Teksty odzyskane - Tadeusz Różewicz - ebook

Teksty odzyskane ebook

Tadeusz Różewicz

0,0

Opis

Kilkadziesiąt niepoetyckich tekstów Tadeusza Różewicza – nigdy niepublikowanych w książkach, zapomnianych, niedostępnych lub znanych jedynie „ze słyszenia". Od nieodnotowywanego w bibliografiach prasowego debiutu piętnastoletniego ucznia gimnazjum im. F. Fabianiego w Radomsku po „ostatni wywiad" oraz zapisany na skrawku papieru nieformalny testament poety. Historia nowoczesności i ponowoczesności – od lat trzydziestych XX wieku po rok 2013 – odciśnięta w prozie fabularnej i reportażowo-itineraryjnej, w wypowiedziach programowych i autokomentarzach, we fragmentach dramatu i noweli filmowej, w zapiskach krytycznoliterackich i w próbie osobistej teorii fotografii, w przemówieniach, humoreskach i urywkach dziennika. Kolejna po „Wierszach odzyskanych", licząca niemal 230 stron opowieść o życiu człowieka prowincjonalnego, który postanowił stać się jednym z najważniejszych pisarzy współczesności i zamiar swój zrealizował.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




[Głos w Na­szej dys­ku­sji o kino-te­atrze na ła­mach mie­si­ęcz­ni­ka „Pod Zna­kiem Ma­rii”]

Brat mój w swych po­glądach na spo­so­by zwal­cza­nia złe­go fil­mu przyj­mu­je boj­kot za jed­ną z pod­rzęd­nych me­tod wal­ki, a uwa­ża, że przede wszyst­kim trze­ba stwo­rzyć ka­to­lic­ki świat fil­mu, a po­tem do­pie­ro my­śleć o na­pra­wie sto­sun­ków w tej dzie­dzi­nie[1]. W tym celu mamy zmo­bi­li­zo­wać na­szych ak­to­rów, ope­ra­to­rów, re­ży­se­rów oraz za­in­te­re­so­wać i po­bu­dzić do ini­cja­ty­wy ka­to­lic­ki ka­pi­tał. Z tym, że mu­si­my stwo­rzyć ka­to­lic­ki świat fil­mu, zga­dzam się, ale uwa­żam, że tyl­ko przez boj­kot mo­że­my tego do­pi­ąć i że boj­kot musi się stać na­szą głów­ną me­to­dą w wal­ce ze złym fil­mem. A dla­cze­go, po­sta­ram się wy­tłu­ma­czyć. Ka­żdy z nas do­brze wie o tym, że pra­wie sto pro­cent fil­mów wy­świe­tla­nych w na­szych ki­nach to fil­my an­giel­skie, ame­ry­ka­ńskie lub fran­cu­skie. Wy­twór­nie tych fil­mów znaj­du­ją się prze­wa­żnie w rękach ży­dow­skich, o czym świad­czą naj­le­piej ta­kie na­zwi­ska jak: Fox May­er, Gol­dwyn itd. Ab­sur­dem więc by­ło­by ocze­ki­wać od tych wy­twór­ni fil­mów, któ­re sta­ły­by na ja­kim ta­kim po­zio­mie mo­ral­nym. W tej chwi­li dyk­ta­to­ra­mi świa­ta fil­mo­we­go są lu­dzie wro­dzy Ko­ścio­ło­wi i ka­to­li­cy­zmo­wi, i w ca­łej pe­łni wy­ko­rzy­stu­ją w tej wal­ce atut, ja­kim jest w do­bie obec­nej film. Za­gad­nie­nie złe­go fil­mu musi być dla­te­go roz­wi­ąza­ne jak naj­prędzej, a roz­wi­ąza­nie to na­stąpi wte­dy, gdy całe spo­łe­cze­ństwo ka­to­lic­kie po­wstrzy­ma się od uczęsz­cza­nia na złe fil­my. Na to się prze­cież zdo­być mo­że­my i zdo­być po­win­ni­śmy się. Po­stępu­jąc so­li­dar­nie, do­pro­wa­dzi­my do tego, że wła­ści­cie­le kin, li­cząc się z pu­blicz­no­ścią ka­to­lic­ką, będą zmu­sze­ni do wy­świe­tla­nia fil­mów do­brych, któ­re przy­nio­są nam praw­dzi­we ko­rzy­ści. A wte­dy, cho­ciaż nie zmie­ni­my ob­li­cza fil­mu ogól­no­świa­to­we­go, to jed­nak za­mknie­my do­stęp złych fil­mów do Pol­ski i pod­nie­sie­my pro­duk­cję fil­mu do­bre­go. Gdy zaś osi­ągnie­my spo­pu­la­ry­zo­wa­nie do­bre­go fil­mu wśród pu­blicz­no­ści, dro­ga do praw­dzi­wie ka­to­lic­kie­go świa­ta fil­mu będzie otwar­ta.

[„Pod Zna­kiem Ma­rii” 1936/1937, nr 8 (maj 1937), s. 180–181]

Po­ezja ja­dal­na czy nie­ja­dal­na

„...za­wsze będę prze­ciw tym, któ­rzy żąda­ją, aby sztu­ka była «ja­dal­na, jak sztu­ka­mi­ęs», pro­sta, po­czci­wa i do­stęp­na. W sa­mej na­zwie tej spra­wy «sztu­ka» już ist­nie­je za­ło­że­nie cze­goś nie­pro­ste­go, lecz wła­śnie kunsz­tow­ne­go, skom­pli­ko­wa­ne­go...” (J. Cze­cho­wicz)[2].

„...czy­tel­nik pro­sty nie chce za­ga­dek i ła­mi­głó­wek, wy­ma­ga od po­ezji przede wszyst­kim pro­sto­ty, będącej głów­nym wa­run­kiem Wiel­ko­ści, Pi­ęk­na i Praw­dy – wa­run­kiem de­cy­du­jącym o war­to­ści i nie­śmier­tel­no­ści ka­żde­go dzie­ła sztu­ki w ogó­le...” (Ma­ria Ko­szyc)[3].

Dwa zda­nia o sztu­ce. Dwa twier­dze­nia, któ­rych słusz­no­ść, tak z jed­nej, jak i z dru­giej stro­ny, jest uza­sad­nio­na.

Pierw­szy głos to nie głos jed­ne­go po­ety, to jest opi­nia o sztu­ce ca­łe­go mło­de­go po­ko­le­nia po­etów i kry­ty­ków wy­stępu­jących pod na­zwą awan­gar­dy. Głos dru­gi mo­żna (z pe­łną od­po­wie­dzial­no­ścią) uznać za cre­do gru­py po­etów i kry­ty­ków, któ­rzy mają przy­le­pio­ną ety­kiet­kę „ska­man­dry­tów”.

Awan­gar­da sztur­mu­je par­nas po­etyc­ki i, trze­ba przy­znać, sztur­mu­je z po­wo­dze­niem.

Ska­man­dry­ci po­wie­dzie­li już swe ostat­nie sło­wo. Prze­ży­li już cza­sy swej świet­no­ści. Może ktoś po­wie­dzieć: „Ależ nasi naj­wi­ęk­si, sztan­da­ro­wi po­eci, któ­rzy cie­szą się naj­wi­ęk­szą po­pu­lar­no­ścią w spo­łe­cze­ństwie (obec­nie!), to ska­man­dry­ci. Tu­wim, Le­choń, Sło­nim­ski, Wie­rzy­ński, z młod­szych: Kar­pi­ński, Bąk, So­wi­ński, Ja­strun, a ta­kże Ga­łczy­ński, któ­ry też wy­cho­wał się na «chle­bie ska­man­dryc­kim», to na­zwi­ska, któ­re mó­wią same za sie­bie”.

A jed­nak! Tam­ci (star­si) już za­mil­kli. „Mło­dzież” zaś ska­man­dryc­ka nie zdo­by­ła so­bie tylu zwo­len­ni­ków ani ta­kiej po­pu­lar­no­ści, jak jej po­przed­ni­cy. Ze sta­rej gwar­dii Ska­man­dra „funk­cjo­nu­je” jesz­cze Ka­zi­mierz Wie­rzy­ński. Jed­nak po­eta ra­do­ści ży­cia, od­kąd znie­śmier­tel­niał, tak się zmie­nił!...

Epi­go­ni Ska­man­dra wio­dą ży­wot ane­micz­ny. Na­zwa „sta­rze­jących się mło­dzie­ńców” dana im przez Cze­cho­wi­cza jest jak­by syn­te­zą ich cha­rak­te­ry­sty­ki. Gru­pa Ska­man­dra, któ­rą „z po­li­tycz­na” na­zwać mo­żna gru­pą kon­ser­wa­tyw­ną, cier­pi na uwi­ąd star­czy. To, że do­tąd jest ak­tu­al­na wraz z pro­gra­mem, to za­słu­ga jej daw­nych suk­ce­sów, to echo po­tężne­go nie­gdyś krzy­ku. Mimo tego po­ezja ska­man­dryc­ka po­sia­da wi­ęcej zwo­len­ni­ków i wiel­bi­cie­li (często na­śla­dow­ców) niż awan­gar­da. Jest bar­dziej po­wszech­na.

