunktowemu regulaminowi. Tatianie wydawało się dziwne to, jak Wogelkow od spotkania w Finezji peszył się na jej widok, jak uciekał od okna albo szybkim krokiem zawracał, byle tylko nie spotkać jej na ulicy. Nie wiedziała, co ma zrobić, kiedy ukradkiem przyglądał się, jak karmi koty. Wcześniej w ogóle jej nie zauważał, mimo że już długo mieszkała naprzeciw.
Musiał być chorobliwie nieśmiały.
Tak jest, definitywnie poniósł klęskę. Nie tylko klęskę – został wręcz upokorzony. Sam nie wiedział, jak do tego doszło. Czy ktoś go zobaczył? Czy któryś z sąsiadów widział, jak wita się z tą, tą, jak jej tam… Tanią? Ruską! Jak mogło mu to umknąć, kiedy przyszła z Berezyńską? Może sąsiadka złośliwie to przed nim zataiła? Na pewno to Ruska, nosi radzieckie imię, a poza tym kto jeszcze mówi tak niegramatycznie?
W dzieciństwie nasłuchał się od swojej matki, że Rosjanki to bardzo niebezpieczne kobiety, drapieżne tygrysice pozbawione skrupułów, gotowe w każdej chwili zawładnąć naiwnym mężczyzną. Zdobywają go, wykorzystują, wyprowadzają wszystkie pieniądze i brutalnie porzucają. Może to nie przypadek, że kobieta pojawiła się w jego – samotnego mężczyzny z własną kamienicą i biznesem – życiu? Może zadając się z nią, rzeczywiście naraża swój majątek na szwank? Kto wie, jaką władzę nad mężczyznami posiadają te półdzikie kobiety? Może powinien wziąć pod uwagę przestrogi rodzicielki, która do śmierci pałała zajadłą niechęcią do Rosjanek, mimo że przyjaźniła się z kilkoma mężczyznami tej właśnie narodowości. A jeśli Tatiana jest szpiegiem?
Takie rzeczy się przecież zdarzają. Mogła być z Moskwy albo z Petersburga, wypyta ją przy okazji… Choć lepiej byłoby nie pytać… Albo właściwie powinien przepytać ją starannie. Dlaczego twierdzi, że on lubi koty? Wprost przeciwnie!
Johann odrzucił od siebie myśl, że został zahipnotyzowany – definitywnie nie wierzył w takie bzdury. Choć z drugiej strony czuł, że pod wpływem jej spojrzenia przestaje być sobą. Patrzyła mu w oczy pewnym siebie wzrokiem, jakby widziała go pod skórą, jakby znała wszystkie jego myśli. I cały czas się uśmiechała, jak ten kot ze snu.
Kpiła sobie z niego? Była bezczelna? Wyzywająca? Nie miał pojęcia, jak interpretować jej postawę. Jak miał się jej przeciwstawić, skoro przy niej zapominał języka w gębie?
Ocknął się z nieprzyjemnej gonitwy myśli, nieco ścierpnięty.
Siedział na krześle za ladą, a wokół panował lekki półmrok. W ogóle nie otwierał dziś antykwariatu. Nie był w stanie skupić się na pracy.
Dochodziła osiemnasta, pora zamknięcia. Wstał i wyszedł przez drzwi zaplecza do niewielkiego przedsionka, prowadzącego bezpośrednio na klatkę schodową. Kiedyś nie było tu przejścia, jednak za komunistów wydzielili kawałek przylegającej do antykwariatu stróżówki, w której mieszkał sąsiad Józefski. Stało się tak dzięki interwencji matki, która od tamtej pory aż do śmierci była z nim skłócona. Vogelkopf chwalił sobie takie rozwiązanie, bo choć przedsionek był tak zagracony, że człowiek ledwie się przezeń przeciskał, to umożliwiał korzystanie z antykwariatu – jak dzisiaj – bez konieczności otwierania go. Było to duże udogodnienie w święta albo podczas remanentów. Dawało też bezpośredni dostęp do śmietnika na podwórzu i chyba o to chodziło Józefskiemu najbardziej. Jego sprawa, przecież przed wojną wszystkie pomieszczenia na parterze wchodziły w skład kancelarii prawniczej dziadka Erika Klausa Vogelkopfa.
Na klatce ciśnienie skoczyło Johannowi gwałtownie. Drzwi na podwórze znowu były otwarte. Ze złością kopnął specjalny kijek, który je podpierał, i trzasnął nimi naprawdę głośno.
– Panie Wogelkow! Panie Wogelkow, drzwi! – natychmiast zaskrzeczała babcia Micia spod jedynki, jakby mało miał dziś przeżyć.
Babcia Micia nie była oczywiście babką ani jego, ani nikogo innego.
