Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kilkadziesiąt niepoetyckich tekstów Tadeusza Różewicza – nigdy niepublikowanych w książkach, zapomnianych, niedostępnych lub znanych jedynie „ze słyszenia". Od nieodnotowywanego w bibliografiach prasowego debiutu piętnastoletniego ucznia gimnazjum im. F. Fabianiego w Radomsku po „ostatni wywiad" oraz zapisany na skrawku papieru nieformalny testament poety. Historia nowoczesności i ponowoczesności – od lat trzydziestych XX wieku po rok 2013 – odciśnięta w prozie fabularnej i reportażowo-itineraryjnej, w wypowiedziach programowych i autokomentarzach, we fragmentach dramatu i noweli filmowej, w zapiskach krytycznoliterackich i w próbie osobistej teorii fotografii, w przemówieniach, humoreskach i urywkach dziennika. Kolejna po „Wierszach odzyskanych", licząca niemal 230 stron opowieść o życiu człowieka prowincjonalnego, który postanowił stać się jednym z najważniejszych pisarzy współczesności i zamiar swój zrealizował.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
[Głos w Naszej dyskusji o kino-teatrze na łamach miesięcznika „Pod Znakiem Marii”]
Brat mój w swych poglądach na sposoby zwalczania złego filmu przyjmuje bojkot za jedną z podrzędnych metod walki, a uważa, że przede wszystkim trzeba stworzyć katolicki świat filmu, a potem dopiero myśleć o naprawie stosunków w tej dziedzinie[1]. W tym celu mamy zmobilizować naszych aktorów, operatorów, reżyserów oraz zainteresować i pobudzić do inicjatywy katolicki kapitał. Z tym, że musimy stworzyć katolicki świat filmu, zgadzam się, ale uważam, że tylko przez bojkot możemy tego dopiąć i że bojkot musi się stać naszą główną metodą w walce ze złym filmem. A dlaczego, postaram się wytłumaczyć. Każdy z nas dobrze wie o tym, że prawie sto procent filmów wyświetlanych w naszych kinach to filmy angielskie, amerykańskie lub francuskie. Wytwórnie tych filmów znajdują się przeważnie w rękach żydowskich, o czym świadczą najlepiej takie nazwiska jak: Fox Mayer, Goldwyn itd. Absurdem więc byłoby oczekiwać od tych wytwórni filmów, które stałyby na jakim takim poziomie moralnym. W tej chwili dyktatorami świata filmowego są ludzie wrodzy Kościołowi i katolicyzmowi, i w całej pełni wykorzystują w tej walce atut, jakim jest w dobie obecnej film. Zagadnienie złego filmu musi być dlatego rozwiązane jak najprędzej, a rozwiązanie to nastąpi wtedy, gdy całe społeczeństwo katolickie powstrzyma się od uczęszczania na złe filmy. Na to się przecież zdobyć możemy i zdobyć powinniśmy się. Postępując solidarnie, doprowadzimy do tego, że właściciele kin, licząc się z publicznością katolicką, będą zmuszeni do wyświetlania filmów dobrych, które przyniosą nam prawdziwe korzyści. A wtedy, chociaż nie zmienimy oblicza filmu ogólnoświatowego, to jednak zamkniemy dostęp złych filmów do Polski i podniesiemy produkcję filmu dobrego. Gdy zaś osiągniemy spopularyzowanie dobrego filmu wśród publiczności, droga do prawdziwie katolickiego świata filmu będzie otwarta.
[„Pod Znakiem Marii” 1936/1937, nr 8 (maj 1937), s. 180–181]
Poezja jadalna czy niejadalna
„...zawsze będę przeciw tym, którzy żądają, aby sztuka była «jadalna, jak sztukamięs», prosta, poczciwa i dostępna. W samej nazwie tej sprawy «sztuka» już istnieje założenie czegoś nieprostego, lecz właśnie kunsztownego, skomplikowanego...” (J. Czechowicz)[2].
„...czytelnik prosty nie chce zagadek i łamigłówek, wymaga od poezji przede wszystkim prostoty, będącej głównym warunkiem Wielkości, Piękna i Prawdy – warunkiem decydującym o wartości i nieśmiertelności każdego dzieła sztuki w ogóle...” (Maria Koszyc)[3].
Dwa zdania o sztuce. Dwa twierdzenia, których słuszność, tak z jednej, jak i z drugiej strony, jest uzasadniona.
Pierwszy głos to nie głos jednego poety, to jest opinia o sztuce całego młodego pokolenia poetów i krytyków występujących pod nazwą awangardy. Głos drugi można (z pełną odpowiedzialnością) uznać za credo grupy poetów i krytyków, którzy mają przylepioną etykietkę „skamandrytów”.
Awangarda szturmuje parnas poetycki i, trzeba przyznać, szturmuje z powodzeniem.
Skamandryci powiedzieli już swe ostatnie słowo. Przeżyli już czasy swej świetności. Może ktoś powiedzieć: „Ależ nasi najwięksi, sztandarowi poeci, którzy cieszą się największą popularnością w społeczeństwie (obecnie!), to skamandryci. Tuwim, Lechoń, Słonimski, Wierzyński, z młodszych: Karpiński, Bąk, Sowiński, Jastrun, a także Gałczyński, który też wychował się na «chlebie skamandryckim», to nazwiska, które mówią same za siebie”.
A jednak! Tamci (starsi) już zamilkli. „Młodzież” zaś skamandrycka nie zdobyła sobie tylu zwolenników ani takiej popularności, jak jej poprzednicy. Ze starej gwardii Skamandra „funkcjonuje” jeszcze Kazimierz Wierzyński. Jednak poeta radości życia, odkąd znieśmiertelniał, tak się zmienił!...
Epigoni Skamandra wiodą żywot anemiczny. Nazwa „starzejących się młodzieńców” dana im przez Czechowicza jest jakby syntezą ich charakterystyki. Grupa Skamandra, którą „z polityczna” nazwać można grupą konserwatywną, cierpi na uwiąd starczy. To, że dotąd jest aktualna wraz z programem, to zasługa jej dawnych sukcesów, to echo potężnego niegdyś krzyku. Mimo tego poezja skamandrycka posiada więcej zwolenników i wielbicieli (często naśladowców) niż awangarda. Jest bardziej powszechna.