(O ile na­tu­ral­nie w ogó­le mo­żna mó­wić o po­wszech­no­ści po­ezji w Pol­sce). Przy­czy­ny tego po­wo­dze­nia leżą wła­śnie w pro­sto­cie i re­ali­zmie tej po­ezji, w jej „ja­dal­no­ści”. Je­śli po­dzie­li­my spo­łe­cze­ństwo kul­tu­ral­ne na dwie ka­te­go­rie: „szczy­tów i do­łów” (szczy­ty to sami twór­cy i kry­ty­cy, doły to kon­su­men­ci ich twór­czo­ści – czy­tel­ni­cy), to doj­dzie­my do wnio­sku, że ska­man­dry­ci ła­twiej mogą się roz­go­ścić wśród „do­łów”. Przy­boś po­wie­dział: „U nas pro­sty czło­wiek nie czy­ta po­ezji”. Pro­sty czło­wiek! Na­wet przy naj­lep­szych chęciach nie mo­żna mó­wić o kon­su­mo­wa­niu po­ezji przez sze­ro­kie masy, chłop­skie i ro­bot­ni­cze (mimo złu­dzeń po­etów pro­le­ta­ria­tu, któ­rym się zda­je, że ich utwo­ry są czy­ta­ne pod sto­do­ła­mi lub przy warsz­ta­cie rze­mie­śl­ni­ka), bo pro­cent anal­fa­be­tów i pó­ła­nal­fa­be­tów wśród mas jest tak wy­so­ki, że po­dob­ne ze­sta­wie­nie by­ło­by gro­te­sko­we. Przy­bo­sio­wy „pro­sty czło­wiek” – to jest pol­ski in­te­li­gent. I je­śli z tego punk­tu spoj­rzy­my na twier­dze­nie Przy­bo­sia, to ono nie wyda się nam zu­pe­łnie słusz­ne. Ow­szem, „pro­sty czło­wiek” nie czy­ta po­ezji „awan­gar­do­wej”, to praw­da, czy­ta (o ile czy­ta) po­ezję ska­man­dry­tów i po­ezję Mło­dej Pol­ski (na przy­kład Ka­spro­wi­cza, Staf­fa)[4]. In­ny­mi sło­wy, miast kro­czyć w jed­nym sze­re­gu ze zdo­byw­czą awan­gar­dą, czy­tel­nik pol­ski „cofa się”. Za­ło­że­nia bo­wiem po­etyc­kie awan­gar­dy i sama twór­czo­ść na tych za­ło­że­niach opar­ta na­pa­wa­ją stra­chem umy­sł prze­ci­ęt­ne­go in­te­li­gen­ta. Szy­fry czy ja­kieś „sło­wa na wol­no­ści”, któ­re często są zro­zu­mia­łe tyl­ko dla sa­me­go twór­cy i grup­ki jego „wy­znaw­ców”, są za­gad­ką dla pro­ste­go czy­tel­ni­ka. Wie­le za­mętu wpro­wa­dza­ją „de­ta­li­ści” awan­gar­dy. „De­ta­li­sta­mi” na­zwał Brzękow­ski licz­ne rze­sze mło­dych po­etów, któ­rzy na­śla­du­ją twór­czo­ść swo­ich „rab­bi”[5]. Ci „de­ta­li­ści” nie za­wsze in­ter­pre­tu­ją ze szczęściem za­ło­że­nia awan­gar­dy. Uwa­ża­ją oni me­ta­fo­rę nie za śro­dek po­etyc­ki, ale za cel. Na­śla­du­jąc swych mi­strzów, stwa­rza­ją na ich mo­dłę utwo­ry po­zba­wio­ne cech in­dy­wi­du­ali­zmu twór­cze­go. Często w swym za­pa­le „me­ta­fo­ro­twór­czym” po­pa­da­ją w prze­sa­dę, two­rząc ró­żne cu­de­ńka i dzi­wo­lągi, dla któ­rych ist­nie­je uczo­na na­zwa „hi­per­tro­fia (prze­rost) me­ta­fo­ry”. Po­ezja ich nie jest nie­ja­dal­na, jest wręcz nie­straw­na.

Prze­ci­ęt­ny in­te­li­gent poza swą pra­cą za­wo­do­wą nie uzna­je my­śle­nia. Od­da­je się z lu­bo­ścią kon­tem­pla­cji ku­li­nar­nej. Po­eci awan­gar­dy nie pi­szą dla Mu­rzy­nów i może nie wie­dzą na­wet o ty­pie „in­te­li­gent­ne­go bia­łe­go Mu­rzy­na”. Ach, to le­ni­stwo umy­sło­we! Nie chce­my nic dać z sie­bie. Chce­my jeść pie­czeń, ale ognia roz­pa­lić nam się nie chce, bo to spra­wia kło­pot. Awan­gar­da i jej po­ezja żąda­ją od nas wspó­łdzia­ła­nia. Czy­tel­ni­ko­wi przy­pa­da w udzia­le nie tyl­ko rola od­bior­cy, ale i wspó­łtwór­cy. Cze­cho­wicz tak pi­sze o czy­tel­ni­ku: „Czy­tel­nik, wspó­łtwór­ca do­dat­ko­wy dzie­ła, nie jest taki bier­ny, jak się wy­da­je. On to w sze­re­gi li­ter, sym­bo­li­zu­jące wiersz, wle­wa dech ożyw­czy, jak Stwo­rzy­ciel w gli­nę”[6].

Re­asu­mu­jąc: obec­nie kon­su­men­ci po­ezji po­pie­ra­ją przede wszyst­kim po­ezję ja­dal­ną. Z twier­dze­nia tego nie na­le­ży jed­nak wy­ci­ągać błęd­nych wnio­sków. Awan­gar­da re­zy­gnu­jąc chwi­lo­wo z po­pu­lar­no­ści wśród mas in­te­li­gen­cji, re­zy­gnu­je ze zwy­ci­ęstwa na krót­ką metę. Ale przy­szło­ść przy­nie­sie no­wej po­ezji ca­łko­wi­te zwy­ci­ęstwo.

[„Czer­wo­ne Tar­cze” 1939, nr 8 (kwie­cień 1939), s. 8]

Prak­ty­kan­tom po­etyc­kim

I. Ma­toł chce zo­stać po­etą. Chce i nie może (z po­wo­dów odeń nie­za­le­żnych). Chcąc ulżyć doli ma­to­łów, przy­to­czę re­cep­tę na pi­sa­nie wier­szy, niech z niej ko­rzy­sta­ją ku chwa­le ro­do­we­go na­zwi­ska i ku za­do­wo­le­niu „Cioć” i ba­bek. Prze­pis: Pier­wej usi­ądź, a po tym pisz. Prze­dziel kart­kę czy­ste­go (pa­pie­ru!) kre­ską na dwo­je. Na jed­nej po­ło­wie pisz wy­ra­zy ry­mo­wa­ne, na przy­kład „cie­lę”, „zie­le”, „mie­le”, „we­se­le”. Po dru­giej stro­nie kre­ski tekst, któ­ry na­le­ży do wy­ra­zów do­ro­bić. Re­zul­tat:

kro­wa i cie­lę

ja­dły zie­le

któ­re się mie­le

na na­sze we­se­le

(„Zi­ten­tia Po­eti­ca” – z 1 kwiet­nia 1939 roku)

Przy tym uwa­żaj, aby w wier­szu do uko­cha­nej nie było ry­mów or­dy­na­ryj­nych, na przy­kład: „spodnie, płod­nie, głod­nie”. Na­to­miast uży­waj: „ser­ce – ko­bier­ce, wio­sna – ra­do­sna, dzie­ci – sło­ńce świe­ci, bzy – łzy”. Za do­broć prze­pi­su ręczę.

II. Dro­ga (ży­cia) gra­fo­ma­na jest gorz­ka i cier­ni­sta. Nikt go nie ro­zu­mie. Gra­fo­man kry­ty­ku­je Mic­kie­wi­cza, Tu­wi­ma, Przy­bo­sia i Cze­cho­wi­cza. Wie­rzy, że jest od nich zdol­niej­szy. A jed­nak po­zo­sta­je w cie­niu. Niech będzie sław­ny! Niech zo­sta­nie uwie­ńczo­ny lau­rem!! Niech ko­rzy­sta z mo­ich rad!!! Prze­pis: Weź dużo ró­żnych wy­ra­zów i po­mie­szaj z sobą. Do­daj do tej mie­sza­ni­ny tu­zin kro­pek, pół tu­zi­na wy­krzyk­ni­ków i pół tu­zi­na py­taj­ni­ków. Wiersz pi­sząc, za­czy­naj z ma­łej li­te­ry. Pi­sząc, masz uwa­żać na to, aby wiersz był bez sen­su i nie­zro­zu­mia­ły. Wte­dy tyl­ko za wiel­kie­go po­etę cię uzna­ją. Uży­waj dużo prze­no­śni tego ro­dza­ju: „cen­try­fu­ga na­tchnień”, „pó­łmi­sek ra­do­ści”, „sztu­ciec warg” itp., one to splen­do­ru two­rom do­da­ją[7]! Cu­dów do­ko­nasz! Na przy­kład:

Na raut, pój­dź, sprzęgnąć ma­cie­rzan­kę wio­sła –

Sta­wem wsłu­cha­nia.

(przy­kład z dwu­ty­go­dni­ka „Mło­dy Nurt” – przyp. au­to­ra).

