Te brutalne rozkosze -  Micah Nemerever - ebook
NOWOŚĆ

Te brutalne rozkosze ebook

Micah Nemerever

5,0

250 osób interesuje się tą książką

Opis

Literacka sensacja, Książka Roku według Literary Hub, jedna z 25 najlepszych książek jesieni według Newsweeka oraz jedna z 42 najlepszych książek LGBTQ 2020 roku w zestawieniu Oprah Daily. Powieść, która stała się viralem na BookToku, która zachwyciła zarówno krytyków, jak i czytelników, zdobywając miejsce w rankingach takich jak Najlepszy debiut roku (Crime Reads) czy Najbardziej oczekiwany debiut drugiej połowy 2020 roku (Electric Lit).

Jak wiele można poświęcić w imię pożądania?

Początek lat siedemdziesiątych, Pittsburgh. Paul, wrażliwy artysta z robotniczej rodziny, spotyka Juliana, charyzmatycznego, bogatego studenta. Ich intensywna relacja szybko przeradza się w obsesję, w której fascynacja miesza się z manipulacją i przemocą. Izolowani od świata, pogrążają się w destrukcyjnej więzi, która prowadzi do aktu nieodwracalnej przemocy.

Bohaterowie powieści Nemerevera, podobnie jak najsłynniejsi kochankowie ze sztuki Szekspira, do której w tytule nawiązuje autor, doświadczają konsekwencji destrukcyjnej relacji i niekontrolowanych namiętności. Brutalne rozkosze to wybitna, porównywana do Tajemnej historii Donny Tartt, pełna napięcia powieść, ukazująca mroczne strony ludzkiej natury. Poruszająca historia szczerej miłości, w której najgłębsze wady i zalety bohaterów wzajemnie się napędzają, prowadząc do destrukcyjnych konsekwencji.

 

Nemerever mistrzowsko buduje napięcie... Błyskotliwa powieść obyczajowa. – „The New York Times”

Mroczny i pełen pasji debiut… Miłośnicy twórczości Patricii Highsmith z pewnością dostrzegą potencjał tego obiecującego autora. – „Publisher’s Weekly”

Mrocznie przewrotny debiut Nemerevera balansuje między pożądaniem a obsesją, ukazując, że wzniesienia w związku zawsze niosą ze sobą ryzyko okrucieństwa. – Michelle Hart, „Oprah Daily”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Brazilll
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Nie sądziłam, że ta książka będzie tak mocna. „Zbrodnia i kara” to od wielu lat moja ulubiona książka. Sprawiła ona, że pokochałam świetnie nakreślone portrety psychologiczne oraz klimaty dark academia. Czytając zapowiedzi i recenzje „Tych brutalnych rozkoszy” myślałam, że dostaniemy tutaj dwóch Raskolnikowów i w pewnym sensie tak jest, ale nie do końca. Bo owszem, oni też popełniają zbrodnię (co wiemy już z pierwszych stron),ale ich motywacja wynika z czegoś zupełnie innego. I właśnie jedną z najmocniejszych stron tej książki jest to, że zachowanie bohaterów zostało znakomicie umotywowane. Relacje z rodziną, czas i miejsce akcji, (lata 70, Pittsburgh),pochodzenie, pozycja społeczna, orientacja – to, co ukształtowało Paula i Juliana ma ogromny wpływ na ich zachowanie i autor świetnie uwzględnił wszystkie te elementy. Toksyczność tej relacji jest porażająca. Bohaterowie znęcają się nad sobą fizycznie i psychicznie. Rozumieją się bez słów i – jak sami mówią – są jednym ciałem, które kie...
10

Popularność




Te brutalne rozkosze – opinie

Nagrody i wyróżnienia: „Literary Hub” Best Book of the Year; „Crime Reads” Best Debut of the Year; „Newsweek” 25 Best Fall Books; „Philadelphia Inquirer” Big Books for the Fall; „Oprah Daily” 42 Best LGBTQ Books of 2020; „Electric Lit” Most Anticipated Debut of the Second Half of 2020; Paperback Paris Best New LGBTQ+ Books to Read This Year Selection.

Nemerever po mistrzowsku stopniuje napięcie… Błyskotliwa powieść obyczajowa.

„New York Times”

Zaskakujący debiut utalentowanego autora, którego wizja skutków młodzieńczej arogancji i cynizmu jest jak najbardziej trafna.

Michael Upchurch, „Seattle Times”

Jest tylko kwestią czasu, kiedy nastąpi wielki wybuch w tym przejmującym, nieprzewidywalnym dreszczowcu.

Patrick Rapa, „Philadelphia Inquirer”

Niepokojąca i wciągająca powieść Te brutalne rozkosze uwodzi najpierw upojeniem obsesją, a następnie jego toksycznymi konsekwencjami. Debiut Micaha Nemerevera jest pięknym portretem intymności, rozpaczy i spustoszenia, jakie potrafi siać zrujnowane serce. Wstrząsnęła mną.

Robin Wasserman, autorka Girls on Fire i Mother Daughter Widow Wife

Mrocznie przewrotny debiut Nemerevera oscyluje pomiędzy pożądaniem a obsesją i dowodzi, że wzlotom w związku zawsze towarzyszy groźba okrucieństwa.

Michelle Hart, „Oprah Daily”

Proza Nemerevera jest nękająca i piękna, mocna i zakręcona… Nie zaśniesz w nocy, przewracając stronę za stroną.

„Chicago Review of Books”

Mocny i piękny dreszczowiec.

„Literary Hub”

Niewielu powieściopisarzy robi wrażenie tak szybko i skutecznie, jak Micah Nemerever w swoim poruszającym debiucie eksplodującym erotyką i imponującym erudycją… Przypomina takich mistrzów suspensu jak Patricia Highsmith i Alfred Hitchcock… Czytelnicy będą przewracać kartki książki w rozpaczliwym poszukiwaniu ulgi, która wymaga przeczytania tej opowieści do końca.

Stephenie Harrison, „Book Page”

Te brutalne rozkosze to porywająca powieść, której ton i atmosfera będą cię prześladować długo po odłożeniu książki. Niesamowite jest także rzemiosło, z jakim Micah Nemerever ukazuje, do czego człowiek może się posunąć, by stać się sławnym, dostrzeżonym i zrozumianym. Porywający debiut.

Brandon Taylor, autor Real Life

Czytelnicy poszukujący w życiu dreszczu emocji będą tą książką zachwyceni. Autor pokazuje w niej rozmaite umiejętności, jednak motorem tej powieści jest misternie skomplikowana akcja.

Adam Vitcavage, „Electric Lit”

Wspaniała i przewrotnie inteligentna powieść. Tak dalece dałem się porwać szaleńczej miłości dwóch delikatnych mężczyzn, że zostałem bezwiednym wspólnikiem ich aktów agresji. Nemerever stworzył bogatą, wciągającą i moralnie wieloznaczną książkę, pełną mrocznych prawd i niebezpiecznych rozkoszy.

Christopher Bollem, autor A Beautiful Crime

Nemerever zrobił coś niezwykłego w swojej debiutanckiej powieści. Połączył elokwencję i potoczność z psychologiczną głębią i uzależniającą treścią… Pokrewieństwo z Wichrowymi wzgórzami Brontë… Intensywność kulminacyjnego momentu w końcówce powieści warta jest pióra samej Emily Brontë.

Mikey Bird, „Lambda Literary”

Mroczny, natchniony debiut… Fani Patricii Highsmith z pewnością zauważą tego obiecującego autora.

„Publisher’s Weekly”

Te brutalne rozkosze to poruszający obraz alienacji i samotności widzianych na chłodno, w duchu powieści Highsmith. Tylko chwilami dochodzi tu do agresji i wściekłości. Micah Nemerever zmajstrował emocjonującą opowieść zakotwiczoną w badaniach nad pożądaniem, miłością i moralnością.

Patrick Cottrell, autor Sorry to Disrupt the Peace

Dla Ollie

Znam swój los. Kiedyś przylgnie do imienia mego wspomnienie czegoś potwornego – przesilenia, jakiego zgoła nie było na ziemi, najgłębszego starcia się sumień, rozstrzygnięcia wywołanego przeciw wszystkiemu, w co dotąd wierzono, czego żądano, co święcono. Jam zgoła nie człowiek, jam dynamit.