(O ile naturalnie w ogóle można mówić o powszechności poezji w Polsce). Przyczyny tego powodzenia leżą właśnie w prostocie i realizmie tej poezji, w jej „jadalności”. Jeśli podzielimy społeczeństwo kulturalne na dwie kategorie: „szczytów i dołów” (szczyty to sami twórcy i krytycy, doły to konsumenci ich twórczości – czytelnicy), to dojdziemy do wniosku, że skamandryci łatwiej mogą się rozgościć wśród „dołów”. Przyboś powiedział: „U nas prosty człowiek nie czyta poezji”. Prosty człowiek! Nawet przy najlepszych chęciach nie można mówić o konsumowaniu poezji przez szerokie masy, chłopskie i robotnicze (mimo złudzeń poetów proletariatu, którym się zdaje, że ich utwory są czytane pod stodołami lub przy warsztacie rzemieślnika), bo procent analfabetów i półanalfabetów wśród mas jest tak wysoki, że podobne zestawienie byłoby groteskowe. Przybosiowy „prosty człowiek” – to jest polski inteligent. I jeśli z tego punktu spojrzymy na twierdzenie Przybosia, to ono nie wyda się nam zupełnie słuszne. Owszem, „prosty człowiek” nie czyta poezji „awangardowej”, to prawda, czyta (o ile czyta) poezję skamandrytów i poezję Młodej Polski (na przykład Kasprowicza, Staffa)[4]. Innymi słowy, miast kroczyć w jednym szeregu ze zdobywczą awangardą, czytelnik polski „cofa się”. Założenia bowiem poetyckie awangardy i sama twórczość na tych założeniach oparta napawają strachem umysł przeciętnego inteligenta. Szyfry czy jakieś „słowa na wolności”, które często są zrozumiałe tylko dla samego twórcy i grupki jego „wyznawców”, są zagadką dla prostego czytelnika. Wiele zamętu wprowadzają „detaliści” awangardy. „Detalistami” nazwał Brzękowski liczne rzesze młodych poetów, którzy naśladują twórczość swoich „rabbi”[5]. Ci „detaliści” nie zawsze interpretują ze szczęściem założenia awangardy. Uważają oni metaforę nie za środek poetycki, ale za cel. Naśladując swych mistrzów, stwarzają na ich modłę utwory pozbawione cech indywidualizmu twórczego. Często w swym zapale „metaforotwórczym” popadają w przesadę, tworząc różne cudeńka i dziwolągi, dla których istnieje uczona nazwa „hipertrofia (przerost) metafory”. Poezja ich nie jest niejadalna, jest wręcz niestrawna.
Przeciętny inteligent poza swą pracą zawodową nie uznaje myślenia. Oddaje się z lubością kontemplacji kulinarnej. Poeci awangardy nie piszą dla Murzynów i może nie wiedzą nawet o typie „inteligentnego białego Murzyna”. Ach, to lenistwo umysłowe! Nie chcemy nic dać z siebie. Chcemy jeść pieczeń, ale ognia rozpalić nam się nie chce, bo to sprawia kłopot. Awangarda i jej poezja żądają od nas współdziałania. Czytelnikowi przypada w udziale nie tylko rola odbiorcy, ale i współtwórcy. Czechowicz tak pisze o czytelniku: „Czytelnik, współtwórca dodatkowy dzieła, nie jest taki bierny, jak się wydaje. On to w szeregi liter, symbolizujące wiersz, wlewa dech ożywczy, jak Stworzyciel w glinę”[6].
Reasumując: obecnie konsumenci poezji popierają przede wszystkim poezję jadalną. Z twierdzenia tego nie należy jednak wyciągać błędnych wniosków. Awangarda rezygnując chwilowo z popularności wśród mas inteligencji, rezygnuje ze zwycięstwa na krótką metę. Ale przyszłość przyniesie nowej poezji całkowite zwycięstwo.
[„Czerwone Tarcze” 1939, nr 8 (kwiecień 1939), s. 8]
Praktykantom poetyckim
I. Matoł chce zostać poetą. Chce i nie może (z powodów odeń niezależnych). Chcąc ulżyć doli matołów, przytoczę receptę na pisanie wierszy, niech z niej korzystają ku chwale rodowego nazwiska i ku zadowoleniu „Cioć” i babek. Przepis: Pierwej usiądź, a po tym pisz. Przedziel kartkę czystego (papieru!) kreską na dwoje. Na jednej połowie pisz wyrazy rymowane, na przykład „cielę”, „ziele”, „miele”, „wesele”. Po drugiej stronie kreski tekst, który należy do wyrazów dorobić. Rezultat:
krowa i cielę
jadły ziele
które się miele
na nasze wesele
(„Zitentia Poetica” – z 1 kwietnia 1939 roku)
Przy tym uważaj, aby w wierszu do ukochanej nie było rymów ordynaryjnych, na przykład: „spodnie, płodnie, głodnie”. Natomiast używaj: „serce – kobierce, wiosna – radosna, dzieci – słońce świeci, bzy – łzy”. Za dobroć przepisu ręczę.
II. Droga (życia) grafomana jest gorzka i ciernista. Nikt go nie rozumie. Grafoman krytykuje Mickiewicza, Tuwima, Przybosia i Czechowicza. Wierzy, że jest od nich zdolniejszy. A jednak pozostaje w cieniu. Niech będzie sławny! Niech zostanie uwieńczony laurem!! Niech korzysta z moich rad!!! Przepis: Weź dużo różnych wyrazów i pomieszaj z sobą. Dodaj do tej mieszaniny tuzin kropek, pół tuzina wykrzykników i pół tuzina pytajników. Wiersz pisząc, zaczynaj z małej litery. Pisząc, masz uważać na to, aby wiersz był bez sensu i niezrozumiały. Wtedy tylko za wielkiego poetę cię uznają. Używaj dużo przenośni tego rodzaju: „centryfuga natchnień”, „półmisek radości”, „sztuciec warg” itp., one to splendoru tworom dodają[7]! Cudów dokonasz! Na przykład:
Na raut, pójdź, sprzęgnąć macierzankę wiosła –
Stawem wsłuchania.
(przykład z dwutygodnika „Młody Nurt” – przyp. autora).
