Tatko - Izabela Tumas - ebook

Tatko ebook

Izabela Tumas

5,0

Opis

Z drugiego końca kraju do Miasta na B. trafia Tatko.

To znaczy jeszcze nim nie jest, jeszcze może zdobywać świat, jeszcze kartkuje scenariusz życia, na marginesach dopisując sobie pomysły, nowe postaci do obsady.

 Co on chce napisać? Nie jest biegły w pisaniu, za to umie działać. Intuicyjnie tworzy więc zarys akcji, zgrabnie ją rozwija, wyzwala perypetie, a na punkt kulminacyjny wręcz się wspina, żeby być jeszcze bardziej widocznym. Taki jest ten Tatko. A potem już szybki finisz w oczekiwanym przez wszystkich rozwiązaniu. Czy to on napisał dramat – czy to dramat wziął sobie go za bohatera?

 Postaci poboczne starają się nadążać, ale czy to łatwe – być ciągle w biegu? Zmęczone, zwolniły nieco, żeby słowa i czyny zapleść w całość. Dopisały didaskalia.

 I Wy je właśnie przeczytacie.

(od Autorki)

 

Mocny, poruszający debiut.

Olga Wróbel, „Kurzojady”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (9 ocen)
9
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JustynaNowakowska

Nie oderwiesz się od lektury

Debiut, a jak dobrze się czyta! Swieżynka. Jeszczeciepłaz półki zdjęta. Śmiałomogępolecić, choć to trudna lektura. Jeśli ktoś czytał książkę pt "Mireczek" Aleksandry Zbroi, to ten klimat, tematyka. Gdy chwalę, to myślę o formie, dobrze i swobodnie tworzonych zdaniach, kropkach, przecinkach itp. Gorzej z treścią, bo ta dla odróżnienia jest bardzo przykra. Książka przytłacza, ściąga w depresyjne nastroje, psuje dzień. Tematem jest spartolone życie. Typowo po polsku strumieniami leje się alkohol pod każdą postacią. Z pokolenia na pokolenie topi się w nim każdy, bo nie tylko ten co chleje, ale wszyscy po kolei z dziećmi włącznie. Alkoholizm jest chorobą, jest patologią rodzinną. Jest bagnem i szambem. Niszczy na zawsze i nieodwracalnie, bo najlepsza terapia nie wymaże z pamięci zła, jakie płynie w alkoholu. Główne postacie książki- Leon, Celina, Mała. Leon jest aljoholikiem, pije za dziesięciu. Przepuszcza kasę na alkohol, taksówki, prezenty dla innych, zdradza. Celina jest zastraszoną i...
00
Balijka1976

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam można powiedzieć jednym tchem. Smutna, bolesna, ale w zakończeniu zobaczyłam światło.
00
Kasiabienias

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna.
00

Popularność




Moim Najbliższym

Książkę poświęcam również pamięci:

Babci,

Doroty Terakowskiej,

która namawiała mnie do jej napisania

Kim jesteśmy, to nie znaczy, czego doświadczyliśmy, przez jakie radości, troski, rozpacze przeszliśmy, przez jakie marzenia, pragnienia, niespełnienia, rozczarowania, zawody. Lecz na ile to wszystko przybliżyło nas do zrozumienia, czym jest nasz los. Los nie jest nam bowiem dany z tytułu urodzenia, dane nam jest tylko życie. Los natomiast to zdolność wyobrażenia sobie naszego życia w wymiarach przeznaczenia. A to bardzo trudne i może nie każdego na to stać.

Wiesław Myśliwski Ostatnie rozdanie

Koniec

Grób był pusty, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. W miejscu, gdzie trzy dni wcześniej pochowano urnę z jasnego drewna, teraz ziała dziura. Mała patrzyła na to ze zdumieniem, aż opadła jej dolna szczęka. W pewnym momencie pomyślała, że musi teraz idiotycznie wyglądać i szybko zamknęła usta.

Nie bała się – był środek dnia, w zasięgu wzroku kilka osób odwiedzających bliskich, a w oddali ekipa cmentarna przygotowująca miejsce na kolejne ciało. Była raczej pełna podziwu, że kolejny raz wywinął numer. I to jaki – pośmiertny! Na szczęście też już ostatni.

– Panowie! Możecie tutaj przyjść? Chyba ktoś wykopał mi ojca!... – krzyknęła do grabarzy, kiedy minęło pierwsze odrętwienie.

Facet w roboczym ubraniu podszedł z ociąganiem, a potem wsparł się na łopacie i zaskoczony wpatrywał w zagłębienie.

– No… Różne rzeczy widziałem, ale czegoś takiego jeszcze nie. Rzeczywiście, wygląda podejrzanie...

Włożył łopatę w dół i sprawdził, jak głęboko sięga ubytek. Ponad ziemię wystawała tylko końcówka drewnianego styla.

– U nas spokojny cmentarz, nigdy nic takiego się nie zdarzyło – powiedział bardziej do siebie, niż do Małej, a potem krzyknął do kolegów:

– Ej! Cho no tu który!

Kolejny robotnik w kombinezonie utytłanym ziemią i cementem stanął nad wąskim grobem ściśniętym między okazałymi pomnikami z marmuru.

– Zapadło się – zawyrokował. – Często się zdarza, ale tutaj wygląda spektakularnie…

Mała spojrzała na mężczyznę. „Spektakularnie” – dawno nie słyszała tego słowa, które w ogóle tu nie pasowało. W ustach kogoś, kto trudni się grzebaniem zmarłych, zabrzmiało bardziej niż dziwnie.

– Kop! – rzucił do niego ten, który przyszedł jako pierwszy, widocznie szef ekipy.

Szpadel zagłębił się w jamie lśniącej czernią. Obok grobu powoli rosła górka ziemi. Robotnik wydobywał na powierzchnię kolejne jej partie, wciąż nie napotykając na opór.

Oczyma wyobraźni Mała widziała już dookoła czerwoną taśmę, policję i prokuratora, może nawet ekipę w białych wdziankach i żądnych sensacji fotoreporterów z brukowców, ale nagle szpadel stuknął o coś i nie dał wbić się głębiej. Usłyszała, że z ust szefa grabarzy cicho uchodzi wstrzymywane do tej pory powietrze.

– No, jest… – powiedział z ulgą.

Ten, który kopał, odgarnął jeszcze trochę ziemi i oczom wszystkich ukazała się jasna deska i fragment metalowego zdobienia.

Mała zawsze mówiła szybciej niż myślała, co bywało pomocne, ale i kłopotliwe. Z wiekiem nabrała też przekonania, że nie ma prawa zabierać nikomu cennego czasu, dlatego teraz też nie chciała niepotrzebnie przedłużać tej dziwnej sytuacji. Skinęła więc tylko głową, mówiąc:

– OK, można zasypywać.

Dopiero w domu, na chłodno, zaczęła jeszcze raz wszystko analizować. Pomyślała, że urny z prochami ojca wcale nie musiało tam być. Grabarz dokopał się tak głęboko, że może trafił na trumnę ciotki pochowanej w tym miejscu kilka lat wcześniej. Nigdy jednak tego nie zweryfikowała.

I tak ojcu, który dokończył żywota, znowu udało się gdzieś wyrwać. Tym razem na wieczny niepowrót.

Mała się pojawia

Historia Małej zaczyna się, kiedy wiszący w powietrzu pył i smród w tym regionie były tak gęste, że można je było niemalże złapać dłonią i zakręcić wokół szyi jak powróz. Biała koszula założona rano już w południe nadawała się do prania: na mankietach i kołnierzyku szybko pojawiały się ciemne obwódki brudu. Taką cenę trzeba było płacić za wiele miejsc pracy w wyrosłych tutaj pod koniec poprzedniego wieku hutach i kopalniach. Zdawało się, że są nieśmiertelne i już na zawsze wrosły w krajobraz. Ich powolne dogorywanie przypadnie na czasy, kiedy Mała będzie wchodziła w pełnoletniość.

Urodziła się nocą pewnego zimnego dnia wczesnej wiosny. Kiedy pierwszy raz włożono ją w ramiona matki, Celina zobaczyła główkę pokrytą jasnymi włoskami, a nad czołem córeczki dojrzała długi, czarny włos.

– To dobry znak, na szczęście – powiedziała głośno i pocałowała dziewczynkę w to miejsce.

I tak, bezwiednie, wypowiadając do noworodka właśnie te słowa jako pierwsze, ochroniła go przed konsekwencją złych słów rzuconych kilkadziesiąt lat wcześniej na mokrym od deszczu kartoflisku. Brnęła przez nie kobieta z wielkim brzuchem. Przed nią, zgrabnie przeskakując nad grudami śliskiej ziemi, do swojego domu wracał przyszły dziadek Małej, teraz jeszcze młody i w pełni sił. Oznajmił właśnie w ziemniakach, że nie chce kobiety ani tego, co nosi pod sercem, bo za miesiąc żeni się z Marcjanną.

– Niech będą przeklęte wszystkie kobiety w waszej rodzinie! Tak, jak jestem przeklęta ja, którą kochałeś, a teraz nie chcesz. Niech nie zaznają szczęścia w miłości i cierpią z mężczyznami, jak ja cierpię przez ciebie!!! – krzyczała do oddalających się pleców mężczyzny.

Chciała iść za nim i prosić o zmianę decyzji. Była pewna, że zdołałaby go jakoś przekonać, ale buty grzęzły jej w błocie, wsysały jak bagno, brzuch ciążył, a szerokie spódnice krępowały ruchy. Nie wiadomo, czy bardziej ze złości i żalu na swoją niemoc w tym momencie, czy też z nienawiści do całego świata, rzuciła te słowa na wiatr. Nie była nawet pewna, czy on je usłyszał, tak szybko wyszedł z pola i zniknął w sadzie między drzewami. Sama trochę przeraziła się tego, co wypłynęło z jej ust i jakby chcąc sprawdzić, czy ciężar przekleństwa wisi jeszcze na końcu warg – podniosła rękę do twarzy i przetarła ją wierzchem dłoni. Nie było tam już nic, bo to, co wypowiedziane, zaczęło własną wędrówkę przez czas – do spełnienia.

Tak, słowa mają moc, a te rzucone przez ciężarną kochankę dziadka Małej miały działać z zadziwiającą skutecznością. W sąsiedniej wsi poczuła je nawet Celina. Skuliła się nagle w brzuchu Marcjanny i zacisnęła maleńkie piąstki, które na świat miały wychynąć dopiero za pół roku.

Pola

Kobiety w rodzinie Małej wychodziły za mąż, gdy były w ciąży. Jej babcia Marcjanna stanęła przed ołtarzem, kiedy minął czwarty miesiąc. Nikt nic nie gadał, bo pod suknią nie było jeszcze widać brzucha, zresztą babka była raczej obfitych kształtów, co dodatkowo tuszowało sprawę. Wszystko wyjaśniło się pięć miesięcy później, kiedy na świecie pojawiła się Celina. Sprawa rozeszła się po kościach, bo po co było we wsi rozwodzić się nad dzieckiem, które przecież było ślubne i ostatecznie wszystko załatwiono, jak trzeba.