– FRYDERYK NIETZSCHE,Ecce Homo

Prolog

Kiedy Charlie podbija kartę, jest już dobrze po północy i wszyscy dawno poszli do domu. Gasi światło i obserwuje zapadanie ciemności w długich alejkach, po czym zamyka za sobą żaluzjowe drzwi. Gdy wychodzi spod markizy, deszcz spada na jego parasol niczym całun.

W powietrzu widać jego oddech. Za magazynem przejeżdża z gwizdem pociąg. Charlie myśli o szydełkowych kocach i gorącej czekoladzie, na wpół zapomnianych rozkoszach dzieciństwa, do tęsknoty za którym jest już o kilka lat za stary. Inni mają rodziny i żony, i szczęśliwe plany na wakacje; Charlie ma bilety na popołudniówki i Lucy, która żebrze o resztki z jego kolacji przed telewizorem. Myśli, że jest zmęczony, bo łatwiej odpocząć, niż znosić samotność.

Skręcając w boczną uliczkę, zaczyna grubymi paluchami szukać kluczy. Gdy otwiera drzwi samochodu, welon deszczówki spada z dachu i rozpryskuje się o ziemię. W środku jest jeszcze zimniej niż na dworze. Charlie chucha w skulone dłonie i ma nadzieję, że chłód nie wdarł mu się pod kołdrę.

Uruchamia zapłon. Silnik rzęzi. Ryk rozdzieranego metalu poprzedza głuchą kołatkę śmierci. Charlie pospiesznie gasi auto i trzyma kierownicę w dłoniach o zbielałych knykciach. Przywykł do wyczerpanych baterii, przebitych opon, silników odmawiających pracy w niskich temperaturach, ale to, co usłyszał przed chwilą, było znacznie gorsze.

Przemókł do suchej nitki, zanim sobie przypomniał, że ma parasol. Podnosi maskę z cienkim zgrzytem, mając nadzieję, że w nieczytelnym galimatiasie silnika czeka jakiś cud. Charlie nigdy nie był mechanikiem. Nie zna się na tym.

Zostawia auto i kieruje się do budki telefonicznej, ale przystaje pośrodku ulicy. Patrzy przez kurtynę deszczu i widzi dyndającą na sznurze słuchawkę. Po raz pierwszy rozczarowanie Charliego zamienia się w złość.

– Pieprzone nastolatki.

Będzie musiał wrócić do telefonu w pokoju socjalnym magazynu. Ze świstem wypuszcza oddech, kuśtyka do samochodu i udaje mu się wymacać parasol. Zaczyna go boleć głowa, tylko trochę, za gałkami ocznymi.

Charlie zatrzaskuje drzwi wozu i prostuje się. Gdy znów patrzy w głąb ulicy, nie jest sam.

– Nic się panu nie stało?

Poobijany czarny samochód zatrzymuje się obok niego. Deszcz spływa po dachu i szybach, ale drzwi pasażera są otwarte. Wychyla się przez nie jakiś chłopak, przytrzymując się framugi. Ma artystycznie potargane włosy, ale jest starannie ubrany. Akrylowy pulower, skórzane beżowe sztyblety – podmiejski chórzysta bez przekonania próbujący buntu.

Charlie patrzy na niego, a tamten się uśmiecha.

– Niezły bigos – komentuje, spoglądając na dymiącą maskę wozu. – Jedzie po pana laweta?

Charlie zaprzecza powolnym ruchem głowy.

– Telefon w budce nie działa.

Chłopak krzywi się ze współczuciem i mówi coś do niewidocznego kierowcy. Kiwa głową i zwraca się z powrotem do Charliego.

– Możemy podrzucić pana do domu, jeśli pan chce. Ten pański samochód już nie pojedzie, a po lawetę może pan zadzwonić z ciepłego mieszkania.

Charlie znów podnosi maskę, żeby bez nadziei zajrzeć do silnika. Wzdycha i zatrzaskuje klapę.

– Mieszkam na Polish Hill – informuje. – To wam po drodze?

– Wcale nie.

Chłopak przesiada się na środkowe siedzenie, a Charlie otrząsa parasol, zanim wsiądzie.

Kierowca jest młody, miedzianowłosy i szczupły. Ubrany równie starannie jak jego przyjaciel, tyle że taniej: kraciasta flanelowa koszula jest z założenia pospolita, jakby uszyto ją na domowej maszynie, korzystając z wykroju. Ciemne oczy za okrągłymi okularkami są poważne, a chłopak się nie uśmiecha.

Przygląda się o sekundę dłużej, niż wypada, ale łapie spojrzenie kolegi, przygryza wargę i odwraca się do ulicy.

– Wstydliwy jest – wyjaśnia ciemnowłosy. – Proszę nie zwracać na niego uwagi.

Charlie kiwa głową bez urazy. Chłopcy są młodsi, niż z początku sądził, może to jeszcze licealiści. Zastanawia się, kto im pozwolił jeździć po nocy bez opieki. Pewnie smarkacze wymknęli się chyłkiem z domu na nocny rajd. Charlie był innym nastolatkiem – stopnie do dupy, należał do drużyny futbolowej, ale się nie wyróżniał, typowa ofiara klasowych wesołków. Wie jednak, co to znaczy zastanawiać się, co inni robią inaczej, że są szczęśliwi; wie, jak to jest podpatrywać cudze przyjaźnie. Pamięta jeszcze ciepło tych chwil, które nastoletni chłopcy spędzają we wspólnej samotności.

Wycieraczki działają, dysze buchają gorącem. A silnik zimny, jakby się nie jechało zbyt długo. Pasażer sięga nad kolanami Charliego po termos zamknięty w schowku na rękawiczki. Zawartość pachnie rosołem z rozmarynem, jaki babka gotowała mu w dzieciństwie, gdy się rozchorował.

– Chcesz się napić? – pyta chłopak. – Rosół z ryżem.

– Dziękuję – przyjmuje propozycję Charlie.

Trzyma metalowy kubek od termosu, a on ostrożnie go napełnia. Pierwszy łyk parzy Charliemu język, ale wymiata zimno z kości, a smak jest w porządku. Z lekką nutą mydła, jakby nie wypłukano dobrze kubka po myciu, ale za chwilę już się go nie czuje.

Ciemnowłosy chłopak pije prosto z termosu, który podsuwa przyjacielowi, ale ten zdecydowanie kręci głową, patrząc na pustą jezdnię.

Milczą przez chwilę. Charlie dopija rosół i kręci naczyniem między dłońmi. Poparzone kubki smakowe zaczynają go swędzieć.

– Jak się nazywacie? – pyta. Zapomni odpowiedź, gdy tylko ją usłyszy, ale jest wdzięczny za podwózkę i za to ciepło, które czuje w żołądku, więc chce być miły.

Chłopak siedzący obok niego zastanawia się nad odpowiedzią, jakby rozważał, czy warto powiedzieć prawdę. Wydaje się spłoszony, ale chyba o tym nie wie.

– Ja Julian – mówi wreszcie. I patrzy znacząco na przyjaciela.

Ten drugi milczy przez chwilę, jakby mobilizował wolę zabrania głosu. Ma zaciśnięte szczęki. Trochę denerwuje Charliego, jak to lękliwe typy. Toleruje nieśmiałość, ale stanów lękowych nie znosi.

– Paul – odpowiada beznamiętnie kierowca tak cicho, że Charlie prawie go nie słyszy.

Przygląda się chłopakom: są całkiem różnie ubrani i Paul unika spojrzenia Juliana; nie wyglądają na przyjaciół.

Raz jeszcze zastanawia się, co mogli robić, zanim go zauważyli. Ale nie znajduje powodu do obaw. To tylko smarkacze, a on zaraz będzie u siebie w domu. A gdy zamknie za sobą drzwi, przestanie to mieć znaczenie.

Pusty kubek trochę za bardzo grzeje w palce. Gorąco z dyszy przypomina mu dziecięce lato w Ohio. Gmera przy suwaku parki, ale palce ma jak z gumy. Przewrócony kubek od termosu turla się między jego stopami – nawet się nie zorientował, kiedy spadł.

Julian nagle się uśmiecha i trąca przyjaciela łokciem, jakby chciał powiedzieć coś do śmiechu.