Tak się ją po prostu nazywało. Trzymała u siebie czarnego kota, którego co rano wypuszczała na klatkę schodową. Johanna to oburzało. Uważał, że skoro osobiście wywiesił ogłoszenie o zakazie wypuszczania zwierząt domowych bez opieki do części wspólnych budynku, to zakaz ten obowiązuje wszystkich, nawet staruszkę Micię. Także wielka kartka z napisem „Obowiązuje bezwzględny nakaz zamykania drzwi” nic nie dawała. Podobnie jak ta na drzwiach frontowych, nakazująca sprzątanie psich odchodów przed kamienicą. Nawet jeśli Berezyńska swoją jazgotliwą karykaturę psa zaczęła wyprowadzać pod sąsiednie budynki, Johannowi nadal zdarzało się w zamyśleniu wdepnąć w psią kupę. Jego – właściciela kamienicy – walka psychologiczna z mieszkańcami trwała. Nie zamierzał poddać się tak łatwo.
Każdego wieczoru babcia Micia uchylała drzwi do swojego mieszkania, ale jeśli o zmierzchu kota nie było, otwierała też drzwi na podwórze, podpierając je owym kijkiem. Vogelkopf zamykał drzwi, ilekroć tylko to zauważył. Cały czas miał nadzieję, że kot wreszcie gdzieś się zapodzieje, pójdzie sobie. Pragnął tego z całego serca. Ale gdy z kolei starucha go przyłapała, właśnie tak wołała swoim skrzekliwym głosem: „Panie Wogelkow!
Panie Wogelkow, drzwi!”.
Tym razem nawet na nią nie spojrzał.
Tatiana zawzięcie szorowała dno garnka, który spaliła Kapuścińska.
Kobieta, wsparta na kanapie o poduszki, okładała głowę zimnymi kompresami. Wczorajszy obiad, który miała odgrzać mężowi, leżał w koszu. Przed chwilą Tania zrobiła jej masaż karku – miał pomóc na migrenę. Chociaż to wcale nie była migrena, a zwyczajny kac.
Kapuścińska jednak z normalnym dla siebie dramatyzmem ciężko wzdychała, pojękiwała i użalała się nad sobą tak zbolałym tonem, że nie dało się tego wytrzymać. To był jej sprawdzony sposób, by skłonić Tanię do masażu.
– Pani Tatianko, pani to ma takie zręczne palce, od razu mi lepiej, jak tak nimi pani poczaruje. – Kapuścińska zaglądała jej w oczy przymilnie, wręcz kokieteryjnie. Zwracała się do niej „pani Tatianko” wyłącznie wówczas, gdy chciała czegoś, co wykraczało poza zwykłe obowiązki gotującej obiady sprzątaczki.
Oczywiście po każdym masażu dorzucała sute napiwki, ale nie dlatego Tania je wykonywała. Było jej żal kobiety i jej smutnego życia – nawet jeśli ta przez większość dni zachowywała się jak prawdziwa suka i okropnie traktowała swoją służącą. Było coś niezdrowego w ich relacji; coś z pogranicza litości i pogardy, które wobec siebie odczuwały. Nie raz i nie dwa Tania złościła się na swoją uległość wobec dominującej przełożonej, ale zaciskała zęby – chyba po to, żeby udowodnić swoją wytrwałość. Sprawiało jej satysfakcję to, że nie daje się złamać, czuła coś w rodzaju wyższości nad dawno połamaną przez los pijaczką.
Albo może chciała pokazać Iwanowi, że naprawdę ciężko pracuje, że wcale nie zabawia się w „sprzątanie domków bogaczom”? A on i tak z niczego nie zdawał sobie sprawy.
Wiedziała, że jest cenną pracownicą. Nigdy nie miała problemu z etatem sprzątaczki czy opiekunki, bo była chętnie i szybko polecana.
Parę miesięcy temu ktoś zarekomendował ją Kapuścińskiej, a ta zawłaszczyła Tatianę na wszystkie popołudnia. Od czternastej do dwudziestej, sześć dni w tygodniu Tania sprzątała, gotowała, robiła zakupy i była na jej posługi. Podawała wino i krem do opalania, blendowała zielone koktajle. Po dwudziestej Kapuściński wracał z pracy i wtedy jego żona wyganiała posługaczkę i wchodziła w rolę perfekcyjnej pani domu. Chyba nie wychodziło jej to najskuteczniej, bo nadużywała alkoholu i leków, po których spała do południa. Nie zawsze zdążyła doprowadzić się do porządku przed przyjściem Tatiany. Często była jeszcze w szlafroku i bez makijażu, niekiedy zakładała ciemne okulary. Zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, albo wprost przeciwnie – była wściekle nieznośna i wyżywała się na niej.
Po takich sytuacjach Tania rzucała się w wir pracy i jeszcze żarliwiej wykonywała swoje obowiązki. Wiedziała, że się nie zwolni. Wytrzyma, jak wytrzymywała do tej pory. Zatracała się w powtarzaniu mechanicznych czynności, byleby zagłuszyć niemiłe uczucia.