Szybko zapomniano o innej miejscowej dziewczynie, która wyjechała gdzieś ze wsi przed rozwiązaniem, do końca nie chcąc powiedzieć, z kim się zadała. Tym bardziej, że nigdy tam nie wróciła, oszczędzając wszystkim ponownego roztrząsania całej historii.

Celina szła do ślubu pięć miesięcy po tym, jak po raz kolejny zgodziła się na niezobowiązujący spacer z Leonem. Znali się już trochę, a on niestrudzenie proponował kawę albo przechadzkę. Niekiedy Celina się godziła, częściej odmawiała, ale Leona nieszczególnie to zrażało. Z uśmiechem i dobrym humorem czekał na nią pod sklepem ze słodyczami, w którym pracowała. Czekał bez względu na to, czy poprzednim razem dostał kosza, czy randka doszła do skutku.

Chodziła na te spacery trochę z nudów, bo w tym nowym miejscu nie znała prawie nikogo i brakowało jej towarzystwa po pracy, ale też dlatego, że chłopak był wesoły, rozmowny i bardzo przystojny. Ostatecznie i tak nic nie mogło z tego wyjść, była przecież od niego starsza. Tak myślała Celina, kiedy odmawiała spotkania, a potem w domu pluła sobie w brodę, że mogła miło spędzić czas, zamiast siedzieć na stancji i słuchać gderania marudnej właścicielki. Więc następnym razem znów godziła się na propozycję.

W rzeczywistości różnica wieku nie była wcale tak widoczna. Dotychczas nigdy o tym nie rozmawiali, ale dziś zgodziła się na wyjście właśnie po to, żeby powiedzieć mu prawdę. Przypuszczała, że Leon przestanie zabiegać o jej względy, kiedy się dowie, ile ma lat. Myślała o tym przez cały czas, więc nawet nie zauważyła, że minęli ostatni sklep i doszli do łagodnego łuku drogi prowadzącego na rozległe pola za miastem.

Siedli na brzegu zagłębienia wypełnionego trawą – mówiło się, że to lej po wojennej bombie. Czerwiec był w rozkwicie, wszystko szalało zielenią. W nosie kręciło od kwitnących traw i dzikich kwiatów. Pszczoły i grube trzmiele bzyczały przyjemnie i Celinę wciągnął ten odgłos, widok i zapach jak narkotyczny sen. Tęskniła za swoim domem na wsi, za przyrodą. Tak naprawdę dobrze czuła się tylko w takim otoczeniu.

Dzięki tym okolicznościom zrobiła się nagle bardziej śmiała i wydusiła wreszcie, że do trzydziestki jej bliżej niż dalej. Dla Leona, który skończył dwadzieścia lat, problem był wydumany. Potraktował całą sprawę jako nieistotną, roześmiał się głośniej niż zwykle, błyskając zębami. Przeczesał ręką gęste czarne włosy, które rzadko obcinał, pozwalając im opadać na szyję, po czym pierwszy raz objął Celinę mocnym uściskiem, jak kleszczami. Chciała oponować, ale jego radosne oczy i dźwięczący ciągle w powietrzu śmiech odebrały jej wolę walki.

Pod plecami miała Celina miękką, soczystą trawę i kwitnącą koniczynę, pod przymkniętymi powiekami najpiękniejsze zielenie rodzinnego sadu, a w brzuchu miała mieć niedługo maciupeńką Małą.

Wesele

Wesele było skromne. Zorganizowano je naprędce w domu ciotki Leona, przy tej samej Uliczce, gdzie pokój wynajmowała kiedyś Celina. Pannie młodej huczało w głowie. Od gwaru, głośnej muzyki, której wielbicielem okazał się jej mąż, i dymu papierosowego wypełniającego szczelnie pomieszczenie przeznaczone na przyjęcie.

Wyszła na chwilę przed ganek. Listopad tego roku był wyjątkowo ciepły. Przez rozświetlone okna widziała, jak przy stole Leon podryguje w takt muzyki z butelką, nalewając co chwilę gościom. Widziała swoje siostry – uśmiechnięte, z wypiekami na twarzach, rodziców męża tańczących pośrodku pokoju i Gienię – wiekową sąsiadkę, która popijała herbatę i obserwowała wszystko trzeźwym okiem.

W jednej chwili poczuła się bardzo zmęczona – napięcie i stres sprzed ślubu wreszcie ustąpiły, robiąc miejsce wyczerpaniu. Pogłaskała się po wystającym już wyraźnie brzuchu, zaczerpnęła jeszcze rześkiego powietrza i zdecydowała, że położy się spać. Przeszła przez ulicę i podwórze domu stojącego naprzeciw. W suterenie wynajęli tu z Leonem malutkie mieszkanie, z którego bardzo się cieszyli. Nieważne, że było tam tylko ogrzewanie na węgiel, zimna woda w kranie i wypełzający na ścianę grzyb. Przynajmniej mieli swoje meble i naczynia, w których Celina mogła gotować tylko dla nich, bez potrzeby dzielenia się wyposażeniem z innymi mieszkankami – jak do tej pory na stancji.

Suknię i kapelusz uszyte przez teściową rzuciła na krzesło i położyła się w halce, zapominając w ogóle o pończochach z Niemiec, które na ślub dostała od sąsiadki. Buty kupiła trochę za duże, bo bała się, że stopy mogą jej spuchnąć od długiego stania. Teraz czółenka zsunęły jej się same, kiedy bokiem położyła się na wąskiej wersalce. Przykryła się kocem, a potem zapadła w sen, który przyszedł natychmiast.

Leżała w czymś miękkim i ciepłym, bardzo przyjemnym, co otulało jej ciało. Wokół było jasno i świetliście, ale w ogóle jej to nie przeszkadzało. Cień przyszedł nagle, kładąc się na jej piersiach, przesunął się do szyi, gdzie pozostał. Początkowo nic nie znaczył, ale z czasem zaczynała odczuwać jego ciężar. Chciała podnieść ręce, żeby się uwolnić, ale nie mogła unieść dłoni. Były zaplątane gdzieś przy pasie bez szans na oswobodzenie. Poczuła, że brakuje jej powietrza i szarpnęła głową. Tuż obok dostrzegła twarz dziewczynki patrzącą na nią w skupieniu. Celina próbowała coś powiedzieć, ale nie miała siły.

Obudziła się zlana potem, z halką przyklejoną do ciała i włosami splątanymi na mokrym czole. Była sparaliżowana strachem, oddychała głośno, ale powoli uspokajała myśli. Nie chciała analizować tego, co przed chwilą wyśniła. Najchętniej zapomniałaby o wszystkim od razu, ale takie niechciane sny zostają w głowie jakby na złość. U niej akurat oznaczały jeszcze jedno – niebezpieczeństwo spełnienia. Zadrżała. Na zewnątrz usłyszała ruch, po chwili drzwi się uchyliły i do pokoju wszedł uśmiechnięty Leon. Od dziś jej mąż. To chyba od tego momentu przestanie spać spokojnie.

Dar

Było już dobrze po zachodzie słońca, kiedy Celina z białym emaliowanym wiadrem wyszła po wodę do wieczornego mycia. Szła ścieżką prowadzącą od domu przez podwórze, obok chlewiku, stodoły, aż do sadu, przy którym w ciemności majaczyła studnia. Wydrążono ją dawno temu, kiedy naprzeciw stał jeszcze stary dom dziadków, po którym teraz nie było śladu.

Podniosła cynkowe wiadro, przywiązane do łańcucha i rzuciła go w ciemną przestrzeń między obramowanie z kamieni. Zachybotało, ale uspakajało się powoli, w miarę jak z wyświeconej bali drewna odwijał się, szeleszcząc, długi łańcuch. W końcu stuknęło w dole i wydało charakterystyczny plusk. Woda zaczęła napływać do środka i za chwilę metalowa korba zaciążyła w ręce. Wtedy Celina zaczęła nakręcać przyrdzewiały łańcuch. Zrobiła raptem kilka ruchów, kiedy jej wzrok powędrował na majaczącą w oddali ścianę lasu. Znała ten widok od najmłodszych lat – równe, wysokie drzewa, które kończyły się nagle łagodnym zejściem akurat na wysokości ich sadu. Wiedziała, że to leszczyny i niskie krzewy, bo wiele razy biegały tam z dziewczynami po wyjściu ze szkoły zrywać orzechy – jeszcze niedojrzałe, białe i miękkie w środku.

Nagle drgnęła, bo nad lasem niespodziewanie coś mignęło. Zrobiła jeszcze dwa ruchy, podciągając wiadro, kiedy niespodziewanie jasna plama zmaterializowała się i zawisła w oddali nad drzewami. Wyglądała jak pulsująca czerwonawym światłem miednica. Celina miała wrażenie, że przedmiot obraca się wokół własnej osi, chociaż z daleka trudno było to jednoznacznie stwierdzić. Patrzyła jak urzeczona, znieruchomiała i z otwartymi ustami aż do momentu, kiedy światło nagle wzniosło się, potem zniżyło lot, i chybocąc to w prawo, to w lewo, zaczęło się do niej powoli zbliżać.

Puściła rękojeść wału. Pełne wiadro poleciało w dół, kręcąc korbą jak szalone, a za chwilę uderzyło z impetem w taflę wody i poszło pod spód na tyle, na ile pozwoliła mu długość łańcucha. Rwało jeszcze przez chwilę, ale Celina nie widziała i nie słyszała już niczego – pędziła do jasnych okien domu, a bose pięty stukały głucho o ubitą ziemię ścieżki.

Chybnęła na stopień przed drzwiami, szarpnęła klamkę, a wbiegając do sieni kątem oka dostrzegła jeszcze niespotykaną jasność, którą połknęła studnia.

– A woda? – zapytała Marcjanna.

Celina dyszała i nie była w stanie wypowiedzieć słowa. Bardziej ze strachu niż zmęczenia – przebiegła raptem kilkadziesiąt metrów.

– Nie… nie… – wydobyła wreszcie z siebie. Trzęsła się cała i matka podeszła do niej zaniepokojona dziwnym zachowaniem córki – …nie… niech tam teraz nikt nie chodzi – wydukała wreszcie. – Widziałam coś dziwnego… jakieś światło przyleciało z lasu… wpadło do studni!

Wszyscy w kuchni zerwali się na równe nogi i podbiegli do okna. Tłoczyły się obok siebie siostry Celiny, młodszy brat, a na końcu do szyb podszedł też ojciec. Ale nic nie dojrzeli. Sad był – jak zawsze o tej porze – ciemny i nieprzenikniony. Matka nie ruszyła się z miejsca – stała z Celiną przy świeżo pobielonym piecu. Wcześniej zapaliła w nim kilka szczap drewna, żeby podgrzać do mycia wodę, której Celina nie przyniosła. Złapała ją za rękę i nachyliła się do córki.

– Teraz będziesz wiedziała więcej – wyszeptała jej do ucha, kiedy twarze pozostałych wpatrzone były w noc na zewnątrz.