– Gdzie dokładnie na Polish Hill, Charlie? – Nagła dźwięczność głosu Paula zaskakuje. Ma przesadną dykcję, jakby uczył się mówić z lektury; w słowie „dokładnie” wyraźnie wymawia drugie „d”.

– No, na północ od Immaculate Heart – odpowiada. – Jak skręcisz w prawo z…

Ogłupiający upał sączy mu się przez palce na ramiona, z poparzonego języka na wargi. Podnosi rękę do twarzy i rozciera pot opuszkami palców wzdłuż ust. Nie czuje nic.

Samochód stoi na przejeździe kolejowym i czeka na sygnał dzwonka. Chłopcy patrzą na Charliego bez mrugania. Julian wciąż się uśmiecha. Paul wygląda, jakby nigdy się nie uśmiechał.

Obaj noszą rękawiczki. Pozdejmowali płaszcze w przegrzanym samochodzie, ale zostali w rękawiczkach.

– Jeszcze… – Charlie dławi się nabrzmiałym językiem. – Jeszcze się wam nie przedstawiłem.

Zanim zdąży podać im swoje imię, Julian wybucha histerycznym śmiechem. Paul ani drgnie. Ma bardzo jasne, bezlitosne oczy. Słowa cedzi przez zęby, jakby to wyćwiczył przed lustrem.

– Sąsiedzi nie zauważą, że pan zniknął, panie Stepanek?

Charlie usiłuje zmusić pozbawione czucia ręce do otwarcia drzwi. Jego ramię wali w nie boleśnie, a całe ciało ląduje bezwolnie w kącie siedziska.

– Lepiej tego nie rób – radzi Julian. To nie jest pogróżka. Przemawia do niego jak do dziecka. – Mogę zobaczyć twoje nadgarstki, Charlie? Ręce do tyłu z łaski swojej, to potrwa parę sekund.

Charlie próbuje odzyskać panowanie nad ciałem, ale pchnięty silnie do przodu ląduje na desce rozdzielczej. Od tej chwili kończyny odmawiają mu posłuszeństwa. Nawet nie jest w stanie utrzymać się w pionie.

„Co będzie z Lucy?” – to jego jedyna spójna myśl.

Na prośbę Juliana ręce Charliego poruszają się automatycznie, jakby to on w dalszym ciągu nad nimi panował. Ledwo czuje, jak sznur oplata jego nadgarstki i z szarpnięciem zaciska się w węzeł – nękające, odległe uczucie, jakby ktoś lekko szarpał go za kurtkę. Samochód drży od wibracji przejeżdżającego pociągu.

– Dziękuję – mówi Julian. – Nie było tak strasznie, co? Lubisz wypełniać rozkazy, no nie? Bez względu na ich treść?

– Poczytaliśmy o tobie – odzywa się cicho Paul. – Wiemy dokładnie, kim jesteś.

Ale Charlie sam już nie wie, kim jest. Może nigdy nie wiedział. Lęk każe wszystko zapomnieć – zamienia człowieka w stworzenie, które wie tylko, że jest śmiertelne.

Już kiedyś to czuł i widział innych, którzy to czuli. Wie, jak to wygląda z zewnątrz, i z min chłopców czyta, że oni to widzą. W lepkim upale, morderczym jak wietnamskie słońce, pamięta ulgę, kiedy zdecydował się nie widzieć.

Pociąg przejechał i pozostawił po sobie dzwoniącą pustkę. Julian namawia Charliego, żeby usiadł prosto, i poprawia mu pas bezpieczeństwa. Paul obserwuje to z kamienną twarzą, potem bierze głęboki wdech i przestawia dźwignię na tryb jazdy.

Odrętwienie ogarnia także wzrok Charliego. Mężczyzna widzi wszystko przez woal snu. Coraz szersze przestrzenie ciemności między latarniami, dziwnych nieznajomych wyglądających w mrok. To smarkacze, normalni smarkacze. Charlie nie rozumie – i nie zrozumie nigdy.

Chłopcy nadal nie patrzą sobie w oczy. Obaj boją się tego, co mogliby zobaczyć.

Część pierwsza

1.

Leki pomagały jego matce spać, ale nie pomagały jej spać dobrze. Miała po nich podkrążone oczy, jakby wcale nie spała. Paul poznawał, że zażyła tabletkę po tym, że ruszała się jak mucha w smole, zamiast kręcić się jak fryga. Nadal większość dźwięków ją przestraszała, ale reagowała z opóźnieniem. Poruszała się leniwie, z opuszczonymi ramionami, jakby brnęła przez wodę.

Niewielką przynosiło to korzyść reszcie domowników, ale nie tylko Paul już przestał walczyć.

Siedziała przy oknie w salonie, gdzie jej zdaniem zawsze było najlepsze światło. Zimowa poświata nadawała jej twarzy ten sam szary odcień, który miała jej sukienka. Paul obserwował ją: przetarła oczy opuszkami palców i cienie znikły pod cienką warstwą korektora.

– Nie ma nic niestosownego w twoim prezencie – powiedziała mu matka. Patrzyła w kieszonkowe lusterko, jakby podporządkowała swoje ruchy pamięci mięśniowej. – Jest piękny. Sonia przepada za twoimi dziełami.

Paul był już ubrany jak na przyjęcie, w brązowy sztruksowy garnitur i tkany brązowy krawat. Tak ubierał się na wszystkie rodzinne spotkania. Marynarka, już przyciasna w ramionach, marszczyła się przy każdym podniesieniu ręki. Mankiety były o dobre dwa centymetry za krótkie. Paul nienawidził swoich odkrytych nadgarstków z niebieskimi żyłami prześwitującymi przez napiętą, cienką skórę. Przypominały mu, że ciało można rozebrać na części.

– Nie spodoba jej się – orzekł. – Ja na jej miejscu spaliłbym się ze wstydu. To policzek.

– Kto ci podsuwa takie pomysły? – Matka spoglądała na niego smutnym cielęcym wzrokiem. Gdy zmuszał się do patrzenia jej w oczy, odczuwał przykry, tępy ból. – Zawsze spodziewasz się najgorszego. Nie wiem, co myśleć o tych książkach, które każą wam czytać.

– Nikt mi nie podsuwa pomysłów – obruszył się Paul. Wyrzekł to ostrym tonem, ale kobieta skrzywiła się boleśnie dopiero po chwili. – To obiektywna ocena. Pogardzi tym prezentem i będzie miała rację.

Matka wolno zamknęła puderniczkę. Uśmiechnęła się do niego na znak zakończenia rozmowy.

Śnieg padał dużymi, mokrymi płatkami, które szarzały, zanim osiadły na ziemi. Za oknem rodzinny buick zajeżdżał pod dom, ślizgając się w tej brei, zanim wyhamował. Audrey wystawiła głowę po stronie kierowcy, potrząsając blond lokami, które lepiły jej się do twarzy, a następnie ruszyła ścieżką z papierową torbą dyndającą w jednej ręce.

– Nic lepszego nie zdołałam kupić – powiedziała na powitanie. Wyjęła z torby butelkę wina i obejrzała ją. – Czy smakowałoby mieszkańcom Mount Lebanon, to oddzielna sprawa. Skończysz się wreszcie ubierać do tego wyjścia?

Dawniej etatowym zajęciem matki Paula było zaganianie wszystkich na miejsce i pilnowanie zegara. Teraz ten obowiązek spadł na Audrey, która jeszcze rok temu wyłaniała się z basementu* w niezawiązanych butach, a u wylotu schodów czekała na nią zniecierpliwiona matka. Dzisiaj Audrey była gotowa na czas, w zasznurowanych butach, ale pozostała sceptyczna wobec idei punktualności. Zanim namówiła matkę do przebrania się na górze, było już jasne, że się spóźnią.

We troje czekali wystrojeni w holu, już w zimowych paltach. Paul stał spokojnie, łokcie trzymał przy sobie i starał się nie skubać mankietów. Audrey co chwila podwijała rękaw i spoglądała na zegarek. Laurie, nie zwracając uwagi na tych dwoje, słuchała tranzystora oparta o barierkę.

– Może ją szturchnę – powiedziała po chwili Audrey. – Paul, co to za mina? Wyglądasz, jakbyś miał się rozpłakać.