[„Czer­wo­ne Tar­cze” 1939, nr 8 (kwie­cień 1939), s. 16; w ru­bry­ce „Za­ba­wy”]

Sło­wo o żo­łnie­rzu pol­skim

Od pi­ęciu lat to­czy się nur­tem pod­ziem­nym ży­cie na­ro­du pol­skie­go. Na po­wierzch­ni ist­nie­je wła­dza nie­miec­ka, po­zor­na i ule­ga­li­zo­wa­na „pra­wem ka­du­ka” i „pra­wem pi­ęści”. Od chwi­li, kie­dy na wy­so­kim wa­wel­skim zam­ku za­wi­sła jak pa­jąk kosz­mar­ny swa­sty­ka hi­tle­row­ska, zbo­cze­niec i ło­trzyk, mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści Rze­szy Nie­miec­kiej, Frank, pro­kla­mo­wał utwo­rze­nie Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa pod swo­im be­rłem – od tej chwi­li ży­cie na­ro­du i pa­ństwa pol­skie­go prze­nio­sło się do pod­zie­mi. Jako wi­do­my znak tego uta­jo­ne­go ży­cia zo­stał [utwo]rzo­ny[8] na pod­sta­wach kon­sty­tu­cyj­nych rząd pol­ski, któ­ry na emi­gra­cji re­pre­zen­tu­je Pol­skę wo­bec świa­ta. Nim jed­nak w pod­zie­miach po­wstał ów po­tężny [apa­rat] ad­mi­ni­stra­cyj­ny, nim w pod­zie­miach po­wsta­ło pa­ństwo, zor­ga­ni­zo­wa­ne na wszyst­kich szcze­blach wła­dzy, nim Ar­mia Kra­jo­wa sta­ła się zdol­ną do za­da­nia oku­pan­to­wi osta­tecz­ne­go cio­su w od­po­wied­nim mo­men­cie, trze­ba było pra­cy, pra­cy i pra­cy.

U pod­staw tego ogrom­ne­go gma­chu pod­ziem­ne­go leży jako ka­mień węgiel­ny pra­ca se­tek i ty­si­ęcy lu­dzi – bez imie­nia, bez na­zwi­ska, bez ob­li­cza. U pod­staw tego gma­chu leżą tru­dy co­dzien­ne, pra­ce mrów­cze, za­bie­gi skrzęt­ne i [nie­czy­tel­ne] za­jęcia zwy­kłe, pro­ste, sza­re, żo­łnier­skie – pra­ca kre­cia i lwia rów­no­cze­śnie. Pra­ca i wal­ka nie tyl­ko skie­ro­wa­na we wro­ga, ale pra­ca i wal­ka o wła­sne spo­łe­cze­ństwo, o któ­re­go pew­nych odła­mach mó­wił Ste­fan Że­rom­ski w Sło­wie o ban­do­sie: „Spo­łecz­no­ść ta umie tyl­ko i chce le­żeć bez­czyn­nie, jak szlam w sta­wi­sku, – pły­nąć bier­nie po szla­kach naj­słab­sze­go opo­ru, jak za­skór­na ku­rzaw­ka i be­czeć, jak sta­do owiec, gdy bat na grzbie­ty spa­da”.

Pierw­si ro­bot­ni­cy i żo­łnie­rze kon­spi­ra­cji w twar­dych wa­run­kach pe­łni­li swój trud. Przy­po­mi­nam so­bie opo­wia­da­nie jed­ne­go z ofi­ce­rów, czło­wie­ka, któ­ry obe[cnie] pe­łni od­po­wie­dzial­ną i po­wa­żną funk­cję w or­ga­ni­za­cji... „pa­mi­ętam... w [wy]strzępio­nych por­t­kach, głod­ny, spo­nie­wie­ra­ny, na po­ży­czo­nym ro­we­rze je­ździ­łe[m od] wsi do wsi, od cha­łu­py do cha­łu­py, prze­ko­ny­wa­łem, tłu­ma­czy­łem, kon­fe­ro­wa­łem z [lud]no­ścią wiej­ską, za­przy­si­ęga­łem... tak... wła­sny­mi ręka­mi wy­ko­pa­ło się z zi[emi] pierw­sze ka­ra­bi­ny, trze­ba to było pie­lęgno­wać, czy­ścić, chu­chać... żona nie mia­ła co wło­żyć do garn­ka, po­ży­czy­ło się tro­chę mąki, ja­kieś kar­to­fle... dzie­cia­ki głod­ne... przy­sze­dł wten­czas do mnie je­den z mo­ich żo­łnie­rzy, rze­tel­ny czło[wiek], żo­łnierz do­bry, przy­sze­dł mnie pro­sić o... tro­chę kar­to­fli – był głod­ny... i zna­la­zł się wte­dy ja­kiś po­czci­wiec, któ­ry po­ży­czył tych kar­to­fli i dla m[nie], i dla nie­go”.

To były po­cząt­ki opie­ki nad żo­łnie­rzem. Obec­nie opie­ka ta ota­cza w[szyst]kich żo­łnie­rzy po­trze­bu­jących po­mo­cy. Or­ga­ni­za­cja po­tra­fi dzi­ęki wiel­kie­mu [apa]ra­to­wi za­pew­nić przy­naj­mniej mi­ni­mal­ne wa­run­ki po­trzeb­ne do ży­cia. To jede[n]. A ta­kich lu­dzi jak ten ofi­cer było ty­si­ące, ta­kich jest ty­si­ące – tak pły­ną go­dzi­ny, dni, lata, tak pły­nie ży­cie żo­łnie­rzy, wal­ka upar­ta nie tyl­ko z wro­giem, ale z ży­ciem – u kre­su tego ży­cia jako na­gro­da za trud stoi naj­częściej ż[ołnier]ska ko­chan­ka – pani śmie­rć. Jak pod­li, jak mali, plu­ga­wi i nędz­ni są lu­dzie, któ­rzy śli­nią się i plu­ją, i spo­twa­rza­ją, [któ]rzy mó­wią, że żo­łnierz do­ro­bił się na kon­spi­ra­cji – NIE! Na kon­spi­ra­cji mo­gli się do­ro­bić „pew­ni lu­dzie”, bo [wesz?] wszędzie się wkręci, na kon­spi­ra­cji mógł się do­ro­bić ku­piec, pa­skarz, oszust, ka­na­lia – nie żo­łnierz. Żo­łnierz na woj­nie może zna­le­źć cho­ro­by, bli­zny, kal[ec­two,] śmie­rć – je­śli awans, to za za­słu­gi, je­śli krzyż i me­dal, to za od­wa­gę i dzie[lno­ść,] je­śli żo­łnierz do­sta­je pen­sję, to dla­te­go, że musi jeść, aby pra­co­wać. TO JEST PRAW­DA. Przy­po­mi­na mi się roz­mo­wa taka so­bie z na­szych cza­sów: „Ty, gdzie i[dziesz –] pyta je­den żo­łnierz, kon­spi­ra­cyj­ny «do­rob­kie­wicz» dru­gie­go – ja idę się spa­ko­wać.

[–] Cooo?

[– I]no dwie ko­szu­le trze­ba i szczo­tecz­kę do zębów itp....

[– W]idzie­li­ście cho­le­rę, jak się do­ro­bił, dwie ko­szu­le na zmia­nę! Dy­gni­tarz”.

Tacy to i do­rob­kie­wi­cze są z na­szych żo­łnie­rzy. Może znaj­dą się lu­dzie, któ­rzy ze­chcą spraw­dzić owe por­t­ki lub obej­rzeć owe dwie ko­szu­le, mogą to z[robi]ć za­raz. Je­śli ka­na­lia ro­bił sza­cher­ki i świ­ństwa, to ka­na­lia zo­sta­nie uk[ara]ny, ale wara od żo­łnie­rza.

Jest w na­szych sze­re­gach gru­pa lu­dzi, któ­rzy prze­sta­li być le­gal­ny­mi oby­wa­te­la­mi Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa. Roz­sta­li się z na­zwi­ska­mi, ken­kar­ta­mi, Ar­be­it­sam­ta­mi, biu­ra­mi mel­dun­ko­wy­mi itd., ze wszyst­kim, co le­gal­ne i „praw­ne”. [Pol]ski za­wo­do­wy żo­łnierz kon­spi­ra­cji jest za­zwy­czaj po­zba­wio­ny wła­sne­go miesz­ka­nia, a za­wsze żyje z dala od ro­dzi­ny. Pra­ca kon­spi­ra­cyj­na jest wy­czer­pu­jąca i ci­ężka. Wy­ma­ga nie tyl­ko od­wa­gi, ale i roz­wa­gi, wy­ma­ga nie tyl­ko pra­co­wi­to­ści i ofiar­no­ści, ale bie­rze ona ca­łe­go czło­wie­ka w swe po­sia­da­nie. Ka­żdy czło­wiek musi jeść i musi spać. Na­wet... kon­spi­ra­tor.

