Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostrość obrazu, płynność granic. Tak bodaj najprościej można byłoby ująć specyfikę narracji w Tęczującym popiele Sheng Keyi. Ten sposób pisania – niestroniący od naturalistycznej wręcz dosadności i brutalności, balansujący nieraz na granicy dobrego smaku, ale też pozostawiający wrażenie tajemnicy i niedopowiedzenia, dryfujący pomiędzy światem materialnym i rzeczywistością duchową – sytuuje powieść w bliskim artystycznym sąsiedztwie znanego już dobrze polskim czytelnikom realizmu magicznego Mo Yana czy mitorealizmu Yan Lianke. (Fragment ” Posłowia” Joanny Krenz)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału锦灰 (Jın huī)
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Maria Danuta Krajewska
KorektaAnna Witek
Projekt okładki i stron tytułowych
Wiktor Dyndo
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano – za uprzejmą zgodą autora – fragment pracy Zhang Huana „Ash Painting No. 5”.
© Copyright Sheng Keyi, 2018
Published in Taiwan by Linking Books All rights reserved
Published by arrangement with Agence littéraire Astier-Pécher© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021
© Copyright for the Polish translation by Joanna Krenz
Wydanie pierwsze, Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-245-2
Może światło okaże sią nową tyranią. Któż to wie, jakie rzeczy nieznane odsłoni.
Konstandinos Kawafis1
Kiedy wkraczało się w czarny jak smoła mózg, stopy zdawały się grzęznąć w szczurzych zwłokach. Strzępki rozgrzanych pajęczyn unosiły się w powietrzu. Śmierdziało niemiłosiernie. W pewnym momencie wdarła się do środka smuga światła, jak gdyby ktoś uruchomił projektor. Wspomnienia zaczęły nabierać kształtu. Z mgły wyłonił się kontur świątyni, potem żółte ściany, zielonkawe dachówki, czerwone kolumny. Żarzyły się kadzidła. Obraz był lekko rozchwiany, jakby nagrywany niewprawną ręką. Obiektyw kamery przybliżał się stopniowo. Widać już było szczegóły budowli, ornamenty na drzwiach i oknach, rzeźbione kwiaty, ptaki, ryby i owady. Na kwiecie piwonii przycupnął motyl, skrzydełka drżały mu leciutko. Odfruwając, zamienił się w nietoperza. Stop. Brak sygnału. Z oddali dobiegło cichutkie westchnienie, ciężkie od tułaczego znużenia i pyłu. Odgłos ten był jak bita droga biegnąca w bezkres. Odczuwało się pokusę, by podążyć za nim do tajemniczego źródła. Ale po chwili przycichł. Światło ponownie rozproszyło mroki, ukazała się sylwetka bodhisattwy, siedzącego na kwiecie lotosu. Pulchna twarz, ogromne uszy, podwójny podbródek. U jego stóp klęczeli ludzie, recytując modlitewne mantry. Bodhisattwa uśmiechnął się łagodnie, spoglądając na nich z góry. Na złotym obliczu pojawiły się łagodne zmarszczki. Wtedy jego ciało zaczęło się rozpływać, by w końcu zamienić się w ciało śmiertelnika płci męskiej.
Obudziłam się cała zlana potem. Wstałam, żeby zaparzyć herbatę i uspokoić nerwy. Pęczniejące w wodzie główki róż były jak otwarte rany. Wypiłam kilka łyków. Zrobiło mi się niedobrze. Francuski pisarz Proust, wpatrując się w filiżankę zaparzającej się herbaty lipowej, zobaczył niegdyś swoje rodzinne strony. Tymczasem ja w rozwijających się pączkach róż widziałam tylko wrzody. Różane wrzody, wrzodziejące róże. Nie ma chyba innej rzeczy na świecie, w której najszlachetniejsze piękno i najszkaradniejsza brzydota łączyłyby się ze sobą tak ściśle. Próbowałam znaleźć kilka przykładów, ale zabrakło mi weny. Kiedy atakuje metaforoza, człowiekowi odechciewa się wszystkiego. Bez metafory nie jestem w stanie zrobić kroku naprzód, wykrzesać z siebie choćby jednej myśli, podjąć jakiejkolwiek czynności. Jakby coś paraliżowało umysł. Można tak tkwić do białego rana, póki na horyzoncie nie zamajaczy świt i jutrzenka nie rozproszy ołowianych chmur. Dzień strąca noc z nieba i przypiera kolanami do ziemi. Pod naporem myśli pęka wreszcie kokon pamięci. Rozrywa się parciany worek, z którego wysypuje się ziarno.
Metaforoza. Mówią, że to nowa choroba. W ośrodku odwykowym codziennie podają kroplówki i pigułki, od których mózg zamienia się w mętny staw. Słowa wymykają się jak ryby. Kiedy tylko udaje mi się wyłowić jakiś mięsisty okaz, zwiększają mi dawkę leku, aż w końcu nie jestem w stanie sklecić zdania. Twierdzą, że leczenie z metaforozy to długotrwały proces. W pierwszej kolejności należy wyeliminować temat metafory, wówczas jej nośnik zaniknie samoistnie, nie mając jak zakotwiczyć się w umyśle. Tak oto metafora zostaje całkowicie wykorzeniona.
Oczy zalewa mi na przemian światło i mrok. Pusty pokój. Z trzech stron nieustępliwe ściany, z czwartej wolność – otulone mgłą górskie szczyty, feeria obłoków na niebie, a pod stopami przepaść. Może to obraz więzienia z Gry o tron, omyłkowo wszczepiony do mojej pamięci. Wiatr i chmury pociągają, uwodzą, nęcą. Kilka razy o mało nie wyfrunęłam.
W dzieciństwie nie opowiadano mi bajek, nie bawiłam się lalkami. Mama od najmłodszych lat uczyła mnie, czym jest prawdziwe życie. Czytywała mi do poduszki Lu Xuna, a kiedy trochę podrosłam, nakłaniała do samodzielnej lektury. „Świat tonie w mroku” – ostrzegał Lu Xun, mając na myśli ciemnotę społeczeństwa i biały terror. Trudno powiedzieć, żebym jakoś szczególnie lubiła Lu Xuna. Raczej pociągały mnie jego metafory. Początków mojej metaforozy należy zatem upatrywać w pierwszych latach mojego życia. Obecnie znajduje się już ona w bardzo zaawansowanym stadium.
Mama opowiadała mi też historie, których nie było w książkach. Miała ich w zanadrzu całe mnóstwo, nigdy się nie powtarzały. Kiedy tylko wspominała o tacie, w jej oczach pojawiały się podziw i czułość. Zebrała wszystkie jego wiersze, których nie pozwolono wydać, i złożyła w tomik. Rozdała tym, którzy jej zdaniem potrafili docenić poezję. A potem było to włamanie. Splądrowany dom, spalone rękopisy ojca. Żeby się nie ważyła. Ale mama była na to przygotowana, dawno zapisała wszystko głęboko w pamięci. Uczyła mnie, wiersz po wierszu. Tuż przed śmiercią chwyciła mnie za rękę, przykazując, bym nie uroniła żadnego. „To jedyny ślad po twoim tacie”. Później, za każdym razem, gdy pisałam artykuł, wybierałam kilka linijek, które najbardziej pasowały do treści, i umieszczałam jako motto, żeby wyglądały jak mądrość z klasycznych ksiąg. Imię mojego ojca zatrzaśnięte zostało w czarnej skrzynce, ale metafory z jego wierszy są wszędzie. Zmieniła się sytuacja, zmienił się kontekst. Nie znając tamtych czasów, nie sposób rozszyfrować obrazów, a jednak – choć oderwane od żywej tkanki doświadczenia – wersy te krążą po świecie i nadal niosą jakieś dobro.
Mama często opowiadała mi o burzy. O tym, jak przed nawałnicą gęstniejące chmury napierają na ziemię i jak w ich cieniu ziemia zmienia kolor. Odziedziczyłam po niej filozoficzny gen. Różnica między nami polegała na tym, że ona, zamknięta w jajku historii, przebiła skorupkę i wyglądała na zewnątrz, ja zaś znalazłam się na zewnątrz i zerkam do środka. Każda z nas odbierała inne bodźce i rejestrowała inne obrazy. Mama usiłowała nakłonić mnie, żebym wślizgnęła się do jajka, ale nie było tam już dla mnie miejsca. Po jej śmierci niechęć, którą do niej żywiłam za tę oschłość i surowość wobec mnie, przerodziła się w poczucie winy. Byłam na granicy załamania, ale na szczęście dość szybko udało mi się stanąć na nogi. Kiedy podchodziłam do lustra, widziałam w nim zamyśloną twarz. Twarz osoby obojętnej na sprawy tego świata, żyjącej ideałami, choć nie do końca wiedzącej, jakimi – w każdym razie nieprzystającymi do rzeczywistości. Twarz, jaką życzyłaby sobie zapewne widzieć moja matka.