Chłopak spiorunował wzrokiem jej plecy, bo już wchodziła po schodach. Laurie wyjęła słuchawkę z jednego ucha i ciężko westchnęła. Była lalkowata i zadbana, w butach z paskami i uszytej przez babcię sukience w łączkę. Nie wyglądała na swoje dwanaście lat, ale już przybrała irytujące maniery nastolatki.

Wymienili przeciągłe, milczące spojrzenia. Paul zdobył się na krzywy uśmiech, którego Laurie rozmyślnie nie odwzajemniła. Kiedy drzwi na górze się zatrzasnęły, ledwo dostrzegalnie zesztywniała.

– O Boże – westchnęła. – To będzie straszne.

Audrey prowadziła trochę za szybko. Matka siedziała obok kierowcy, dłonie w rękawiczkach trzymała na kolanach i gapiła się w okno. Nie narzekała, że córka jedzie za szybko ani że wybrała autostradę międzystanową, nie wspomniała o skołtunionych włosach za prawym uchem Audrey. Ilekroć samochód wjeżdżał do tunelu, twarz matki odbijała się w przyciemnionej szybie. Paul obserwował ją – miała pustkę w oczach, cieniutkie zmarszczki w ich kącikach i wełnianą fioletową czapkę na miedzianych włosach. Łatwo mu było jej nienawidzić, było to wręcz organiczne.

Spóźnili się tak bardzo, że reszta samochodów zaparkowanych pod domem ciotki Hazel była już ośnieżona. Audrey zatrzymała auto, wzięła głęboki wdech i odwróciła się do Paula i Laurie z sardonicznym uśmiechem.

– Okej, bando – powiedziała. – Udawajmy, że jesteśmy normalni.

Było to typowe przyjęcie rodzinne – spotkanie życzliwych, męczących osób, które z lubością rozdrapywały rany Paula. Mąż Hazel, Harvey, który uwielbiał go bezkrytycznie, udawał, że uważa jego zainteresowania za niestosowne dla małego chłopca. Dzisiaj poklepał Paula po plecach i zapytał, jakby samo pytanie było śmiechu warte:

– Kiedy planujesz następną ekspedycję z polowaniem na motyle?

– Chwilowo wszystkie są martwe – odparł Paul, siląc się na uśmiech – ale dzięki, że pamiętałeś.

Rodzina traktowała ich czworo z widoczną delikatnością. Matkę ze wszystkich stron otaczały ciche głosy ciotek i czuła poklepywania po ramieniu, żeby broń Boże nie dotknęło jej nic ostrzejszego. Ilekroć Paul i jego siostry zbliżali się do którejś z grupek, rozmowy stawały się sztucznie lekkie. Młodsze kuzynostwo, które widocznie zostało poinstruowane o potrzebie grzeczności, wolało milczeć, niż palnąć coś niestosownego – wymieniali jedynie lękliwe spojrzenia i wycofywali się, szepcząc między sobą.

Inaczej odnosiła się rodzina do Paula – tak było od zawsze. Teraz jednak fascynacja, ostrożność i podtekst niepewności straciły na sile. Chłopak starał się być uprzejmy, co sprowadzało się do bycia prawie niewidocznym. Zapominał rozmowy, gdy tylko się kończyły – pamiętał jedynie, co mówiono, kiedy się oddalał. „Ruth uważa, że studia wcale mu dobrze nie robią, gdy idzie o przyjaźnie. Nic dziwnego – to nie jego wina, że jest trochę zbyt intensywny, prawda?” „Och, to musi być przykre dla matki, że on z dnia na dzień bardziej przypomina ojca…”

Dziadek przyłapał go na zakradaniu się do spiżarki, gdzie miał nadzieję zebrać myśli. Uśmiechnął się znacząco do Paula, który nie zdobył się na wzajemność. Tuż za ramieniem dziadka zobaczył Hazel pławiącą się w luksusie pierwszej generacji podmiejskich rezydentów, która namawiała Laurie do skosztowania lukru.

– Przesadzili trochę, co? – powiedział dziadek. – Tyle zamieszania.

Paul przywarł plecami do półki z artykułami sypkimi i przymknął oczy. Nie musiał kiwać głową. Od piątego roku życia odbywał z dziadkiem tę samą rozmowę na każdym rodzinnym przyjęciu.

– Trzymasz się jakoś? Nie masz pokerowej twarzy, Paulie.

– Wszyscy traktują mnie jak bombę zegarową – odparł szczerzej, niż ośmieliłby się powiedzieć komukolwiek innemu.

Dziadek wydał przyjazne gardłowe chrząknięcie, które było sygnałem pożegnalnym.

– Wszystko jest w twojej głowie – powiedział, jakby to miało być wielkie pocieszenie. – Myślisz, że ktoś jeszcze się przejmuje tą sprawą z młodym Costello? Przecież to historia starożytna. Twoja matka może się na to zapatrywać trochę inaczej – dodał. – Ale co ona wie? Chłopak musi się bronić.

Uciekał w dygresję i obaj o tym wiedzieli, ale Paul pozwolił mu wierzyć, że niczego nie zauważył. Po chwili dziadek potrząsnął krótko jego ręką.

– Chodźmy – zakomenderował. – Trzeba pokazać mamele, co dla niej namalowałeś.

Odkładał to, jak długo się dało, ale teraz nie było już ucieczki. Jego prababkę umieszczono na honorowym miejscu w jednym z dobrych foteli. Wyglądała jak papużka, z poczciwą twarzą, maleńka pod stertą koców. Zalatywało od niej słodkawą, pudrową wonią rozkładu.

Gdy Paul się schylił, by ucałować cienką jak papier ryżowy skórę jej czoła, zacisnęła dłoń na jego palcach. Spojrzała w stronę matki chłopaka i skinęła nieznacznie głową.

– Ty i Jacob mieliście takie piękne dzieci, Ruthie – powiedziała, a Paul doznał rzadkiego poczucia pokrewieństwa ze swoją matką. Nagle spostrzegł, że jej uśmiech więdnie.

W pokoju zapadła krępująca cisza. Prababka zmagała się z opakowaniem. Gdy papier spadł na ziemię, cisza nie ustąpiła.

Paul oparł malowidło na jedynej ocalałej fotografii, która przetrwała młodość prababki na Litwie. Przedstawiała ona harde, urodziwe dziewczę o długich czarnych włosach i uśmiechu – podobnym do uśmiechu Laurie – w którym czaiła się psota. Paul chciał, żeby portret był wesoły i miły, na osłodę ostatnich dni prababki. Obserwował, jak seniorka zakłada grube okulary, aby przyjrzeć się bliżej. Jej małe rączki drżały jak kolczaste gałązki. Zanim jeszcze przemówiła, Paul zrozumiał, że okrutniejszego prezentu nie mógł jej dać.

– Bardzo dziwny – orzekła prababka. – Dziwnie pomyśleć, że jestem jedyną osobą, która mnie taką pamięta. – Uśmiechnęła się do Paula z cichą rezygnacją, a on chciał się zapaść pod ziemię. – Dla siebie jestem zawsze taka sama. Chociaż jestem stara, to kiedy patrzę w lustro, oczekuję takiej właśnie twarzy.

Paul nie mógł ukryć zawodu, lecz prababka zanadto niedowidziała, żeby to zauważyć. Sięgnęła znów po jego rękę i uścisnęła ją. Jej skóra była rozgrzana jak w gorączce.

– To piękna pamiątka – powiedziała. – Dziękuję ci.

Wyszedł z salonu najszybciej, jak zdołał bez zwracania na siebie uwagi. Znalazł się w sypialni ciotki, gdzie zachodzące słońce było tylko cienkim paskiem światła między zasłonami. W pokoju panował chłód: Hazel nie wrosła jeszcze w klasę średnią do tego stopnia, żeby zostawiać ogrzewanie w pustym pomieszczeniu. Paul usiadł w oknie i wyciągnąwszy przed siebie chude nogi, usiłował zapomnieć, że istnieje. Towarzyszyły mu tylko cienie rodzinnych zdjęć i ciche pochrapywanie kota w nogach łóżka.

Drzwi uchyliły się odrobinę i do pokoju wślizgnęła się Laurie. Przytknęła paluszek do uśmiechniętych ust i wcisnęła się na siedzisko obok brata.