Tym­cza­sem ja­kież to dziw­ne rze­czy się dzie­ją. Za­czy­na­ją się za­my­kać dr[zwi] przed żo­łnie­rza­mi. Lu­dzie się boją. Lu­dzie się boją, to jest zro­zu­mia­łe. Ale niech ten strach nie prze­ra­dza się w obłęd! Ci, któ­rzy leżą w cie­płych łó­żkach, niech leżą w nich da­lej, ale niech pa­mi­ęta­ją o tym, że ka­żde łó­żko i ka­żda po­dusz­ka jest po­dziel­na i star­czy na dwie oso­by. Ci, któ­rzy zaj­mu­ją po trzy i czte­ry po­ko­je, niech wie­dzą, że część tych miesz­kań na­le­ży do in­nych. Tak każe obo­wi­ązek czło­wie­ka wo­bec czło­wie­ka. Tu strach nie tłu­ma­czy nic. Ja­kże często żalą się nasi żo­łnie­rze, że nie mogą pra­co­wać i żyć, bo w du­żym mie­ście, bo na wsi nie zna­la­zł się dom, któ­ry zmie­ścić mó­głby pod swym da­chem prócz ro­dzi­ny żo­łnie­rza pol­skie­go – i oto w do­mach pol­skich nie może zna­le­źć miej­sca POLSK[A.] Żo­łnierz pędzo­ny z miej­sca na miej­sce, pra­cu­jący w at­mos­fe­rze pa­ni­ki i strac[hu,] „często sztucz­ne­go”, żo­łnierz, przed któ­rym za­my­ka­ją się drzwi, często za­ła­mu[je] się mo­ral­nie i fi­zycz­nie. Stro­nią od nie­go lu­dzie „le­gal­ni”, boją się go, jest izo­lo­wa­ny, upo­dab­nia się do... trędo­wa­te­go. I ja­kże często na­stępu­je w du­szy żo­łnie­rza ów dziw­ny psy­chicz­ny prze­wrót, ja­kże często wyda się wte­dy żo­łnie­rzo­wi – kon­spi­ra­to­ro­wi, że jego pra­ca i dzia­łal­no­ść są szko­dli­we. Jest to zbrodn[ia,] za któ­rą od­po­wie­dzial­ne jest spo­łe­cze­ństwo.

Pi­sze­my o tych rze­czach nie dla czczej pi­sa­ni­ny, byle pi­sać, pi­sze­my o n[ich] dla­te­go, że zda­rza­ją się one co­raz częściej. Ten stan rze­czy musi ulec zmia­nie. Lu­dzie, któ­rzy będą czy­ta­li te sło­wa, niech głębo­ko się za­sta­no­wią nad ich tre­ścią istot­ną, niech ją prze­my­ślą, niech sta­ną do wal­ki z obłędem stra­chu i pan[iki]. Pa­mi­ętaj­my, że żo­łnierz pol­ski nie jest isto­tą pusz­czo­ną sa­mo­pas, jed­nost­ką wy­zu­tą z wszyst­kie­go, za­ra­żo­ną trądem – za żo­łnie­rzem pol­skim stoi au­to­ry­tet rządu pol­skie­go, po­tęga Ar­mii Kra­jo­wej, ma­je­stat Rzecz­po­spo­li­tej.

Przyj­dzie dzień, kie­dy spra­wie­dli­wie od­mie­rzy Rzecz­po­spo­li­ta swym oby­wa­te­lom za­słu­gi i winy.

[„Czyn Zbroj­ny” 1944, nr 4 (2 lu­te­go 1944), „Do­da­tek do «Czy­nu Zbroj­ne­go»”, s. 1–2]

Re­kwi­zy­ty i duch. Roz­wa­ża­nia o po­ezji

1. Po­eta, jako twór­ca rze­czy no­wych, jest no­wa­to­rem i re­wo­lu­cjo­ni­stą.

2. Po­eta, któ­ry do­sto­so­wu­je for­mę do tre­ści, jest fa­łsze­rzem po­ezji – bo­wiem tre­ść ży­jąca w twór­cy two­rzy sama for­mę.

3. Wie­lu po­etów win­no za­jąć się ko­lek­cją mo­ty­li lub znacz­ków pocz­to­wych – gdyż są je­dy­nie zbie­ra­cza­mi pi­ęk­nych słów lub rzad­kich me­ta­for.

4. Są ar­chi­tek­ci, któ­rzy nowe for­my ar­chi­tek­to­nicz­ne two­rzą w tyn­ku po­kry­wa­jącym sta­re bu­dyn­ki – po­dob­ni do nich są po­eci, któ­rzy pi­szą wier­sze „idące z du­chem cza­su”, choć we­wnętrz­na tre­ść tych „po­stępow­ców” i opor­tu­ni­stów po­ezji roz­dzie­ra nowe szat­ki i krzy­czy: Je­stem sta­ra!

[„Prze­mia­ny” 1945, nr 1, s. 14 (do­da­tek do „Gło­su Na­ro­du” 1945, nr 52)]

Cze­kam...

To tak

tak tak tak

to tak

to tak

...po­ci­ąg ko­ły­sze się i drży, ude­rza­ją o sie­bie bu­fo­ry i dłu­gi dreszcz prze­bie­ga sta­lo­we ciel­sko po­ci­ągu, dźwi­ęczą i gra­ją wa­go­ny, me­ta­licz­ne ogni­wa ła­ńcu­cha spi­ęte­go przez ruch i pęd. W wa­go­nach stło­cze­ni lu­dzie i tłu­mo­ki; za­wi­ni­ąt­ka, tor­by, gło­wy, wor­ki, ple­cy... Uśpie­ni, zmęcze­ni pod­ró­żni ude­rza­ją gło­wa­mi w drew­nia­ne ścia­ny pu­deł, prze­bu­dze­ni roz­gląda­ją się nie­przy­tom­nie do­ko­ła, a za chwi­lę urze­cze­ni me­lo­dią po­ci­ągu, po­grąże­ni w chmu­rę mrocz­ne­go snu na­bie­ra­ją cech mar­twych ba­ga­ży i wo­rów...

To tak

to tak

to tak tak tak

Pierw­szy po­ci­ąg – od stro­ny Kra­ko­wa... do Ko­lu­szek... Ło­dzi... po­słusz­ny roz­ka­zo­wi cza­ro­dziej­skiej cho­rągiew­ki, czu­ły na tur­ko­tli­wy sre­brzy­sty gwiz­dek będzie sta­wał na ma­łych i wiel­kich sta­cjach, sztyw­ne sta­lo­we ra­mio­na otwo­rzą mu dro­gę lub za­mkną prze­strzeń, zie­lo­ne i czer­wo­ne świa­tła, srebr­ne li­nie szyn... oto pędzi ła­du­nek za­mkni­ęty na sto drzwi, ła­du­nek szczęścia, tęsk­no­ty, łez, bólu, ludz­kiej nędzy i gro­źnej strasz­nej roz­pa­czy... tych, co sami na świe­cie, któ­rzy nie mają gdzie iść...

Na ław­kach sta­re, skur­czo­ne ko­bie­ty z otwar­ty­mi czar­ny­mi ja­ma­mi ust, z pła­skich pier­si do­by­wa się świst i chra­pa­nie, jak­by śpiew nie­zna­ne­go pta­ka; małe dzie­ci, zwi­ni­ęte, mi­ęk­kie, cie­płe, ró­żo­we kłębusz­ki leżą na ko­la­nach ko­biet, ło­wią drob­ny­mi pa­lusz­ka­mi ulot­ne, im tyl­ko wia­do­me kszta­łty snów. Mi­ędzy ław­ka­mi sto­ją stło­cze­ni lu­dzie, sza­re sta­lak­ty­ty ocie­ka­jące kro­pla­mi lśni­ące­go potu. Stło­czo­ne ka­dłu­by przy­wa­rły do sie­bie, złączy­ły się w jed­ną ryt­micz­nie roz­ko­ły­sa­ną masę; prze­ni­ka przez wszyst­kie pory ubrań woń skó­ry, przez sztucz­ną po­wło­kę prze­dzie­ra się praw­dzi­wy kszta­łt cia­ła, wy­nu­rza się wie­czy­sta wspól­no­ta ludz­kie­go mi­ęsa, bio­lo­gicz­na masa.

Sto­ję wśród tej roz­ko­ły­sa­nej fali za­to­pio­ny w gęstym, cie­płym po­wie­trzu, dło­ńmi pod­nie­sio­ny­mi do góry szu­kam opar­cia, punk­tu rów­no­wa­gi. Sto­ję czuj­ny jak żu­raw na jed­nej no­dze, czu­ły na ka­żde drgnie­nie wspól­ne­go cia­ła – dla dru­giej nogi nie ma miej­sca, za­gu­bio­na w le­sie ob­cych nóg wie­dzie swój sa­mo­ist­ny byt, obo­jęt­na na moje chęci i bóle.

Mi­ędzy stło­czo­ny­mi lu­dźmi i to­bo­ła­mi le­żał zwi­ni­ęty w kłąb mężczy­zna, bia­ło-nie­bie­skie pasy brud­ne­go łach­ma­na spo­wi­ja­ły nie­ru­cho­me cia­ło, czy­ni­ąc zeń po­czwar­kę ogrom­ne­go mo­ty­la.

Wtem po­ci­ąg szarp­nął, spi­ętrzył się i za­dźwi­ęczał jak me­ta­lo­wy prze­stra­szo­ny koń. Bia­ło-nie­bie­ska po­czwar­ka drgnęła, z cie­płe­go ko­ko­nu snu zbu­dził się na­gle kszta­łt ludz­ki, wy­chy­nęły pa­sia­ste ko­ńczy­ny, z ra­mion wy­su­nęła się sen­na, ci­ężka gło­wa i ob­ra­ca­ła się po­wo­li, do­ko­ła na sztyw­nej osi kręgów.

Wiatr si­ęgnął chłod­ną dło­nią tej gło­wy i od­gar­nął znad wil­got­ne­go, lśni­ące­go czo­ła skrzy­dło czar­nych wło­sów, srebr­nym ostrzem prze­ci­ął mrocz­ne bło­ny snu, roz­wa­rły się po­wie­ki...