***

Sny Celiny były zawsze wyraźne i głębokie. Powracało się z nich bardzo trudno na jawę, a echa nocnych majaków chodziły za nią następnego dnia. Tego wieczora długo nie mogła zasnąć, wierciła się na sienniku wypchanym świeżą słomą, a kiedy wreszcie zmęczenie wzięło górę, przyśniły jej się zgarbione cienie na tle stodoły. Skradały się powoli, przybierając dziwne pozy i przebiegały raz po raz, tam i z powrotem, uginając się pod ciężarem czegoś, co niosły na plecach.

Obrazy ze snu wróciły, kiedy szła po ziarno dla kur i otwierała skobel wielkich drzwi stodoły, ale później zapomniała o nich w natłoku codziennych zajęć. Przypomniała sobie o wszystkim następnego dnia o wschodzie słońca, kiedy z obory przyleciał ojciec, krzycząc w złości:

– Psie juchy! Zabrali nam świniaki! Złodziejskie nasienie!

Wtedy dopiero pojęła, co próbowała powiedzieć jej matka.

Celina i Leon

Całe życie Celina czegoś się bała.

Kiedy była jeszcze niemowlęciem zostawiano ją w kołysce na środku izby. Wszyscy, łącznie z najmłodszą siostrą, ledwie trzyletnią, szli na pobliskie pole. Falowało miodowym zbożem, chylącym ku ziemi nabrzmiałe od ziaren kłosy. Zaczynał ojciec. Pewnie trzymał wyślizgany przez lata drzewiec kosy, i biorąc zamach z prawa na lewo, rytmicznie przesuwał ostrze w dole łanów, postępując do przodu noga za nogą.

Pod jego butami z czarnej, grubej skóry chrzęściło ściernisko, pot wsiąkał w jasną koszulę, rękawy której zawinął tuż przed łokciem. Zaraz za nim szła żona Marcjanna, a dalej siostry Celiny. Zbierały zżęte: naręcze zboża nakładały na ramię, a potem zamykały je w pierścieniu z kilku mocno skręconych pszenicznych łodyg, których końce wtykały pod opaskę, żeby mocno trzymała.

Marcjanna robiła grube, postawne snopy, szybko skręcała powrósło. Najstarsza córka nie ustępowała jej w niczym, ale młodsze nie miały jeszcze tyle wprawy, choć starały się, żeby ich snopki były tak piękne i duże jak te matki. Najmłodsza szła na końcu, zbierała pojedyncze źdźbła, a kiedy nie mieściły się już w dłoni biegła do Marcjanny i dokładała do jej naręcza. Czasami wybierała z ustawionych już mendli błękitne chabry albo cienkie łodygi maków, którym od razu obsypywały się płatki.

Dwumiesięczna wtedy Celina przyzwyczajona do gwaru i czyjejś obecności czuła, że cisza, w której ją nagle zostawiono, nie jest bezpieczna. Przerywało ją jedynie brzęczenie natrętnych much, które siadały na jej twarzy i rączkach. Ruszała nimi nieporadnie, ale bała się nawet płakać. Obserwowała jedynie szeroko otwartymi oczyma jasny sufit i zdawało się, że wstrzymuje oddech, by móc wyłowić z tej żniwnej ciszy zbliżające się kroki Marcjanny, która po każdych dwóch długościach pola zachodziła do domu zobaczyć, czy z córeczką wszystko dobrze. Malutka, czując obecność matki, zasypiała na chwilę, ale niedługo ponownie budziła ją złowroga cisza, i znów w oczekiwaniu na karmicielkę uciszała oddech. Tak nauczyła się bać, i taka lękliwa już pozostała.

Kiedy trochę podrosła bała się walczyć o więcej, pokornie przyjmowała tylko to, co przez dłuższy czas należało się jej jako najmłodszej. Nie odzywała się też później, kiedy młodszy brat podbierał jej z talerza kartofle, a siostry samolubnie zjadały z krzaków najlepsze maliny, zostawiając te przejrzałe czy ledwie różowawe. Myślała, że tak ma być. Rodzice pracowali od świtu do wieczora na roli, jeszcze czego, żeby mieli czas pilnować sprawiedliwości wśród rodzeństwa! Dzieci chowały się same, starsze zajmowały się młodszymi, nie było sensu wchodzić w szczegóły. Tak było zawsze i jakoś się sprawdzało. Celina nie nauczyła się więc dbać o siebie, zawsze ważniejsi byli inni, ich potrzeby i pragnienia. Spełnianie zachcianek – owszem, ale wyłącznie nie swoich.

W szkole Celina nie była odważniejsza. Nie potrafiła nawet wydukać, że kałamarz przewrócił się i zalał zeszyty, bo to Olka go potrąciła, nie ona. A Olka milczała, pozwalając nauczycielce przylać Celinie w łapę długą drewnianą linijką, po której ślad zostawał na długo i piekł, jakby gołą ręką chwyciła rozpaloną fajerkę.

Kiedy wysyłano później Celinę do miasteczka, nigdy nie dochodziła się, że wciśnięto jej gorszy towar. Posłusznie brała, co dawali i wracała do wsi. Bała się odezwać, wręcz pociła się na samo już wyobrażenie reakcji handlarki, tego, jak tamta by na nią spojrzała i co sobie o niej pomyślała. Odpuszczała, chociaż w domu dostawała burę – no, ale to od swoich. Byle inni nie pomyśleli o niej czego złego. Co ludzie powiedzą – to było ważne!

Kiedy przyjechała ze wsi do miasta bała się, że nie znajdzie żadnej pracy, a kiedy znalazła – drżała, że zaraz ją straci. Pracowała dobrze i sumiennie, zawsze dłużej niż trzeba zostawała w sklepie, żeby wszystko uporządkować i posprzątać. Nie chciała, żeby kierownik sklepu pomyślał, że się nie stara.

Ledwie zniknął strach o pracę zaczęły się obawy, że chyba już zostanie starą panną, ale właśnie wtedy poznała Leona. Następna była bojaźń o to, że Leon jej nie zechce. Kiedy zechciał – przyszła obawa, że odejdzie. A kiedy niespodziewanie nadszedł czas głębokiego pragnienia, żeby jednak odszedł, uświadomiła sobie, że bała się spełnienia tej myśli. Celina cała była jednym wielkim strachem. Niepewna, cicha i wstydliwa.

Za to Leon nie bał się niczego. Kiedy rocznego postawili go przy stołku, na którym jego matka obierała zawsze kartofle, nie usiadł na tyłku, ale wyrwał do przodu i przeszedł pewnie kilka kroków, zatrzymując się dopiero przy maszynie do szycia. Tam nabił sobie guza o drewniany blat, ale nie zapłakał, pomasował tylko czoło i ze śmiechem ruszył dalej.

To było coś, co znał – zapach i kształt maszyny, przy której spędzał w kołysce całe dnie. Matka szyła, a on wsłuchiwał się w szum, powarkiwanie sprzętu, szczęk matczynych nożyc. Fascynował go dźwięk, które wydawały, kiedy kroiły materiał: ciach – ciaaach! Wieczny hałas sączył mu się do ucha i układał w głowie, skręcał się razem z jego fałdami w mózgu, przenikał każdą komórkę ciała. Zapisywał w pamięci to nieuchwytne drżenie – energię, dzięki której matka zamieniała zwykły kawałek materiału w ubranie, co dopasuje się do kogoś, przylgnie do osoby. Tak Leon wyrastał w otoczeniu odgłosów towarzyszących kreacji, zmianie.

Może dlatego potem był odważny albo raczej, jak twierdzili inni, głupio wyrywny. Zawsze skakał na najgłębszą wodę, nie przerażały go oplatające nogi zielska jezior. Porywał rower ojca i rozjeżdżał nim największe wertepy, unosząc nogi nad pedały przy zjeżdżaniu po ostrych kamieniach i wybojach. Kiedy mógł już podprowadzać stary motor nie zwalniał na zakrętach nawet po burzy, kładł się prawie w te błotniste kałuże, ale podpierał nogą, zawsze wyprowadzał maszynę i siebie na prostą. Nigdy nie miał wypadku. I może przez to, że wszystko zawsze mu się udawało, nabierał coraz większej pewności siebie. Później trudno już było mu ją utracić.

Jeżeli trzeba było wyskoczyć nagle na drogę i zatrzymać auto – robił to bez wahania. Nie bał się innych, był ich ciekawy, a ciekawość ta szybko zjednywała mu obcych. Potrafił dogadać się ze wszystkimi i na każdy temat. Miał nadzwyczajną umiejętność dopasowania się do rozmówcy. Nie zbijała go z tropu konieczność porozmawiania z kimś inteligentniejszym – zdawało się, że sięga wtedy do pokładów nieużywanych terminów, poszerza nagle zasób słownictwa, które czekało do tej pory w ukryciu na odpowiedni moment. Był w tym wszystkim naturalny, swobodny i wiarygodny.

Tak więc ich związek był idealny. Celina, która bała się ciągle, i Leon, który nie bał się nigdy. Uspokajało ją jego towarzystwo, odpędzało codzienne strachy, on zaś tonował trochę apetyt na życie przy tej cichej i skromnej kobiecie.

Kiedy Celina dzieliła się z nim jakimiś wątpliwościami powtarzał do znudzenia, że wszystko będzie dobrze, bo przecież jemu wszystko zawsze wychodziło. Nie ma się czym martwić – uspokajał, kiedy ona szukała dziury w całym i analizowała coś po raz setny. Dobrze było im razem. Jeszcze nie przeszkadzało Celinie, że Leon ciągnie ją na dyskotekę, której ona przecież nie lubi, a Leonowi, że Celina, zamiast tańczyć, woli przy stoliku pilnować jego piwa. To był kompromis, z którego na razie byli zadowoleni.

Leon zastanawiał się czasami, czy może nie posłuchać Celiny – gdzieś nie iść, czegoś nie zrobić albo nie powiedzieć, ale jej perswazje były ledwie słyszalnymi szeptami, stawały się więc nieważne, nie miały tej mocy, którą Leon respektował. O, gdyby tak Celina ryknęła, twardo postawiła na swoim, stanęła mu na drodze, to wtedy, kto wie? Chyba by odpuścił, a przynajmniej spróbował. Początkowa fascynacja jej innością stawała się powoli przytłaczająca i nudna. Jeszcze niedawno była egzotyką, teraz spowszedniała i tylko go męczyła. Tak jak wszystko, z czym za długo miał do czynienia.

Celina to czuła, ale zaobserwowała też, że w miarę upływu czasu uzależniła się od jego energii, otwartości, której jej ciągle brakowało. W pewnym momencie pomyślała nawet, że gdyby nie było przy niej Leona, zgasłaby jak świeczka na wietrze, nie miałaby chyba siły na życie. Więc trwała w tej wibracji, przywłaszczyła ją sobie, bo jako żona mogła to przecież zrobić. Pogrążyła się w niej, nie mając pojęcia, że należy sobie zostawić jakąś własną przestrzeń, że może kiedyś będzie trzeba się z tego wyswobodzić, wrócić do swojego rytmu.