Kapuścińskiej okazywała swoje zranienie milczeniem, nie patrzyła jej w oczy, unikała bezpośredniego kontaktu. Kobieta udawała, że absolutnie nic się nie wydarzyło, chociaż doskonale wiedziała, kiedy przesadziła. Nagradzała Tatianę dodatkowymi pieniędzmi, oczywiście nigdy wprost. Pod byle pretekstem dorzucała zbędne, ale lekkie zadanie, w stylu: przestawić kwiatek z miejsca na miejsce, dokupić wodę czy zostać pół godziny dłużej do posegregowania zawartości którejś szafki, a potem od niechcenia rzucała stówę lub dwie na stół i przez kilka kolejnych dni dało się ją znieść. Do kolejnego wybuchu, po którym Tania znowu zatracała się w pracy. Pucowała garnki na tyle mocno, by w bąbelkach płynu do naczyń zobaczyć tęczę. Lubiła w te stany wpadać.
Rzeczywistość przestawała wtedy istnieć albo mieć znaczenie.
Samotnemu mężczyźnie nie jest lekko z takim bólem głowy, a być może z o wiele poważniejszą przypadłością, z jakąś nieznaną tropikalną chorobą, przyniesioną przez tę kobietę i roznoszoną przez jej koty…
Tania. Tania – cóż to za głupie imię? Tatiana brzmi o wiele lepiej. Tylko tak będzie nazywał karmicie… Yhę! Odkaszlnął, żeby zagłuszyć określenie „karmicielka kotów”, które automatycznie przyszło mu na myśl, i poprawił się – tak będzie nazywał sąsiadkę.
Otworzył przepełnioną lekami szafkę w kuchennym kredensie.
Trochę zalatywała nabywanymi w aptece bonifratrów ziołami i kroplami, ale co zrobić. Choć był niewierzący, ufał sprawdzonym, starodawnym recepturom. Zazwyczaj stosował medycynę naturalną oraz ziołolecznictwo, teraz jednak zastanowił się, czy nie powinien odwiedzić lekarza i poprosić o silny antybiotyk. Miał nadzieję, że kobieta nie wpędzi go do grobu.
Odkąd się pojawiła, odczuwał bolesne łomotanie serca, któremu towarzyszyły duszności. Bardzo się zaniepokoił, w jego wieku mogły zwiastować pierwsze symptomy zawału. Od kilku dni regularnie brał Biovital, a na noc popijał walerianę. Teraz wyjął paczuszkę proszków na ból głowy, podgrzał szklankę prawdziwego mleka, wsypał miksturę i dokładnie rozmieszał. Płyn był gorzki w smaku, ale skuteczny, w dodatku nie niszczył wątroby jak chemiczne preparaty. O wątrobę Johann martwił się szczególnie. Podejrzewał u siebie dziedziczną podatność tego organu na schorzenia, bo jego ojciec zszedł właśnie na wątrobę.
Wyjął termometr i zmierzył sobie temperaturę. Trzydzieści sześć i dziewięć! A więc zgodnie z podejrzeniami cierpiał na stan podgorączkowy. Jeśli to nie przejdzie, będzie musiał udać się do przychodni po antybiotyk. Stan podgorączkowy jest najgorszy, trzeba mu przeciwdziałać, zanim będzie za późno. Johann jak najszybciej położył się do łóżka, zawijając gardło szalikiem i wypijając jeszcze kilka rodzajów kropli i nalewek. Na temperaturę, na zapalenie gardła, jeszcze jedne zioła przeciwbólowe oraz na wszelki wypadek coś na wątrobę.
Przebudził się dość wcześnie. Zamglone strzępy snów wciąż przepływały przez jego głowę, leżał więc chwilę w beztroskim nastroju.
Nagle poderwał się i usiadł na łóżku. Stanął mu przed oczami ostatni tydzień: klęska rozmów z Tatianą, migrena oraz niewątpliwa choroba odzwierzęca. Poległ w zetknięciu z żywiołem kobiecym, nie sprawdził się jako przykładny obywatel, nie dopilnował swoich obowiązków i nie powstrzymał cudzoziemki przed dokarmianiem bezpańskich kotów. Jak w ogóle doszło do tego, że nawet się na ten temat nie zająknął? „Chociaż akurat jąkanie wychodzi mi znakomicie”, zakpił gorzko i aż wzdrygnął się na samą myśl o tym, jak jego matka komentowała zacinanie się. Była w tym bezwzględna.
Znowu obmacał sobie głowę, postukał się po plecach i klatce piersiowej, pokręcił głową w prawo i lewo, w tył i w przód. Wyglądało na to, że wszystko w porządku. Ból minął, choć mocno ściskało go w dołku. Może z głodu.
Postanowił nie zwlekać ze wstawaniem.