Czło­wiek w nie­bie­sko-bia­łe pręgi spoj­rzał i opu­ścił gło­wę na pier­si jak ci­ężar zbyt wiel­ki, ogrom­ny, nie­zno­śny.

Po­chy­li­łem się.

– Skąd wy je­dzie­cie?

– Ja z Oświ­ęci­mia jadę... do Ło­dzi... tam pięć lat...

– To znów te­raz do domu, do ro­dzi­ny?

Ża­ło­sny, ni­kły uśmiech spły­nął głębo­ki­mi czar­ny­mi bruz­da­mi, któ­re wy­żło­bi­ła męka pi­ęcio­let­niej ka­źni.

– Żonę, dziec­ko wzi­ęli ze mną... spa­li­li... ko­bie­ty pa­li­li i dzie­ci... chło­piec sze­ść lat... mam jesz­cze tu, jak go za­bie­ra­li... mo­je­go syn­ka, jak za­bie­ra­li, to so­bie wzi­ąłem... wzi­ęli wte­dy dużo ro­dzin, ro­bot­ni­ków, ja też cew­karz... mam tyle... – Si­ęgnął za pa­zu­chę drżącą ręką, wy­ci­ągnął ja­kąś szmat­kę czar­ną, ża­ło­sną i tak roz­wi­jał pa­lu­cha­mi po­kręco­ny­mi od krwa­wej ro­bo­ty ten ta­li­zman, mo­zol­nie i dłu­go roz­pląty­wał sznu­rek tak nie­za­rad­nie i roz­pacz­li­wie za­wi­ąza­ny.

...za­bły­snął, za­pa­lił się na dło­ni ja­sny, świe­tli­sty pro­mień wło­sów...

To tak tak tak

to tak

to tak

to... drżał po­ci­ąg i drża­ła wy­ci­ągni­ęta ręka, we wgłębie­niu dło­ni jak w ko­leb­ce oj­cow­skiej mi­ło­ści ko­ły­sał się pro­mień ja­snych wło­sów, pro­mień, co padł na tę dłoń z mrocz­nych za­świa­tów.

Tak drża­ła wy­ci­ągni­ęta ręka, ręka pro­sząca o zmi­ło­wa­nie, ręka wy­ci­ągni­ęta do zma­rłe­go Boga, ręka oska­rża­jąca czło­wie­ka, mor­der­cę dzie­ci.

Na­gle zwi­nęła się dłoń w po­cisk gnie­wu, nie­na­wi­ści, ze­msty; zga­sł ja­sny pro­mień na dło­ni.

Ob­ja­wi­ła mi się praw­da je­dy­na, ko­niecz­na, nie­unik­nio­na: ta pi­ęść ro­bot­ni­ka wy­buch­nie jak strasz­li­wy ła­du­nek i znisz­czy sta­ry, zły świat, któ­ry topi się we krwi lu­dów, któ­ry mor­du­je dzie­ci, któ­rym wła­da­ją ciem­ne moce mi­ędzy­na­ro­do­wych ka­pi­ta­li­stów, świat, któ­ry wzy­wa imie­nia Boga nada­rem­nie.

Schy­lo­ny mó­wi­łem.

– Je­dźcie do domu, za­cznie­cie nowe ży­cie, chcia­łbym się z wami zo­ba­czyć. We­źcie mój ad­res, jak się ja­koś urządzi­cie, na­pisz­cie do mnie.

Ro­bot­nik spoj­rzał przez okno, po nie­bie le­cia­ły obło­ki, da­le­ko, da­le­ko opa­da­ły na wid­no­kręgu bia­łe pta­ki nie­kszta­łt­nych dy­mów i mgieł.

– Nowe ży­cie, nowe... za­cznę – scho­wał moją kart­kę i spoj­rzał na mnie, za­szczu­te, ska­to­wa­ne ludz­kie zwie­rzę.

To tak to tak

to tak tak tak...

Wy­sia­dłem na pe­ro­nie ma­łej sta­cji w R.

Mi­ja­ją ty­go­dnie, mie­si­ące. List od nie­zna­jo­me­go czło­wie­ka nie przy­sze­dł do mnie, czy przyj­dzie? Kie­dy?

Czy unie­sie ten czło­wiek ci­ężar ży­cia, czy zdo­ła stwo­rzyć nowe, lep­sze, czy wpro­wa­dzi w pu­sty dom ko­bie­tę, to­wa­rzysz­kę, czy na­pe­łni się jego dom śmie­chem i pła­czem nowo na­ro­dzo­ne­go dziec­ka, czy będzie za sze­ść lat mały ja­sno­wło­sy chło­piec bie­gał po miesz­ka­niu, czy przy­tu­li do swej pier­si małą, ja­sną głów­kę dziec­ka on, czło­wiek umęczo­ny, ukrzy­żo­wa­ny?

Czy wsta­nie z mar­twych?

Cze­kam.

Często­cho­wa, 26 V 45 r.

[„Głos Na­ro­du” 1945, nr 109 (24 czerw­ca 1945), s. 6]

Bo­rem, la­sem...

Od­dział po­su­wał się szyb­kim mar­szem. Chmu­ra ku­rzu za­snu­ła ma­sze­ru­jących i tyl­ko mia­ro­wy od­głos świad­czył o tym, że pe­łza­jący obłok ma sto kil­ka­dzie­si­ąt pod­ku­tych gwo­ździa­mi ko­ńczyn. Znu­żo­na, spląta­na dro­ga roz­wi­ja­ła się mo­zol­nie pod no­ga­mi pie­chu­rów. Wie­lo­go­dzin­ny marsz osia­dał oło­wiem w ca­łym cie­le, usztyw­nio­ne nogi grze­ba­ły w syp­kim, mia­łkim pia­chu i mie­si­ły go na cia­sto. Lu­dzie ma­sze­ro­wa­li przy­gar­bie­ni, na grzbie­tach nie­śli ple­ca­ki, tor­ni­stry albo zgo­ła zwy­kłe par­cia­ne wor­ki, na po­ślad­kach ko­le­ba­ły się chle­ba­ki, tor­by z amu­ni­cją, kwi­li­ły me­ta­licz­nie ma­nier­ki, brzęcza­ły ło­pat­ki, ba­gne­ty. Sło­ńce na nie­bie roz­pa­la­ło się co­raz moc­niej, jak­by ktoś pod­rzu­cał nie­zmor­do­wa­nie pa­li­wa. Od fali go­rąca spły­wa­jącej z nie­ba schła zie­mia, tra­wy mdla­ły i kła­dły się czar­ne w przy­dro­żnych ro­wach. Po dro­dze nie było wsi, spa­lo­ne­go kra­jo­bra­zu nie prze­ci­nał ża­den stru­mień, świat czuć było w ustach jak ga­rść mia­łkie­go, su­che­go i gorz­kie­go pie­przu.

– Łączyć... Łączyć... Ma­ru­de­rzy! Łączyć do czo­ła!

– Do cho­le­ry!... Ćwie­rć nie­sie­cie w por­t­kach?

Ka­pral Ko­zio­łek krzy­czał ochry­płym, przy­tłu­mio­nym gło­sem i dyr­dał od czo­ła na ko­niec od­dzia­łu.

– Łączyć... Łączyć... Po­rządek musi być... – Prze­bie­rał krót­ki­mi nó­żka­mi, wier­cił wy­pi­ętym ku­per­kiem i po­pędzał swój od­dzia­łek jak owcza­rek sta­do.

Roz­kręco­ny od­dział pod gło­sem ka­pral­skim znów się skręcał, ście­śniał, łączył do czo­ła i ma­sze­ro­wał, ma­sze­ro­wał. Na­gle pła­ski krąg pól za­mknął się przed zmęczo­ny­mi ocza­mi w czar­ną klam­rę la­sów. Ta czar­na fala zbli­ża­ła się i sze­dł od niej słod­ki cień i chłód. Od­dział za­nu­rzył we wnętrzu ta­jem­nym czuj­ne, dłu­gie mac­ki szpe­ra­czy i do­pie­ro na znak umó­wio­ny ru­szył w kie­run­ku skra­ju lasu. Te­raz mac­ki szpe­ra­czy skur­czy­ły się i przy­wa­rły do czo­ła i bo­ków od­dzia­łu. Od­dział za­nu­rzył się głębiej w las, a lek­kim na­gle no­gom za­częła tward­nieć le­śna sze­ro­ka ście­żka.

Sło­ńce scho­dzi­ło na dru­gą po­ło­wę nie­ba, sko­śne dłu­gie pro­mie­nie prze­bi­ja­ły gęstą, zie­lo­ną chmu­rę nad gło­wa­mi ma­sze­ru­jących i fru­nęły jak lek­kie, świe­tli­ste mo­ty­le, przy­sia­da­jąc na mchach i czer­wo­nych pniach so­sen. Z gęstej po­ręby, z ciem­ne­go, nie­zgłębio­ne­go łona, z pach­nących ży­wi­cą pier­si lasu, za­częła się sączyć przej­rzy­stą, czy­stą stru­gą nuta ja­kie­goś le­śne­go pta­ka. Śpiew to wzbi­jał się wy­so­ko, to znów opa­dał jak cu­dow­na srebr­na sieć na gło­wy, drżał na ga­łąz­kach smu­kłych ja­snych brzó­zek, wsi­ąkał w zie­mię.