Tylko że Leonowa energia wciągała jak bagno, człowiek zapadał się w nią coraz głębiej i głębiej, a w końcu nad powierzchnię wystawały już tylko wyciągnięte ręce, potem same dłonie i koniuszki palców, których nikt nie zechciał w porę pochwycić.

Młody bóg

Celina nie oczekiwała cudów, chciała po prostu żyć normalnie. Odchować dziecko, potem iść do pracy, zajmować się domem i rodziną. Z rozrywek: czasami odwiedzić ojca i matkę na wsi, sycić oczy widokiem zieleni najdłużej jak się da.

Ale Leon miał inne priorytety. Zajmowało go co najwyżej jutro, a właściwie to dzisiaj. Gdyby znał łacińskie sentencje, za ulubioną uznałby pewnie carpe diem. Niewiedza o niej nie przeszkadzała mu jednak stosować się do tej reguły i wyznawać hedonizm od świtu aż do kolejnego świtu – bo Leon mało spał, uważając czas przeznaczony na sen za zmarnowany. Poza tym najlepsze imprezy odbywały się oczywiście nocami. Dla niego były to upojne noce pełne transu, dla Celiny bezsenne, wypełnione oczekiwaniem na powrót męża, dla Małej zaś typowe niemowlęciu – co trzy godziny szukała łapczywie piersi matki, żeby zaspokoić głód i potrzebę bliskości, po czym zasypiała w objęciach wyczerpanej Celiny.

Tak więc kwestie zajmowania się rodziną zostały scedowane na nią. Gdyby Leon tylko nie pomagał, wszystko byłoby jeszcze w porządku. Tyle że jemu udawało się skutecznie przeszkadzać.

Codziennie rano, przed szóstą, uchylał skrzypiącą furtkę od podwórza i wyruszał do pracy. Jego ruchy były zwinne, a krok sprężysty. Stawiał nogi w charakterystyczny sposób, wykrzywiając je trochę na zewnętrznych krawędziach butów. Wychodząc w te mgliste wczesne poranki, dobrze czuł się ze swoją lekkością i młodością. Podświadomie wprawiał się w dobry nastrój przekonaniem, że tak będzie już zawsze.

Po pracy czasami zjawiał się na obiedzie, często jednak jadł w barze mlecznym, a potem zawsze spotykał kogoś, kto akurat miał coś ciekawego do zaproponowania. Wypad nad pobliskie jezioro, jakaś domówka, dyskoteka. Te wszystkie rzeczy zajmowały Leona bardziej niż własna córeczka, która rosła szybko, jednak zbyt wolno dla Leona marzącego skrycie o synu, i to od razu na tyle dużym, żeby mógł podawać mu śrubokręty i klucze. Bo w przerwie między balowaniem Leon lubił majsterkować. Znał się na tym i sprawiało mu to niemal taką przyjemność, jak wypicie dwóch zimnych piw.

Miasto B. szybko przysposobiło Leona jak swojego. Pokazało mu wszystkie swoje najlepsze i najgorsze oblicza nadszarpnięte zębem czasu, zaniechaną pielęgnacją i zszarzałe od ciągłego przepompowywania przez miejskie arterie powietrza gęstego od pyłu i przemysłowego brudu. Jego to jednak nie odstraszało. Był jak przybyły z zapadłej wioski niedoświadczony chłoptyś, który zachłystuje się atencją podstarzałej lampucery, mamiącej mężczyzn urodą retuszowaną pudrem. Nie mógł oczekiwać więcej i właśnie w Mieście B. realizował swoje marzenia o życiu.

Przyznawał sobie prawo do błędów i z rozkoszą je popełniał. Bo kiedy, jak nie teraz? Był atrakcyjny, pełen wigoru, akurat jak młody bóg, i tak też się zachowywał. W wolne dni imprezował do rana, a w tygodniu wracał najczęściej po północy. I nic nie robił sobie z przestróg, że jest godzina milicyjna, i żeby uniknąć kłopotów, powinien stawiać się w domu najpóźniej o dziesiątej. On lubił te gierki z panami w niebieskich mundurach, którym nie raz już udowadniał, że jest szybszy, sprytniejszy i zna tu każdą dziurę lepiej niż oni.

Był to czas, kiedy szary tłum miasta kolorowali, jak egzotyczne ptaki, Cyganie. Leon lubił ich towarzystwo, a oni przyjmowali go niemal jak swojego, tylko czasami traktowali jak wróbla, co się przemalował. W końcu mieli wspólne upodobania: głośną muzykę, taniec do upadłego i nieuporządkowane życie.

Dużo później Miasto B. było dla niego jak gra, w którą zagrał już z milion razy. Znał doskonale wszystkie pola planszy, nie wiedział tylko, na które przyjdzie mu danego dnia trafić, bo pozwalał, żeby to los rzucał za niego kostką. Bo czy to była Leona wina, że kiedy akurat wracał do domu, na jego drodze pojawiał się unieruchomiony samochód? I że jego właściciel stał nad otwartą klapą pojazdu, z niesmakiem wpatrując się w silnik wraz z przyległościami? Przecież nie mógł przejść obojętnie, nie mógł nie zakasać rękawów koszuli, rzucić na ziemię kurtki, na której kładł plecy, żeby zajrzeć od dołu i odkryć przyczynę niesubordynacji auta. A kiedy już udało się ustalić winowajcę, naprawić usterkę, wprawić w ruch maszynę, zaczynała się pętla wdzięczności, która w tamtych czasach nieodwołanie kończyła się przy stole. Sąsiedzi lubili tego Leona, bo to był w gruncie rzeczy dobry chłopak i zawsze można było na niego liczyć.

A kiedy z kolei Leon spotykał w mieście tego, co go kiedyś gościł, z wdzięczności za wdzięczność przelewał się znowu litr za litrem. To honor pijacki, a ten nie odpuści, i nie mają o tym zielonego pojęcia ci, co żyją w abstynencji dającej złudne wrażenie panowania nad rzeczywistością.

Tymczasem Mała była ciągle mała, czego nie omieszkał za każdym razem powtarzać Leon, gdy jakimś cudem drogi zaprowadziły go jednak do domu. Zaglądał do łóżeczka, podwijał kocyk i mówił: „A ta ciągle mała!” Łapał córeczkę za nogę w kostce, a drugą ręką muskał podeszwę jej miniaturowej stópki, wywołując najpierw śmiech dziecka, a później, kiedy gilgotki nie ustawały, płacz. Ten specyficzny rodzaj pieszczot, jeden z niewielu, jaki Leon przejawiał w stosunku do Małej, trwał latami, doprowadzając ją do szału. Może też dlatego wolała spędzać czas z Babcią, która mieszkała piętro wyżej.

Babcia

Mąż Gieni zmarł młodo, ale to była jego wina. Trzeba było nie pić. Gienia została młodą wdową, jeszcze całkiem przystojną i piękną, na którą od razu rzucili się, jak psy na kości, inni wdowcy, a nawet kawalerowie. Ale ona nie chciała słyszeć o ponownym zamążpójściu. Zawsze, kiedy przez płot słyszała przymilny ton męskiego głosu pytający, czy czasem nie pomóc w rąbaniu drewna albo przynoszeniu węgla krzywiła się, jakby rwali jej na raz wszystkie zęby. Nie chciała widzieć u swojego boku już żadnego z tych panów, co na początku różnią się trochę w dobroci, a potem piją zawsze tak samo. Obiecała sobie, że już nigdy nie dopuści do tego, żeby jej życie zdominowała jakaś pijąca kreatura.

Sprzedała dom wybudowany niedługo po ślubie. Nie miała sentymentu ani do domu, ani do świętej pamięci małżonka, który swoim pijaństwem bardzo ją udręczył. Pieniądze podarowała synowi, bo akurat założył rodzinę i sam się budował.

Dla siebie wynajęła małe mieszkanko w tym domu, gdzie stancje wynajmowały od gospodyni młode dziewczyny. Na tych kilkunastu metrach zmieściła wszystko, co było jej potrzebne do szczęścia w pojedynkę. Pod spodem, w pustej na razie suterenie, rozlegać się będzie kłapanie jej kapci i odgłos ten wydźwięczy tysiące razy, zanim po raz dziesięciotysięczny trafi do uszu pewnej istoty nazywanej przez wszystkich Małą.

Gienia została Babcią dla obcej jej zupełnie dziewczynki przez zbieg okoliczności. Jakiś czas temu z drugiego końca kraju na Uliczkę sprowadził się Leon z rodzicami, a potem z krainy lasów i pól wypełnionych główkami kapusty przybyła też Celina. Los chciał, żeby ta trójka zacieśniła relacje, co miało przynieść wiele bólu i rozczarowań, ale ostatecznie wszystkim wyszło na dobre. I tak pewnego dnia, który w zasadzie zadecydował o tym, jak potoczą się losy jej rodziny, Celina zapukała do mieszkającej nad ich sutereną staruszki.

Gienia dobiegała osiemdziesiątki. Patrząc na nią, trudno było ją posądzać o taki wiek, bo była bardzo żwawa i ruchliwa, o prostej posturze, z cerą rumianą i małą liczbą zmarszczek. I tylko biała jak śnieg głowa, którą chowała pod kolorowymi chustkami, zawiązując je w węzeł pod brodą, zdradzała jej prawdziwe lata.

Już po pukaniu staruszka poznała, że coś jest na rzeczy. Mina sąsiadki z dołu utwierdziła ją tylko w przekonaniu, że tym razem nie chodzi o pożyczkę mąki czy ryżu. Celina przyszła z Małą na rękach i zachęcona usiadła nieśmiało przy stole, na skrzypiącym krześle, któremu pies poobgryzał kiedyś nogi, zostawiając w nich małe zagłębienia. Tym zniszczeniom za kilkadziesiąt lat będzie przyglądać się Mała i za każdym razem wymyślać, kiedy, gdzie i jaki pies pogryzł te Babcine stołki, które jej po niej zostały.

– Leon, Babcia wie… – zaczęła Celina i spuściła oczy.

Tak, Gienia wiedziała. Podobnie jak okoliczni mieszkańcy, bo z okien przypatrywali się chwiejnym powrotom ojca Małej do domu. Początkowo na piechotę, rysując nogami esy floresy i zagarniając całą szerokość drogi, potem coraz częściej rozłożony na przednim siedzeniu taksówek, jak król, hojną ręką pozbywając się pieniędzy.

– Nie mam co liczyć na jego wypłaty, muszę wracać do pracy. Tylko Małej mi żal. Ma dopiero roczek i nie chcę oddawać jej do żłobka. I tak sobie pomyślałam: może by Babcia zechciała się nią zająć? Aż nie pójdzie do przedszkola. Zapłacę oczywiście…

Gienia znała Celinę już dwa lata, odkąd ta wynajęła stancję u gospodyni domu. Wiedziała, że pracowała w sklepie ze słodyczami w mieście, bo czasami do niej zachodziła po trochę owocowych landrynek, albo – jak naszła ją ochota – po wafelki śmietankowe. Złego słowa na nią nie mogła powiedzieć. Lubiła tę dziewczynę, bo była zaradna i chętna do pracy. Odkąd mieszkała pod Gienią, zawsze przynosiła jej na górę węgiel i narąbała drewna do rozpałki, kilka razy zrobiła też zakupy, chociaż staruszka jeszcze całkiem dobrze radziła sobie sama.