Tatiana wcale się nie wyspała. Zbyt miękki materac, który Iwan kupił do wynajmowanej przez nią kawalerki, nie służył jej kręgosłupowi.
Powinna kupić inny, ale wszystko miała tymczasowe i szkoda jej było marnować ciężko zarobione pieniądze. Tymczasowość rozciągnęła się na półtora roku, tyle że dla niej czas i tak stał w miejscu.
Usiadła na brzegu łóżka w samej koszulce i po raz pierwszy od dawna sięgnęła po leżącą obok harmonię. Oparła ją o nagie uda.
Przeszył ją znajomy dreszcz, jednak odstawiła instrument. „To głupie, żeby teraz grać”, pomyślała. Wstała i natychmiast usiadła z powrotem.
Przeciągnęła się, roztarła palce, ponownie złapała harmonię i zagrała kilka nut starej łemkowskiej pieśni. Dreszcze się wzmogły, teraz jednak były spowodowane zimnem. Tatiana naciągnęła kołdrę na plecy i nieśmiało zanuciła do harmoszki: „Pyjemo, pyjemo po dwa-try, po try dnia. Szto to za palunka, że ja od niej pjana”.
Kołdra zsunęła się jej z pleców, a ona zaśpiewała już pewniej: „Sztyry frajeroczky za sztoste wypyły? Za tebe Janiczku, że my tia lubyly”. Urwała.
Iwan nie znosił tej piosenki. Nie mógł ścierpieć, że żona gra lub śpiewa, zanim na dobre wyjdzie z łóżka albo kiedy się kładzie, przed samym snem.
A czy w ogóle lubił, jak grała? Może kiedyś, na początku, kiedy występowała na scenie, a on za każdym razem latał do niej z kwiatkami.
Potem, gdy odeszła od fortepianu i zanurkowała w etno, przestał ją cenić. Może dlatego, że go przy tym nie było – wyjechał po raz pierwszy do Polski. Może bał się, jak twierdził jej najbliższy przyjaciel Saszko, że straci kontrolę nad żoną? Odgoniła tę myśl. Iwan był zazdrosny o Saszę, to na pewno, ale może słusznie pilnował, żeby rozwijała swoją karierę fortepianową i nie rozmieniała się, jak powtarzał za babką Tamarą, na drobne.
Postawiła harmonię na podłodze, zerwała się na równe nogi i sięgnęła po tamburyn. Uderzyła nim kilka razy o dłoń i już była w łazience. No cóż, to było maleńkie mieszkanko, ale kręgosłup bolał mniej, kiedy tańczyła. Wczoraj do późna nie mogła zasnąć, bo znowu zaczęła zbyt mocno koncentrować się na własnym życiu. Na tym, że nie powinna tu być, w tych absurdalnych pracach, w tym mieście, ba, nawet w tym kraju. Czuła się w Polsce bardzo oddzielona od swoich prawdziwych potrzeb, wybita z wewnętrznego rytmu. Gdyby jednak wyjechała, ta decyzja zaważyłaby również na jej związku, a nad tym nie lubiła się zastanawiać.
„Dysharmonia”, pomyślała, potykając się boleśnie o swój ulubiony instrument. Dopiero teraz zauważyła, że zostawiła go niedbale na środku pokoju, kiedy łapała za tamburyn. Tak było z całym jej życiem: ciągle potykała się o najważniejsze dla siebie rzeczy. „Jakaś kara musi być”, skwitowała. Ból ją oprzytomnił, zmobilizował i zaczęła szybciej zbierać się do pracy. „Słowo się rzekło, kobyła u płota”, mawiali Polacy.
„Żona ma swoje obowiązki względem męża”, powtarzała babka Tamara. „Jest, jak musi być”, wzdychała mama. Życie Tatiany było bajką w porównaniu z innymi życiami. Dziś bolała ją głowa, bo wczoraj do późna płakała. Nie nad sobą, nad światem. Łyknęła tabletkę, drugą wrzuciła do torebki. Nie lubiła tego robić, ale było zbyt wcześnie, żeby ból rozłożył ją na resztę dnia. Punktualnie o siódmej musi być u Goszczyńskich, inaczej posypie jej się harmonogram.
Szósta trzydzieści to nie pora na roztkliwianie się nad sobą.
Johann Vogelkopf sumiennie wykonywał swoje obowiązki, tego był nauczony od dziecka. Od przedwczesnej śmierci ojca, kiedy został sam z matką, wymagano od niego samodzielności i zaradności. Tata nigdy nie był zbyt pomocny w domostwie, ale po jego odejściu na barki Johanna spadły nowe powinności. Głównie dlatego, że mama częściej i na dłużej wychodziła. Wcześniej też pracowała w urzędzie miasta, ale około szesnastej była już w domu i mały Johann nie czuł się tak bardzo opuszczony. Potem zaczęła wracać o różnych godzinach i znikać do późna wieczór albo i na noc. Denerwowało ją, że syn jest „kopią ojca” i „do niczego się nie nadaje”, postanowiła więc zrobić z niego prawdziwego mężczyznę. Kazała mu dorosnąć i wspierać kobiety jak należy. Wtedy to nauczył się prać, sprzątać i gotować, za co w dorosłym życiu był jej wdzięczny.