Chłop­cy przy­sia­da­li w mar­szu na mgnie­nie i szyb­ki­mi pal­ca­mi dar­li czar­ne ja­go­dy i czer­wo­ne kwa­śne bo­rów­ki.

– Łączyć... Łączyć... – le­ciał od czo­ła głos Ko­zio­łka.

Do­wód­ca dał znak: „Od­dział stój”. Od­po­czy­nek.

– Siad, siad! Od­po­czy­wej­ta! Tyl­ko jed­nym pó­łdup­kiem sie­dzieć, bo „wil­ka” któ­ry zła­pie – krzy­czał Ko­zio­łek.

Ale lu­dzie nie słu­cha­li, wa­li­li się na zie­mię jak ci­ężkie kło­dy drze­wa. Śni­ęci, za­sy­pa­ni sza­rym ku­rzem le­że­li w pe­łnym opo­rządze­niu z ka­ra­bi­nem w dło­ni, jak mar­twe, prze­wró­co­ne na grzbiet chra­bąsz­cze. Z miej­sca za­sy­pia­li, Gu­staw podło­żył chra­pi­ące­mu He­ńko­wi zro­lo­wa­ny koc pod gło­wę i usia­dł pod krze­wem ja­ki­mś, gęstym, pe­łnym jak na­czy­nie chłod­ne­go cie­nia, wsa­dził so­bie pod ty­łek chle­bak przed „wil­kiem” i za­brał się do opa­try­wa­nia nóg. Bu­ci­ska miał wiel­kie, o dwa albo trzy nu­me­ry za duże, po­ła­ta­ne z wierz­chu przy­szczyp­ka­mi, ze­lów­ki na­le­ża­ły do świet­nej prze­szło­ści. Gu­staw szyb­ko ści­ągnął ka­masz­ki i onu­ce i za­czął tro­skli­wie oglądać zmal­tre­to­wa­ne nogi, ten „skarb pie­chu­ra”, jak ma­wiał Ko­zio­łek. Wiatr roz­wie­wał śmier­dzący pot i chło­dził cu­dow­nie spa­rzo­ną skó­rę. Pod pal­ca­mi po­wy­ska­ki­wa­ły bia­łe, mi­ęk­kie bąble, pe­łne wody.

– Na ty­dzień nogi do d...y – za­kon­klu­do­wał Gu­staw.

– Może po­sto­imy tu dłu­żej, trze­ba po­prze­ci­nać i za­jo­dy­no­wać.

Wy­rzu­cił z ka­masz­ków prze­po­co­ne i star­te na siecz­kę wie­chet­ki sło­my. W sło­mie noga ma su­cho i nie lata po ca­łym bu­cie. Za­wsze Gu­staw no­sił te wie­chet­ki w chle­ba­ku, na za­pas.

– Te! Hra­bia – mó­wi­li chłop­cy – ko­niom owies wędzi, a ba­bom sło­mę z sien­ni­ka wy­ci­ąga.

Za­nu­rzył pło­nącą gło­wę w chłod­ny krzak, któ­ry przy­jął go drżącą piesz­czo­tą ty­si­ąca list­ków.

– Ma­sze­ro­wać! Ma­sze­ro­wać!

Ko­zio­łek la­tał już od grup­ki do grup­ki, od drze­wa do drze­wa – i krzy­czał. Lu­dzie zry­wa­li się i usta­wia­li, nie­któ­rzy klęli i ma­ru­dzi­li, kil­ku chra­pa­ło.

– Wsta­waj! Wsta­waj, byku! Wi­dzi­cie go, jak się roz­wa­lił. No da­lej, jesz­cze sto me­trów.

Ale trzech czy czte­rech nie ru­szy­ło się wca­le.

– Cho­le­ra z nimi, za­brać tyl­ko ka­ra­bi­ny i jaz­da, ju­tro do­łączą sami.

Od­dział prze­ci­ągnął się przez wiel­ki las i za­nu­rzył w so­sno­wą po­rębę. Ogar­nęła lu­dzi chmu­ra kłu­jąca, roz­pa­lo­na, gęsta, ga­łąz­ki biły po oczach i twa­rzy, na gło­wy opa­da­ły srebr­ne, dłu­gie nici pa­jęczyn i sy­pał z góry pył so­sno­wy zmie­sza­ny z za­pa­chem zło­ci­stym sło­ńca. Zie­mia za­pląta­na w krze­wy i wrzo­sy za­częła opa­dać ku do­ło­wi. So­sny roz­bie­ga­ły się, prze­pla­ta­ne te­raz bia­ły­mi brzo­za­mi i ol­cha­mi sza­ro­zie­lo­ny­mi. Wresz­cie oczy uj­rza­ły wiel­ką, zie­lo­ną po­la­nę; w zie­le­ni błysz­cza­ły dwa sta­wy, jak nie­spo­dzie­wa­ne na zie­mi zja­wi­sko, pe­łne obło­ków i nie­ba.

Od­dział roz­ło­żył się w po­rębie. Na skra­ju, od stro­ny wiel­kie­go boru wy­sta­wio­no po­ste­run­ki alar­mo­we.

– Kto chce jaj­ka prze­płu­kać, jaz­da do wody! – krzy­czał Ko­zio­łek.

– Cy­gan, ko­nie wy­przęgaj, żeby mi by­dlęta nie cier­pia­ły, bo ja cie­bie za­cznę sia­nem kar­mić, boża krów­ko! Te, Ko­strze­wa, gdzie le­cisz, wi­dzie­li go, jak się roz­bry­kał! Da­lej, dru­ży­nę słu­żbo­wą i do kuch­ni, ga­lo­pem! Oj słu­żba, słu­żba! – mru­czał i ocie­rał ręka­wem czo­ło.

Żo­łnie­rze zwa­la­li z ple­ców gar­by; te wszyst­kie ple­ca­ki, tor­ni­stry, chle­ba­ki, koce, wor­ki, tor­by i sto in­nych nie­zbęd­nych rze­czy i le­cie­li swo­bod­nie nad wodę. Sta­tecz­ni le­że­li pod drze­wa­mi i pa­li­li. Wia­do­mo, woda nie za­jąc. Gu­staw po­bie­gł z in­ny­mi nad sta­wy. Za­nu­rzo­ny w zie­lo­ny szum szu­wa­rów bro­dził w płyt­kiej, cie­płej wo­dzie i szu­kał miej­sca, wresz­cie usia­dł na ja­kie­jś such­szej kępie, jak ptak na gnie­ździe.

Sło­ńce scho­dzi­ło co­raz ni­żej ku dru­gie­mu sta­wo­wi, roz­pusz­cza­jąc ró­żo­we smu­gi po nie­bie. Na dłu­gich si­to­wiach ko­ły­sa­ły się wa­żki, jak­by wa­ży­ły swój zni­kli­wy, ulot­ny ci­ężar, w zie­lo­nej przy­brze­żnej wo­dzie grze­ba­ły się żaby z nadęty­mi gar­dła­mi i płu­ka­ły ró­żo­wy za­chód swym mo­no­ton­nym re­cho­tem.

Gu­staw zdjął szyb­ko mun­dur i bie­li­znę. Po­tem za­brał się z nie­zwy­kłą pil­no­ścią do prze­glądu swej „ja­do­wi­tej” gar­de­ro­by. Jak dzi­ęcioł, do­cie­rał do wszyst­kich za­ka­mar­ków ubra­nia i wy­bie­rał wszy. Dużo tego było, małe i wiel­kie, czar­ne i żó­łte. Wy­bie­rał to złe na­sie­nie ziarn­ko po ziarn­ku i pusz­czał nie­dba­łym ru­chem na wodę, pły­wa­ły so­bie gęsto jak żó­łte ja­gły. Jaja i gni­dy trza­ska­ły pod pa­znok­cia­mi. Inni też prze­trząsa­li z za­pa­łem swo­je „ciu­chy” w po­szu­ki­wa­niu „czo­łgów”. Nadzy, mie­dzia­ni i ró­żo­wi w za­cho­dzącym sło­ńcu po­wie­wa­li ko­szu­la­mi i ga­cia­mi jak sztan­da­ra­mi. Po dru­giej stro­nie gro­bli ta­bo­ry­ci pła­wi­li ko­nie. Brzeg tam był pła­ski, od wrzo­sów kwit­nących li­lio­wy, tam i sam wy­strze­la­ły zie­lo­ne wo­do­try­ski trzcin. Na tę li­lio­wą płasz­czy­znę wy­pa­dły na­gle z gęstej ciem­nej po­ręby roz­ta­ńczo­ne cen­tau­ry. Od tyłu zad ko­ński wra­stał w bia­ły, ludz­ki tors, cen­tau­ry uskrzy­dlo­ne srebr­ny­mi bry­zga­mi wody nio­sły się ta­necz­nie po pła­skim brze­gu i za­pa­da­ły na­gle z kwi­kiem i śmie­chem w czar­ną toń. Wy­ci­ągni­ęte w górę ra­mio­na wie­ńczy­ły zie­lo­ny­mi ga­łęzia­mi kra­jo­braz, przez wzbu­rzo­ną falę pły­nęły mie­dzia­no-ró­żo­we tor­sy cen­tau­rów.

– Jaz­da, chło­pa­ki, ko­niec za­ba­wy! – krzy­czał słu­żbo­wo Ko­zio­łek. Cen­tau­ry od ta­bo­rów, jak­by wy­wo­ła­ne gło­sem ka­pra­la, wy­nu­rza­ły się z fali i prze­stra­szo­ne ga­lo­po­wa­ły dzi­ko po bło­niu, aż wresz­cie gi­nęły w go­re­jącym na wid­no­kręgu sło­ńcu, jak w ogni­stej cze­lu­ści pie­ca. Za nimi wszy­scy ru­szy­li do obo­zu, na prze­łaj.