[„Czerwone Tarcze” 1939, nr 8 (kwiecień 1939), s. 16; w rubryce „Zabawy”]
Słowo o żołnierzu polskim
Od pięciu lat toczy się nurtem podziemnym życie narodu polskiego. Na powierzchni istnieje władza niemiecka, pozorna i ulegalizowana „prawem kaduka” i „prawem pięści”. Od chwili, kiedy na wysokim wawelskim zamku zawisła jak pająk koszmarny swastyka hitlerowska, zboczeniec i łotrzyk, minister sprawiedliwości Rzeszy Niemieckiej, Frank, proklamował utworzenie Generalnego Gubernatorstwa pod swoim berłem – od tej chwili życie narodu i państwa polskiego przeniosło się do podziemi. Jako widomy znak tego utajonego życia został [utwo]rzony[8] na podstawach konstytucyjnych rząd polski, który na emigracji reprezentuje Polskę wobec świata. Nim jednak w podziemiach powstał ów potężny [aparat] administracyjny, nim w podziemiach powstało państwo, zorganizowane na wszystkich szczeblach władzy, nim Armia Krajowa stała się zdolną do zadania okupantowi ostatecznego ciosu w odpowiednim momencie, trzeba było pracy, pracy i pracy.
U podstaw tego ogromnego gmachu podziemnego leży jako kamień węgielny praca setek i tysięcy ludzi – bez imienia, bez nazwiska, bez oblicza. U podstaw tego gmachu leżą trudy codzienne, prace mrówcze, zabiegi skrzętne i [nieczytelne] zajęcia zwykłe, proste, szare, żołnierskie – praca krecia i lwia równocześnie. Praca i walka nie tylko skierowana we wroga, ale praca i walka o własne społeczeństwo, o którego pewnych odłamach mówił Stefan Żeromski w Słowie o bandosie: „Społeczność ta umie tylko i chce leżeć bezczynnie, jak szlam w stawisku, – płynąć biernie po szlakach najsłabszego oporu, jak zaskórna kurzawka i beczeć, jak stado owiec, gdy bat na grzbiety spada”.
Pierwsi robotnicy i żołnierze konspiracji w twardych warunkach pełnili swój trud. Przypominam sobie opowiadanie jednego z oficerów, człowieka, który obe[cnie] pełni odpowiedzialną i poważną funkcję w organizacji... „pamiętam... w [wy]strzępionych portkach, głodny, sponiewierany, na pożyczonym rowerze jeździłe[m od] wsi do wsi, od chałupy do chałupy, przekonywałem, tłumaczyłem, konferowałem z [lud]nością wiejską, zaprzysięgałem... tak... własnymi rękami wykopało się z zi[emi] pierwsze karabiny, trzeba to było pielęgnować, czyścić, chuchać... żona nie miała co włożyć do garnka, pożyczyło się trochę mąki, jakieś kartofle... dzieciaki głodne... przyszedł wtenczas do mnie jeden z moich żołnierzy, rzetelny czło[wiek], żołnierz dobry, przyszedł mnie prosić o... trochę kartofli – był głodny... i znalazł się wtedy jakiś poczciwiec, który pożyczył tych kartofli i dla m[nie], i dla niego”.
To były początki opieki nad żołnierzem. Obecnie opieka ta otacza w[szyst]kich żołnierzy potrzebujących pomocy. Organizacja potrafi dzięki wielkiemu [apa]ratowi zapewnić przynajmniej minimalne warunki potrzebne do życia. To jede[n]. A takich ludzi jak ten oficer było tysiące, takich jest tysiące – tak płyną godziny, dni, lata, tak płynie życie żołnierzy, walka uparta nie tylko z wrogiem, ale z życiem – u kresu tego życia jako nagroda za trud stoi najczęściej ż[ołnier]ska kochanka – pani śmierć. Jak podli, jak mali, plugawi i nędzni są ludzie, którzy ślinią się i plują, i spotwarzają, [któ]rzy mówią, że żołnierz dorobił się na konspiracji – NIE! Na konspiracji mogli się dorobić „pewni ludzie”, bo [wesz?] wszędzie się wkręci, na konspiracji mógł się dorobić kupiec, paskarz, oszust, kanalia – nie żołnierz. Żołnierz na wojnie może znaleźć choroby, blizny, kal[ectwo,] śmierć – jeśli awans, to za zasługi, jeśli krzyż i medal, to za odwagę i dzie[lność,] jeśli żołnierz dostaje pensję, to dlatego, że musi jeść, aby pracować. TO JEST PRAWDA. Przypomina mi się rozmowa taka sobie z naszych czasów: „Ty, gdzie i[dziesz –] pyta jeden żołnierz, konspiracyjny «dorobkiewicz» drugiego – ja idę się spakować.
[–] Cooo?
[– I]no dwie koszule trzeba i szczoteczkę do zębów itp....
[– W]idzieliście cholerę, jak się dorobił, dwie koszule na zmianę! Dygnitarz”.
Tacy to i dorobkiewicze są z naszych żołnierzy. Może znajdą się ludzie, którzy zechcą sprawdzić owe portki lub obejrzeć owe dwie koszule, mogą to z[robi]ć zaraz. Jeśli kanalia robił szacherki i świństwa, to kanalia zostanie uk[ara]ny, ale wara od żołnierza.
Jest w naszych szeregach grupa ludzi, którzy przestali być legalnymi obywatelami Generalnego Gubernatorstwa. Rozstali się z nazwiskami, kenkartami, Arbeitsamtami, biurami meldunkowymi itd., ze wszystkim, co legalne i „prawne”. [Pol]ski zawodowy żołnierz konspiracji jest zazwyczaj pozbawiony własnego mieszkania, a zawsze żyje z dala od rodziny. Praca konspiracyjna jest wyczerpująca i ciężka. Wymaga nie tylko odwagi, ale i rozwagi, wymaga nie tylko pracowitości i ofiarności, ale bierze ona całego człowieka w swe posiadanie. Każdy człowiek musi jeść i musi spać. Nawet... konspirator.