Odpowiedzialność, którą za młodu wpoiła mu matka, przekładała się również na to, jakim był obywatelem. Aktywny i nieobojętny, reagował za każdym razem, gdy należało zadbać o dobro nie tylko swoje, lecz także wspólne. Dlatego ani chwili się nie zastanawiał, gdy tuż przed Nowym Rokiem przyłapał złodzieja na gorącym uczynku.
Tamtego dnia prawdziwie się zaczytał. Zanim zauważył, nastało popołudnie i zapadł zimowy zmrok. Do zamknięcia antykwariatu została może godzina. Vogelkopf podniósł się, zrobił kilka przysiadów i rozprostował kości. Nastawił herbatę, wrócił za biurko, otulił nogi pledem i otworzył kolejną książkę. Nie wciągnęła go jak należy. W efekcie zasnął i przespał godzinę zamknięcia. Musiało mu się coś przyśnić, bo ocknął się przerażony, że matka nakryje go na zaniedbywaniu obowiązków. Zawsze wstydził się drzemki w godzinach pracy, dlatego wrócił do siebie i w ramach rekompensaty do późna segregował zaległe papiery. Dobrze po północy wstał do toalety, gdy zauważył podejrzany ruch w oknach po drugiej stronie ulicy. Wzbudziło to jego natychmiastową czujność. Schował się za firanę i wytężył wzrok. Niewiarygodne, właśnie odkrył włamanie!
Nie namyślając się długo, wyskoczył z domu i popędził na trzecie piętro kamienicy naprzeciw. Przeskakując po dwa stopnie – zupełnie jakby wciąż był gibkim trzydziestoparolatkiem – dosłownie zderzył się ze złodziejem. Ten wynosił z mieszkania laptopa i drobniejsze przedmioty wrzucone do worka na śmieci. W wyniku zderzenia rabuś upuścił łup, stracił równowagę i zaczął spadać po schodach. Zaklął i nagle zamilkł.
Przez krótką chwilę Johann stał sparaliżowany myślą, że właśnie zabił człowieka. Już miał uciekać, kiedy jedne z sąsiednich drzwi otworzyły się i stanęła w nich starsza pani, głośno krzycząc: „Ratunku, złodzieje, bandyci, ratunku!”. Zebrał się tłum, każdy żądał wyjaśnień.
Ktoś zadzwonił po pogotowie, ktoś na policję. Okazało się, że włamywacz potłukł się wprawdzie porządnie, złamał prawą rękę i stracił trzy zęby, ale żył.
Vogelkopf został bohaterem. Okoliczni mieszkańcy odwiedzali jego antykwariat, składając gratulacje i domagając się szczegółowego opisu zdarzenia. Nic dziwnego, w końcu mówiło się o nim na całej ulicy, a nawet wspomniano go w lokalnej prasie. Nikomu oczywiście nie wyjawił, że złodziej został pokonany przypadkiem. Nie kłamał też, że ujął go w jakiś brawurowy sposób. Po prostu pomijał fakt przypadkowego zderzenia, pozwalając słuchaczom domyślać się, że celowo wpadł na włamywacza. Poza tym zachowywał się bardzo skromnie.
Monika, właścicielka uratowanego sprzętu, przyniosła mu kwiaty i świąteczne ciasto. Uważał, że to niepotrzebne, bo tylko spełnił swój obowiązek, jednak kobieta z wypiekami na twarzy nieustannie mu dziękowała, nie mogąc nadziwić się jego odwadze. Okazało się, że uratował mienie własnej klientki. Przychodziła niekiedy do antykwariatu i długo szperała po regałach, z rzadka coś kupując. Od włamania zaczęła przychodzić znacznie częściej. Na tyle często, że zdążył się jej dokładnie przyjrzeć. Była leciutko piegowatą blondynką w okolicach czterdziestki o prostych, sięgających nieco za ramiona włosach. Zaobserwował, że jest wąska w biodrach i ma dość wątłą postawę, a jego matka twierdziła, że tak zbudowane kobiety mają problemy z ciążą i porodem. Nie była szczególnie atrakcyjna, ale miała coś interesującego w twarzy. Być może odrobinę za duże okulary, które nieustannie poprawiała palcem, sugerowały, że jest inteligentna.
Dowiedział się, że jest redaktorką, mieli więc sporo wspólnych tematów, i mimo że nie podzielał jej entuzjastycznego nastawienia do literatury popularnej ani do sprzedaży książek w internecie, nawet lubił te ich pogawędki. Do tego z czasem zaczęła przynosić mu zdrowe obiady.