Las roz­ta­piał w so­bie co­raz wi­ęcej wie­czor­nej bar­wy mro­ku, zie­leń zmierz­cha­ła. So­sny scho­dzi­ły, sku­pia­ły i zbi­ja­ły się w czar­ną, nie­prze­nik­nio­ną masę. Mała po­ręba była ci­cha, mrocz­na; pło­nął w niej nie­wiel­ki, przy­ga­szo­ny ogień, jak­by czer­wo­ne jądro w smo­li­stej ma­sie pla­zmy. Od ognia pły­nął zni­kli­wy blask i oświe­tlał swym chwiej­nym, nie­pew­nym skrzy­dłem gru­pę żo­łnie­rzy. Ku­charz Mały kręcił się w tym ja­sno­ru­dym, przy­ćmio­nym pło­mie­niu jak dia­beł z dzie­cin­nej baj­ki.

– Te, ku­charz, co tak dłu­go? Może po­de­szwy go­tu­jesz? A może szysz­ki będzie­my gry­źli, świ­ński cyc­ku! – do­ga­dy­wa­li zgłod­nia­li chłop­cy.

Mały mil­czał i ćmił faj­kę, w czer­wo­nym bla­sku faj­ki wscho­dzi­ła jego okrągła, tłu­sta twarz jak ró­żo­wy ksi­ężyc i znów to­nęła w mro­ku. Wresz­cie za­czął ga­dać.

– Te, Nie­dźwie­dź, ju­żeś tu jest, a men­dy wszyst­kie cho­ciaż uto­pi­łeś, co? Ko­la­cja! Już pro­szę pa­ństwa ja­dzie, już sie na­kry­wa! Sie­ro­ty za­pie­przo­ne! Ko­la­cje! Małe wam jesz­cze jaja wsta­wi­li, prze­cie her­ba­te mo­żna by za­go­to­wać!

– Jaz­da, usta­wiać się w ko­lej­ce! – krzyk­nął wresz­cie i sta­nął nad ko­tłem jak ka­płan przy ołta­rzu. Lu­dzie sior­pa­li go­rącą kawę z mi­sek, ma­nie­rek, gar­nusz­ków po­zbie­ra­nych tu i tam, pa­rzy­li so­bie war­gi i język. Gu­staw wy­pił kawę, rzu­cił mi­skę pod ja­kiś krzak i ro­zej­rzał się za noc­le­giem. Zna­la­zł za­głębie­nie w zie­mi, mi­ędzy dwie­ma so­sen­ka­mi, wy­gar­nął pa­ty­ki i ka­mie­nie i uło­żył się tam do snu. Pod gło­wę wsa­dził chle­bak, żeby było wy­żej, zwi­nął się i le­żał w ciem­no­ściach nocy, w szu­mi­ącym ła­god­nie ło­nie lasu. Było mu co­raz cie­plej, ale za­częła swędzieć i piec skó­ra, naj­pierw pod pa­cha­mi, a po­tem na udach, brzu­chu i po­ślad­kach. To świerzb. Wier­cił się i prze­wra­cał z boku na bok, wresz­cie od­rzu­cił koc i le­żał po­grążo­ny w chłod­nej fali wia­tru. Ugnia­ta­ło go coś w gło­wę.

– Pew­nie znów ten Król-Duch – po­my­ślał – trze­ba go wsa­dzić pod szma­ty, ci­ężkie to i twar­de, i tyle z tego po­żyt­ku! Wy­so­ko się la­ta­ło, niby do obo­zu nio­sło się w ple­ca­ku Kró­la-Du­cha i Sło­wo o ban­do­sie. Król-Duch le­żał przez kil­ka mie­si­ęcy mi­ędzy pa­ku­ła­mi, onu­ca­mi i wie­chet­ka­mi do bu­tów – trze­ba go wy­rzu­cić, tyl­ko ci­ęży w mar­szu. Przez te kil­ka mie­si­ęcy par­ty­zant­ki te wszyst­kie gór­ne i chmur­ne rze­czy tak tward­nia­ły, za­mie­nia­ły się w ci­ężar nie­po­trzeb­ny, trza było ci­ągle coś od­rzu­cać.

Gu­staw le­żał i my­ślał, że to wszyst­ko jest te­raz ta­kie sza­re i zwy­czaj­ne, że opi­sze kie­dyś wszyst­ko i będzie z tego dłu­ga i nie­cie­ka­wa hi­sto­ria. Tak jak było, nie mo­żna pi­sać, będą o tym ró­żnie pi­sa­li i ró­żne hi­sto­rie z tego po­wy­cho­dzą, „pier­dó­łki in­te­li­genc­kie”, jak mó­wił szef.

W od­dzia­le nikt nie uży­wał wiel­kich słów, jak­by nie ist­nia­ły. Nie było tu bo­ha­te­rów, pola chwa­ły, obo­wi­ąz­ku oby­wa­tel­skie­go, za­szczyt­nej słu­żby, bra­kło ołta­rza oj­czy­zny – je­śli ktoś za­czy­nał w ten de­seń, brac­two ro­bi­ło „śmi­chu­jasz­ki”, a Ko­zio­łek, je­śli był w po­bli­żu, mó­wił: – Ale bo, du­pe­re­le, du­pe­re­le! Może słusz­nie. Bo ja­kie tu i bo­ha­ter­stwo! Marsz, marsz, marsz, tro­chę strze­la­ni­ny i ko­goś tam za­bi­ją. Czy­ści się ka­ra­bin, obie­ra kar­to­fle, goni się Niem­ców, gnie­cie wszy, pie­rze ga­cie, gubi się świerz­ba, ma­sze­ru­je się, strze­la, żre świ­ni­nę – to jak­by już wszyst­ko, bo­ha­ter­stwo, a może to wła­śnie! A oj­czy­zna taka ogrom­na i jest wszędzie, nie my­śli się o niej i nie na­zy­wa...

Gu­staw owi­nął się w koc, zro­bi­ło mu się znów cie­pło. Wko­ło chra­pa­li i świ­sta­li śpi­ący, nie­kie­dy ktoś krzyk­nął ostrym, ob­cym gło­sem przez sen i znów za­pa­dał w mrok, nie­wie­dzę. Zie­mia roz­grza­na sło­ńcem tchnęła z sie­bie te­raz cie­płym od­de­chem, pły­nęła i fa­lo­wa­ła pod zmęczo­nym cia­łem jak żywy, ru­chli­wy brzuch ko­bie­cy; cia­ło nie­sio­ne tą falą spły­wa­ło w gęst­nie­jącą ci­szę, le­cia­ło w otchłań. Z nie­ba sy­pał sre­brzy­sty pach­nący miał gwiezd­ny na oczy, usta i my­śli, wiatr grał na czar­nych pisz­cza­łkach so­sen ja­kieś me­lo­die sen­ne, zie­mia ko­le­ba­ła na swym ło­nie do snu. Gu­staw po­de­rwał się sprężo­ny, spęta­ny trwo­gą i po chwi­li już chra­pał z in­ny­mi... Otwo­rzył oczy...

Fala ja­sne­go dra­pie­żne­go świa­tła roz­da­rła po­wie­ki. Bo­la­ły go kręgi, szy­ja i wszyst­kie ko­ści... Obok, na kocu sie­dział He­niek i czy­ścił „pe­pe­szę”. Gu­staw obej­rzał się fra­so­bli­wie na swo­ją „lu­śnię” za­wie­szo­ną na sęku, nad gło­wą.

– Trze­ba będzie prze­czy­ścić lufę, bo świa­ta bo­że­go nie wi­dać – mruk­nął. He­niek pod­nió­sł gło­wę.

– Gu­tek, masz obia­dek, przy­nio­słem ci, stoi pod krzacz­kiem, gro­chów­ka gęsta, ale za to po­dasz se w „gnyk” ka­wał świ­ńskie­go tru­po­sza. – Gu­staw prze­ta­rł oczy i za­brał się do je­dze­nia. Ko­zio­łek przy­sta­nął z boku i za­czął się ki­wać jak szka­pa do­ro­żkar­ska.

– Wi­dzi­ta go! Oczęta prze­ta­rł, He­niuś mu papu przy­nió­sł. Pa­trz­ta no, jak po­głębia kul­tu­rę du­cho­wą, re­dak­tor!

Gu­staw wy­pluł ja­kiś twar­dy groch i zwró­cił się uprzej­mie do ka­pra­la:

– Od­skocz pępek, bo oplu­je!

Ko­zio­łek po­ki­wał jesz­cze gło­wą i ko­ły­sząc się god­nie jak ka­czor, po­nió­sł da­lej swój krągły, wy­pi­ęty słu­żbo­wo ku­pe­rek.

Gu­staw sko­ńczył obiad, zła­pał chle­bak i po­bie­gł do wody. Umył się i wy­czy­ścił zęby, o zęby bar­dzo dbał, bo mu się tu w obo­zie kie­dyś za­częły ru­szać w gębie, ob­lu­źnio­ne z osła­bie­nia czy cze­goś tam, pa­mi­ętał, że mu mat­ka ci­ągle mó­wi­ła o zębach, bo miał ślicz­ne, bia­łe, czy­ścił pil­nie rano i wie­czór, choć chłop­cy mó­wi­li: „I tak do zie­mi, i tak do zie­mi!”.