Tymczasem jakież to dziwne rzeczy się dzieją. Zaczynają się zamykać dr[zwi] przed żołnierzami. Ludzie się boją. Ludzie się boją, to jest zrozumiałe. Ale niech ten strach nie przeradza się w obłęd! Ci, którzy leżą w ciepłych łóżkach, niech leżą w nich dalej, ale niech pamiętają o tym, że każde łóżko i każda poduszka jest podzielna i starczy na dwie osoby. Ci, którzy zajmują po trzy i cztery pokoje, niech wiedzą, że część tych mieszkań należy do innych. Tak każe obowiązek człowieka wobec człowieka. Tu strach nie tłumaczy nic. Jakże często żalą się nasi żołnierze, że nie mogą pracować i żyć, bo w dużym mieście, bo na wsi nie znalazł się dom, który zmieścić mógłby pod swym dachem prócz rodziny żołnierza polskiego – i oto w domach polskich nie może znaleźć miejsca POLSK[A.] Żołnierz pędzony z miejsca na miejsce, pracujący w atmosferze paniki i strac[hu,] „często sztucznego”, żołnierz, przed którym zamykają się drzwi, często załamu[je] się moralnie i fizycznie. Stronią od niego ludzie „legalni”, boją się go, jest izolowany, upodabnia się do... trędowatego. I jakże często następuje w duszy żołnierza ów dziwny psychiczny przewrót, jakże często wyda się wtedy żołnierzowi – konspiratorowi, że jego praca i działalność są szkodliwe. Jest to zbrodn[ia,] za którą odpowiedzialne jest społeczeństwo.
Piszemy o tych rzeczach nie dla czczej pisaniny, byle pisać, piszemy o n[ich] dlatego, że zdarzają się one coraz częściej. Ten stan rzeczy musi ulec zmianie. Ludzie, którzy będą czytali te słowa, niech głęboko się zastanowią nad ich treścią istotną, niech ją przemyślą, niech staną do walki z obłędem strachu i pan[iki]. Pamiętajmy, że żołnierz polski nie jest istotą puszczoną samopas, jednostką wyzutą z wszystkiego, zarażoną trądem – za żołnierzem polskim stoi autorytet rządu polskiego, potęga Armii Krajowej, majestat Rzeczpospolitej.
Przyjdzie dzień, kiedy sprawiedliwie odmierzy Rzeczpospolita swym obywatelom zasługi i winy.
[„Czyn Zbrojny” 1944, nr 4 (2 lutego 1944), „Dodatek do «Czynu Zbrojnego»”, s. 1–2]
Rekwizyty i duch. Rozważania o poezji
1. Poeta, jako twórca rzeczy nowych, jest nowatorem i rewolucjonistą.
2. Poeta, który dostosowuje formę do treści, jest fałszerzem poezji – bowiem treść żyjąca w twórcy tworzy sama formę.
3. Wielu poetów winno zająć się kolekcją motyli lub znaczków pocztowych – gdyż są jedynie zbieraczami pięknych słów lub rzadkich metafor.
4. Są architekci, którzy nowe formy architektoniczne tworzą w tynku pokrywającym stare budynki – podobni do nich są poeci, którzy piszą wiersze „idące z duchem czasu”, choć wewnętrzna treść tych „postępowców” i oportunistów poezji rozdziera nowe szatki i krzyczy: Jestem stara!
[„Przemiany” 1945, nr 1, s. 14 (dodatek do „Głosu Narodu” 1945, nr 52)]
Czekam...
To tak
tak tak tak
to tak
to tak
...pociąg kołysze się i drży, uderzają o siebie bufory i długi dreszcz przebiega stalowe cielsko pociągu, dźwięczą i grają wagony, metaliczne ogniwa łańcucha spiętego przez ruch i pęd. W wagonach stłoczeni ludzie i tłumoki; zawiniątka, torby, głowy, worki, plecy... Uśpieni, zmęczeni podróżni uderzają głowami w drewniane ściany pudeł, przebudzeni rozglądają się nieprzytomnie dokoła, a za chwilę urzeczeni melodią pociągu, pogrążeni w chmurę mrocznego snu nabierają cech martwych bagaży i worów...
To tak
to tak
to tak tak tak
Pierwszy pociąg – od strony Krakowa... do Koluszek... Łodzi... posłuszny rozkazowi czarodziejskiej chorągiewki, czuły na turkotliwy srebrzysty gwizdek będzie stawał na małych i wielkich stacjach, sztywne stalowe ramiona otworzą mu drogę lub zamkną przestrzeń, zielone i czerwone światła, srebrne linie szyn... oto pędzi ładunek zamknięty na sto drzwi, ładunek szczęścia, tęsknoty, łez, bólu, ludzkiej nędzy i groźnej strasznej rozpaczy... tych, co sami na świecie, którzy nie mają gdzie iść...
Na ławkach stare, skurczone kobiety z otwartymi czarnymi jamami ust, z płaskich piersi dobywa się świst i chrapanie, jakby śpiew nieznanego ptaka; małe dzieci, zwinięte, miękkie, ciepłe, różowe kłębuszki leżą na kolanach kobiet, łowią drobnymi paluszkami ulotne, im tylko wiadome kształty snów. Między ławkami stoją stłoczeni ludzie, szare stalaktyty ociekające kroplami lśniącego potu. Stłoczone kadłuby przywarły do siebie, złączyły się w jedną rytmicznie rozkołysaną masę; przenika przez wszystkie pory ubrań woń skóry, przez sztuczną powłokę przedziera się prawdziwy kształt ciała, wynurza się wieczysta wspólnota ludzkiego mięsa, biologiczna masa.
Stoję wśród tej rozkołysanej fali zatopiony w gęstym, ciepłym powietrzu, dłońmi podniesionymi do góry szukam oparcia, punktu równowagi. Stoję czujny jak żuraw na jednej nodze, czuły na każde drgnienie wspólnego ciała – dla drugiej nogi nie ma miejsca, zagubiona w lesie obcych nóg wiedzie swój samoistny byt, obojętna na moje chęci i bóle.
Między stłoczonymi ludźmi i tobołami leżał zwinięty w kłąb mężczyzna, biało-niebieskie pasy brudnego łachmana spowijały nieruchome ciało, czyniąc zeń poczwarkę ogromnego motyla.
Wtem pociąg szarpnął, spiętrzył się i zadźwięczał jak metalowy przestraszony koń. Biało-niebieska poczwarka drgnęła, z ciepłego kokonu snu zbudził się nagle kształt ludzki, wychynęły pasiaste kończyny, z ramion wysunęła się senna, ciężka głowa i obracała się powoli, dokoła na sztywnej osi kręgów.
Wiatr sięgnął chłodną dłonią tej głowy i odgarnął znad wilgotnego, lśniącego czoła skrzydło czarnych włosów, srebrnym ostrzem przeciął mroczne błony snu, rozwarły się powieki...
Człowiek w niebiesko-białe pręgi spojrzał i opuścił głowę na piersi jak ciężar zbyt wielki, ogromny, nieznośny.
Pochyliłem się.
– Skąd wy jedziecie?