Był zadowolony z takiej adoracji.
Iwan przyjechał w doskonałym nastroju, dawno go takiego nie widziała.
Powiodło mu się w pracy, pochwalili go, pomachali przed nosem obietnicą podwyżki. Znowu zaczął opowiadać swoją bajkę o tym, co będą robić po powrocie do Lwowa, jak ułożą sobie życie, że będą funkcjonować jak normalne małżeństwo, z własną knajpą, biznesem, dziećmi.
Zawsze lubił te fantazyjne opowieści. Początkowo Tatiana przyjmowała je entuzjastycznie, jednak czas mijał, a Iwan odwlekał powrót. W ostatnim roku zaczął się nawet zastanawiać, czy nie przenieść się dalej od Ukrainy, może do Niemiec albo Norwegii. W Norwegii dobrze płacili za pracę w gastronomii. Przestała go przed tym powstrzymywać. Paradoksalnie, choć cały czas planował powrót „na swoje” i wszystkie pieniądze inwestował we Lwowie albo w to, co zabierze do Lwowa, z nich dwojga to właśnie on skłonny był nie wracać.
Tania miała znacznie skromniejsze ambicje: pragnęła tylko odzyskać wewnętrzną równowagę i ponownie zobaczyć jakikolwiek sens w swoim życiu. Na obczyźnie mogło jej się to nie udać. Chciała być dobrą żoną, ale nie mogła dłużej słuchać tego, co opowiadał. On więc gadał, a ona myślała o czymś innym.
W tym roku kończyła trzydzieści dziewięć lat i czuła się coraz bardziej zmęczona wygnaniem. Nie została stworzona do samotności.
Ponad dwa lata spędzone poza domem, z dala od bliskich, w szarpanej relacji z Iwanem, wycieńczyły ją. Iwan nie był zżyty z rodziną, ale ona do swojej była bardzo przywiązana. Tęskniła za mamą, tatą, ukochaną babcią Marysią, która mogła odejść w każdej chwili, przyjaciółmi. Czasem brakowało jej nawet nieznośnej siostry Leny. Tatiana odwiedzała ich co parę miesięcy, ale to nie wystarczało – jeszcze bardziej chciało jej się płakać, szczególnie gdy pakowała się do Polski. A przecież brakowało jej nie tylko ich, lecz także tego, kim tam była, co robiła i jak sama ze sobą się czuła. Najbardziej tęskniła do dawnej siebie w swoim prawdziwym życiu. Bo to tutaj, w Polsce, z mężem w innym mieście i z pracą służącej, czuła się nieprawdziwie.
Co by zrobiła, gdyby Iwan ponownie postawił ją przed faktem dokonanym i oświadczył, że rusza dalej na Zachód – pojechałaby z nim czy z ulgą wróciła do rodzinnego miasta? Raczej nie miała wątpliwości.
Bo kiedy rzeczywistość jej dopiekała, a przed oczami stawała przerażająca wizja tego, jak Iwan wlecze ją za sobą po świecie, coraz dalej od Lwowa, muzyki, przyjaciół, rodziny – od siebie samej – przestawała wierzyć, by kiedykolwiek zgodził się na powrót. Saszko, który znał ją od podstawówki, twierdził, że Iwanowi chodzi wyłącznie o jego wizję, o to, żeby spełniały się jego marzenia. Przyjaciel przekonywał ją, by wróciła do Lwowa, do śpiewu i muzyki: „Zobacz, Tańka, co z tobą zrobił, no zobacz…”, powtarzał prawie przez łzy.
„Zmusza cię do pracy, której nienawidzisz, i jeszcze ci wmawia, że to dla twojej korzyści. Zawsze taki był”…
Siedziała na łóżku obok gadającego Iwana, głucha na to, co mówi, jakby była oddzielona szybą od niego i całego świata. Nawet nie skomentowała jałowych wyobrażeń męża na temat spodziewanego awansu. Zdenerwował się i obraził o to, że w niego nie wierzy, że czego by nie robił, ona podcina mu skrzydła.
Tatiana zacisnęła usta i nic nie odpowiedziała. W tej chwili nie bolała jej ta okropna samotność, w której ją zostawił, miała tylko wrażenie, że jest kompletnie pusta w środku. Tak jakby cała zniknęła, jakby jej nie było, jakby nie wiedziała już, kim jest. Ot, wegetowała między zdarzeniami i czekała na ich zmianę. To prawda, że posadę sprzątaczki i posługaczki przyjmowała z pokorą, czuła się za to wyzuta z radości do tego stopnia, że nie chciało jej się wstawać z łóżka. Na początku po przyjeździe do Polski często i dużo płakała, teraz nawet na to nie miała siły. Po prostu wychodziła do pracy, wracała z pracy, wychodziła do pracy, wracała z pracy. Brakowało jej tego, co kocha, w czym się spełnia – grania. Prawie zapomniała, jakie to uczucie, zostały po nim tylko zesztywniałe palce i coraz większa dziura w sercu.