Była na weselu u Celiny i Leona, a obserwując zachowanie młodego wiedziała, że żona będzie miała z nim ciężkie życie. Rozumiała jednak Celinę i trochę jej zazdrościła, że do ołtarza poszła z tym, którego pokochała. Nawet jeżeli kiedyś miała tego żałować. Sama jako młoda dziewczyna Gienia popełniła ten błąd, że posłuchała głosu rozsądku, dlatego ciężej było jej znosić marne ochłapy spokoju rzucane czasami na pożarcie przez dobrze sytuowanego męża. Napotkawszy wzrok Małej, która przyglądała jej się z radością, poczuła ciepło na sercu i zgodziła się na propozycję sąsiadki. Nie chciała odmawiać, bo w jakiś sposób czuła się już związana z tym maleństwem o intensywnie niebieskich oczach.

A było to tak, że kiedy Celina wróciła z córeczką ze szpitala, zaprosili z Leonem Gienię do siebie, na dół. Okazało się, że nie zdecydowali się jeszcze na imię, bo on proponował jakieś dziwaczne i Celina nie chciała się na nie zgodzić. Staruszka rozstrzygnęła ich konflikt. Wstała zza stołu, podeszła do kalendarza i powiedziała dobitnie:

– Dziecko samo przynosi sobie imię.

Jej palec przesuwał się po śliskim papierze w poszukiwaniu tego dnia, kiedy na świecie pojawiła się Mała. Postukała w niego palcem i oznajmiła, jak mają wołać na córkę. To była pierwsza ingerencja Gieni w życie Małej – od razu taka, która zostawia ślad na całe życie, a i po śmieci. To wtedy zaczęli na sąsiadkę mówić Babcia. I tak już zostało.

Boso

Kiedy wczesnym rankiem Celina wychodzi do pracy zostawia córkę w łóżeczku, żeby spała do woli. Obok stawia jej szczotkę z długim kijem. Mała wie, co ma robić po przebudzeniu: podnieść miotłę i walić w sufit z całych sił, aż na górze stukot usłyszy Babcia i zejdzie po nią do sutereny. System nie zawodzi przez długie tygodnie, aż któregoś ranka Mała co prawda słyszy nad głową szuranie babcinych pantofli, za to Babcia nie słyszy jej rytmicznych uderzeń w podłogę.

Mała odbezpiecza więc zawiasy, otwiera szczebelki po jednej stronie łóżeczka i wychodzi. Na krześle leżą przygotowane ubrania, bierze więc bluzkę i próbuje naciągnąć ją na górną część ciała. Operacja okazuje się trudniejsza niż przypuszczała. Tył za każdym razem wychodzi z przodu, a jeżeli wreszcie dobrze, wtedy bluzka jest na lewej stronie.

Córka Leona dąży do perfekcji, a skoro nie może jej sprostać, impulsywnie decyduje się na połowiczne rozwiązanie, z którego poprawności nikt jej nie rozliczy: z wieszaka na drzwiach ściąga ręcznik w niebiesko-białe paski, już dosyć sprany i wypłowiały. Przepasuje się nim i przekręca zamek wdrapawszy się na krzesło.

Na zewnątrz leży śnieg. Dziewczynka zanurza bosą stopę w białym puchu, który sięga jej do łydek i z uśmiechem przebiega kilka schodów prowadzących z sutereny na podwórze. Śnieg wydaje jej się cieplutki i miły, przyjemnie otula nogi, ale też szczypie trochę tak jak wtedy, kiedy mama wleje jej do wanienki zbyt gorącą wodę do kąpieli. Wbiega po schodach prowadzących na piętro i łomoce do drzwi ile sił w jednej małej rączce – drugą ciągle trzyma końce ręcznika.

Kiedy Gienia otwiera drzwi, przez moment zastanawia się, czy przez przypadek nie uchyliła jakiegoś tajemnego przejścia do przeszłości. Mruga oczami za grubymi szkłami okularów i próbuje zrozumieć obraz, który widzi. Po chwili dochodzi do niej, że zima podczas wojny skończyła się bardzo dawno temu, a przed nią stoi Mała, którą opiekuje się czterdzieści lat później. Ten wzór w biało-niebieskie paski, bose stopy dziecka i śnieg – wszystko to już zna i trudno jej nie przywoływać obrazków, które pamięć natychmiast podsuwa sama. Przypomina też sobie rzecz najważniejszą – stratę własnego dziecka, które zmarło po zimie. Porywa Małą w ramiona i mocno przytula.

– Dziecino kochana, co się stało, co ci do głowy przyszło, żeby po śniegu, na boso, żebyś tylko chora nie była, matka twoja chybaby mnie zabiła! Szybko właź pod kołdrę, ale już!

Zanosi Małą do swojego łóżka, ściąga kapy i wkłada ją pod pierzyny, trochę zimne i sztywne, ale Mała czuje, że powoli się rozgrzewa. Babcia przynosi gorącą wodę w butelce, wkłada pod prześcieradło i każe trzymać na niej stopy. Do ręki wciska kubek z ciepłą herbatą i cały czas powtarza:

– Boże, Boże, żebyś tylko chora nie była!

A potem dodaje, patrząc na Małą trochę nieobecnym wzrokiem:

– Jak dobrze, że żyjesz sobie bezpiecznie teraz i nie poznasz tamtych czasów…

Ale tym razem Mała nie będzie chora. I wbrew przekonaniu Babci pozna te czasy, o których na razie w mieście jeszcze tylko się milczy.

Początek

Beztroski czas z Babcią dobiegł końca. Mała wstaje teraz równo z pianiem koguta, które punkt szósta rozbrzmiewa z radyjka ustawionego wysoko na półce. Bardzo nie lubi tego dźwięku, rano jest niewyspana i marudna, a zaraz po wyjściu z łóżka potrafi zasnąć z powrotem, kuląc się na dywaniku przy stole. Ostatecznie pozwala się ubrać i zaprowadzić do przedszkola. Dopiero na miejscu łapie matkę za spódnicę i trzyma mocno, nie pozwalając Celinie odejść. Wychowawczynie muszą jej odginać zaciśnięte na materiale palce, a ona – niepomna zapewnień, że przecież ktoś ją odbierze po południu – krzyczy rozdzierająco i zalewa się łzami.

Tego dnia była bardziej płaczliwa niż zwykle i już po śniadaniu miała szkliste oczy, co znaczyło, że znowu będzie chora. Pod okno przystawia mały taborecik i staje na nim, żeby sięgnąć parapetu. Opiera tam połowę ciała, a czoło przysuwa do przyjemnej, zimnej szyby. Tak jest lepiej, bo wtedy gorąc, który objął głowę, zdaje się ustępować. Ale to tylko złudzenie. Mała ma wysoką gorączkę i wypatruje rodziców, którzy są już powiadomieni i zaraz powinni się po nią zjawić. Czas mija powoli, głowa staje się coraz cięższa, gorączka obejmuje już całe ciało. Trudno jej tak stać, ale nie pozwala usunąć się z miejsca obserwacji żadnej z opiekunek.

W końcu furtka zostaje pchnięta zdecydowanym ruchem, słychać charakterystyczny odgłos, krótkie „piii”, i na podwórze przedszkola wchodzi Leon, a za nim żona. Potem otwierają się drzwi sali, Mała widzi pudło pełne pięknych, kolorowych klocków, które podaje jej tata. Łapie je mocno i nie puszcza już przez całą drogę do domu. Potem unosi się i ląduje w pozycji półleżącej w silnych, męskich ramionach. Jest jej wygodnie i miło. Wracają do domu. Mała patrzy przez chwilę w niebo, na pierwsze zielone liście na drzewach, ale miarowy krok szybko usypia ją w objęciach tatki. To wtedy ostatni raz czuje się tak bezpieczna w jego uścisku.

***

Mieszkają teraz prawie na końcu Ulicy, gdzie brak już regularnych zabudowań. W polach stoją pojedyncze domki, oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów, jest przestrzeń i ładne widoki podczas zachodu słońca.

Widać też kominy pobliskiej huty, ale w tym rejonie wszędzie sterczą jakieś przemysłowe budowle i ludzie opatrzyli się już z takim pejzażem. Co prawda trochę dalej stąd do pracy i do Babci, ale nie trzeba przynajmniej wdychać wilgotnego powietrza z sutereny, i jest o wiele więcej miejsca.

Zajmują niski parterowy budynek z podwórzem i ciągiem komórek, a Leon wreszcie ma gdzie trzymać swoje narzędzia i wszystkie szpargały. Celina w drodze do pracy odprowadza córkę do przedszkola, a kiedy Mała jest chora, co często się zdarza, Babcia przychodzi do nich.

To była sobota. Wczesnym rankiem Celina wyszła tylko na szybkie zakupy, a teraz zmywała burozielone linoleum, które przykrywało zniszczone deski kuchennej podłogi. Oczy jej się kleiły i prawie zasypiała nad mokrą szmatą, bo w nocy budził ją odgłos każdego przejeżdżającego obok domu motoru czy samochodu. Czekała na Leona, ale oczywiście się nie doczekała. Dzień wcześniej wyszedł po obiedzie, miał iść tylko do jednego kolegi, ale widocznie zmienił plany i jak zwykle obskoczył też kilku innych, a potem zawinął do jakiejś dyskoteki albo baru.

Mała bawiła się w pokoju na środku dywanu, kiedy usłyszała skrzypnięcie drzwi wejściowych. Leon przeszedł przez podłogę w kuchni, zostawiając na niej ślady podeszw, i siadł na wersalce. Ramiona rozłożył po bokach, na oparciu, stopę założył na kolano drugiej nogi i z uśmiechem patrzył na córkę, która znieruchomiała z książką.

– I co, Mała? Umiesz już czytać? – zagadnął i roześmiał się głośno.

Wiedział, że zna na pamięć wszystkie wierszyki i nie raz robił w konia kolegów, zapewniając, że jego córa już sama czyta. Niedowiarkowie wybierali Małej jakąś stronę na chybił trafił, ona spoglądała na rysunki i od razu zaczynała recytację – z lekkim trudem, jakby dukając; tak, jak szkolił ją ojciec. Teraz wdrapała mu się na kolano, otworzyła książkę, rozpoznała obrazek i wyrecytowała cały wierszyk o wyspach Bergamutach. Obserwowała uważnie jego reakcję i była zadowolona, że w półprzymkniętych, trochę zaczerwienionych oczach dostrzegła jednak radość.

Na koniec ojciec zaśmiał się, zaklaskał głośno i zmierzwił jej jasne włosy. Jego dłonie były tak duże, że kiedy kładł je na głowie córki dotykał niemal jednocześnie ucha po lewej i prawej stronie. To były dłonie prawdziwego mężczyzny, silne, pokryte krótkimi ciemnymi włoskami na grzbiecie przy przedłużeniu małego palca. Takie dłonie mogły zrobić krzywdę, gdyby tylko zechciały.