Głowa puchnie od wspomnień. Duchy przeszłości tłoczą się niczym stado zwierząt, usiłując się wydostać przez uchylone drzwi pamięci.
Zjawiłam się tu tylko dlatego, że chciałam zobaczyć, co go zatrzymało. Nagle przestał się odzywać. Przepadł jak kamień w wodę. Dawniej zdarzało mu się przesiadywać przed płótnem godzinami, jakby dostał zaparcia. Pomyślałam sobie, a co tam, nie będę się przejmować, zerwę zaręczyny, przestaniemy się widywać, wybiorę sobie innego, nie gorszego, spośród absztyfikantów. Ale w szpitalu od wpływem lekarstw coś zaczęło się we mnie zmieniać. Nawet króciutki tekst zawsze kończy się poważną kropką, tym bardziej skomplikowana relacja międzyludzka powinna mieć wyraźny koniec.
Przenocowałem w zajeździe, by rankiem wyruszyć na przejażdżkę rowerową po Ewangelii. Na tarasach ryżowych roiło się od ludzi w słomkowych kapeluszach, z podciągniętymi nogawkami, ich roześmiane głosy falowały na powierzchni wody. Na miedzę sfrunęła czapla, złożyła skrzydła i zaczęła przechadzać się niespiesznie wzdłuż pola. Stado mniejszych ptaków uniosło się do lotu, po czym powoli zniknęło w górach. Szeleścił bambusowy las, wiosenne pędy właśnie zrzuciły brązowe kubraczki, odsłaniając nagie szkieleciki. To tu, to tam wyrastały krzaczki róży wielokwiatowej, w kielichach kwiatów zanurzały się pszczoły, drżąc jak kochankowie przy namiętnym pocałunku po długiej rozłące…
Zhou Mi tworzył słowne pejzaże. Wzbudzał fale, które przetaczały się w radosnym rytmie, niczym potop zalewając mój świat, tak że z wody wystawał jedynie wierzchołek największego głazu, na który wskakiwały wszystkie uczucia, jak spłoszone zwierzątka walczące o przetrwanie. Tajemnicza atmosfera jego listów unosiła się ponad wodami, których powierzchnia pobłyskiwała uwodzącymi błędnymi ognikami.
Dwa tygodnie temu jak okiem sięgnąć rósł tu rzepak. Teraz rozpościera się w tym miejscu pole ryżowe, woda odbija lazur nieba. Bezkresny błękit. Ludzie pracujący w polu, kiedy pochylają się, by umieścić w ziemi sadzonkę, wyglądają jak wodne ptaki polujące na ryby. Słoneczniki, nagietki, ostrożeń, astry indyjskie, mlecze, rdest. Pewien miejscowy głupek, Duofu, nauczył mnie rozpoznawać najróżniejsze gatunki roślin. Mówił, że jego starsza siostra wie wszystko. Opowiadał o niej tak, jakby wyciągał zza pazuchy jakiś drogocenny przedmiot, wymachiwał ci nim przed oczami, po czym skrzętnie chował z powrotem… Mieszkali w połowie górskiego zbocza. Przed drzwiami ich chatki rosła kilkusetletnia melia, cała pokryta drobnymi fioletowymi kwiatkami, które upajały swoim zapachem, a kiedy zawiał wiatr, tańczyły w powietrzu niczym płatki śniegu… Piesek zwany Duole uwielbiał drzemać, wylegując się na dywaniku z opadłych kwiatów. Z tego miejsca rozpościerała się przepiękna panorama, widać było wijącą się srebrną rzekę, która roztapiała się w dali, jakby ktoś przypadkiem musnął ziemię pędzlem. Stojąc pod drzewem, czułem, jak wzbiera we mnie natchnienie, aż tu nagle na moim czole wylądowała ptasia kupa. Ludzie powtarzają, że ptasia kupa na głowie przynosi pecha, bo szukają jakiejś przyczyny swoich nieszczęść… Duofu mówił, że w górskim lesie bambusowym jest mnóstwo barwnie upierzonych ptaków o okazałych ogonach, a do tego zające, które nie boją się ludzi. „Siostra nie pozwala mi ich krzywdzić”…
Dalej w liście pojawiło się imię „siostry”.
Duoxi jest spokojna jak kamień, za każdym razem, gdy otwiera usta, wydaje się, jakby miała wyjawić jakiś wielki sekret.
Początkowo w ogóle się nie obawiałam, że między nim a nią mogła zawiązać się jakaś relacja. Dziewczyna z małego miasteczka w ogóle nie pasowała do jego duchowego świata. W walizce trzymam plik jego listów, mowa w nich dosłownie o wszystkim, tylko nie o nas, o naszych sprawach. O jakich konkretnie sprawach miałby pisać? Sama nie wiem. Słał list za listem i nawet nie pytał, czy je dostałam, jakby w ogóle nie potrzebował mojej odpowiedzi. W tej kwestii osiągnęliśmy milczące porozumienie jak stare, dobre małżeństwo. Ostatecznie nie pojechałam do niego do Ewangelii, postanowiłam poczekać, aż sam sobie przemyśli, co ma przemyśleć, i wróci. Żeby się nie przyzwyczajał do ucieczek. Aż w końcu nagle przestał pisać. Zachodziłam w głowę, co też się mogło wydarzyć. Prawdopodobieństwo, że uwiodła go małomiasteczkowa dziewczyna, było niewielkie, ale z drugiej strony, jak się dobrze zastanowić, właściwie była to jedyna możliwość. No chyba że umarł.
Ech, ani przez chwilę nie wątpiłam, że świat stanie jeszcze przede mną w pełnych barwach. A wtedy rzucę mu tym w twarz albo położę cichutko na stole, planowałam sobie.
Koła turkotały na wyboistej drodze, samochód pokasływał jak schorowany staruszek. Wszędzie unosił się pył. Pole również zasnute było szarymi kłębami. Ponad ziemię wystawały uschłe pędy ryżu. Przypomniało mi się porównanie zarostu do ryżu w wierszu Brodskiego i jego rozważania nad różnicą między brodą martwego i żywego człowieka. Moje myśli pobiegły w stronę podbródka Zhou Mi. Przypomniałam sobie, jak kilkudniowym zarostem niczym papierem ściernym pocierał moje ciało. Skóra najpierw czerwieniała, potem czerniała, na koniec odpadała. Jakbym umarła i zmartwychwstała. Na początku byliśmy zwierzętami, kopulowaliśmy, kiedy i gdzie popadło. Później wyewoluowaliśmy w ludzi, stawaliśmy się coraz bardziej cywilizowani, ograniczyliśmy się do współżycia w łóżku, które to współżycie w pewnym momencie stało się aż nadto ludzkie, do tego stopnia, że aby wyzwolić z siebie trochę zwierzęcości, musieliśmy sięgać po filmy dla dorosłych. Wreszcie i one straciły swą leczniczą moc, próbowaliśmy więc zawrzeć braterstwo dusz, ale sprawa duszy rysowała się jeszcze bardziej beznadziejnie, bo nie wiadomo było, w którym miejscu ciała należy jej szukać.
Po drodze nie minęliśmy ani jednego człowieka, ba, nie przeleciał nawet ptak. Jechaliśmy, kierowca i pasażerka sam na sam, zdani tylko na siebie. Jak uciekające przed niebezpieczeństwem kaczki mandarynki. Kierowca z papierosem w ustach z profilu wyglądał niczego sobie, można by rzec, że spełniał wszelkie kryteria kobiecych wyobrażeń o bohaterach. Nie zwracał najmniejszej uwagi na opadający mu na nadgarstki rozżarzony popiół, co dodatkowo umacniało jego wizerunek nieczułego twardziela, oschłego maczo, na którym nic nie robi wrażenia. Zaintrygował mnie, ale natychmiast sama przed sobą zawstydziłam się tego zainteresowania obcym mężczyzną. Miałam przecież swojego, jednego jedynego. Czy to poruszenie, które spowodował we mnie ten kierowca, nie oznacza czasem, że moje serce od dawna jest puste, że nie ma w nim miłości? Czyżbym, podobnie jak Zhou Mi, miała tak naprawdę dość naszego związku? Tyle tylko, że on ucieka od rzeczywistości w sztukę, mnie zaś wszystko wokół zdaje się wysyłać sygnały, że powinnam pozostać wierna temu uczuciu.