– Co za kurewska nuda – powiedziała, delektując się słowem, które jeszcze nie zatraciło uroku nowości. Rozkraczyła nóżki w skarpetkach na kolanach Paula, który szturchnął ją leciutko za to wtargnięcie. – Hazel mi kazała cię poszukać i powiedzieć, że za parę minut będzie tort. Ale niedobry, z lukrem kokosowym.

– Tylko ty go nie lubisz, dziwadło – odparł machinalnie Paul. Nie mógł wykrzesać z siebie entuzjazmu do przekomarzanek.

Laurie przekrzywiła głowę na jedno ramię i dotknęła skronią zasłony. Cała rodzina zauważała, że Paul jest bardzo podobny do ojca, ale nikt jakoś nie dostrzegał znacznie większego podobieństwa w Laurie. Ona jedna spośród dzieci Fleischerów nie była ruda po dziadku. Buzię miała pełniejszą niż Paul i o wiele weselszą. Ale reszta rodziny nie chciała widzieć podobieństwa Laurie do ojca – jedynie Paul je zauważył i od czasu do czasu odczuwał z tego powodu głęboki żal.

– Wszystko w porządku? – Spojrzała mu w oczy i szybko dodała: – Bo jakoś smutno wyglądasz.

Paul był już zmęczony tym pytaniem, a także udawaniem, że odpowiedź brzmi tak, jak wszyscy sobie życzą.

– A tobie nie jest smutno?

Laurie wydała odgłos, w którym było trochę za dużo złości jak na śmiech.

– Tęsknię za tatą – powiedziała. – On wszystko popsuł.

– No cóż. – Paul wetknął okulary w kieszonkę na piersi i przymknął oczy. – Mylisz się.

* Typ mieszkania, rodzaj sutereny (przyp. red.).

2.

Przypomniał mu się chłopak z drugiego roku – miesiące minęły, a pamięć pozostała. Paul widział go wtedy tylko z daleka: był roześmianą ciemnowłosą smugą z prostymi plecami, wiecznie otoczony ludźmi, co dla niego było czymś normalnym. Kojarzył się Paulowi ze złotą młodzieżą ze szkoły średniej: mistrzowską drużyną lekkoatletyczną i gwiazdami szkolnych przedstawień. Pamiętał, że w głowie pisał temu chłopakowi świetlany życiorys, oskubując etykietkę z butelki z wodą mineralną. Nie przypominał sobie szczegółów, bo i nie wybierał żadnych godnych pamiętania. Wychodził z założenia, że tacy ludzie mają luksus życia, w którym nic się nie zdarza.

Tamten chłopak przyszedł do sali sam, co było dla niego nietypowe. Zajął miejsce za Paulem i starannie udrapował plecak i zimową kurtkę na oparciu swojego krzesła. Popodwijał rękawy koszuli aż do łokci, na których się opierał, słuchając, ponieważ był nieznośnie uważny. Dłonie miał takie jak Paul: szczupłe, z długimi palcami i ledwo widocznym niebieskim żyłkowaniem. Miał też piegi, które blakły na zimę, i zegarek trochę za luźny na jego przegub.

Profesor sporządzał listę. Kurs nazywał się: KWESTIE ETYCZNE W NAUKACH. Paul odwrócił się na pisk kredy o tablicę. Zdawało mu się, że tamten chłopak na niego zerka, jakby się zorientował, że jest obserwowany, ale Paul nie śmiał na niego spojrzeć.

– No proszę, ilu ochotników – powiedział profesor Strauss. Znów sięgnął po listę studentów, trzymając kredę między palcami. Kredowy pył osiadł na jego dłoni jak laboratoryjna rękawiczka. – A może poprosimy o wypowiedź… Paula Fleischera. Biologia. Proszę wymienić problem związany z etyką eksperymentowania.

Koledzy patrzyli na niego, a on w tym momencie wyróżnienia czuł się świetnie.

– Na przykład… – zaczął – mamy fakt medycznego torturowania pacjentów w imię nauki, kiedy lekarze uważają, że ujdzie im to na sucho.

W sali zrobiło się duszno. Strauss otrząsnął się z wrażenia dopiero po chwili.

– Eksperymenty na podmiotach ludzkich – zawyrokował – to doskonały przykład tego, o czym będziemy mówili na tym kursie. Sytuacje, w których wymóg badań naukowych narusza granice ludzkiej potrzeby…

– Przepraszam – wtrącił się chłopak siedzący za Paulem – ale mnie się wydaje, że on mówił coś innego.

Paul odwrócił się powoli i zmierzył go wzrokiem. Chłopak usiadł wyprostowany, kręcąc długopisem w palcach. Gdy oczy reszty studentów spoczęły na nim, nawet tego nie zauważył.

– Oczywiście, że to jest przykład – ciągnął z uporem. – Ale to nie jest jego przykład. Uważam, że Fleischer miał na myśli powszechną niezdolność świadomości naukowej do tego, by dostrzegać humanistyczny aspekt podmiotów.

– Tak – przyznał Paul. – Dokładnie o to mi chodziło. – Mówił jednak tak cicho, że chyba nikt go nie usłyszał.

– Uważam, że to dość melodramatyczne podejście do tematu – odezwał się ktoś z przodu. Paul znał ten głos: Brady z wydziału chemii, który był asystentem w jego sekcji laboratoryjnej w ubiegłym semestrze. Nie mogło być między nimi więcej niż pięć lat różnicy, ale Brady był już zdecydowanie mężczyzną, a nie chłopcem: miał szerokie dłonie o grubych palcach i paznokciach, które były szersze niż dłuższe. – To nie jest Trzecia Rzesza – ciągnął. – Nasi naukowcy działają w rygorze standardów etycznych.

– Owszem – przyznał kwaśno Paul. – I te standardy działają tak świetne, że niewinni ludzie umierają na syfilis, zanim przyjdzie im do głowy złożyć skargę…

– Jasne, zdarzają się badania problematyczne, prowadzone przez nieetyczne jednostki, którym udaje się uniknąć rozgłosu, ale z tym akurat coś się robi. W instytutach działają komisje rewizyjne, które narzucają…

– Moralności nie da się narzucić z zewnątrz. – Paul wiedział, że w jego głos wdarła się nuta złości, ale nie dbał o to. – Sama idea infrastruktury nadzoru etycznego jest symptomem… upadku świadomości naukowej. W samym sposobie prowadzenia badań naukowych musi być coś, co przemawia do ludzi skłonnych poszatkować bliźniego w plasterki tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie. Bo niewątpliwie są do tego zdolni, gdy tylko myślą, że infrastruktura nie zauważy.

– Komisja rewizyjna to jedynie listek figowy – odezwał się chłopak z tyłu. – Nie możemy i nie powinniśmy udawać, że działa ona jak sumienie. Nie łudźmy się, że możemy dać zielone światło doktorowi Mengele za pomocą pliku papierków i udać, że problem został rozwiązany.

– Ożywiona dyskusja! – Strauss aż klasnął w uwalane kredą ręce. – Znacznie bardziej pożądana niż terror nudy. Trzymajcie się tej linii, panowie, gdyż czytanie na tydzień siódmy zwłaszcza dowiedzie…

Paul osunął się w krześle i powoli wypuścił powietrze. W miarę rozgrzewania się dyskusji czuł z boku jakieś poruszenie. Ciemnowłosy chłopak zabrał swoje rzeczy i przesiadł się do ławki obok niego. Paul przyglądał mu się, ale tamten skierował oczy na profesora. Były zielone, w tym samym odcieniu co szkło morskie – koloru delikatnego, ale bardzo zimnego, który pięknie kontrastował z jego ciemnymi rzęsami.

Strauss przeszedł do dziewczyny z wydziału fizyki, która zaproponowała badania nad bronią nuklearną. Paul słuchał dyskusji jednym uchem, gdyż rysował kościotrupa z beczkowatą klatką piersiową i szeroką szczęką Brady’ego. Poczernił kości, a w tle umieścił cień grzyba atomowego. „Dalsze osiągnięcia w etyce amerykańskiej – napisał pod spodem. – System doskonały”.

Coś trąciło go w kostkę – czubek skórzanego buta ubrudzony osadem soli z chodnika. Ciemnowłosy chłopak zaglądał mu przez ramię do notatnika.