Spełniał się za to Iwan. Wyraźnie to teraz podkreślał. Mimo narzekania, że w swojej restauracji przy czterogwiazdkowym hotelu nie może awansować na drugiego sous-chefa, pracę miał jak z marzeń. Po co miała go słuchać, skoro cały wieczór gadał o jednym i tym samym: że może wreszcie awansuje, w końcu dostał pochwałę od samego dyrektora hotelu. Jaki jej się teraz wydawał śmieszny i dziecinny – przecież to nie dyrektor decyduje o awansie na kuchni i Iwan o tym wiedział. Nie przeszkadzało mu to w snuciu fantazji; rozłożył się na łóżku z piwem i opowiadał starą śpiewkę o tym, jak to będzie, kiedy już zarobi naprawdę dużo pieniędzy.
Jak chłopczyk, który przed snem podróżuje plastikową rakietą na odległą planetę.
– Dobry dzień, panie Janku! – zawołała Tatiana na widok Vogelkopfa.
– Jak się pan dzisz ma?
Antykwariusz nachmurzył się. Od dawna już przedstawiał się swoim rodowym nazwiskiem. Odkąd przestał myśleć o sobie „Jan Wogelkow”, a zaczął „Johann Vogelkopf”, poczuł się ze sobą dobrze. W swoim książkowym świecie, pomiędzy ludźmi oczytanymi i obytymi, również funkcjonował pod niemieckim nazwiskiem. Janem Wogelkowem pozostał wyłącznie w urzędach oraz dla osób pokroju Berezyńskiej, co to nie potrafią uszanować woli drugiego człowieka.
Tatianie jednak przedstawił się jako Johann Vogelkopf dopiero podczas trzeciego spotkania, jakoś wcześniej nie nadarzyła się okazja.
Dlatego kobieta zapamiętała nielubiane przez niego polskie imię.
Zapewne wynikało to z faktu, że zapoznał się z nią później niż Berezyńska. Straszny błąd. Za każdym razem, kiedy otwierał usta, żeby zwrócić jej uwagę, brakowało mu śmiałości. Mimo upokorzenia, jakie odczuwał, było coś rozbrajającego w jej melodyjnym, wschodnim akcencie. Niekiedy wyobrażał sobie, w jaki sposób mogłaby zaciągnąć „panie Johannie”; niezbyt mu wychodziło, mimo że bardzo pragnął to usłyszeć. Dziś wreszcie z siebie wydusił:
– Tak, yhm, p-przypominam, ż-że w rz-rzeczywistości n-na-zywam się J-Johann Vogelkopf.
Od razu zareagowała:
– Ach, bo pana dziadki z Germanii są, ja słyszała. To musi być ciekawo, skąd oni tutaj? – spytała, uważnie patrząc mu w oczy. Pewnie dowiedziała się od sąsiadów. Czyżby o niego wypytywała?
– Och. – Lekceważąco machnął ręką. – T-to bardzo d-dłu-ga historia. Z-zapewne kiedyś p-pani opowiem. – Dobrze się poczuł z tym jej zainteresowaniem.
– Ale co pan taki tajemniczy, proszu zaraz opowiadać.
Stali właśnie na podwórzu. To znaczy on stał na podwórzu, ona za siatką na placu po wyburzonej kamienicy. Ona karmiła koty, on przyszedł „skontrolować sytuację”, jak to nazywał. Przeliczył sztuki, przyjrzał się, w jakim są stanie oraz na ile mogą zagrażać zdrowiu i życiu ludzi. Naturalnie nie powiedział jej tego. Nie była, zdaje się, zbyt bystra, skoro do tej pory się nie domyśliła.
– T-to doprawdy n-niezwykle skomplikowane, n-nie starczyłoby n-nam czasu. – Uśmiechnął się tajemniczo. Odpowiadała mu taka kokieteria. Poprawił guzik pod szyją, bo nagle zaczął go uwierać.
– Nu, dobrze, pan nie chcesz opowiedzieć, to ja opowiem – rzuciła prostolinijnie. – Ja się urodziła we Lwowi. Mój dziaduś należał do greckokatolickiej Cerkwi, w młodości nawet chciał ksiondzem zostać. Przed wojną przyjechał tu, do Krakowa, studiować, ale w wojnu spotkał moju polsku babu, lwowianku, mówił, że najpiękniejsza była u całemu Lwowi! – Roześmiała się, a on za nią. – A potem przyszli Sowieci i tak się skończyło. W Sybirze. Zasłali go, on był polityczny więzień zaraz po tym, jak nas „oswobodzili”, wie pan, jak to było. Nu, i zresztą już nie było Cerkwi, Stalin zakazał. I moja polska teta Stefa też była uwięźniona za opozycju. Ot i tak.