Kierowca zdawał się wiedzieć o tym wszystkim. Kiedy kołysał się w rytm podskakującego pojazdu, jego ruchy były nienaturalne, jakby świadomie przesadzone. Wyglądał na zadowolonego z siebie.
Nagle wyrzucił niedopałek, wypuścił kierownicę z rąk i wyszedł z szoferki. Samochód posuwał się naprzód. Powiało testosteronem. Powietrze jakby się rozrzedziło. Nie wiedziałam, co się dzieje. Otworzyłam usta. Usłyszałam odgłos rozdzieranego materiału. Straciłam kontrolę nad własnym ciałem, które stało się miękkie jak galareta. Popchnął mnie dwiema rękami jak pochyłą ścianę. Straciłam równowagę, o mało nie upadając.
Tymczasem kierowca siedział na swoim miejscu. Papieros, który trzymał w zębach, wypalił się już niemal do samego ustnika.
Samochód trząsł się i kasłał jak wcześniej. Drzwi i okna podzwaniały na każdym kamieniu.
Dzień chylił się ku wieczorowi. Robiło się szaro. Dało się odczuć chłód, być może dlatego, że wjechaliśmy na tereny górskie. W obcym miejscu o zmroku poczułam niepokój. Przez głowę przelatywały mi urywki wiadomości z mediów o handlu narządami, kradzieży nerek, gwałtach, sprzedawaniu kobiet, by rodziły dzieci w biednych wioskach… Auto nagle się zatrzymało. Przed nami była nieczynna bramka kontrolna, nad którą widniał napis: „Zakaz wjazdu”.
Nie zamierzałam wysiadać.
– Tędy nie przejedziemy. Ale do Ewangelii został już żabi skok – powiedział kierowca, wskazując na nagie, piaszczyste wzgórza, nad którymi unosiły się kłęby pyłu rozwiewanego przez wiatr, przesłaniając widok.
…Miasteczko przecięte jest na pół rzeką i otoczone łagodnie wijącym się pasmem lasów. Spomiędzy dzikich traw raz po raz wyskakują zające szaraki. Po deszczu wyłania się tęcza i grzyby…
Z mojej walizki dochodzi leciutki chrobot, jakby karaluchów pełzających po kartkach listów, ostrych odnóży przydeptujących słowa.
Orzeźwiający wiatr muskał mi twarz, a trawa w szczelinach dachów zdawała się pochylać w powitalnym ukłonie, nie ustępując w gościnności mieszkańcom Ewangelii.
Bambusowy las na zboczach gór falował niczym skłębiony zielony ocean… Ptaki nurkowały w nim i topiły się jak płatki śniegu przy zetknięciu z powierzchnią wody.
– Mało brakowało, a nasze miasteczko stałoby się bogate. Naprawdę. Gdyby się wtedy udało, z daleka aż tu roztaczałaby się złota łuna. A w nocy nie trzeba by zapalać świateł.
Kierowca odwrócił głowę i spojrzał na mnie, ukazując mi swoje króliczo-szczurze oblicze. Z jego prawego oka wyczytać można było uczciwość, od serdeczności aż nabrzmiewały mu żyłki w tęczówce, żałował, że nie może podwieźć mnie dalej. Jego prawe oko zaś z jakimś złowieszczym błyskiem przesuwało się po mnie.
– Wtedy kursowałem w tę i z powrotem. Strażnicy na mój widok wołali: „Fengr, chodź, zapalimy sobie, zanim pojedziesz dalej”. Śmiali się i przepuszczali, rzadko kiedy cokolwiek sprawdzali czy przeszukiwali.
Nie wyglądał na złego człowieka. Raczej na kogoś, kto przywykł do niesprawiedliwego traktowania i nauczył się żyć myślą, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a rachunki się wyrównają.
– Oczywiście gdyby wtedy Ewangelii się udało, nie jeździłbym tym starym gratem, nawet tablice rejestracyjne miałbym w złotych ramkach.
Kierowca odkaszlnął, a z jego ust wyfrunął szary motyl.
– Czy zna pan Chang Duoxi?
W pierwszej chwili miałam ochotę zapytać, czy zna osobę, której faktycznie szukam, ale nagle zamiast tego wyrwało mi się niezręczne pytanie o kobietę. Poczułam, że czerwienię się ze wstydu.
– Chodzi ci o tę, co to każdy ją może przelecieć? – Zmrużył lewe oko, jednocześnie wytrzeszczając prawe. Energicznie uderzył dłonią w klakson. Samochód wydał z siebie ogłuszający dźwięk. – Ale ja, kurwa, niestety jeszcze nie miałem okazji…
Z opisów Zhou Mi udało mi się zbudować sobie całkiem dokładne wyobrażenie o Ewangelii. Znałam z listów panoramę, architekturę, lokalne zwyczaje, a nawet sylwetki i biografie mieszkańców. Wydawało mi się wręcz, jakbym była stąd i po prostu wracała do domu po latach. Rozumiałam kierowcę, choć mówił miejscową gwarą, tak jakby był to język mojego dzieciństwa, który teraz tylko sobie przypominam. Fengr to musi być to samo co Feng Er. To o nim pisał Zhou Mi. Ale Zhou Mi mówił, że Feng Era pobili na śmierć.
– Jesteś jakąś jej krewną czy coś? – Feng Er, którego miałam obok siebie, dłonią bez środkowego i serdecznego palca pocierał kierownicę. Jego szczurze oko rozbłysło. Jakby z nudów postanowił rozwlekać ten temat i zabawiać nim już do końca życia dla zabicia czasu.
Powoli zapadał zmrok. Przed nosem przefrunął mi nietoperz, rozsiewając nieprzyjemny, zgniły zapach.
Sama już nie pamiętam, jak znalazłam się w tym samochodzie. To wszystko działo się trochę jak we śnie. Jakby to rozklekotane auto stało tak porzucone przy nieużywanej od lat drodze, rdzewiejąc i tonąc w pyle. Kierowca spał oparty o kierownicę. Wkomponował się w kabinę, jak gdyby sam był częścią samochodu. Kiedy tylko mnie zobaczył, uruchomił silnik. Wydawało się, że czekał specjalnie na mnie.
Noc zapadła na dobre.
– Ile płacę? – zapytałam, tłumiąc w sobie ciekawość, w sposób, w jaki zwykle kończy się podróż.
– He, he, dobre sobie. Też pomysł. Naprawdę myślisz, że biorę pieniądze od ludzi, których wożę? Lubię czasem zrobić coś dobrego. – Uśmiechnął się bezzębnymi ustami, przez ten brak zębów jego uśmiech wydał mi się trochę nierzeczywisty. – Tym się różnię od innych. Nie jestem taki jak wszyscy. Nie musisz się mnie bać. Zapytaj ludzi w Ewangelii. Każdy ci powie, że ja mam serce na dłoni. Mrówki bym nie skrzywdził, a co dopiero człowieka. Przez myśl by mi nie przeszło, że mógłbym kogoś zadźgać czy zastrzelić… Tylko moja żona nie może tego zrozumieć. Mówi, że jestem mięczak. Czuję, jakbym nosił na głowie opaskę Małpiego Króla, która wżera się w mózg na słowa zaklęcia.
Przez całą drogę nie dosiadł się żaden inny pasażer. Z walizką w ręku wyszłam na kamienistą drogę. Chciałam jak najszybciej oddalić się od tego plotącego bez ładu i składu człowieka, ale jego głos podążył za mną.
– Halo! A kapelusz? – Chudy i wysuszony, wyskakując z samochodu, wyglądał, jakby wywiał go wiatr. Zamachnął się tak, że kapelusz pofrunął prosto w moje ręce. – Tu na wsi księżyc świeci inaczej. Jak cię opali, długo nie wybielejesz.
Złapałam kapelusz. Chcąc przyciągnąć moją uwagę, kierowca zaczął otwartą dłonią gładzić kieszeń na piersi. Wydało mi się, że zauważyłam na niej plamy krwi. Kieszeń była bardzo gustowna, obszyta prościutkim złotym ściegiem. Przypominała słońce podczas zaćmienia.