Matka stanęła w drzwiach ze szmatą w ręku. Uśmiechnęła się, patrząc na dziewczynkę i młodego męża. Wydawała się nie pamiętać, że ma prawo być wkurzona na Leona. Po czterech wspólnych latach dobrze wiedziała, że nic nie dadzą wypytywania czy utyskiwanie, a jedyne, co może zrobić, to przejść nad wszystkim do porządku dziennego. Dlatego ona nie zapytała o nic. Zrobił to Leon.

– Masz jakieś pieniądze? – zagadnął niby mimochodem, patrząc nie na nią, ale w okno.

– Nieee… – odpowiedziała niepewnie, bo kłamstwa ciągle nie wychodziły jej dobrze.

Leon gwałtownie odwrócił głowę, uważnie przyglądając się żonie. Dobrze wiedział, że Celina kręci.

– Daj z tysiąc, muszę coś pilnie załatwić.

– Ja wiem, co ty musisz załatwić. Ale ja też muszę. W poniedziałek rano trzeba iść na zakupy.

– No, czyli masz kasę!!! – krzyknął, podnosząc się z wersalki.

– Może i mam – brnęła w niewłaściwym kierunku Celina – ale pomyśl raz też o nas. Musimy przecież coś jeść, ona jest dzieckiem!

– Do poniedziałku już ci oddam, po prostu wyszła nagła okazja, potrzebne mi trochę forsy…

Może dlatego, że na Celinę spłynęło znów obezwładniające zmęczenie z niewyspania, które na krótko zatuszowała adrenalina po powrocie Leona, a może dlatego, że musiała wreszcie zbadać granicę, na krawędzi której do tej pory tylko nieporadnie i ze strachem balansowała, usłyszała nagle, jak sama mówi, chociaż wydawało jej się, że to ktoś inny mówi za nią:

– Nie dam ci żadnych pieniędzy. Już wystarczająco dużo przechlałeś w tym miesiącu.

Celina widziała rękę Leona zataczającą duże koło bardzo powoli, jakby na zwolnionym filmie. Dziwiła się, że obserwuje ją, zamiast zrobić unik. Przez tę – wydawało się – ciągnącą się w nieskończoność chwilę stała jak żona Lota, skamieniała, nie zdążyła nawet drgnąć. Za to potem było nagłe przyspieszenie, suchy trzask i znalazła się w jednej chwili po drugiej stronie fotela, przyciskając do piekącego policzka brudną szmatę, której nie puściła.

Nie zdążyła podnieść się z podłogi, a Leon nie rozluźnił jeszcze zaciśniętej nerwowo szczęki i nie rozprostował nawet pięści, kiedy nogi Małej zatupotały niespodziewanie przy ciemnej meblościance bez połysku. Jak z procy wystrzeliła do kuchni, mignęła im tylko jej pomarańczowa sukienka z falbanką, a potem trzasnęły drzwi. Początkowo stali oszołomieni, ale zaraz rzucili się za córką bez słowa, jakby zapominając o tym, co się przed chwilą wydarzyło.

Mała wybiegła przed dom i puściła się pędem do najbliższej komórki. Wiedziała, że przeważnie stoi otwarta. Zręcznie wcisnęła się między obłażącą z farby ścianę a stary stół, do którego ojciec przytwierdził imadło. Kiedy tutaj bywał, chętnie mu towarzyszyła, wdychając zapach smarów, benzyny, drewna na opał i resztek lakierów. Podawała narzędzia, patrzyła, jak imadło zaciska się na kawałkach rur, nakrętkach i innych potrzebnych do unieruchomienia fragmentach naprawianego właśnie urządzenia.

Teraz plecami przylgnęła do ściany, kolana podciągnęła pod brodę i objęła je rękami. Przerażenie pompowało na policzki słoną wodę, która skapywała po twarzy, niemiło łaskocząc. Serce biło jej jak szalone i prawie nie rejestrowała, że na zewnątrz wołają ją oboje, to naprzemiennie, to razem:

– Małaaa! Gdzie jesteś?... Mała! Odezwij się!

– Boi się, nie wiadomo, gdzie weszła – cicho powiedziała Celina, ale stała zupełnie niedaleko, więc córka ją usłyszała. Leon nie odpowiedział, tylko pchnął nagle drzwi na grubych, zardzewiałych zawiasach i wszedł do środka. Mała kątem oka widziała, jak pokazuje coś na migi Celinie, a potem, ku jej zdziwieniu, oboje od razu do niej podeszli. Ojciec schylił się, powoli wziął ją na ręce, i uśmiechając się od ucha do ucha, powiedział przymilnym głosem, którego nigdy wcześniej u niego nie słyszała:

– Już dobrze, wszystko w porządku, nie ma się czego bać. Tatko i mamusia już się pogodzili, prawda?

Nachylił się do Celiny i pocałował jej czerwony policzek, a potem przytulił żonę wolną ręką. Matka nienaturalnie się uśmiechnęła i Mała doskonale wyczuła fałsz całej sytuacji. Jej oczy były wciąż mokre i szeroko otwarte, jakby obraz, który przed chwilą widziała, istniał fizycznie i teraz blokował ich zamknięcie, nie pozwalając usunąć się z tęczówek. Ojciec sięgnął do kieszeni i wyciągnął czerwony szeleszczący papierek.

– Zobacz, to dla ciebie. Będziesz mogła iść z mamą do sklepu i coś sobie kupisz. Weź! – Wciska banknot siłą do rączki, która nie chce się otworzyć.

„Naprawdę?” – przechodzi przez głowę Małej. – „Naprawdę myślisz, że dasz mi to i ja zapomnę?...”. Myśl pojawiła się intuicyjnie i płynie teraz przez całe jej ciało, sztywne z niechęci do tego mężczyzny. Pali ją jego silna ręka, na której siedzi, pali bok, którym opiera się o ramię ojca, i chociaż jest jeszcze dzieckiem zapominającym o setkach rzeczy przedtem i tysiącu potem, to doskonale zapamięta właśnie ten stan ciała i umysłu.

Wracają do domu. Każde z nich znajduje sobie zajęcie i nic już nie mówi. Matka zaczyna przygotowywać obiad. Ojciec, jakby poczuwając się nagle do winy, nieproszony, sam przynosi z piwnicy ziemniaki. Mała usadawia się przy stole kuchennym ze starą księgą przychodów i rozchodów, którą przyniosła jej z pracy Celina, i stawia tam teraz esy-floresy czarną jak smoła kredką.

Tą ciszą próbują wysłać w niebyt pierwszy fikołek matki i nie ostatnie podniesienie ręki Leona. Tylko Mała czuje, nie wiadomo skąd, napływającą pewność, że powinna się do tych rodzinnych ćwiczeń powoli przyzwyczajać.

Sen Celiny

Oczy otwierają się szeroko same, jak na zawołanie: już!Mała od razu wie, co się dzieje. W jednej chwili serce zaczyna jej mocno walić, pompując całą krew do głowy, która wydaje się, że zaraz eksploduje. Jej ciało zdaje się być jednym wielkim sercem, które łomocze szybko i głośno jak dzwon: BUM, BUM, BUM. Ma na decyzję chwilkę i wie, że nie może tego przedłużać. Jednocześnie nogi ma jakieś ołowiane, ciało bezwładne, nie może się ruszyć – czuje ten ciężar i wie, że w tej chwili to od niej zależy, co będzie później.

Bose stópki spuszcza z niechęcią na zimną, nieprzyjemną podłogę. Nagłe orzeźwienie podrywa ją na równe nogi. Ręka sięga po klamkę, jeszcze tylko zmusza się, żeby ją nacisnąć. Potem już wszystko pójdzie jakby samo.

Drzwi uchylają się, a ona wstępuje w ten prześwit pomiędzy kuchnią i pokojem jak między piekłem a niebem, i patrzy w prawo, gdzie na niskiej kozetce ojciec siedzi przy matce. Wielkie dłonie zacisnęły się na jej szyi i tkwią tam jak stalowe obręcze, nie do ruszenia.

Celina jest już bez sił, oczy ma jakby nieobecne w tej czerwonej twarzy, która walczyła jeszcze chwilę temu o haust powietrza, ale wyczerpała możliwości. Patrzy na Małą, ale wydaje się, że jej nie widzi, jakby właśnie przyłapano ją na śnie z półprzymkniętymi oczyma. Tylko, że ona taki sen już kiedyś śniła i właśnie odnalazła do niego ścieżkę w pamięci. Bez szlochu, który bez tchu nie ma racji bytu, zapłakała, uwalniając kilka łez.

– Tato… – Ten ledwie słyszalny szept sam wydobywa się z gardła Małej.

Nic więcej nie powie, bo nie wie, co mogłaby dodać, ale też dlatego, że więcej nie trzeba. Głos córki zdaje się trafiać do uszu Leona zwielokrotniony. Puszcza szyję Celiny i osuwa się w bok, jakby ktoś uderzył go niespodziewanie w głowę. Leży na tapczanie twarzą do ściany, bez ruchu, nagle nie mając odwagi na nie spojrzeć.

Matka stacza się na ziemię, kaszle i charczy, nadrabiając chwile bez tlenu. Przez chwilę masuje szyję, żeby przywrócić w niej krążenie, wreszcie wstaje i bierze za rękę Małą, która ciągle stoi w tym samym miejscu, nie mając siły się ruszyć, jakby całą energię zużyła na to słowo, które trzeba było wypowiedzieć. Wracają do pokoju. Celina zamyka dokładnie drzwi od kuchni. Wie, że będzie już spokojnie, że limit na przemoc tej nocy właśnie się wyczerpał. Kładą się razem do pościeli ciepłej jeszcze od snu Małej. Cały strach i podekscytowanie powoli ustępują. Serce wyrównuje rytm.

Już kolejny raz zawraca mamę z tej drogi bez powietrza. W małym ciele kryje się wojowniczka bez świadomości siły sprawczej. Nie zna swojej mocy, wie tylko, że wcale jej nie chce. Czuje, że ciężar tej odpowiedzialności ją przygniata. Myśli o sobie, że bardzo chciałaby być zwykłą Małą, która może spać spokojnie, a nad ranem z ufnością przytulić się do ojca.

Wigilie

Chyba od zawsze Mała wiedziała, że Mikołaja nie ma. Nie obnosiła się szczególnie z tą wiedzą, bo po co było drażnić dorosłych i psuć im radość z podszywania się pod świętego? Zawsze było tak samo: nocą z piątego na szóstego grudnia Celina starała się jak najdelikatniej wcisnąć jej pod poduszkę szeleszczącą reklamówkę z prezentem.

Córka obserwowała to wszystko spod niedomkniętych powiek, ale nie chciała robić przykrości matce i udawała, że głęboko śpi. Rano doskonale grała zdziwioną znaleziskiem i udawała, że wierzy w te bzdurki o Mikołaju. Potem obracała w dłoniach dorodne i pachnące innym światem pomarańcze, wyrób czekoladopodobny, cukierki w szeleszczących papierkach, wafelki i jakieś zabawki. No i zawsze książka. Bez książki prezent się nie liczył. Tak naprawdę wszystko inne było tylko dodatkiem do książki.