– Ja z Oświęcimia jadę... do Łodzi... tam pięć lat...
– To znów teraz do domu, do rodziny?
Żałosny, nikły uśmiech spłynął głębokimi czarnymi bruzdami, które wyżłobiła męka pięcioletniej kaźni.
– Żonę, dziecko wzięli ze mną... spalili... kobiety palili i dzieci... chłopiec sześć lat... mam jeszcze tu, jak go zabierali... mojego synka, jak zabierali, to sobie wziąłem... wzięli wtedy dużo rodzin, robotników, ja też cewkarz... mam tyle... – Sięgnął za pazuchę drżącą ręką, wyciągnął jakąś szmatkę czarną, żałosną i tak rozwijał paluchami pokręconymi od krwawej roboty ten talizman, mozolnie i długo rozplątywał sznurek tak niezaradnie i rozpaczliwie zawiązany.
...zabłysnął, zapalił się na dłoni jasny, świetlisty promień włosów...
To tak tak tak
to tak
to tak
to... drżał pociąg i drżała wyciągnięta ręka, we wgłębieniu dłoni jak w kolebce ojcowskiej miłości kołysał się promień jasnych włosów, promień, co padł na tę dłoń z mrocznych zaświatów.
Tak drżała wyciągnięta ręka, ręka prosząca o zmiłowanie, ręka wyciągnięta do zmarłego Boga, ręka oskarżająca człowieka, mordercę dzieci.
Nagle zwinęła się dłoń w pocisk gniewu, nienawiści, zemsty; zgasł jasny promień na dłoni.
Objawiła mi się prawda jedyna, konieczna, nieunikniona: ta pięść robotnika wybuchnie jak straszliwy ładunek i zniszczy stary, zły świat, który topi się we krwi ludów, który morduje dzieci, którym władają ciemne moce międzynarodowych kapitalistów, świat, który wzywa imienia Boga nadaremnie.
Schylony mówiłem.
– Jedźcie do domu, zaczniecie nowe życie, chciałbym się z wami zobaczyć. Weźcie mój adres, jak się jakoś urządzicie, napiszcie do mnie.
Robotnik spojrzał przez okno, po niebie leciały obłoki, daleko, daleko opadały na widnokręgu białe ptaki niekształtnych dymów i mgieł.
– Nowe życie, nowe... zacznę – schował moją kartkę i spojrzał na mnie, zaszczute, skatowane ludzkie zwierzę.
To tak to tak
to tak tak tak...
Wysiadłem na peronie małej stacji w R.
Mijają tygodnie, miesiące. List od nieznajomego człowieka nie przyszedł do mnie, czy przyjdzie? Kiedy?
Czy uniesie ten człowiek ciężar życia, czy zdoła stworzyć nowe, lepsze, czy wprowadzi w pusty dom kobietę, towarzyszkę, czy napełni się jego dom śmiechem i płaczem nowo narodzonego dziecka, czy będzie za sześć lat mały jasnowłosy chłopiec biegał po mieszkaniu, czy przytuli do swej piersi małą, jasną główkę dziecka on, człowiek umęczony, ukrzyżowany?
Czy wstanie z martwych?
Czekam.
Częstochowa, 26 V 45 r.
[„Głos Narodu” 1945, nr 109 (24 czerwca 1945), s. 6]
Borem, lasem...
Oddział posuwał się szybkim marszem. Chmura kurzu zasnuła maszerujących i tylko miarowy odgłos świadczył o tym, że pełzający obłok ma sto kilkadziesiąt podkutych gwoździami kończyn. Znużona, splątana droga rozwijała się mozolnie pod nogami piechurów. Wielogodzinny marsz osiadał ołowiem w całym ciele, usztywnione nogi grzebały w sypkim, miałkim piachu i miesiły go na ciasto. Ludzie maszerowali przygarbieni, na grzbietach nieśli plecaki, tornistry albo zgoła zwykłe parciane worki, na pośladkach kolebały się chlebaki, torby z amunicją, kwiliły metalicznie manierki, brzęczały łopatki, bagnety. Słońce na niebie rozpalało się coraz mocniej, jakby ktoś podrzucał niezmordowanie paliwa. Od fali gorąca spływającej z nieba schła ziemia, trawy mdlały i kładły się czarne w przydrożnych rowach. Po drodze nie było wsi, spalonego krajobrazu nie przecinał żaden strumień, świat czuć było w ustach jak garść miałkiego, suchego i gorzkiego pieprzu.
– Łączyć... Łączyć... Maruderzy! Łączyć do czoła!
– Do cholery!... Ćwierć niesiecie w portkach?
Kapral Koziołek krzyczał ochrypłym, przytłumionym głosem i dyrdał od czoła na koniec oddziału.
– Łączyć... Łączyć... Porządek musi być... – Przebierał krótkimi nóżkami, wiercił wypiętym kuperkiem i popędzał swój oddziałek jak owczarek stado.
Rozkręcony oddział pod głosem kapralskim znów się skręcał, ścieśniał, łączył do czoła i maszerował, maszerował. Nagle płaski krąg pól zamknął się przed zmęczonymi oczami w czarną klamrę lasów. Ta czarna fala zbliżała się i szedł od niej słodki cień i chłód. Oddział zanurzył we wnętrzu tajemnym czujne, długie macki szperaczy i dopiero na znak umówiony ruszył w kierunku skraju lasu. Teraz macki szperaczy skurczyły się i przywarły do czoła i boków oddziału. Oddział zanurzył się głębiej w las, a lekkim nagle nogom zaczęła twardnieć leśna szeroka ścieżka.
Słońce schodziło na drugą połowę nieba, skośne długie promienie przebijały gęstą, zieloną chmurę nad głowami maszerujących i frunęły jak lekkie, świetliste motyle, przysiadając na mchach i czerwonych pniach sosen. Z gęstej poręby, z ciemnego, niezgłębionego łona, z pachnących żywicą piersi lasu, zaczęła się sączyć przejrzystą, czystą strugą nuta jakiegoś leśnego ptaka. Śpiew to wzbijał się wysoko, to znów opadał jak cudowna srebrna sieć na głowy, drżał na gałązkach smukłych jasnych brzózek, wsiąkał w ziemię.
Chłopcy przysiadali w marszu na mgnienie i szybkimi palcami darli czarne jagody i czerwone kwaśne borówki.
– Łączyć... Łączyć... – leciał od czoła głos Koziołka.
Dowódca dał znak: „Oddział stój”. Odpoczynek.