Pieczołowite przykrywanie obrzydliwej powłoki cielesnej ubraniami jest potwornie uciążliwe. Dawniej ludzkość nie znała ubrań. Ciała porośnięte były futrem. Ale w wyniku ewolucji owłosienie zaczęło zanikać. Z perspektywy czasu wydaje się to dużą stratą. Zauważyłem, że ewangelianie przywiązują dużą wagę do stroju. Szczególną rolę odgrywają u nich kieszenie, które odpowiadają pozycji społecznej i randze w hierarchii urzędniczej właściciela. Na przykład Yuan Qingshui ma prawo do ośmiu kieszeni. Ludzie, by wyrazić szacunek, nazywają go Ośmiokieszennym… Zwyczajnym obywatelom nie wolno mieć żadnej kieszeni, nawet ukrytej. Co więcej, zakazane jest łatanie dziur okrągłymi, kwadratowymi i prostokątnymi skrawkami materiału, które mogłyby z daleka przypominać kieszeń. Jest to przestępstwo równoważne podrobieniu oficjalnej pieczęci. Odpowiedzialność za nie ponosiłby zarówno właściciel ubrania, jak i krawiec, sprawca wykroczenia… Może to nie najlepszy przykład, ale można by powiedzieć, że kieszeń jest jak prawda, niewielu ją posiada. Gdybyś była teraz tu ze mną, pewnie stwierdziłabyś, że zrównuję władzę z prawdą i sugeruję, że powinno się walczyć o władzę. Wyobrażam sobie twoje niezadowolenie. Zgoda, władza to nie to samo, co prawda. Ale kto ma władzę, może tworzyć prawdę. Ludzie się podporządkowują i tak z biegiem czasu zaciera się granica między prawdą a nieprawdą. Powiedzenie, że coś jest prawdą, nie jest ani prawdziwe, ani nieprawdziwe. Podobnie powiedzenie, że coś jest nieprawdą. Władza jest jak Budda Śakjamuni. Lewą ręką wskazuje niebo, prawą – ziemię… Lubię się z tobą kontaktować poprzez listy. Czuję się tak spokojnie, swobodnie, nie ma między nami spięć…
– Dziękuję.
Ściemniało się. Widok był coraz bardziej niewyraźny. Znów stłumiłam w sobie ciekawość. Odwróciłam się i ruszyłam w kierunku bramki.
– Teraz taka moda w mieście? – jego głos podążył za mną.
Pochyliłam głowę, żeby spojrzeć na swoje ubranie. Uciekłam w popłochu przed lekarzem w pasiastej piżamie szpitalnej, najprostszy krój, bez kołnierzyka, spodnie wiązane na sznureczek.
– Zastanów się dobrze, na pewno musisz tam iść? – Widząc, że zawracam, zrobił tajemniczą minę. – Niektóre sprawy są bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje. Może się zdarzyć, że napotkasz tam coś niezrozumiałego. Nie, nie jestem zabobonny. Po prostu tu u nas dzieje się wiele dziwnych rzeczy.
– Przyjechałam tu właśnie po to, żeby poznać te dziwne rzeczy – powiedziałam, czując, jak po plecach przebiega mi zimny dreszcz.
– Kiedy puścisz cięciwę, nie cofniesz strzały. Rzeczywiście, nie jesteś zwyczajną kobietą… Nic dziwnego, że…
– Nic dziwnego, że co? – Mimowolnie odwróciłam się ponownie w jego stronę.
– Nic, nic, idź. Pogadaj z Wei Manyiem. Zresztą, możesz zapytać kogokolwiek. Tutejsi znają każdy włosek na ciele Chang Duoxi.
Ziemia pokryta była grubą warstwą pyłu. Miała wrażenie, że idzie po chmurze, nie słyszała własnych kroków. W nabrzmiewającej ciszy czaił się jakiś niepokój, może niebezpieczeństwo. Jakby z każdego zakamarka patrzyły na nią czyjeś oczy. Inaczej niż w relacjach Zhou Mi. Pisał jej przecież, że Ewangelia jest nocą spokojna jak woda w jeziorze, można bez lęku położyć się na tafli tej ciszy niemal jak w kołysce, wsłuchując się w odgłosy rozkwitania kwiatów, pękania pączków, w trzask pnących się w górę bambusów. Jego stylistyczne popisy nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Wszystko okazało się wyssane z palca. Było już całkiem ciemno, ale nie zapaliło się jeszcze żadne światło, które wskazywałoby na obecność człowieka. W żadnym z okien nie zamajaczyła ludzka postać. Słychać było za to trzeszczenie drewnianych drzwi i okien, przypominające tajemnicze jęki, o których czytała w listach. Budynki zamieniły się w czarne bryły, detale, które utkwiły jej w pamięci z opisów Zhou Mi, zatonęły w ciemności. Zadarte narożniki dachów odznaczały się czarnym konturem na tle nocnego nieba, w powietrzu pobłyskiwały zielone oczy nietoperza, który podążał za nią przez całą drogę. Kiedy z jego pyszczka dobył się przenikliwy, skrzekliwy dźwięk, nagle ciemność wypełniła się niezliczonymi czarnymi plamami – stado nietoperzy zakotłowało się nad jej głową, wkręcając się we włosy, nie pozwalając zrobić kroku. Podniosły potężny wrzask, jak przekupnie awanturujący się na targu. Jeden wielki jazgot. Stopniowo z tej ogólnej wrzawy zaczęły się wyłaniać ludzkie głosy. Słowa wirowały w nocnym powietrzu.
– Na takiej radosnej stypie wręcz nie wypadałoby się umartwiać…
– Geng Shiba, ty przebrzydły knurzy kutasie, to nie twojego ojca pochowali, więc co ty możesz wiedzieć o żałobie… Byleby się nażreć…
– I kto to mówi, sam dwa razy popuszczałeś pasa.
– Yuan Ośmiokieszenny w brygadzie zajmował się karmieniem świń. Wie, jak naukowo parzyć zwierzęta. Dostał za to odznaczenie trzeciego stopnia. Chodził z wypiętą piersią jak kogut, ale gdy tylko zbliżał się ktoś z jego przełożonych albo wyższych rangą, pochylał się tak, że mógłby zębami chwycić się za fiuta. Zobacz, co te kieszenie robią z człowiekiem. Pamiętasz, jak na pogrzebie starego Zhanga wdrapał się na podwyższenie jak pies, podniósł prawą rękę, powywijał w powietrzu, potem powoli opuścił, złączył dłonie, kładąc je sobie tuż przy jajach – i nagle rozległ się huk, zaczęły trzaskać petardy, zagrzmiała muzyka, obwieszczająca jego wystąpienie. Kto wie, może i samemu Zhangowi w trumnie otworzyły się uszy i wysłuchał przemówienia…
– Kopiąc grób, wykopaliśmy żyłę złota. Ziomkowie moi, choć mowa moja wydać się może grubiańską, jest w niej prawda. Bodhisattwa ma w swojej opiece Ewangelię, niebawem nasze losy się odmienią, a my odmienimy losy świata.
Oj, udało mu się, kurwa, nas wtedy podjarać.
– Feng Er, ty trzepnięty ptaszku, przecież to my dwaj odkryliśmy tę kopalnię złota. Yuan Ośmiokieszenny nawet palcem nie kiwnął. Ostatecznie możemy o sobie myśleć jako o bezimiennych bohaterach. Zawsze to większa zasługa niż…
– Ośmiokieszenny powiedział, że stary Zhang przysłużył się swoją śmiercią, a Feng Er i Geng Shiba wnieśli ogromny wkład w kopanie grobu i że jeszcze tej jesieni dostaną awans i medal za bezinteresowne działanie.
– Awans na jesieni… Dobre sobie. Er, niepotrzebnie się wygadaliśmy. Mogliśmy mieć cały skarb dla siebie. A tak wszystko stało się wspólne… Głupiśmy jak prosiaki.
– Shiba, ty fiucie, naprawdę knurzy kutas z ciebie. W przyszłości będziemy mieli z tego korzyść…
– Korzyść? Chyba kłopot. Już teraz co niektórzy zaczynają gadać, że potajemnie zakopaliśmy złoto.
– My to znaleźliśmy, a nie kto inny, więc nic dziwnego, że zazdroszczą i gadają. Bodhisattwa wszystko widzi. Jak tylko stanie jego złoty posąg, będziemy żyli jak w raju.
– Er, jak mój syn wyzdrowieje, to może uwierzę w Buddę. Moja żona codziennie pali kadzidełka, składa ofiary, bije pokłony, że omal czaszki nie rozłupie o ziemię, i chuj z tego?
– Ośmiokieszenny mówił, że żeby zbudować nową wiarę, nie wystarczy czas, potrzeba jeszcze gorliwości serca.