Potem mijało kilkanaście dni bez właściwości, po czym następował okres nerwowych przygotowań do świąt. Dokładne sprzątanie we wszystkich szafach i szafkach, odkurzanie za meblami, wystawane w długich kolejkach zakupy znoszone w torbach z żyłkowymi uszami. Matka na kolanach pastująca dokładnie podłogę, zapach makowca roznoszący się po całym domu i wskrzeszanie trupa wyliniałej choinki, z której odkręcało się plastikowe igliwie, ukazując jasne druty wewnątrz. Do drzewka koniecznie biała wata imitująca śnieg. Dużo białej waty, do tego stare łańcuchy z kolorowego papieru klejone kiedyś godzinami przez Małą, na to włosy anielskie – splątane przez lata, skołtunione w pudełku pośród bombek ze szklaną posypką i szpica z utrąconym końcem.

I wreszcie następował najgorszy dzień całego roku. Mała marzyła, żeby nie nadchodził, albo przynajmniej kończył się w przyśpieszonym tempie, jak filmy na kasecie wideo przewijane do przodu. Z upływem lat nauczyła się, że nie należy niczego po tym dniu oczekiwać, a wszystkiego się spodziewać.

***

– Ja go nie zabiję – mówi Leon i z papierosem przyklejonym do dolnej wargi wychodzi na korytarz, trzaskając drzwiami.

Celina wzdycha głośno, bierze z szuflady drewnianą pałkę do ucierania ciasta i idzie do łazienki. Ciągnie za łańcuszek, na końcu którego dynda czarny korek do zatykania wanny. Patrzy, jak woda spod karpia umyka wirem w odpływie. W końcu ryba, którą Mała zdążyła już polubić, podkarmiała chlebem i resztkami z obiadu, podryguje bokiem na dnie, łypiąc na Celinę jednym okiem. Córka stoi w drzwiach łazienki i widzi, jak matka schyla się po karpia, opiera go o krawędź wanny, bierze zamach, a okrągła drewniana końcówka uderza o jego głowę. Śliski, wylatuje Celinie kilka razy z ręki, próbuje ocalić życie, wykręcając głowę pod ciosami. Mała patrzy na to oniemiała i dopiero matka każe jej wyjść z łazienki, sama bierze nóż i ostatecznie rozprawia się z rybim przyjacielem córki. To wtedy postanawia, że koniec z bożonarodzeniową tradycją czynienia z wanny chwilowego akwarium dla kogoś, kogo trzeba się później drastycznie pozbyć.

– Nigdy więcej żywego karpia – mówi Celina, kiedy jest już po wszystkim, a Leon wraca do domu po papierosie, zmarznięty i zły.

– Jedziesz ze mną? – pyta Małą, a zdziwionej Celinie odparowuje:

– No co? Do kilku kolegów skoczę życzenia złożyć. A jak ją zabiorę, to przecież nie będę pił. I szybko wrócę.

Córka patrzy to na matkę, to na ojca. Czeka, aż Celina powie, że musi zostać w domu i pomóc przy wigilijnej kolacji, na co przecież bardzo się cieszyła. Ale mijają długie jak wieczność sekundy i Mała już wie, że nie ma co liczyć na wstawiennictwo matki. To milczenie ją przygniata, pod jego naporem pęka głowa i czuje, jakby ktoś nagle ścisnął jej duszę jak niepotrzebny karteluszek.

Musi jechać z ojcem, pilnować go, być zakładniczką jego obietnic. To od niej teraz zależy, jak będzie wyglądał ten wieczór. Dobrze go zapamięta, chociaż pamięć pozwoli później przesiewać wspomnienia sześciolatki jak przez sito, zatrzymując tylko piękne momenty, mieniące się niczym drobiny złota po odsianiu piasku.

Jeździ z Leonem po mieście i okolicach już kolejną godzinę. Taksówka zatrzymuje się w coraz to nowych miejscach. Wchodzi z nim do mieszkań, w których czuć atmosferę świąteczną, zapach pieczonego ciasta, warzywa gotowane na sałatkę jarzynową i smażoną rybę. Ale też do takich, w których do nosa agresywnie pcha się tylko alkohol, stęchlizna i mocz. I samotność. Tam nie siada, stoi w kuchni albo przedpokoju. Przecież za chwilę stąd wyjdą – tak obiecuje ojciec. A oni śmieją się trochę smutno, potem gospodarz nalewa ojcu malutki kieliszek z butelki, która stoi na niskiej ławie zastawionej brudnymi szklankami. Leon puszcza do Małej oko, wpuszcza zawartość kieliszka do gardła, chwilę jeszcze gada z kolegą i potem już szybko do taksówki, która czeka na ulicy.

Niekiedy Mała zostaje na tylnym siedzeniu w samochodzie. Opiera się o drzwi, kuli, brodę wkłada w stójkę kurtki i gryzie szalik. Spod wełnianej czapki widać jej tylko oczy. Kierowca pali papierosy jednego za drugim, kręci gałką od radia, szuka sygnału, który ciągle ucieka. W końcu wsuwa w szczelinę kasetę magnetofonową. Wnętrze taksówki wypełnia złej jakości nagranie, a charczące słowa przepływają przez uszy Małej jak jej własne myśli.

Jestem taka, jestem taka zmęczona

Bolą mnie ręce, boli mnie cała głowa

Tyle dzisiaj, tyle się dzisiaj stało

Boli mnie serce, boli mnie całe ciało.

Kierowca zerka co jakiś czas w lusterko, żeby sprawdzić, co robi dziewczynka, a ona ucieka wzrokiem, bo boi się tych dziwnych oczu, które ją świdrują.

– Biedna ty jesteś… – wzdycha taksówkarz, odwracając się do skulonej postaci, ale nagle prostuje się w fotelu i ożywia, bo oto drzwi auta otwierają się, wpada podmuch zimna i Leon sadowi się na przednim siedzeniu.

– Jeszcze w jedno miejsce.

– Klient nasz pan… Ale Leon, jest Wigilia i trzeba już powoli zawijać do domu. Moja stara też mnie przechrzci, że tak długo jeżdżę. To ostatnie miejsce, gdzie cię zawożę. Nie żal ci dziecka?

Ale Leon rzuca tylko:

– Jedź.

I taksówkarz odpala silnik, wyjeżdżając na główną drogę Miasta B. Podkręca głośnik, z którego sączy się właśnie refren: Paranoja jest goła…

Mała przylepia czoło do szyby – niebo już dawno jest ciemne, a na jego tle, jak wyczekiwane gwiazdy, rozbłyskują światła ulicznych latarni. Biało, bo znów spadł śnieg, i pusto, bo wszyscy siedzą już przy stołach. Jest jakiś smutek w tych ulicach bez żywego ducha obserwowanych z okien sunącego powoli auta, którym podróżowały przed nimi setki osób. Zaczyna myśleć o matce, która pewnie martwi się ich długą nieobecnością. Tęsknota i żałość uruchamiają drżenie dolnej wargi, ale szybko przygryza ją zębami. „Kiedyś w końcu dojedziemy do domu” – tyle optymizmu znajduje w wigilijną noc i powtarza tę myśl w głowie wielokrotnie, jak mantrę, nie wiedząc przecież, co to jest mantra.

Kierowca i dziewczynka myślami są już w domach, tęsknią za ciepłem i przytulnością. Leona taka wizja tylko drażni. Coś pcha i pcha go do przodu. Potrzebuje ruchu i ciągłego przemieszczania się. Nie analizuje tego – po prostu poddaje się temu, co go uspokaja. Nie może znieść myśli, że będzie musiał wrócić do mieszkania, usiąść przy stole i robić wszystkie te rzeczy, które wcale nie kojarzą mu się dobrze.

Przypomina sobie taki wieczór. Ma kilka lat i uciekł właśnie przed ojcem, który chciał spuścić mu manto za zjedzone wcześniej śledzie. Zjadł, bo był głodny. Skąd miał wiedzieć, że to śledzie na uroczystą kolację, na które wszyscy czekali? Matka była zła tylko przez chwilę, trochę dłużej starsze rodzeństwo, a najbardziej ojciec, któremu alkohol spotęgował złość na syna. Dał jeszcze radę rzucić za Leonem pokrywką od kanki na mleko, która śmignęła mu koło głowy, raniąc boleśnie ucho. Krew obficie skapuje na ramię, ale Leon tego nie czuje. Chowa się w sianie. Jest mu przynajmniej ciepło i na tyle wygodnie, że syty – i już bez strachu przed ojcem, bo kryjówka okazała się skuteczna – zasypia w stodole, okutany w kufajkę matki i wyliniałe skóry z owiec. Małżowina zrośnie się krzywo i będzie lekko zgrubiała. Za każdym razem, kiedy podczas golenia Leon dojrzy w lusterku pamiątkę po tamtej Wigilii, pomyśli, że mógł zginąć, gdyby ojciec przycelował dokładniej.

Tymczasem taksówkarz zatrzymuje się za miastem przed starą drewnianą chałupą. Czapy śniegu upiększają krajobraz, który bez zimowej przykrywki nie pozostawiałby złudzeń – to rudera, którą powinno się jak najszybciej rozebrać. We wszystkich oknach ciemno, po szybach pełzną lodowe wzory, ale Leon pewnym ruchem naciska żelazną klamkę tkwiącą w dechach wiekowych drzwi. Przez sień przechodzi na drugą stronę budynku i kieruje się do pomieszczenia, w którym widać nikłe źródło światła. Na skrzynce po piwach tli się świeca w litrowym brudnym słoiku, poza tym jest tam tylko szafa i łóżko nakryte wieloma warstwami starych kołder.

– Ej! – woła w kierunku barłogu.

– Eeeeee… – odpowiada mu słaby głos.

– Wyłaź, Toni! Przyjechałem po ciebie.

Kołdry poruszają się niemrawo, w końcu kilka spada na podłogę, a na łóżku siada staruch w czapce z nausznikami i puchowej kurtce w kolorze wściekłego różu. Na nogach ma kilka par spodni, na nogach popękane relaksy.

– Nigdzie się nie ruszam.

– Wstawaj, idziesz ze mną. Jest Wigilia, sam tu nie zostaniesz – Leon podchodzi do łóżka i zachęcająco wyciąga rękę.

– A ty nawet dziś się nie mogłeś oprzeć, hę? Jedzie od ciebie jak z gorzelni, Leon.

– Nie twoja sprawa. Ty mi nie stawiałeś, to nie narzekaj. No, idziemy, bo taksiarz czeka przed domem.

– Jak taksówką… tak? Nie, daj spokój, ja tu zostanę, dobrze jest, pod spodem ciepło, a najadłem się rano.

– Nie obchodzi mnie. Wstawaj. Nie popuszczę, przecież wiesz. I szybko, bo tam Mała czeka w aucie.

– Ty nie masz za grosz rozumu, wiesz? Dziecko po nocy dziś wozić? – mówi staruch i poprawia się na łóżku.

Leon łapie go i ciągnie za rękę w kierunku wyjścia, nie zważając na krzyki i opór.