– Siad, siad! Odpoczywejta! Tylko jednym półdupkiem siedzieć, bo „wilka” który złapie – krzyczał Koziołek.
Ale ludzie nie słuchali, walili się na ziemię jak ciężkie kłody drzewa. Śnięci, zasypani szarym kurzem leżeli w pełnym oporządzeniu z karabinem w dłoni, jak martwe, przewrócone na grzbiet chrabąszcze. Z miejsca zasypiali, Gustaw podłożył chrapiącemu Heńkowi zrolowany koc pod głowę i usiadł pod krzewem jakimś, gęstym, pełnym jak naczynie chłodnego cienia, wsadził sobie pod tyłek chlebak przed „wilkiem” i zabrał się do opatrywania nóg. Buciska miał wielkie, o dwa albo trzy numery za duże, połatane z wierzchu przyszczypkami, zelówki należały do świetnej przeszłości. Gustaw szybko ściągnął kamaszki i onuce i zaczął troskliwie oglądać zmaltretowane nogi, ten „skarb piechura”, jak mawiał Koziołek. Wiatr rozwiewał śmierdzący pot i chłodził cudownie sparzoną skórę. Pod palcami powyskakiwały białe, miękkie bąble, pełne wody.
– Na tydzień nogi do d...y – zakonkludował Gustaw.
– Może postoimy tu dłużej, trzeba poprzecinać i zajodynować.
Wyrzucił z kamaszków przepocone i starte na sieczkę wiechetki słomy. W słomie noga ma sucho i nie lata po całym bucie. Zawsze Gustaw nosił te wiechetki w chlebaku, na zapas.
– Te! Hrabia – mówili chłopcy – koniom owies wędzi, a babom słomę z siennika wyciąga.
Zanurzył płonącą głowę w chłodny krzak, który przyjął go drżącą pieszczotą tysiąca listków.
– Maszerować! Maszerować!
Koziołek latał już od grupki do grupki, od drzewa do drzewa – i krzyczał. Ludzie zrywali się i ustawiali, niektórzy klęli i marudzili, kilku chrapało.
– Wstawaj! Wstawaj, byku! Widzicie go, jak się rozwalił. No dalej, jeszcze sto metrów.
Ale trzech czy czterech nie ruszyło się wcale.
– Cholera z nimi, zabrać tylko karabiny i jazda, jutro dołączą sami.
Oddział przeciągnął się przez wielki las i zanurzył w sosnową porębę. Ogarnęła ludzi chmura kłująca, rozpalona, gęsta, gałązki biły po oczach i twarzy, na głowy opadały srebrne, długie nici pajęczyn i sypał z góry pył sosnowy zmieszany z zapachem złocistym słońca. Ziemia zaplątana w krzewy i wrzosy zaczęła opadać ku dołowi. Sosny rozbiegały się, przeplatane teraz białymi brzozami i olchami szarozielonymi. Wreszcie oczy ujrzały wielką, zieloną polanę; w zieleni błyszczały dwa stawy, jak niespodziewane na ziemi zjawisko, pełne obłoków i nieba.
Oddział rozłożył się w porębie. Na skraju, od strony wielkiego boru wystawiono posterunki alarmowe.
– Kto chce jajka przepłukać, jazda do wody! – krzyczał Koziołek.
– Cygan, konie wyprzęgaj, żeby mi bydlęta nie cierpiały, bo ja ciebie zacznę sianem karmić, boża krówko! Te, Kostrzewa, gdzie lecisz, widzieli go, jak się rozbrykał! Dalej, drużynę służbową i do kuchni, galopem! Oj służba, służba! – mruczał i ocierał rękawem czoło.
Żołnierze zwalali z pleców garby; te wszystkie plecaki, tornistry, chlebaki, koce, worki, torby i sto innych niezbędnych rzeczy i lecieli swobodnie nad wodę. Stateczni leżeli pod drzewami i palili. Wiadomo, woda nie zając. Gustaw pobiegł z innymi nad stawy. Zanurzony w zielony szum szuwarów brodził w płytkiej, ciepłej wodzie i szukał miejsca, wreszcie usiadł na jakiejś suchszej kępie, jak ptak na gnieździe.
Słońce schodziło coraz niżej ku drugiemu stawowi, rozpuszczając różowe smugi po niebie. Na długich sitowiach kołysały się ważki, jakby ważyły swój znikliwy, ulotny ciężar, w zielonej przybrzeżnej wodzie grzebały się żaby z nadętymi gardłami i płukały różowy zachód swym monotonnym rechotem.
Gustaw zdjął szybko mundur i bieliznę. Potem zabrał się z niezwykłą pilnością do przeglądu swej „jadowitej” garderoby. Jak dzięcioł, docierał do wszystkich zakamarków ubrania i wybierał wszy. Dużo tego było, małe i wielkie, czarne i żółte. Wybierał to złe nasienie ziarnko po ziarnku i puszczał niedbałym ruchem na wodę, pływały sobie gęsto jak żółte jagły. Jaja i gnidy trzaskały pod paznokciami. Inni też przetrząsali z zapałem swoje „ciuchy” w poszukiwaniu „czołgów”. Nadzy, miedziani i różowi w zachodzącym słońcu powiewali koszulami i gaciami jak sztandarami. Po drugiej stronie grobli taboryci pławili konie. Brzeg tam był płaski, od wrzosów kwitnących liliowy, tam i sam wystrzelały zielone wodotryski trzcin. Na tę liliową płaszczyznę wypadły nagle z gęstej ciemnej poręby roztańczone centaury. Od tyłu zad koński wrastał w biały, ludzki tors, centaury uskrzydlone srebrnymi bryzgami wody niosły się tanecznie po płaskim brzegu i zapadały nagle z kwikiem i śmiechem w czarną toń. Wyciągnięte w górę ramiona wieńczyły zielonymi gałęziami krajobraz, przez wzburzoną falę płynęły miedziano-różowe torsy centaurów.
– Jazda, chłopaki, koniec zabawy! – krzyczał służbowo Koziołek. Centaury od taborów, jakby wywołane głosem kaprala, wynurzały się z fali i przestraszone galopowały dziko po błoniu, aż wreszcie ginęły w gorejącym na widnokręgu słońcu, jak w ognistej czeluści pieca. Za nimi wszyscy ruszyli do obozu, na przełaj.