– Sami rzeźbiliśmy dłutami tego bodhisattwę, a teraz mamy bić przed nim pokłony, szkoda gadać. Z Bogiem to jednak było odwrotnie. Podobno to on ulepił człowieka… Mniejsza o to. Dajmy sobie na razie spokój z jakimiś tam religiami, najpierw trzeba pomyśleć o konkretach, korzyściach, jak by tu coś uszczknąć. Ot co. To jest to, w co wierzę najbardziej.
Wrzask narastał. Nietoperze przeformowały szeregi, jak wielki czarny sztandar, który powiewa to w jedną, to w drugą stronę, roztaczając wokół chłód i smród. Odganiała je rękoma, by utorować sobie drogę. Przedarcie się przez tę chmarę zabrało jej dużo czasu. W końcu zobaczyła przed sobą światło. Ruszyła więc biegiem, sapiąc niemiłosiernie. Czarna chmara poczęła się cofać. Na nocne niebo wtargnęły ciężkie chmury. Biegła co sił, ale światło wcale się nie przybliżało, majaczyło jedynie na horyzoncie. Okazało się, że wcale nie posuwała się naprzód. Biegła w miejscu, utknęła jak buksujący pojazd, który obraca kołami w wyżłobionym przez siebie dołku. Sama sobie wydeptała dziurę, przebierając nogami na próżno, w zębach trzeszczał jej piach.
W ciemnościach ukazała się sylwetka mężczyzny. Stanął obok dziury, mówiąc:
– Ej, ty, siadaj na moje sanie!
Wyciągnęła rękę. Była jak z papieru, bez trudu wyciągnął ją na ziemię.
Pies, który ciągnął sanie błotne, zamachał ogonem.
– W życiu nie widziałam takiego zapylonego miejsca. – Kichnęła. – Ani źdźbła trawy.
– Dziennikarze nie powinni tak łatwo dawać się zaskoczyć – odpowiedział mężczyzna, szykując dla niej miejsce na saniach.
– Skąd wiesz, że jestem dziennikarką? Nie możesz przecież mnie znać – wyrzuciła z siebie twierdzącym tonem to, co miało być pytaniem. Później również trudno jej było zapanować nad słowami. Mówiła nie to, co chciała i powinna.
– Ludzie w miasteczku od dawna wiedzieli, że się zjawisz. Pewnie przyjechałaś z Feng Erem. W pobliżu biegnie mnóstwo różnych dróg, ale znaków czy drogowskazów nie uświadczysz. Miałaś szczęście, że przyjechałaś od tej strony.
– Nie lubię, jak ktoś do mnie mówi takim protekcjonalnym tonem.
– Zawsze mówię w ten sposób. Chcesz, to wierz. Jak nie, twoja sprawa.
– Gdybym wiedziała, że tak tu jest, wcale bym nie przyjeżdżała. – Otrzepała ubranie, splunęła błotnistą śliną. Coś zaśmierdziało.
– Nie martw się. Z Ewangelii jeszcze żaden z gości nie wyjechał rozczarowany – zapewnił ją. – Wio, Duole! – zawołał do psa. – Wio!
Wielki czarny pies podniósł się jak koń. Zerwał się naprzód, sanie błotne ruszyły jak motorówka tnąca powierzchnię wody i pomknęły w mroczną dal.
Mrok świszczał. Ziarenka piasku smagały twarz niczym bat, wywołując potworny ból. Wiatr czochrał włosy, szarpał za głowę tak, że jej szyja wyginała się jak sprężyna, naprężona do granic wytrzymałości. Chciała krzyknąć, żeby się zatrzymał, ale wiatr wpychał jej głoski z powrotem do gardła, słowa były jak myszki, które bezskutecznie próbują uciec z norki. Ślina z psiego pyska rozbryzgiwała się na boki, smużki śluzu, błyszcząc w ciemnościach, rozcinały mrok jak błyskawice. Wiatr zaciskał jej powieki. Czuła, że mknie prosto w piekielną czeluść.
Kontury ludzi i rzeczy kołysały się w falującym świetle jak w teatrze cieni. Po gładkim murze z piaskowca sunęły powiększone cienie mrówek, niczym wielbłądy przemierzające pustynię. Promienie wieczornej zorzy, tak samo jak rozżarzone słońce w zenicie, wpędzały ludzi w stan otępienia. Owady skrobały odnóżami po powierzchni ściany, na przemian rozpościerając i składając skrzydła. Przeżuwając powietrze, wydawały odgłos podobny do żucia gumy. Nagle na murze pojawił się cień kobiety, jak wielka góra, która nagle wyrosła pośrodku pustyni. Kobieta wydała z siebie przeciągłe beknięcie, uwalniając strumień powietrza o zapachu gnijących gruszek. Potem nastąpiło drugie, tym razem króciutkie. Słychać było, że rozkoszuje się każdym beknięciem, jakby wypuszczała z klatki różnokolorowe ptaki, robiła to spokojnie, bez odrobiny napięcia.
– Czarny skorpion… Żółty parecznik… Zielona osa…
Pomrukiwała coś do siebie. Ceramiczny dzban niewyraźnym echem odbijał jej głos. Zaraz potem dało się słyszeć odgłosy owadzich walk. Jej uszy zadrżały na ten dźwięk. Wyglądała na zadowoloną. Pochyliła głowę, ziewnęła leciutko, wzdrygnęła się, po czym znów uniosła głowę, mówiąc:
– Synu, mówiłam ci, jeszcze trochę, a nie będziemy mieć ani ziarenka ryżu. Pomrzemy z głodu. Kora drzew, chwasty z pola, wszystko będzie wyjedzone. Będziemy pakować sobie do żołądka, co tylko się da – żywe czy martwe, jadalne czy nie. Powtarzasz, że nie ma się czego bać, że jak będzie złoto, to wszystko będzie… Ale co to niby takiego to złoto? Najesz się tym? Zasiejesz w ziemi i wykiełkuje? Wyda owoce? Posłuchaj mnie. W życiu nie widziałam żadnego złota, i nie chcę widzieć. Przekopali pół góry, i co? Co wykopali poza kupą wysuszonych kości? W miasteczku roi się od dusz jak od komarów. Ty ich nie widzisz, ale ja tak. I słyszę ich płacz. Wyobraź sobie ich wszystkich. Jeden z nich, dobry człowiek, szedł sobie, szedł, nagle głowa mu opadła, i po nim. Inny powiesił się tam na drzewie, jak wyciągnął język, tak został z nim na wieczność. Jeszcze innemu motyka pogruchotała kręgosłup, za nieposłuszeństwo. Tam znowu sąsiedzi, na co dzień przyjaźnie nastawieni, osaczyli poczciwca i wsadzili mu kamień do odbytu, za karę, że nie chciał zdradzić, gdzie schował ryż… Synu, powiedz im, żeby przestali kopać. Jak bóg Tudi2 się rozgniewa, spotka nas wielka plaga. Już zapomniałeś, jak drugiego dnia drugiego miesiąca, w dniu jego narodzin, piorun uderzył w starego perełkowca? To był znak. Niebo przemówiło.
– Mamo, znowu bredzisz. Połóż się do łóżka.
– W moim wieku nie potrzeba mi już żadnej Nowej Wiary. Wierzę w mój talizman z rogów byka, ten, który trzymam w ręce. Dzięki niemu przeżyliśmy nie tylko my dwoje, ale całe mnóstwo innych ludzi.
– Mamo, zrozum, Nowa Wiara nie kłóci się z twoim talizmanem. Yuan Ośmiokieszenny darzy teraz syna twego ogromnym szacunkiem. Muszę mu udowodnić, żem godzien jest tego szacunku.
– Manyi, co ty, chcesz z tego złota robić bransoletki dla Duoxi? Sam powiedz, czy jest w miasteczku jakiś facet, który by się z nią nie przespał? Czy znajdzie się ktoś, kto jeszcze nie był w starym kościele, kto nie leżał na tym jej słomianym posłaniu? Kwiat to nie włos. Włos zetniesz – odrośnie. Kwiatek zerwiesz – i koniec. Utraconego dziewictwa nikt już nie przywróci. Tym puszczaniem się w końcu spuści na siebie kłopoty. Oj, doigra się. Właściwie to już tapla się w tym swoim gnoju.
– Mamo, choćby nie wiem jak była nieczysta, jam jest jej najdroższym i kocham ją z całą jej nieczystością.
– Gadać to ty umiesz, lepiej nawet niż twój ojciec. Ale sam nie wiesz, jak bardzo niestałe jest twoje uczucie.
– Udowodnię ci, zobaczysz.
Staruszka wydmuchała nos.
– Posłuchaj…
– Nic nie słyszę, mamo…
– To dusza płacze. Kobieta. Przyszła do ciebie. Ciekawość zaraz rozerwie jej żyły.