– Daj mi spokój, wariacie, nigdzie nie idę! Puszczaj, do cholery!

Ale Leon jest jeszcze młody i silny, latem koszule ciasno opinają jego klatkę piersiową, a bicepsy ledwie mieszczą się w wąskich rękawach. Bez problemu wyprowadza starego przed dom, potem pcha przed sobą po śniegu, a w końcu otwiera tylne drzwi taksówki i wpycha go na siedzenie obok Małej. Sam siada przy kierowcy i zarządza:

– Do domu!

W innych okolicznościach Mała byłaby wreszcie szczęśliwa, ale teraz kuli się jeszcze bardziej, bo ten dziwny chłop w śmiesznej kurtce ją przeraża. Poza tym już za chwilę pod wpływem ciepła coś atakuje nozdrza i wyciska z oczu łzy. Stary śmierdzi okropnie. Taksówkarz nic już nie mówi, dociska tylko pedał gazu, żeby jak najszybciej pozbyć się niefortunnego pasażera i całej reszty. Ma już dość tej jazdy, Leona, dziecka z tyłu i jest wkurzony, bo wie, że w domu czeka go tylko gderanie żony.

Wreszcie wysadza towarzystwo przy Ulicy, gdzie już tyle razy kończył kurs, wyciąga rękę po należność, ale Leon rzuca mu tylko jeden zmięty papierek i mówi:

– Zaraz Mała przyniesie z domu resztę, nie mam tyle przy sobie.

– Czekam, Leon, czekam, ale już tracę cierpliwość – mówi kierowca, a kiedy zostaje sam i obserwuje, jak do leżącego w dole Ulicy domu idzie cała ta trójka – Mała w wełnianej czapce, stary w różowej kurtce i Leon w rozchełstanym płaszczu, rzuca pod nosem pełne złości: „No żesz kurwa jego mać!”

***

Za drzwiami wreszcie słychać jakiś ruch. Celina w mgnieniu oka wychodzi z odrętwienia, zrywa się z fotela i staje prawie na baczność. Do środka najpierw wchodzi Mała z przerażoną miną i przepraszającymi oczyma. Patrzy w twarz Celiny, przez którą nie przechodzi najmniejszy nawet grymas – to maska obojętności wykuta długim wyczekiwaniem i rezygnacją. Za Małą do kuchni wtacza się lump, zarośnięty i dziwacznie ubrany, który nie patrzy na Celinę, tylko gdzieś w podłogę. Na końcu wchodzi uśmiechnięty Leon, z błyskiem w oku.

– No, już jesteśmy. To jest Antoni, będzie dziś u nas, bo jest sam.

– Już jesteście??? – mówi Celina i teatralnym gestem obraca głowę w kierunku zegara. – Jest dwudziesta! Czekam trzy godziny i wszystko jest już dawno zimne. Miałeś przyjechać zaraz, wziąłeś dziecko! Jest zziębnięta i głodna, nie masz litości nad nami nawet dziś!

– Nie przesadzaj, nic jej nie jest. Aha – i daj Małej ze dwa tysiące, bo na górze czeka taryfa, trzeba zapłacić za kurs.

– A skąd ja ci wezmę dwa tysiące? Człowieku, nie mamy już żadnych pieniędzy, wydałam wszystko na święta!

– To pożycz. Muszę zapłacić, bo mnie już nigdy nie zabierze. Idź na górę albo do Musialikowej.

– Nigdzie nie idę, nikt mi dzisiaj nie pożyczy, chyba upadłeś na głowę! – Celina daje upust złości, dziwnie ośmielona w towarzystwie staruszka w różowym wdzianku.

– Tobie nie pożyczą, ale Małej może dadzą…

– Idź na górę! – słyszy Mała, która chciałaby być teraz gdzieś bardzo, bardzo daleko, w jakichś obcych krajach, może nawet u obcych ludzi, z dala od domu, byle nie z ojcem i nie tutaj, nie teraz.

Zamyka oczy i marzy, że po otwarciu zniknie ta chwila i wszyscy przed jej oczami, ale nic takiego się nie dzieje. Widzi matkę o twarzy udręczonej i wkurzonej jednocześnie, ojca, który wyczekująco patrzy na nią, i starego dziada, który patrzy w podłogę.

Wspina się po drewnianych schodach prowadzących na piętro i z każdym krokiem serce wali jej coraz szybciej. Puka cicho, a kiedy nie słyszy za drzwiami żadnego ruchu – trochę głośniej. Ale nikt nie otwiera, pewnie poszli na kolację do rodziny. Szczęście z faktu, że tym razem ominął ją wstydliwy dialog o pożyczkę, przysłania niepokój, bo przecież nie wykonała zadania. Wolałaby już chyba, żeby jej te pieniądze pożyczyli i żeby ojciec mógł zapłacić za taksówkę. A tak musi mu powiedzieć, że wyczekiwanej kasy nie ma. To znaczy, że już za chwilę Leon znowu coś wyda.

Tym razem przy głośnym sprzeciwie Celiny zbiera ze stołu używane tylko na specjalne okazje gerlachowskie sztućce, wkłada je do zgrabnej walizeczki i zanosi do stojącej na ulicy taksówki. To nie pierwszy raz, kiedy zapłatą za kurs jest jakiś fant z domu. W każdym przypadku rzeczy są warte o wiele więcej niż należność za przejazd, ale kierowca bierze je niechętnie, bo żona krzywi się na takie transakcje. Krzyczy, że w masarni nie zapłaci walkmanem czy odtwarzaczem kaset wideo. Taksówkarz bez słowa bierze od Leona pudełko z metalowym zatrzaskiem obciągnięte brązową dermą i rzuca na siedzenie obok.

– No żesz kurwa! – powtarza po raz kolejny, dociskając pedał gazu. Ze ślizgiem odjeżdża z Ulicy, której ma już dość – na dziś i na przyszłość.

***

Były też inne wigilie, można powiedzieć, rodzinne. Jak wtedy, kiedy przed kolacją ojciec nigdzie nie znikał, kręcił się trochę w kuchni, naprawiał młynek do kawy albo mikser, który odmówił posłuszeństwa przed ważnym sprawdzianem z ciasta. Wszyscy czekali, aż Celina przygotuje potrawy, każdy pytał, kiedy to będzie, ale nikt nie pomyślał, że można w czymś pomóc, żeby było wcześniej.

Na wersalce w kuchni siedział zaproszony na kolację dziadek, ojciec Leona, w brązowym golfie na szczupłym ciele, z poszarzałą od papierosów twarzą. Jeszcze nie wie, że oprócz przyjemności palenie zafunduje mu też chorobę. Za klika lat będzie konał w męczarniach, a wnuczka, która teraz ukradkiem go obserwuje przez uchylone drzwi pokoju, z fascynacją i przerażeniem będzie podglądała jego przechodzenie na tamten świat.

Kiedy wreszcie Celina oznajmia, że wszystko gotowe i można siadać do stołu, dziadek sięga do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciąga stamtąd paczkę landrynek. Mają bury kolor, jakby komuś zabrakło zdecydowanego barwnika, nie sugerują żadnego smaku, a jeżeli już, to jakiś nieprzyjemny.

– Na! – Dziadek podaje paczkę Małej. – To dla ciebie.

Mała domyśla się, że to jakiś rodzaj prezentu związanego ze świętami, wyciąga rękę po cukierki, ale powoli, niezdecydowanie. Nie chce zbliżać się zbytnio do tego starszego pana, z którym nie ma zbyt bliskich relacji i który przesiąknięty jest do cna zapachem popularnych bez filtra.

Ale Leon jest szybszy. Prawie w locie łapie bure landryny, ściska je, jakby chciał wyżąć ten ohydny kolor, i potrząsa nimi przed oczami ojca.

– Paczkę tanich cukierków przynosisz mojej córce pod choinkę???

– No co?! – odkrzykuje dziadek – nie miałem na nic innego! Mogłem też nic nie przynieść!

Leon rzuca woreczek o ścianę, opakowanie pęka, kawałki wody z cukrem uformowane w grudy spadają na podłogę, ale ciągle trzymają się w kupie, posklejane, widocznie były już dosyć stare. Ten widok ostatecznie tak go rozsierdza, że dopada do ojca, łapie go za sweter przy szyi i cedzi przez zęby:

– Ty chamie! A na wódę miałeś!!!

– Zostaw, na miłość boską! Zostaw!!! – krzyczy Celina, która boi się, że za chwilę i te święta będzie można spisać na straty. Stara się wcisnąć między nich, ale Leon nagle odpuszcza. Stoi teraz naprzeciw ojca, groźnie patrząc mu w oczy. Nienawidzi tego człowieka. Ukradł mu dzieciństwo, nie zwrócił nic w zamian, a jedynym kontaktem fizycznym, jaki między nimi zaistniał był ten, kiedy ojciec lał go rzemiennym pasem po tyłku i plecach, do czerwonych pręg, do krwi, prawie do utraty przytomności.

Teraz może zwrócić mu całą nagromadzoną przez lata złość. Ciężka pięść położyłaby pewnie jednym ciosem tego starszego mężczyznę i wyrównała choć trochę rachunek krzywd. Ale Leon nagle nie czuje satysfakcji z takiej możliwości. Czas osłabił w nim wolę zemsty. Kipiała tylko w młodym ciele, które od czasu do czasu ćwiczone było na oczach matki. Nie pamięta, żeby stanęła w jego obronie, ale wie, że to ze strachu przed mężem. Wyłącznie ze strachu.

– Zupa na stole, chodźcie… – zachęca Celina. Cieszy się, że wszystko tak się skończyło i nie doszło do niczego gorszego.

Mała w ogóle się nie bała, a w głębi serca była nawet usatysfakcjonowana całym zajściem. Tym razem tacie chodziło przecież o jej dobro. A poza tym nie lubiła ciągnącego się za dziadkiem kwaśnego zapachu petów, który przywędrował za nim z domu, gdzie po śmierci babci zupełnie zapominał o wietrzeniu.

Siedli więc do stołu, dziadek jeszcze nerwowo rozpalony na twarzy, chrząka, ojciec z chmurnym czołem, naprzeciw niego, ale patrzy w swój talerz.

– Opłatek… – przypomina nieśmiało Celina, ale zaraz żałuje, że jej się wymsknęło, bo jak niby po tym wszystkim miałaby wyglądać chwila składania sobie serdecznych życzeń?

– Nie będę się z chujem łamał opłatkiem – mówi ojciec, siorbiąc głośno zupę. – A wam życzę najlepszego – dorzuca po chwili, puszczając do Małej oko.

Wyjazd

Pociąg nabierał prędkości. Odkąd wyruszył ze stacji, gdzie czekał na niego peron szczelnie wypełniony ludźmi, wlókł się niemrawo przez trzy kwadranse, każąc obserwować pasażerom widoki, o których chcieliby wreszcie zapomnieć. Kiedy w końcu skład przyspieszył, ojciec wstał i pociągnął za klamkę okna.

– Teraz możemy nałapać świeżego powietrza! Państwu nie będzie przeszkadzało, prawda?