Las roztapiał w sobie coraz więcej wieczornej barwy mroku, zieleń zmierzchała. Sosny schodziły, skupiały i zbijały się w czarną, nieprzeniknioną masę. Mała poręba była cicha, mroczna; płonął w niej niewielki, przygaszony ogień, jakby czerwone jądro w smolistej masie plazmy. Od ognia płynął znikliwy blask i oświetlał swym chwiejnym, niepewnym skrzydłem grupę żołnierzy. Kucharz Mały kręcił się w tym jasnorudym, przyćmionym płomieniu jak diabeł z dziecinnej bajki.
– Te, kucharz, co tak długo? Może podeszwy gotujesz? A może szyszki będziemy gryźli, świński cycku! – dogadywali zgłodniali chłopcy.
Mały milczał i ćmił fajkę, w czerwonym blasku fajki wschodziła jego okrągła, tłusta twarz jak różowy księżyc i znów tonęła w mroku. Wreszcie zaczął gadać.
– Te, Niedźwiedź, jużeś tu jest, a mendy wszystkie chociaż utopiłeś, co? Kolacja! Już proszę państwa jadzie, już sie nakrywa! Sieroty zapieprzone! Kolacje! Małe wam jeszcze jaja wstawili, przecie herbate można by zagotować!
– Jazda, ustawiać się w kolejce! – krzyknął wreszcie i stanął nad kotłem jak kapłan przy ołtarzu. Ludzie siorpali gorącą kawę z misek, manierek, garnuszków pozbieranych tu i tam, parzyli sobie wargi i język. Gustaw wypił kawę, rzucił miskę pod jakiś krzak i rozejrzał się za noclegiem. Znalazł zagłębienie w ziemi, między dwiema sosenkami, wygarnął patyki i kamienie i ułożył się tam do snu. Pod głowę wsadził chlebak, żeby było wyżej, zwinął się i leżał w ciemnościach nocy, w szumiącym łagodnie łonie lasu. Było mu coraz cieplej, ale zaczęła swędzieć i piec skóra, najpierw pod pachami, a potem na udach, brzuchu i pośladkach. To świerzb. Wiercił się i przewracał z boku na bok, wreszcie odrzucił koc i leżał pogrążony w chłodnej fali wiatru. Ugniatało go coś w głowę.
– Pewnie znów ten Król-Duch – pomyślał – trzeba go wsadzić pod szmaty, ciężkie to i twarde, i tyle z tego pożytku! Wysoko się latało, niby do obozu niosło się w plecaku Króla-Ducha i Słowo o bandosie. Król-Duch leżał przez kilka miesięcy między pakułami, onucami i wiechetkami do butów – trzeba go wyrzucić, tylko cięży w marszu. Przez te kilka miesięcy partyzantki te wszystkie górne i chmurne rzeczy tak twardniały, zamieniały się w ciężar niepotrzebny, trza było ciągle coś odrzucać.
Gustaw leżał i myślał, że to wszystko jest teraz takie szare i zwyczajne, że opisze kiedyś wszystko i będzie z tego długa i nieciekawa historia. Tak jak było, nie można pisać, będą o tym różnie pisali i różne historie z tego powychodzą, „pierdółki inteligenckie”, jak mówił szef.
W oddziale nikt nie używał wielkich słów, jakby nie istniały. Nie było tu bohaterów, pola chwały, obowiązku obywatelskiego, zaszczytnej służby, brakło ołtarza ojczyzny – jeśli ktoś zaczynał w ten deseń, bractwo robiło „śmichujaszki”, a Koziołek, jeśli był w pobliżu, mówił: – Ale bo, duperele, duperele! Może słusznie. Bo jakie tu i bohaterstwo! Marsz, marsz, marsz, trochę strzelaniny i kogoś tam zabiją. Czyści się karabin, obiera kartofle, goni się Niemców, gniecie wszy, pierze gacie, gubi się świerzba, maszeruje się, strzela, żre świninę – to jakby już wszystko, bohaterstwo, a może to właśnie! A ojczyzna taka ogromna i jest wszędzie, nie myśli się o niej i nie nazywa...
Gustaw owinął się w koc, zrobiło mu się znów ciepło. Wkoło chrapali i świstali śpiący, niekiedy ktoś krzyknął ostrym, obcym głosem przez sen i znów zapadał w mrok, niewiedzę. Ziemia rozgrzana słońcem tchnęła z siebie teraz ciepłym oddechem, płynęła i falowała pod zmęczonym ciałem jak żywy, ruchliwy brzuch kobiecy; ciało niesione tą falą spływało w gęstniejącą ciszę, leciało w otchłań. Z nieba sypał srebrzysty pachnący miał gwiezdny na oczy, usta i myśli, wiatr grał na czarnych piszczałkach sosen jakieś melodie senne, ziemia kolebała na swym łonie do snu. Gustaw poderwał się sprężony, spętany trwogą i po chwili już chrapał z innymi... Otworzył oczy...
Fala jasnego drapieżnego światła rozdarła powieki. Bolały go kręgi, szyja i wszystkie kości... Obok, na kocu siedział Heniek i czyścił „pepeszę”. Gustaw obejrzał się frasobliwie na swoją „luśnię” zawieszoną na sęku, nad głową.
– Trzeba będzie przeczyścić lufę, bo świata bożego nie widać – mruknął. Heniek podniósł głowę.
– Gutek, masz obiadek, przyniosłem ci, stoi pod krzaczkiem, grochówka gęsta, ale za to podasz se w „gnyk” kawał świńskiego truposza. – Gustaw przetarł oczy i zabrał się do jedzenia. Koziołek przystanął z boku i zaczął się kiwać jak szkapa dorożkarska.
– Widzita go! Oczęta przetarł, Heniuś mu papu przyniósł. Patrzta no, jak pogłębia kulturę duchową, redaktor!
Gustaw wypluł jakiś twardy groch i zwrócił się uprzejmie do kaprala:
– Odskocz pępek, bo opluje!
Koziołek pokiwał jeszcze głową i kołysząc się godnie jak kaczor, poniósł dalej swój krągły, wypięty służbowo kuperek.
Gustaw skończył obiad, złapał chlebak i pobiegł do wody. Umył się i wyczyścił zęby, o zęby bardzo dbał, bo mu się tu w obozie kiedyś zaczęły ruszać w gębie, obluźnione z osłabienia czy czegoś tam, pamiętał, że mu matka ciągle mówiła o zębach, bo miał śliczne, białe, czyścił pilnie rano i wieczór, choć chłopcy mówili: „I tak do ziemi, i tak do ziemi!”.