– Coś ci się śniło. Płakałaś. Co się stało? – Mężczyzna postawił na parapecie kaganek. Oczyścił knotek. Po chwili izdebka zalała się światłem, jakby pomalowana błyszczącą farbą olejną. Biło od niego jakieś przygnębienie. Aureola smutku otaczała jego głowę. Była tak wyrazista, że widziałam właściwie tylko ją, kontury postaci pozostawały zatarte.
– Nie pamiętam. Zwykle, jeśli budzę się zmęczona, to znaczy, że coś musiało mi się śnić, czuję się wtedy taka rozbita i długo nie mogę się pozbierać. Ale nigdy nie pamiętam, co to było. Kiedy byłam mała i jeszcze mieszkałam na wsi, co noc nawiedzały mnie koszmary. Kilka razy nawet dotknęłam włochatego ciała stwora, który mi się wtedy ukazywał. Był jak kot. Wydawało mi się, że jest całkiem przyjazny, raczej psotny niż groźny. Zawsze gdy się szamotałam i pot występował mi na czoło, puszczał mnie wolno.
– Kiedy człowiekowi coś się śni, zużywa więcej powietrza, mniej więcej dziesięć razy tyle, co normalnie. – Przysłonił swoim ciałem wiszącą na ścianie ramę obrazu. – Od dawna nie mamy prądu. Wieczorem w powietrzu jest bardzo mało tlenu, bo wszyscy wychodzą na dwór, żeby się przewietrzyć, na ulicach robi się strasznie tłoczno. Przejście od jednego do drugiego końca ulicy o tej porze zajmuje strasznie dużo czasu. Niektórzy we śnie duszą się na śmierć. W miasteczku mówi się, że jak ktoś umrze we własnym łóżku, to jego dusza uniknie wiecznej tułaczki. Nie żebym cię straszył…
– A więc to stąd to dziwne uczucie w klatce piersiowej, jakby płuca mi zamarzły i krew przestała krążyć.
– Przyzwyczaisz się szybko. Przejdzie, jak obmyjesz się świeżym powietrzem.
– Mniejsza o to. Nie zabawię tu długo. Załatwię, co mam załatwić, i wyjeżdżam stąd. – Czułam, jak moja skóra się wychładza, a z porów wydobywa się zapach lekarstw.
– Nie myśl, że tak szybko stąd wyjedziesz. Są rzeczy, które nie dadzą ci spokoju, jeśli ich nie zbadasz, ciekawość rozerwie ci żyły. Poza tym jeszcze nawet nie widziałaś się z Zhou Mi, a przecież chciałaś sprawdzić, czy twoje przeczucia okażą się prawdziwe. Kobiety już tak mają. Poczucie satysfakcji, które czerpią z potwierdzenia się ich intuicji, sprawia, że zapominają o bólu, jaki sprawia im przykre odkrycie. „Tak właśnie myślałam. Od początku wiedziałam, że to tak. Nie jestem taka głupia”… Oj tak, same sobie nie uświadamiacie absurdalności własnego podejścia. Niektórych rzeczy nie warto rozgrzebywać. Choćby w twojej sytuacji. Załóżmy, że twój mężczyzna faktycznie znalazł sobie inną. Jeśli za żadne skarby nie chcesz z nim zrywać, to co komu po takim potwierdzeniu przeczucia? A jeśli z kolei nie potrafisz tego zaakceptować czy wybaczyć, to po co jeszcze przed rozstaniem zadawać sobie taki ból? – zaśmiał się, po czym mówił dalej: – Feng Er kazał ci przyjść do mnie. Wiem, o co mu chodziło. On bez przerwy snuje jakieś intrygi, plany, kombinacje, kalkulacje… Tymczasem, jak głosi stara mądrość, wykalkulować można tylko własne przeznaczenie. To zresztą idealnie sprawdza się na jego własnym przykładzie. Tak czy owak, ostrzegam cię, że teraz nie jest tu najbezpieczniej. W nocy pojawiają się zaklęte pułapki. Samotnie spacerujące kobiety wpadają w nie szczególnie często… Wiedz, że gdybym nie zjawił się w porę, zostałabyś pogrzebana żywcem w dole, który sama wykopałaś. Oczywiście jest sposób na tę sztuczkę z pułapką, więc w gruncie rzeczy nie jest ona aż tak groźna, jak mogłoby się wydawać. Wystarczy spuścić spodnie, przekląć głośno albo nasikać na ziemię, wtedy licho ucieknie. Dobrze wychowanej dziewczynie z miasta może być trudno się przełamać, ale to jedyna metoda.
– O, już się domyślam. Jesteś Wei Manyi. Twoja mama jest medium. A ty jesteś bękartem. – Feng Er gadał w drodze jak najęty, nie zważając na to, czy mnie to interesuje, czy nie, zaczęłam więc powoli kojarzyć fakty.
„Matka Manyia, Wei Yifeng, zna Księgę Przemian, całe życie poświęciła zgłębianiu jej tajników, na jej podstawie wskazując drogę sobie i innym. Zwłaszcza kiedy działo się coś ważnego. Gdy mężczyzna, z którym zaszła w ciążę, zostawił ją samą z brzuchem, nie uroniła ani jednej łzy. Sama sobie dawała radę. Za młodu jej śmiech niósł się po całej Ewangelii. Na starość niczego nie żałowała, jej donośne, melodyjne beknięcia dowodziły, że nadal pozostała tą samą, niczym nieskrępowaną, wytrwałą i upartą kobietą. Jej włosy nie posiwiały. Hodowała jadowite robactwo, napuszczała jedne osobniki na drugie, żeby ze sobą walczyły, po czym wybierała najsilniejsze i przerabiała na pigułki. Codziennie łykała po jednej. Cały czas czekała na tego mężczyznę. Chciała mu pokazać, jaki błąd popełnił i jak bardzo powinien żałować. Jej przykład pokazuje, jak głupi są ci, co wyniszczają samych siebie, byleby tylko zemścić się i ukarać tych, którzy ich skrzywdzili. Jej postawa wywarła ogromny wpływ na tutejsze kobiety, nie można ich sobie tak łatwo podporządkować…”
– Medium, bękart – intrygują cię te rzeczy, co?
– Prawdę mówiąc, mam już po dziurki w nosie mojego dziennikarskiego fachu. Dziennikarstwo dawno straciło swój pierwotny sens, zamieniło się w przyjemny teatrzyk kukiełkowy. Wam tu w Ewangelii udało się uniknąć codziennego karmienia się komunikatami z telewizji i gazet. Jesteście jak dobra, niezanieczyszczona gleba. Macie szczęście.
– To tylko wasze wielkomiejskie stereotypy. Ja tam wolałbym, żebyśmy i my mieli tutaj te wszystkie rzeczy, które macie wy w mieście.
– Przyjechałam tu do mojego narzeczonego. Chcę tylko zwrócić mu pewną rzecz. Jestem w gorącej wodzie kąpana, nie lubię lawirowania i owijania w bawełnę.
– Tak tylko mówisz. Widać, że nadal go kochasz.
– A co to za różnica? To akurat nie problem.
– Możliwe, że nadal tam jest… Nie tak łatwo będzie mu się wydostać.
– Jaka ona jest? – wzmianka o „wydostaniu się” wzbudziła we mnie uczucie zazdrości. Instynktownie wiedziałam, że ten problem musi mieć jakiś związek z kobietą.
– Ale kto?
– Chang Duoxi – odpowiedziałam. Poczułam, jak na dźwięk jej imienia wzbiera we mnie pogarda.
Jakby pod wpływem nagłego trzęsienia ziemi, zakołysała się rama na ścianie. Ukazała się w niej sylwetka młodej kobiety. Stojąca tyłem postać prawie cała zasłonięta była długimi, rozpuszczonymi włosami, tak że wystawały jedynie łydki i kostki. Na głowie kobiety przysiadł ptak. Wykręciła się jakoś dziwnie, obracając się w moją stronę, twarzą prosto do mnie. Ręce trzymała za plecami, jakby skute kajdankami. W jej twarzy nie było oczu ani ust, ale miałam wrażenie, że się uśmiecha.
– W jej włosach nawet ptaszki chciałyby wić sobie gniazda – powiedział Wei Manyi.
«Skuliła się jak w łonie matki, owijając ręce wokół szyi. Włosy miała wilgotne, jakby spocone po długim biegu. Była słaba i delikatna jak kiełek soi. Na jej twarzy dało się zauważyć kilka piegów.
– Ty nie jesteś Chang Duoxi – powiedziała, otwierając oczy.