Paul poczuł, że się czerwieni. W pierwszym odruchu chciał odwrócić kartkę i ukryć rysunek, tak jak to już zrobił niezliczoną ilość razy, chroniąc swoje szkicowniki przed narwanymi dziewczynami, które go napastowały w stołówce.

A tymczasem, ledwo siebie poznając, wydarł kartkę z kościotrupem i włożył chłopakowi do ręki.

– Ty jeszcze nie podałeś nam przykładu.

Paul podskoczył, ale Strauss zwracał się do chłopaka obok z wyświechtaną belferską uciechą z przyłapania studenta na nieuwadze. Chłopak schował rysunek pod ławką i uśmiechnął się niespeszony.

– Zostały tylko dwie osoby, a nie wyglądasz mi na Ramonę – ciągnął błogo Strauss. – W takim razie musisz być…

– Julian – przedstawił się chłopak. – Julian Fromme.

– Ach tak. – Strauss raz jeszcze sprawdził w dzienniku. – I mam pana w rubryce „niezadeklarowany”. Niezdecydowanych z pewnością dręczy wiele pytań natury etycznej.

Po sali poniósł się uprzejmy chichot. Paul już by się zapadł pod ziemię, ale Julian Fromme nie okazał ani cienia zażenowania.

– Już się zdecydowałem na psychologię, jestem na niej od wczoraj – powiedział Julian. – Interesuje mnie zwłaszcza psychologia społeczna, która obfituje w problemy. Każda metoda badań społecznych jest po swojemu szkodliwa. Jeśli obserwujemy zjawisko społeczne z dystansu, widzimy najczęściej potwierdzenie swojej hipotezy. „Obiektywizm” jest kłamstwem, którym naukowcy częstują siebie nawet w naukach twardych, że już nie wspomnę o badaniach jakościowych. Jeśli natomiast obserwujemy z bliska, to sama nasza obecność zmienia charakter danych. A eksperymenty w warunkach kontrolowanych były już prowadzone, wszystkie jednak zmuszają do swoistego oszustwa dla uzyskania czystych wyników, co może, choć nie musi, wymagać przekroczenia granic etycznych – dodał, zerkając na Brady’ego. – Wszystko zależy od indywidualnego sumienia.

– Czy mam rozumieć, panie Fromme – powiedział Strauss – że chce pan, aby „psychologia społeczna ogólna” weszła na listę dyskusji etycznej w nauce?

– Proszę mnie lepiej wpisać pod „efekt potwierdzenia”, „paradoks obserwatora” i „świadomą zgodę” – odparł przytomnie Julian. – Zdaje się, że w takim porządku je zacytowałem.

Strauss uniósł brwi i uśmiechnął się.

– Naturalnie, panie Fromme. Chyba jeszcze nie rzucimy pana wilkom na pożarcie.

Profesor odwrócił się z powrotem do tablicy, a Paul ze zgrozą patrzył, jak Julian bez żenady kładzie jego rysunek na swojej ławce. Przyglądał mu się przez chwilę z kamienną twarzą, po czym zapisał coś na marginesie z leniwym zawijasem.

Zanim rysunek znalazł się z powrotem w rękach Paula, czerwony atrament Juliana przesiąkł na wylot przez tani papier.

Liczba zbrodni zredukowana do 0%, Czerwona Zaraza pokonana na zawsze – apokalipsa dla większego dobra.

(Podpisz to. Chcę zachować).

Paul ani myślał czekać. Po zakończonych zajęciach wrzucił książki do plecaka i zapiął suwak wojskowej parki pod samą szyję. Za oknami drugiego piętra padał drobny śnieg. Bez zamazanej na horyzoncie plamy sadzy płatki jaśniejsze od nocnego nieba wydawały się prawie białe.

Zatrzymał się na szczycie schodów, żeby rozsupłać zwinięte w kulkę włóczkowe rękawiczki. Brady przepchnął się obok niego. Gdy Paul usłyszał czyjeś wołanie – „Hej! Zaczekaj chwilę!” – zrazu pomyślał, że to Brady’ego ktoś próbuje dogonić. Dopiero dźwięk własnego nazwiska kazał mu się odwrócić.

Julian Fromme uśmiechnął się, pochwyciwszy spojrzenie Paula. Szedł dziarsko, ale niespiesznie, w szaliku zarzuconym na szyję jednym leniwym ruchem, który zdradzał mimowolną pewność ciała.

– Spieszysz się?

– Nie za bardzo.

Julian dołączył do niego na schodach, dopinając ostatni guzik dwurzędowego płaszcza. Był nienagannie zadbany, jak rzadka roślina w oranżerii. Paul poczuł się przy nim obdartusem w swojej kurtce z kapturem i śniegowcach, nazbyt znoszonych i praktycznych, żeby zasługiwały na troskę.

– Jakbym cię znał – powiedział Julian. – Widywaliśmy się na kursach przygotowawczych?

Paul zmusił się do zapomnienia, bo wspomnienie było dla niego zbyt upokarzające. Mieli pozostać nieznajomymi – tamten chłopak miał o nim zapomnieć, ponieważ Paul nie mógł być osobą przyłapaną na przyglądaniu się obcemu. Zapamiętał nikły uśmiech Juliana i lekkie uniesienie lewej brwi. Tę brew przecinała cienka pionowa blizna, jedyna niedoskonałość, jaką Paul zauważył z nagłym wzruszeniem, a potem wyparł.

Resztę wspólnych zajęć spędził na ławce przed uczelnią, odczekując dziewięćdziesiąt minut, tak jak obiecał matce. Pamiętał, że chciał, by obcy chłopak wyszedł za nim, ale tamten oczywiście tego nie zrobił. Jak wszyscy. Tak to się miało definitywnie zakończyć.

– Jakoś sobie nie przypominam – odpowiedział i z twarzy Juliana momentalnie wyczytał słabość tego kłamstwa. – Nie siedziałem tam zbyt długo, bo głowa mnie rozbolała.

Chłopak się uśmiechnął, ale nic nie powiedział. Zaczął schodzić po schodach, oglądając się za Paulem bez emocji. Nie trzymał się poręczy. On też chciał ją zignorować, sunąc opuszkami palców po samej krawędzi, jakby go nie obchodziła, ale od zawsze miał lęk wysokości, więc nie mógł się zmusić do zupełnego puszczenia poręczy.

Upewniwszy się, że Paul za nim idzie, Julian znów się uśmiechnął i spojrzał przed siebie.

– Jesteś zamartwiaczem, co? – zagadnął i było w tym tyleż oskarżenia, ile żartu. – Widać to po tobie.

Paul starał się go dogonić. Ściągnął kaptur, gdy stanęli na śniegu, ale widząc Juliana z okrytą głową, naciągnął go z powrotem.

– Ja się nie zamartwiam – powiedział, a widząc sceptyczną minę Juliana, wolał się głupio uprzeć, niż narazić na drwinę. – Ja zakładam najgorszy scenariusz. To są dwie różne rzeczy.

– Czyżby? – odparł Julian. – Z mojego punktu widzenia…

– Zamartwianie się – tłumaczył Paul – oznacza, że boisz się, że coś się stanie. Zakładając najgorszy scenariusz, wiesz, że to się stanie, o ile już się nie stało. Pierwsze jest neurotyczne, drugie fatalistyczne, a fatalizm ma poparcie w dowodach. To nie to samo.

Paul nie zauważał swojego napięcia, dopóki z niego nie opadło, gdy Julian się roześmiał.

– To najgłupsza germańska teoria, jaką słyszałem – stwierdził.

Paul zdjął rower ze stojaka i poprowadził go po świeżym śniegu skrzypiącym pod kołami.

– À propos germańska… – Ton Juliana zdradzał szczere zainteresowanie, tłumione, lecz niewątpliwe, a serce Paula zacisnęło się w pięść. – Na zajęciach mówiłeś o infrastrukturze etycznego przeoczenia. Skąd wziąłeś to pojęcie?

Podniecenie Paula opadło.

– Nie muszę go znikąd brać – odpowiedział zaczepnie. – Potrafię myśleć samodzielnie.