Wyprał potem raz-dwa trykotową koszulę, wykręcił i pobiegł z powrotem do obozu. Rozłożył koc koło Heńkowego i wywalił z plecaka i chlebaka wszystkie wnętrzności. Z deszczem metalowych, złocistych łusek, między brudnymi onucami i tłustymi szmatkami do czyszczenia broni, wypadła książka średniego formatu, w brązowej twardej okładce z wytłoczonym czarnym tytułem: Król-Duch. Gustaw wziął książkę i ważył ją w dłoni, jakby obliczał ciężar, wreszcie wstał i poszedł w stronę kuchni. W popiele tliły jeszcze rude głownie. Obok ognia stał z rondelkiem Oset. Gustaw otworzył książkę i wydarł dwanaście kart pierwszego rapsodu.
– Co tam tak liczysz i medytujesz, Gustaw!
– A nic! Bo to tylko zawadza...
– Daj no, bracie, trochę tego papieru, jak ci zawadza, przecie i d...ie sprzykrzyło się to ucieranie listkami i ściółką!
Gustaw się nie odezwał. Z rozmachem cisnął w ognisko książkę; poleciała jak ptak, rozkładając w locie brązowe okładki. Za chwilę z popiołu buchnął jasny, wesoły płomień. Oset kucnął przy ogniu z rondelkiem, wbił trzy jaja i zaczął mieszać łyżką jajecznicę, przyśpiewując:
Stary dziaduś
z siwą bródką
wlazł na kozę
trzęsie d...ą...
– posunął książkę dalej w ogień, karty zwijały się, skręcały czarne i rozpadały. Oset podniósł głowę do góry.
– Ech, Gustaw, bracie, znasz to: „Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy”?... To też – Jego.
Po chwili znów podśpiewywał i mieszał jajecznicę. Z popiołu strzelał w górę jasny, radosny płomień.
[„Odrodzenie” 1945, nr 43, s. 3; przedruk – z licznymi skrótami, pod tytułem „Ciężar” – w: T. Różewicz, Opadły liście z drzew, PIW, Warszawa 1955, s. 15–21]
Mikołaj i narodziny nowego
Mikołaj westchnął. Czarne, małe niebo, oparte na kominach i dachach, z jasnymi na dnie gwiazdami, wydało mu się pustą, niezgłębioną studnią. Podszedł do okna i oparł czoło na zimnej, wilgotnej szybie.
– Gdybym krzyknął, gdybym teraz zaczął krzyczeć, czy odpowiedziałby mi stamtąd głos taki, jaki woła w mrocznej, opuszczonej studni, nad którą pochylony chłopiec wymawia imiona albo zaklęcia w nieznanym języku. O czym właściwie mogę napisać – myślał – o czym mogę napisać ludziom starszym, mądrym, którzy poznali smak życia i nie wierzą w zaklęcia i bajki. Czy mi wierzą – myślał Mikołaj – że są tacy uczniowie z poplamionymi atramentem palcami i nosami, którzy przyrzekają sobie, że od Nowego Roku będą wkuwali algebrę i gramatykę angielską. Tacy chłopcy, którzy myślą o tym, że z Nowym Rokiem przestaną ćmić papierosy i pić wódkę, a zaczną pomagać swoim starym matkom, które opadły z siły. Czy mi uwierzą, że są (na pewno) tacy złodzieje, którzy pragną od Nowego Roku zostać rzemieślnikami i ogrodnikami, którzy pragną pielęgnować kwiaty i wychodzić o świcie do swego ogrodu, aby obejrzeć narodziny jutrzenki w pąkach kwiatów i owocach.
Jestem strasznie zmęczony i nie mogę pracować. Sam nie wierzę; nie mam prawa pisać o cudownych przemianach, nikt nie wysłucha moich zaklęć, nikt się nie odezwie... nie jesteśmy czarodziejami, my, ludzie dorośli, w kołnierzykach, krawatach, kapeluszach i długich spodniach...
Kiedy Mikołaj miał pięć lat, mógł przemienić krzesło w pociąg, kanapę w samolot, cztery nogi stołowe w marmurowe kolumny świątyni, piasek w cukier, wodę w wino, a drewniany kijek w brykającego rumaka z rozwianą grzywą. Każda rzecz, którą brał do ręki, zmieniała się w myśl życzenia. A teraz wszystko jest rzeczywiste, nieubłagane, niezmienne. Mikołaj ze smutnym uśmiechem patrzał w niebo. Narodziła się w jego głowie nieśmiała, spłoszona myśl.
A może na jego zaklęcie odpowie z czarnej studni głos i wszystko nagle się przemieni. Miał chęć otworzyć okno i krzyknąć w studnię nieba napełnioną gwiazdami.
Nowy Rok.
Ba – pomyślał – ale by się ludziska śmiali, gdyby zobaczyli, że jakiś gość otwiera o północy okno i wykrzykuje do gwiazd. Wiedział, że nikt nie usłyszy jego krzyku, bo nawet u stróża gra patefon, dziewczęce głosy śpiewają „Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem”, stukają wesoło buciki tańczących; może wołać do woli.
Mikołaj otworzył usta i wyszeptał dwa słowa. Nie krzyknął, zwątpił.
W betonowe dno podwórka walił drewnianą nogą pijany szewc. Szedł do swojej suteryny. Na białym, cieniutkim płótnie świeżego śniegu zostawił półkolisty, splątany, czarny ślad.
Znów się urżnął – pomyślał Mikołaj i machnął ręką. Usiadł przy stole. W czterech ścianach pokoiku wszystko zdawało mu się względne i nieprawdziwe. Cały wielki świat, który napierał na jego nędzną kajutę, wydawał mu się złudzeniem. Jedyną rzeczą pewną, rzeczywistą i niezmienną była chyba jasna „orzechowa” szafa. W tej chwili pomyślał, że nie napisze o Nowym Roku, bo nie wierzy w jego istnienie. Tu, w jego pokoju, nie zmieniło się nic od kilku lat. Nad stołem wisiał ten sam obrazek, kolorowa reprodukcja przedstawiająca opuszczoną, małą knajpkę z zielonymi okiennicami i drzwiami, ze stolikami, przy których nie siedzieli ludzie – czy świat nie jest taki, jak ta pusta knajpka. Nic się nie zmienia, nic nie przybywa nowego, żywego...