Mówię więc, że nie jestem Duoxi, nigdy nie twierdziłam, że jestem Duoxi i mam bycie Duoxi w głębokim poważaniu... Nazywam się Yuan Bianhua. Strasznie pospolite, co? Ale lubię swoje imię. Pasuje do mnie, do mojego wyglądu. W prostocie też jest jakiś rodzaj dostojeństwa. Nie myśl sobie, że ludzie z prowincji są nieokrzesani i niecywilizowani. Mój dziadek był uczonym, wśród moich przodków byli nadworni nauczyciele. Ta ziemia zrodziła wielu wybitnych wojskowych i urzędników. Kiedyś do miasteczka wjeżdżało się przez zabytkowy most. Był to most Zhuangyuan, czyli Most Pierwszego Uczonego. Liczył on sobie ponad pięćset lat. Kiedy rozpoczęto wykopy w poszukiwaniu złota, zasypano fosę ziemią z wykopalisk, a most zburzono. Spóźniłaś się. Nic już tu u nas nie zostało z dawnej świetności. Wszystko obróciło się w pył.
– Dlaczego więc nadal chcecie żyć w tym pyle?
Dobre pytanie, godne dziennikarki, od razu w czuły punkt. Mówię jej, że to przecież nasz dom, gdzie indziej moglibyśmy żyć, jeśli nie tu? Patrząc na moją łysą głowę, zapytała, czemu nie mam włosów. A ja na to, że włosy poszły na nawóz. Władze kazały ściąć, to ścięłyśmy. Oprócz włosów, do użyźniania gleby używamy wody po praniu i po myciu nóg – wszystko wylewamy na pole. Im człowiek brudniejszy, tym lepszy nawóz.
– A po co nawozić pola? – Zmrużyła oczy. Jej pytania były jak bicz, którym zagania się owce do zagrody.
– Żeby zwiększyć plony. – Pytanie było zwięzłe, odpowiedziałam więc rzeczowo. Ale dodałam jeszcze, że co tam włosy, że my domy burzymy, żeby tylko mieć czym użyźniać ziemię.
– Czy to ma jakieś uzasadnienie naukowe? – zapytała, wpatrując się we mnie. Mimo woli parsknęłam śmiechem. Toż przecież nam chodzi właśnie o obalenie nauki, podważenie zdrowego rozsądku, o to, żeby podporządkować sobie tę tchórzliwą, nieudolną matkę naturę. Nauka to dziwka, jak jej się nudzi, to zaczyna się zabawiać z ludźmi. Popatrzyła na mnie zdezorientowana, był w tym jakiś urok, taki, który szczególnie pociąga facetów. Już od niejednego słyszałam, że gdybym była trochę głupsza, to jeszcze chętniej by mnie przeleciał. Długo nie mogłam się w tym doszukać żadnej logiki, ale teraz już rozumiem.
– Przyjechałam z bardzo daleka, wszędzie tu tyle pyłu, czuję, jakby przyćmił mi mózg, zupełnie nie potrafię przytomnie myśleć. – Zwiesiła głowę. – Wygląda na to, że wszyscy mnie tu znają. Czyżbym była ewangelianką?
Faktycznie, chyba mózg jej się zapylił.
– Znam cię, bo widziałam cię we śnie Zhou Mi».
Dzień chylił się ku wieczorowi. Turkus wody, szmaragd gór. Leciutki wiatr. Bladoniebieskie niebo. Chmury przepływały nisko, jakby chciały złożyć pocałunek na powierzchni wody. Rzeka płynęła wartkim nurtem, kołysały się wodorosty, ptaki, obniżając lot, muskały taflę. Od strony brzegu szła grupka roześmianych robotników. Ich sylwetki kładły się na ziemi długim cieniem. Wiatr podwiewał im ubrania. Feng Er szedł przodem, wyprostowany, w starych butach wojskowych, na głowie miał żółty kapelusz słomkowy. Kątem oka spostrzegł człowieka malującego obraz. Podszedł do niego, przekrzywił głowę, by dokładniej obejrzeć płótno, po czym znów spojrzał w dal.
– Jak prawdziwe – ocenił.
Po czym odwrócił się w stronę brygady.
– Geng Shiba! Chodź, zobacz! – zawołał.
Po chwili podszedł przygarbiony mężczyzna, wysoki i chudy, jakby ze względu na słuszny wzrost nie mógł nastarczyć organizmowi pożywienia. Rzadkie i cienkie włosy bezładnie kleiły mu się do czoła. Nawet jego głos brzmiał wątle.
– Faktycznie, dobra robota. Jeszcze trochę, a góry zrównają się z ziemią. Zające same będą podchodzić do miasteczka, prosto do garnka.
– Nawet nie będę wam tłumaczył, żebyście przestali. Jeszcze trochę pokopiecie i sami się przekonacie.
Mina malarza wyrażała powątpiewanie.
Feng Er spojrzał na niego z tym swoim złowrogim błyskiem w oku.
– W Ewangelii odkryto złoża złota. Brakuje nam rąk do pracy. To moi pomocnicy. Słyszałeś o Nowej Wierze? To pierwszy krok.
– Złoto, najszczersze złoto – jaśniejący skarb – leży zasypane ziemią i nie może się doczekać, aż zostanie wydobyte na powierzchnię – wtrącił się Geng Shiba.
– „Jedźcie ze mną do Ewangelii, odkopiemy złoto, uruchomimy kopalnię… Będziecie bogaci. Będziecie zarabiać w sztabkach albo w banknotach, jak kto woli. Będziecie śpiewać, a pieniądze same będą wskakiwać wam do kieszeni”. Jak tylko im to powiedziałem, ludzie sami ustawili się za mną w ogonku. – „Pospieszcie się, liczba miejsc ograniczona!”.
Kiedy wieść się rozeszła, zbiegł się tłum, niektórzy nawet nie zdążyli powiadomić własnych żon. Nie można się było opędzić.
– „Zlituj się, daj mi pójść pokopać chociaż przez parę dni, wystarczy mi popatrzeć na to złoto” – mówili niektórzy. Jedni wciskali mi papierosy, inni przysyłali kogoś z rodziny, żeby mnie ubłagać, jakbym ja, Feng Er, oczekiwał tego od nich. Przedwczoraj wieczorem przy moim łóżku nagle pojawiła się młodziutka dziewczyna.
– „Wujku, pozwól mojemu tacie jechać z tobą do Ewangelii do kopalni złota” – mówiła, zdejmując z siebie kolejne części ubrania. – „Wujku, proszę, jeśli tego nie załatwię, ojciec zbije mnie pasem”. – Sam widzisz, taka odrobinka władzy, a takie korzyści… No i cóż począć, he, he… – chwalił się Feng Er.
Nagle rozległ się odgłos ptaka. Coraz wyraźniejszy, coraz bardziej natarczywy.
– Co to za ptak? – zapytał malarz. – Ten śpiew nie wróży nic dobrego.
– Nie mam pojęcia. Nie widać duchów. Ale obawiam się, że to mogą być demony podżegacze. Po śmierci staruszka Zhanga kusiły za jego domem przez tydzień. – Feng Er wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił. – Lubię słuchać kukułki. „Ku-puj, ku-puj”. Kto by nie lubił kupować! Po co harować dniami i nocami na polu, skoro z kopalni złota bogactwo samo popłynie strumieniami. W przyszłości będziemy na co dzień chodzić w wypolerowanych na błysk butach… A ty, bracie, będziesz miał pozłacane pędzle…
– Er, ty nawet z uschłym pniakiem gadałbyś godzinami, a co dopiero z żywym malarzem – przynaglił Geng Shiba. – Idziemy, robi się późno. She czeka tam, żeby przeliczyć ludzi. Będzie zły, jak się spóźnimy.
– To tylko tobie, knurzy kutasie, tak się wszędzie spieszy – zaśmiał się Feng Er. – She teraz żre i chla na umór. Żona Ośmiokieszennego obchodzi pięćdziesiątkę. On, jako szwagier, na pewno nie przepuścił okazji, żeby zatankować trochę dobrego wina.