Coś w złośliwym zniecierpliwieniu własnej uwagi sprawiło, że się wyluzował, znacznie bardziej, niż gdyby uzyskał twarde potwierdzenie. Julian zakrztusił się haustem zimnego powietrza i mocniej zaciągnął szkarłatny szalik. Na szarym tle zimy był jedynym barwnym obiektem.

– Naprawdę sam to wymyśliłeś? – spytał po chwili pauzy. Bez niedowierzania, chociaż fascynacja w jego oczach była wciąż dość daleka i swoiście kliniczna, co Paulowi nie całkiem się podobało. – Nie brałeś korków z filozofii kontynentalnej?

– No… przerabialiśmy Ucztę – przyznał niechętnie Paul. – I po trochu Kartezjusza i Kanta.

– To nie jest filozofia, to paleontologia. – Julian silił się na sardoniczny rozmach, który jednak nie do końca pokrył jego entuzjazm. – Zasługujesz na więcej, potrzebujesz filozofii, która boryka się z moralnością dwudziestego wieku. Właściwie już w znacznej mierze w niej siedzisz, na pewno rozumujesz lepiej niż większość. To twoje ostatnie zajęcia na dzisiaj?

Paula tak oszołomił komplement, że dopiero po chwili dotarło do niego drugie pytanie. Dostrzegł drobne podobieństwa między sobą a Julianem: kształt dłoni, wzrost z dokładnością do dwóch centymetrów. To pocieszyło go wobec faktu, że poza tym bardzo się różnili.

Kiwnął głową – z opóźnieniem – a Julian uśmiechnął się szeroko.

– To dobrze. Chodź. Muszę ci pożyczyć kilka książek.

Podczas oprowadzania po campusie nowicjuszom zawsze pokazuje się nienagannie czyste i nowoczesne dormitoria o betonowych ścianach i fasadach z witrażowymi oknami. Budynek, w którym mieszkał Julian Fromme, do takich nie należał – był starodawny i pełen przeciągów, wzniesiony z tej samej taniej cegły co stara podstawówka.

Kuchnia okazała się wilgotnym podziemnym pomieszczeniem z kratami w niskich oknach. Przyćmione światło było tam dobrodziejstwem, bo oszczędzało widoku wszechobecnego brudu.

– Nie widzę piwa imbirowego – poskarżył się Julian, zajrzawszy do lodówki. – Barbarzyńcy! Może być coca-cola?

– Jasne. – Paul zerknął mu przez ramię na grupę chłopców w bokserkach i bluzach siedzących przy kuchennym stole: jedli tosty z fasolą. Julian ich ignorował, mijając bokiem jak meble. Paul nie był przekonany, że chłopcy odpłacają mu tym samym.

– Nie zważaj na nich – powiedział cicho Julian. Podał mu colę i spojrzał pogardliwie na nieznajomych. – Nie zasługują na twoją uwagę.

Julian nie pasował do tego miejsca. Był tu jak promień czystego, jasnego światła, obcy i rozwibrowany.

Poprowadził Paula z powrotem do holu, a stamtąd po schodach przez atrium. Ktoś zostawił tom Hegla na podeście; Julian przystanął nad nim z kocim desinterressement i z rozmysłem kopnął książkę ze schodów.

– Ty nie mieszkasz w akademiku, co? – spytał, szukając kluczy.

– Mieszkam z matką. – Paul uświadomił sobie, jeszcze gdy to mówił, że trudno było ująć to bardziej podobnie do Hitchcockowskich postaci trzymanych pod kluczem. Pospiesznie spróbował więc złagodzić wrażenie: – I z siostrami. Chciałem być w akademiku, ale moje stypendium nie obejmuje zakwaterowania, a mieszkamy dosłownie parę mil stąd.

– No to, jak widzisz, sporo się tu dostaje za swoją kasę. – Julian energicznie pchnął drzwi, żeby je wyswobodzić z nabrzmiałej wilgocią futryny. – Wejdź, proszę, czuj się jak w domu.

Paul zrobił wszystko, by udać, że takie rzeczy są dla niego na porządku dziennym. Starał się nie poświęcać zbytniej uwagi szczegółom, żeby nie było oczywiste, że próbuje je zapamiętać. Zauważył brak zdjęć rodzinnych – była tylko fotografia samego Juliana sprzed kilku lat obejmującego za szyję dużego brązowego psa. Pod oknem stało małe stereo, ale telewizora nie było. Za to pokoik był zawalony książkami, które wylewały się z regałów i piętrzyły koślawo na komodzie i podłodze. Wiele grzbietów miało tytuły francuskie, a było kilka, które spiczastym, na wpół znajomym alfabetem świadczyły o tym, że muszą być rosyjskie.

Na biurku leżała otwarta szachownica z pionami rozrzuconymi w ferworze walki. Paul przypatrywał się jej ciekawy, czy znajdzie w tym ustawieniu jakiś sens, ale gdy chłopak na niego spojrzał, odwrócił się i przysiadł na obrotowym krześle.

– Arendt obowiązkowo – powiedział Julian. Rzucił płaszcz w nogi łóżka i zaczął wyjmować książki ze skrzyni. – Jest genialna. W zeszłym semestrze pojechałem specjalnie greyhoundem do Nowego Jorku na wykład, który wygłaszała w The New School. Zajmuje się kwestią norm behawioralnych i niemożności ich funkcjonowania jako sumienie. Celem norm społecznych jest normowanie, a nie osiąganie moralnej doskonałości… O! Weźmy coś ze starego Fritza, czemu nie? Teutoński pyszałek da ci w kość. Inni twoi przyjaciele nie zadają ci pracy domowej, co, Fleischer?

– Chciałbym, żeby zadawali – odrzekł cicho Paul. Julian zaskoczył go, może nadmiernie, użyciem słowa „przyjaciele”.

– Pożałujesz, żeś to powiedział, jak z tobą skończę. – Zrzucił książki przy łokciu Paula i już grzebał w skrzynce po mleku pełnej płyt. – Wmawiano mi – ciągnął – że college to istny raj dla ludzi ciekawych intelektualnie. Okazuje się, że w rzeczywistości dokonuje się tu tylko akulturacja do systemu akademickiego, co jest fascynujące jako szkiełko Petriego dla aspołecznych zachowań.

– Poważnie mówisz? A ja myślałem, że chodzi o wprowadzenie się w stupor za pomocą dragów.

– Oni chyba wolą to nazywać „dążeniem do oświecenia drogą chemicznej ekspansji mózgu”. Jakże inaczej mogliby zachować dobre samopoczucie?

Julian rzucił się na łóżko. Paul poczuł się dziwnie i doznał ulgi, widząc, że tamten się śmieje. Przedtem był przerażony, że wychwyci resztki jego dziecięcego jąkania się i uzna, że także jego myśli są niekompletne i niewystarczająco inteligentne.

– Ile masz lat?

– Ja… w marcu skończę siedemnaście.

– Ha! Zgadłem! – Julian sięgnął na parapet po swoją colę i położył się z powrotem wsparty na łokciach. – Zawsze wywęszę recydywistę. Ja siedziałem w trzeciej i siódmej, co przekreśliło moje szanse na karierę w sporcie akademickim. Ojciec był wściekły.

Mógł sobie oszczędzić tej szczerości, ale tego nie zrobił. Poczuł się dzięki temu lekki i wyluzowany.

– A ja musiałem zrobić wcześniej maturę, bo chcieli mnie wyrzucić.

– Nie mów! – zdziwił się Julian. – Tak narozrabiałeś?

Paul nigdy przedtem o tym nie wspominał. Gdy już zaczął, przyszło mu do głowy, że historia wyda się dziwniejsza, niż była w istocie.

– Uderzyłem kolesia w twarz drzwiami od szafki.

– Żartujesz!

– Założyli mu z piętnaście szwów. – Paul nie umiał stwierdzić, czy Julian wygląda na zachwyconego, czy na zgorszonego. – Sam się prosił – dodał, ale chłopak machnął ręką, że nie potrzeba.

– Wyobrażam to sobie. Jezu! Gdybym wiedział, że tylko tyle trzeba, żeby wylecieć ze szkoły średniej, sam bym tak zrobił. Rodzice urządzili ci awanturę?

Paul szukał wymówki, żeby nie patrzeć Julianowi w oczy. Zajął się robieniem w plecaku miejsca na jego książki – wątpliwa wymówka, ale lepszej nie wymyślił.