Wy­prał po­tem raz-dwa try­ko­to­wą ko­szu­lę, wy­kręcił i po­bie­gł z po­wro­tem do obo­zu. Roz­ło­żył koc koło He­ńko­we­go i wy­wa­lił z ple­ca­ka i chle­ba­ka wszyst­kie wnętrz­no­ści. Z desz­czem me­ta­lo­wych, zło­ci­stych łu­sek, mi­ędzy brud­ny­mi onu­ca­mi i tłu­sty­mi szmat­ka­mi do czysz­cze­nia bro­ni, wy­pa­dła ksi­ążka śred­nie­go for­ma­tu, w brązo­wej twar­dej okład­ce z wy­tło­czo­nym czar­nym ty­tu­łem: Król-Duch. Gu­staw wzi­ął ksi­ążkę i wa­żył ją w dło­ni, jak­by ob­li­czał ci­ężar, wresz­cie wstał i po­sze­dł w stro­nę kuch­ni. W po­pie­le tli­ły jesz­cze rude głow­nie. Obok ognia stał z ron­del­kiem Oset. Gu­staw otwo­rzył ksi­ążkę i wy­da­rł dwa­na­ście kart pierw­sze­go rap­so­du.

– Co tam tak li­czysz i me­dy­tu­jesz, Gu­staw!

– A nic! Bo to tyl­ko za­wa­dza...

– Daj no, bra­cie, tro­chę tego pa­pie­ru, jak ci za­wa­dza, prze­cie i d...ie sprzy­krzy­ło się to ucie­ra­nie list­ka­mi i śció­łką!

Gu­staw się nie ode­zwał. Z roz­ma­chem ci­snął w ogni­sko ksi­ążkę; po­le­cia­ła jak ptak, roz­kła­da­jąc w lo­cie brązo­we okład­ki. Za chwi­lę z po­pio­łu buch­nął ja­sny, we­so­ły pło­mień. Oset kuc­nął przy ogniu z ron­del­kiem, wbił trzy jaja i za­czął mie­szać ły­żką ja­jecz­ni­cę, przy­śpie­wu­jąc:

Sta­ry dzia­duś

z siwą bród­ką

wla­zł na kozę

trzęsie d...ą...

– po­su­nął ksi­ążkę da­lej w ogień, kar­ty zwi­ja­ły się, skręca­ły czar­ne i roz­pa­da­ły. Oset pod­nió­sł gło­wę do góry.

– Ech, Gu­staw, bra­cie, znasz to: „Nie czas ża­ło­wać róż, kie­dy pło­ną lasy”?... To też – Jego.

Po chwi­li znów podśpie­wy­wał i mie­szał ja­jecz­ni­cę. Z po­pio­łu strze­lał w górę ja­sny, ra­do­sny pło­mień.

[„Od­ro­dze­nie” 1945, nr 43, s. 3; prze­druk – z licz­ny­mi skró­ta­mi, pod ty­tu­łem „Ci­ężar” – w: T. Ró­że­wicz, Opa­dły li­ście z drzew, PIW, War­sza­wa 1955, s. 15–21]

Mi­ko­łaj i na­ro­dzi­ny no­we­go

Mi­ko­łaj wes­tchnął. Czar­ne, małe nie­bo, opar­te na ko­mi­nach i da­chach, z ja­sny­mi na dnie gwiaz­da­mi, wy­da­ło mu się pu­stą, nie­zgłębio­ną stud­nią. Pod­sze­dł do okna i opa­rł czo­ło na zim­nej, wil­got­nej szy­bie.

– Gdy­bym krzyk­nął, gdy­bym te­raz za­czął krzy­czeć, czy od­po­wie­dzia­łby mi stam­tąd głos taki, jaki woła w mrocz­nej, opusz­czo­nej stud­ni, nad któ­rą po­chy­lo­ny chło­piec wy­ma­wia imio­na albo za­klęcia w nie­zna­nym języ­ku. O czym wła­ści­wie mogę na­pi­sać – my­ślał – o czym mogę na­pi­sać lu­dziom star­szym, mądrym, któ­rzy po­zna­li smak ży­cia i nie wie­rzą w za­klęcia i baj­ki. Czy mi wie­rzą – my­ślał Mi­ko­łaj – że są tacy ucznio­wie z po­pla­mio­ny­mi atra­men­tem pal­ca­mi i no­sa­mi, któ­rzy przy­rze­ka­ją so­bie, że od No­we­go Roku będą wku­wa­li al­ge­brę i gra­ma­ty­kę an­giel­ską. Tacy chłop­cy, któ­rzy my­ślą o tym, że z No­wym Ro­kiem prze­sta­ną ćmić pa­pie­ro­sy i pić wód­kę, a za­czną po­ma­gać swo­im sta­rym mat­kom, któ­re opa­dły z siły. Czy mi uwie­rzą, że są (na pew­no) tacy zło­dzie­je, któ­rzy pra­gną od No­we­go Roku zo­stać rze­mie­śl­ni­ka­mi i ogrod­ni­ka­mi, któ­rzy pra­gną pie­lęgno­wać kwia­ty i wy­cho­dzić o świ­cie do swe­go ogro­du, aby obej­rzeć na­ro­dzi­ny ju­trzen­ki w pąkach kwia­tów i owo­cach.

Je­stem strasz­nie zmęczo­ny i nie mogę pra­co­wać. Sam nie wie­rzę; nie mam pra­wa pi­sać o cu­dow­nych prze­mia­nach, nikt nie wy­słu­cha mo­ich za­klęć, nikt się nie ode­zwie... nie je­ste­śmy cza­ro­dzie­ja­mi, my, lu­dzie do­ro­śli, w ko­łnie­rzy­kach, kra­wa­tach, ka­pe­lu­szach i dłu­gich spodniach...

Kie­dy Mi­ko­łaj miał pięć lat, mógł prze­mie­nić krze­sło w po­ci­ąg, ka­na­pę w sa­mo­lot, czte­ry nogi sto­ło­we w mar­mu­ro­we ko­lum­ny świ­ąty­ni, pia­sek w cu­kier, wodę w wino, a drew­nia­ny ki­jek w bry­ka­jące­go ru­ma­ka z roz­wia­ną grzy­wą. Ka­żda rzecz, któ­rą brał do ręki, zmie­nia­ła się w myśl ży­cze­nia. A te­raz wszyst­ko jest rze­czy­wi­ste, nie­ubła­ga­ne, nie­zmien­ne. Mi­ko­łaj ze smut­nym uśmie­chem pa­trzał w nie­bo. Na­ro­dzi­ła się w jego gło­wie nie­śmia­ła, spło­szo­na myśl.

A może na jego za­klęcie od­po­wie z czar­nej stud­ni głos i wszyst­ko na­gle się prze­mie­ni. Miał chęć otwo­rzyć okno i krzyk­nąć w stud­nię nie­ba na­pe­łnio­ną gwiaz­da­mi.

Nowy Rok.

Ba – po­my­ślał – ale by się lu­dzi­ska śmia­li, gdy­by zo­ba­czy­li, że ja­kiś gość otwie­ra o pó­łno­cy okno i wy­krzy­ku­je do gwiazd. Wie­dział, że nikt nie usły­szy jego krzy­ku, bo na­wet u stró­ża gra pa­te­fon, dziew­częce gło­sy śpie­wa­ją „Czy pa­mi­ętasz tę noc w Za­ko­pa­nem”, stu­ka­ją we­so­ło bu­ci­ki ta­ńczących; może wo­łać do woli.

Mi­ko­łaj otwo­rzył usta i wy­szep­tał dwa sło­wa. Nie krzyk­nął, zwąt­pił.

W be­to­no­we dno po­dwór­ka wa­lił drew­nia­ną nogą pi­ja­ny szewc. Sze­dł do swo­jej su­te­ry­ny. Na bia­łym, cie­niut­kim płót­nie świe­że­go śnie­gu zo­sta­wił pó­łko­li­sty, spląta­ny, czar­ny ślad.

Znów się urżnął – po­my­ślał Mi­ko­łaj i mach­nął ręką. Usia­dł przy sto­le. W czte­rech ścia­nach po­ko­iku wszyst­ko zda­wa­ło mu się względ­ne i nie­praw­dzi­we. Cały wiel­ki świat, któ­ry na­pie­rał na jego nędz­ną ka­ju­tę, wy­da­wał mu się złu­dze­niem. Je­dy­ną rze­czą pew­ną, rze­czy­wi­stą i nie­zmien­ną była chy­ba ja­sna „orze­cho­wa” sza­fa. W tej chwi­li po­my­ślał, że nie na­pi­sze o No­wym Roku, bo nie wie­rzy w jego ist­nie­nie. Tu, w jego po­ko­ju, nie zmie­ni­ło się nic od kil­ku lat. Nad sto­łem wi­siał ten sam ob­ra­zek, ko­lo­ro­wa re­pro­duk­cja przed­sta­wia­jąca opusz­czo­ną, małą knajp­kę z zie­lo­ny­mi okien­ni­ca­mi i drzwia­mi, ze sto­li­ka­mi, przy któ­rych nie sie­dzie­li lu­dzie – czy świat nie jest taki, jak ta pu­sta knajp­ka. Nic się nie zmie­nia, nic nie przy­by­wa no­we­go, ży­we­go...