Przyśnił mi się Zhou Mi. Ignorował mnie. Wołałam go, ale jedyny efekt był taki, że tym krzykiem obudziłam sama siebie. Półprzytomna zobaczyłam obok starszą kobietę. Stała jak nadgniły mebel, a z jej wąziutkich oczu, osadzonych głęboko w pulchnych policzkach, strzelały przeraźliwie zimne iskry. Była naga, nosiła naszyjnik z kości, jej ciało pokryte było plamami starczymi. Fałdy skóry opadały warstwami jak szata obszyta liśćmi lotosu. Ponieważ nie dało się odróżnić piersi od reszty ciała, zwisające jej u pasa sutki wyglądały dość dziwacznie. Z buteleczką w dłoni podeszła do mnie, rozchyliła mi powieki i wlała do oczu kilka kropli, mrucząc coś przy tym pod nosem. Czułam, jak chłodna ciecz rozchodzi się po moim ciele niczym pełzający wąż. Wzrok mi się nagle wyostrzył, rzeczy wokół jakby wykluły się z kokonów. Twarz staruszki się wygładziła, jej ciało odzyskało kształt i sprężystość, piersi się uniosły. Ubrała się, zapięła guziki. Krzesła i stół w izbie były bardzo stare, zdobione wymyślnymi wzorami, w stylu dynastii Ming i Qing. Ich powierzchnie połyskiwały matowym blaskiem właściwym starym przedmiotom z duszą. Na stole rozłożony był zestaw do parzenia herbaty. W wazonie stały cięte kwiaty. Pościel była kolorowa i pachniała świeżością. Przy łóżku zaś czekały kapcie. W pomieszczeniu było cicho jak w grobie.
Kiedy uświadomiłam sobie, że cała brudna od pyłu leżę w cudzym łóżku, zerwałam się, by wstać, ale staruszka powstrzymała mnie łagodnym ruchem.
– Poczekaj chwilę. Teraz czas w Ewangelii płynie wstecz – powiedziała. – Będziesz mogła zaspokoić swoją ciekawość.
Jedwabna kołdra szeleściła jak papier, łóżko trzeszczało leciutko przy każdym ruchu. Uniósł się kłąb pyłu. Ręce miałam oklejone proszkiem celulozowym, mączna pasta zdążyła zaschnąć w skorupę.
– Cała jestem oblepiona tym papierowym świństwem – powiedziałam.
– Nic nie szkodzi. Spałaś tak smacznie – odparła staruszka. – Wygląda na to, że to był twój najbardziej regenerujący sen w życiu.
Zastanowiłam się przez chwilę. Faktycznie, byłam zanurzona w tym śnie jak w morzu. Moje wcześniejsze sny były jak wstążeczki pozawieszane na gałęziach, które może strącić byle podmuch, budząc mnie tym samym bezpowrotnie. Po moim umyśle zawsze pałętały się twarze uczestników wydarzeń, jedne purpurowe z gniewu, inne rozczarowane. Niektórzy z nich umarli krótko po udzieleniu mi wywiadu, niektórzy przybiegali do mnie we śnie z płaczem.
Zewsząd napływały jakieś głosy, momentami były one bardzo wyraźne, przypominały głosy rozbrykanych dzieci, które podbiegają do okna, robią dziwne miny, po czym uciekają.
– Nie wysilaj się, żeby usłyszeć, szkoda twojej energii.
Staruszka zakasłała, a z jej ust wyskoczyła żaba. Przewróciła kilka razy ślepiami, bełkocąc coś jak szczur ostrzący sobie ząbki. Pomachała ręką, żaba uciekła.
– To łóżko Manyia. Ale pierwszy raz śpi w nim kobieta.
Mój umysł nadal pozostawał w stanie zaćmienia.
Staruszka przyniosła miskę z wodą. Naszyjnik z kości opadł jej między piersi. Rybki namalowane na dnie misy zafalowały wraz z wodą.
– Kiedyś z naszej rzeki można było pić i jeść jak z talerza. Teraz w Ewangelii trudno choćby o miskę czystej wody do mycia – mamrotała do siebie.
Pochyliłam głowę, by przyjrzeć się pływającym na dnie malowanym rybkom. W pewnym momencie woda zafalowała i rybki zmieniły się w dwójkę ludzi siedzących na brzegu rzeki. Nad ich głowami zawisł sierp księżyca. Gwiazd nie było widać. Siedzieli na ziemi, popijając alkohol i rozmawiając przyciszonymi głosami. Kiedy gestykulowali, rozcinali świetlną mgiełkę roztaczaną przez latarnie.
– Nasza trupa cyrkowa przyjechała do Ewangelii zupełnie przypadkowo, wcale nie zamierzaliśmy się tu zatrzymywać. – „Sprawa wygląda tak” – powiedział do mnie Yuan Ośmiokieszenny, chwytając mnie za rękę. – „Mistrzu Jinie, jesteś najwyższej klasy alchemikiem, cieszysz się światową sławą, nie waham się stwierdzić, że to sam Czarny Bodhisattwa przysłał tu ciebie, byś wspomógł Ewangelię. Przyobiecaliśmy Czarnemu Bodhisattwie, że pozłocimy jego statuę. Cokolwiek by się stało, spełnimy tę obietnicę. Bodhisattwy nie da się oszukać. Ale mamy pewien problem… Przekopaliśmy pół góry, a złota ani grama… Widziałem twoje magiczne sztuczki, Mistrzu. Potrafisz wyczarowywać rzeczy z niczego, zrobić żmiję z pustej miski, ożywiać przecięte na pół węże… Masz tyle nadprzyrodzonych umiejętności, na pewno jesteś w stanie nam pomóc, co to dla ciebie?” – Odpowiedziałem mu, że co prawda wydałem kilka tomów dotyczących teorii transmutacji, ale nigdy nie wypróbowałem ich w praktyce, chociaż w sumie chętnie bym wypróbował, tylko że potrzeba do tego wielu surowców. Ołowiu, miedzi, cynku, rtęci, siarki… A on na to, że to akurat nie stanowi problemu i że zatroszczy się o wszystkie potrzebne składniki.
Wiatr przemknął między uschłymi gałązkami. Moje ciało zakołysało się jak niesione falą, roztrzaskując księżycowe światło w srebrny pył.
«Słyszałeś odgłos przetapianego w piecu metalu? Gul, gul, gul, lepkie bąble wznosiły się i pękały, brzmiało to trochę, jakby ktoś kląskał językiem. Para utworzyła białą mgiełkę, wijącą się pod szklanym sufitem i opadającą kroplami na ziemię. Na wilgotnej podłodze, po której bez przerwy w tę i z powrotem krzątali się ludzie, zrobiło się błoto. Niektórzy byli w kaloszach, inni boso, jeszcze inni, żeby nie pobrudzić butów, skakali na paluszkach. Widzieliście Ośmiokieszennego? Miał kalosze do samych kolan, nogawki spodni podwinięte i przymocowane do górnej części butów, a kieszenie wypchane po brzegi notatnikami, długopisami, legitymacjami między innymi stowarzyszenia wędkarzy, stowarzyszenia rolników, stowarzyszenia pisarzy i towarzystwa buddyjskiego. Pas oplatał mu brzuch jak wiadro, w okolicach pępka błyszczała złota zapinka, z daleka widać było wygrawerowanego na niej krokodyla. Nosił przy sobie buddyjski różaniec, idąc, od czasu do czasu chwytał za niego i przesuwał palce po paciorkach. Feng Er podążał za nim z czarną parasolką. Krople deszczu, spływając z parasola, wpadały mu za kołnierz, ale on nie zwracał na nie uwagi, ani razu nie otarł szyi.
Niebo o świcie było szare, ale ptaki kąpiące się w deszczu, baraszkujące między drzewami w zagajniku, sprawiły, że dzień zaczął się radośnie. Wielu mieszkańców nie wiedziało jeszcze, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Feng Er również nie wiedział wszystkiego. Nie wiedział na przykład, że jego żona Yuan Bianhua przespała się po raz kolejny z Mistrzem Jinem. Od namiętnego seksu jej ciało zaczęło wydzielać zapach piołunu srebrnego. Woń była tak ostra, że wytruła wszystkie komary w pomieszczeniu, przedarła się także przez szpary w oknach na zewnątrz, tak że pobliskie psy prychały i kichały na potęgę. Ludzie z miasteczka rozmawiali o tym zapachu w laboratorium, w obecności Feng Era, który sam nie był w stanie go poczuć. W dzieciństwie na skutek upadku stracił węch i częściowo smak, co bardzo go przygnębiało.
– To pewnie zapach wytapianego złota. Szkoda, że i ja nie mogę go poczuć – mówił. Na co ktoś odpowiedział ze śmiechem:
– Masz szczęście, że nie czujesz. Nic przyjemnego.
Feng Er pozostawał jednak niepocieszony.
– Do kurwy nędzy, nigdy w życiu nie powącham złota – dodał, wzbudzając tym jeszcze większe rozbawienie, ponieważ w lokalnej gwarze ewangeliańskiej „złoto” brzmi tak samo jak „sperma”.