Vogelkopf spojrzał na nią uważnie: czyli pochodzi z ukraińskiej nacjonalistycznej rodziny. Postanowił zastanowić się nad tym później, tymczasem powiedział tylko, że jego korzenie to niemiecka rodzina prawnicza, przybyła z Lipska i Wiednia, a osiadła w Podgórzu. Nic więcej nie zdołał tego dnia wyjaśnić, bo na podwórze z przepełnionym koszem nieposegregowanych śmieci wyszedł student, który od niedawna wynajmował jedno z jego mieszkań. Johann Vogelkopf natychmiast wszedł w rolę właściciela kamienicy i przybrał surowy ton:
– D-drogi p-panie, w n-naszej kamienicy o-obowiązują ścisłe z-zasady s-segregacji śmieci. P-Proszę w-wyrzucać je do p-prawidłowych k-kubłów, to w-wykluczone, żeby w d-dwu-dziestym pierwszym w-wieku nie w-wiedzieć nic o s-segregacji.
Zerknął ukradkiem na Tatianę. Przyglądała się całej scenie z pewnym, jak mu się zdało, rozbawieniem. Sprowokowało go to do dalszego działania. Zmusił studenta, żeby faktycznie posegregował śmieci z kosza, wrzucając je do odpowiednich pojemników. Potem szybko się pożegnał i odszedł, ucinając dalszą rozmowę z Tatianą. Nie spodziewał się zresztą, żeby musiał mówić coś więcej.
To, co usłyszała, wystarczyło, żeby zrobić na niej wrażenie.
Mimo że nie miała na to ochoty, Tatiana coraz częściej rozmyślała o swoim życiu. Przyczynił się do tego również Wogelkow, który – nawet jeśli się w niej kochał – traktował ją z góry. Nie podobało jej się, że cały czas czuła się gorsza; nie zasłużyła na to, choć irytowała ją własna bierność. Coś powinna zrobić. Ale co? Nie miała nawet z kim tego przegadać. Leżała na za miękkim materacu Iwana i patrzyła w poczerniały sufit, którego mąż nie chciał jej pomóc pomalować.
Oddalili się od siebie na tyle, że straciła resztki oparcia i zrozumienia. Kiedyś było inaczej. Kiedyś, na początku znajomości, Iwan potrafił dostrzec w Tatianie jej niezwykłą wrażliwość. Nazywał ją swoją nimfą i uwielbiał za to, kim była. Zanim się oświadczył, przez dwa lata przychodził z kwiatami na wszystkie jej koncerty i wystąpienia. Nie zauważyła pułapki – Iwan wydawał się taki uprzejmy, zapobiegliwy, dbał o nią. Wydawało się, że ceni jej karierę, w dodatku z miejsca został zaakceptowany przez rodzinę. Nawet surowa babka Tamara, która nie tolerowała żadnego z jej wcześniejszych chłopaków, podczas niedzielnych obiadów gorliwie częstowała Iwana ulubioną wódką Moskovskaya. Obejmowała go za szyję, nie dowierzając, że Tatiana mogła tak szczęśliwie trafić. Przecież ta dziewczyna nic nie wie o życiu, niczego nie potrafi, taka dziecinna, same głupoty w głowie!
Tyle razy Tania miała ochotę wstać i wywrzeszczeć starej w twarz, co o tym sądzi, ale tylko przełykała upokorzenie. Tak się robiło w rodzinie babki: każdy każdego obrażał i poniżał przy byle okazji. Poza mamą. Mama siedziała cicho ze spuszczoną głową i udawała, że nie słyszy. Może tato coś by powiedział, ale od lat nie przychodził do teściowej na obiady. Iwan twierdził, że Tania przesadza, bo on kocha ją taką, jaka jest, że babka jest starej daty, a one wszystkie tak mają. Tyle że jej druga babcia, Marysia, starsza od Tamary o całe dziesięć lat, zdecydowanie tak nie miała.
Po obiadach u Tamary mama obejmowała ją mocno i szeptała do ucha: „Pamiętaj, Taniusza, że masz być szczęśliwa”. Ale czym było szczęście? Tania bezskutecznie próbowała znaleźć odpowiedź na to pytanie. Po tych dwóch latach znajomości coś się w jej relacji z Iwanem zmieniło, spowszechniało i rozluźniło. Ich „chodzenie” powolutku zaczęło zmierzać ku rozejściu się w swoje strony – ale wtedy przyniósł pierścionek i na kolanach oświadczył się przed całą rodziną. Były brawa, uściski i gratulacje, podczas których nad niczym nie zdołała się zastanowić. Skończyła trzydzieści lat i od dawna pytano ją o męża. Data ślubu od razu została wyznaczona, a oni zamieszkali razem.
Pamiętała, że przez ten rok narzeczeństwa byli tacy szczęśliwi…