– Moja matka właściwie… po prostu się smuci – powiedział. Prawda zaczynała go parzyć. – Tylko tak reaguje; martwi się i pyta: „Dlaczego to robisz?”. Lituje się nad sobą, jak myśli, że tego nie widzisz, więc czujesz, że powinieneś coś zrobić, ale ona wszystko robi za ciebie. Jest wdową, wyspecjalizowała się w pobieraniu renty i wpędzaniu wszystkich w wyrzuty sumienia. No więc wtedy było właśnie tak, tylko gorzej. Chyba zostałem uziemiony, ale ja i tak za dużo nie wychodzę, więc niespecjalnie to zauważyłem.

W krótkiej chwili ciszy, która po tym nastąpiła, Paul nadal nie potrafił spojrzeć Julianowi w oczy.

– Przepraszam – wymamrotał. – Chciałem tylko…

– Czułe miejsce – przerwał mu Julian. – Każdemu wolno je mieć. Z podobnego powodu postanowiłem iść do college’u w mieście, w którym moi rodzice nikogo nie znają.

Paul uświadomił sobie, że niezbyt podoba mu się płyta, którą nastawił chłopak. Jakaś panna śpiewała po francusku. Nie miał zastrzeżeń do treści utworu, ale melodia była pospolita i prosta w sposób, który Julianowi nie powinien był przypaść do gustu. Niechęć do płyty poprawiła mu humor – dała mu coś, jakkolwiek trywialnego, co mógł uprzejmie przeoczyć przez wzgląd na Juliana.

– Gdzie są twoi rodzice? – zapytał.

– W Waszyngtonie. – Zamilkł na chwilę, po czym się poprawił: – W pobliżu Waszyngtonu. Ojciec pracuje w Departamencie Stanu, ale mieszkają w wiosce nad zatoką, gdzie „nie ma tej całej szarpaniny”, jak się wyraża ojciec. Udajemy, że należymy do kościoła episkopalnego, dzięki czemu wpuszczają nas do Country Clubu.

Paul starał się ukryć fascynację.

– To jest… – Szukał odpowiedniego słowa. – To jest niezwykle…

– Po co ta dyplomacja, wiem, że to niesmaczne. Myślę, że ojciec ożenił się z matką tylko po to, żeby mieć jasnowłose dzieci – powiedział Julian. – Ona jest nie lepsza niż on, dobrali się jak w korcu maku. Jest Francuzką. Jej ojciec ma sieć domów towarowych. Nowobogacki, ale tarza się w pieniądzach. Ona zasiada w radzie MoMa i prowadzi galerię w Nowym Jorku, bo widocznie potrzebowała jakiegoś hobby.

Kilka detali w tym pokoju, które z początku wydały się Paulowi dziwne, teraz nabrało sensu. Sznurek z marynarskimi flagami sygnałowymi przyszpilony do ściany nad łóżkiem i wprowadzający miły dysonans do ogólnego ascetyzmu tego wnętrza, nowiutka wełna zimowego płaszcza Juliana i konserwatywny styl jego ubrań. Wszystkie te detale pobrzmiewały fałszem, bo dobierał je ktoś inny, ktoś pozbawiony inteligencji i energii chłopaka oraz jego zdolności do ignorowania wszystkiego, co nie zasługuje na jego uwagę.

– Tragedii nie ma, nic z tych rzeczy – ciągnął Julian. – Żebyś mnie źle nie zrozumiał. To jest zwyczajnie nudne. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe; tego, że jestem rozpieszczonym dzieckiem, które nigdy na nic nie musiało zapracować. Zwykle kłamię na ten temat.

Delikatność Juliana była bardziej wyrachowana, niż się zdawało, ale Paul postanowił nie polemizować.

– Nigdy nie będę miał ci tego za złe – oświadczył. – Nawet się zastanawiałem, dlaczego tak kompletnie nie potrafię cię zrozumieć. Jesteś niepodobny do innych ludzi i wiem, że to nie ze względu na pochodzenie. Nic cię nie uformowało. Po prostu taki jesteś.

Nie zdawał sobie sprawy, jaka naga szczerość wyziera z tych słów, ale pożałował ich tylko przez moment. Jeden kącik ust Juliana uniósł się wyżej niż drugi i chłopak się uśmiechnął. Paulowi przypomniał się tekst z historii sztuki czytany w ubiegłym semestrze, o tym, że Japończycy wierzą w wagę i rozbrajający efekt asymetrii.

– A niech cię, Fleischer! – powiedział Julian. – Teraz muszę dorosnąć do twojej definicji.

3.

Paul tylko wtedy nie miał do siebie pretensji, że pisze pamiętnik, kiedy powtarzał sobie, że dokumentuje historię. Pisał dla publiczności, która go miała przeczytać dopiero po zakończeniu jego niezwykłego życia. Wyobrażał sobie przyszłego biografa grzebiącego w jego juweniliach w poszukiwaniu oznak nadchodzącej wielkości i bolejącego nad chwilami słabości wielkiego człowieka. Z perspektywy czasu jego frustracje i lęki staną się dowodami tego, że był ludzki – w teraźniejszości jednak, zanim do czegokolwiek doszedł, świadczyły o tym, że był tylko człowiekiem.

Kilka tygodni po śmierci ojca Paul zaczął dokumentować kilka projektów samodoskonalenia, które miały wzmóc jego siły fizyczne i psychiczne. Biegał, kiedy pogoda na to pozwalała, a kiedy nie pozwalała, pływał. Zamieszczał w pamiętniku streszczenia i wyimki z budujących lektur czytanych między horrorami a science fiction, które potajemnie wolał. Co parę tygodni wyprawiał się kolejką górską na Górę Waszyngtona, kontynuując ojcowski rytuał mający leczyć z lęku wysokości. Po dotarciu na szczyt musiał stanąć na pomoście obserwacyjnym na odległość łokcia od barierki i wytrwać tam, aż zawroty głowy każą mu się wycofać. Ojciec zawsze nagradzał ową tak zwaną dzielność porcją lodów albo pakietem kart baseballowych, nawet kiedy syn się skompromitował rejteradą lub płaczem. Ostatnio Paul zaczął przynosić tam stoper i zapisywał co do sekundy czas, który upłynął, zanim skołatane serce odciągnęło go od krawędzi.

W kiepskie dni nie było udoskonaleń do odnotowania. W najgorsze dni Paul nawet nie próbował się doskonalić. Pisał jednak codziennie, nawet jeśli jedyną dopuszczalną aktywnością była dla niego walka z manekinem. Wskrzeszał dawne spory o odrabianie lekcji i zatargi z kolegami z klasy, których jego ojciec w ogóle by nie pamiętał. Wygrzebywał z pamięci kłamstwa, którymi go karmił – bo rodzice zawsze karmią dzieci białymi kłamstewkami, z których żadne nie było tak drobne, żeby nie dało się pociąć na cienkie plasterki. Kiedy furia płonęła tak jasno, że nie mógł na nią patrzeć, Paul kulił się nad biurkiem, głową dotykając niemal stronicy i kątem oka obserwując poruszające się pióro. Układał długie, bezwzględne listy. Powody do życia, jakkolwiek mało go to radowało. Wciąż pojawiały się te same słowa: „obowiązek”, „wyzwanie”, „nieuleganie słabości”. Paul nigdy się nie zastanawiał, kogo stara się nimi przekonać.

W takie dni, gdy czuł się zbyt ociężały i odrętwiały, żeby zabiegać o siłę, próbował wierzyć, że nie musi się wstydzić tych zapisków. Można darować mu nieszczęście, a nawet lęk, o ile pewnego dnia dowiedzie, że jest dość silny, by je pokonać. Nie mógł przeskoczyć sam siebie, dopóki się nie dowie, którą część siebie powinien odrzucić. Wyobrażał sobie streszczenie dziennika w swojej biografii – cytaty z najcelniejszych zdań budzące zdumienie dla odporności, jaką okazał.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

Część druga

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

Część trzecia

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

Część czwarta

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

Od autora

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

O autorze

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

These Violent Delights

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Małgorzata Lach, Anna Burger

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Zdjęcie na okładce: © Altin Ferreira / Unsplash.com

Copyright © 2020 by Micah Nemerever

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Jolanta Kozak, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-019-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka