Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o demonicznej zemście nuklearnej – Japończycy ciągle pamiętają o atomowej zagładzie sprzed ponad półwiecza. W potwornie zniekształconym ciele Kappy kryje się straszliwa śmiercionośna moc, która sprawia, że na Kalifornię spadają najokrutniejsze japońskie demony. Będzie to pierwszy krok w kierunku całkowitego zniszczenia Ameryki. Tylko jeden człowiek zna plany Kappy. Czy zdoła go powstrzymać…
Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.
Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Dziedzictwo, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
ŚCIŚLE TAJNE
L.Dz. 232/Ref: 18a
OD: DOWÓDCY MARYNARKI WOJENNEJ
DO: SENATORA D.R. NUSSBAUMA
DOTYCZY: USS Value
17 X 1958
Akta Marynarki Wojennej wykazują niezbicie, że prowadzący nasłuch radiowy USS Value w dn. 2 lipca 1945 znajdował się w Pearl Harbor celem przeprowadzenia rutynowego przeglądu technicznego. Nie ma uzasadnienia Pańskie twierdzenie, że okręt stał w tym czasie na kotwicy w pobliżu wybrzeży Japonii. Bezpodstawna jest też sugestia, że USS Value ma związek z, jak to Pan określił, „sytuacją w Appomattox”. W aktach Marynarki Wojennej nie znajdują się żadne dokumenty dotyczące tej nazwy czy charakterystyki.
FRAGMENT PROTOKOŁU DOCHODZENIOWEGO
KOMISJI KONGRESU, DOTYCZĄCEGO PRACY WYWIADU
marzec 1961
SEN. NEILSEN (N.J.): Czy w którymkolwiek momencie poprzedzającym tę operację zdawał pan sobie sprawę, że będzie musiał poświęcić życie niemal całej grupy operacyjnej, aby uzyskać rezultaty pozbawione większego znaczenia informacyjnego?
PPŁK KASTNER: Tak jest. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka. Chciałbym dodać, że pozostali członkowie grupy operacyjnej również. Byliśmy przeszkoleni.
SEN. NEILSEN: A czy teraz uważa pan, że to, co osiągnęliście, warte było takich strat w ludziach i ryzyka politycznego, o jakim mówił senator Goldfarb?
PPŁK KASTNER: Istniała szansa powodzenia. Przyznaję, że ostateczny rezultat nie był najlepszy.
SEN. NEILSEN: Nie był najlepszy?
PPŁK KASTNER: Takie operacje mają szansę powodzenia. Na przykład „Appomattox”.
SEN. NEILSEN: „Appomattox”? Co to był „Appomattox”?
PPŁK KASTNER: Właśnie otrzymałem instrukcje, by nie odpowiadać na to pytanie. Przekroczyłbym swoje kompetencje.
SEN. NEILSEN: Mamy chyba prawo do jakichś wyjaśnień, pułkowniku?
PPŁK KASTNER: Niestety, sir. Poinstruowano mnie, że każda informacja na ten temat stanowiłaby zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.
SEN. NEILSEN: W porządku, pułkowniku. Ale zamierzam dalej badać tę sprawę.
PPŁK KASTNER: To pańskie prawo, senatorze.
MELDUNEK OTRZYMANY Z APPOMATTOX
11 lipca 1945
Zlokalizowaliśmy to, sir. Bez dwóch zdań. Zrobiliśmy szesnaście namiarów radiowych i mamy to jak na dłoni".
„W takim przypadku (niesłyszalne) natychmiast. Powtarzam, natychmiast. Zabierzemy was piętnastego o 21.25 z plaży (niesłyszalne)”.
Gdy budzik Sherry Cantor zadzwonił 9 sierpnia o 7.27 rano, pozostały jej jeszcze dwadzieścia trzy minuty życia.
Był to najbardziej przytłaczający fakt tego ranka. Jedyny, którego nie znała.
Wiedziała, że już za trzy dni wypadają jej urodziny. Wiedziała, że za dwa tygodnie ma pojechać do San Diego, by spędzić tydzień z bratem Mannym i jego żoną Ruth. A także iż za trzynaście godzin i trzydzieści trzy minuty spotka się ze swym nowym przystojnym prawnikiem na obiedzie w „Palm Restaurant” na bulwarze Santa Monica.
Wiedziała, że na rachunku oszczędnościowym w Security Pacific ma 127 053 dolary i 62 centy oraz że „Variety” z ostatniej środy nazwało ją „najbardziej obiecującą gwiazdką wideo roku 1983”.
Lecz wiedza o tym wszystkim nie wystarczała. Nie mogła jej uchronić przed czymś, co miało się wydarzyć za dwadzieścia trzy minuty.
Gdy się obudziła, leżała na pościeli ze szmaragdowego atłasu w małej białej sypialni, urządzonej w stylu kalifornijskiego rokoko, pod oprawionymi czarno-białymi rycinami przedstawiającymi drzewa jukowe w Santa Barbara. Myślała o śnie, z którego się właśnie ocknęła. Stał jej żywo przed oczami, niemal bardziej realny niż rzeczywistość, jak tylko potrafią być sny tuż nad ranem. Śniła, że skacze przez skakankę na podwórzu przed starym białym domem w Bloomington w Indianie; z drzew spadają liście jak płatki rdzy, a matka podchodzi do drzwi i macha do niej, przyzywając na mleko z herbatnikami.
Sherry myślała o swym śnie, a potem z czułością pozwoliła mu się rozpłynąć. Bloomington w Indianie było pięć lat temu, dawno jak całe życie. Wyciągnęła się na pozwijanej pościeli.
Była wysoką, uderzająco ładną dziewczyną o bujnych kasztanowych włosach i bezsprzecznie europejskiej twarzy. Oczy miała duże, niemal bursztynowe. Była szeroka w ramionach, miała duże piersi i wąskie biodra. Spała nago, jedynie w majteczkach z błękitnego atłasu, a lśniąca pościel uwydatniała jej delikatną opaleniznę.
Na kredensie w Bloomington stała wyblakła fotografia matki Sherry, zrobiona w 1945 roku w obozie przejściowym w Miinchen Gladbach w Niemczech. Gdyby nie suknia z bufiastymi rękawami i chustka na głowie, mogłaby przedstawiać Sherry.
O 7.31, gdy zostało jej tylko dziewiętnaście minut, Sherry usiadła na łóżku i przeczesała palcami potargane włosy. Pierwsze rozbiegane promienie słońca przeszyły pióropusze palm w jej ogrodzie i zagrały cieniami na wyblakłej perkalowej storze.
Gdzieś z ulicy dobiegał poranny komunikat radiowy o sytuacji na szosach. Wszędzie była fatalna.
Sherry wygramoliła się z łóżka, stanęła, przeciągnęła się i stłumiła ziewnięcie. Potem wyszła z sypialni i przeszła do małej kuchenki. Otworzyła szafkę ze sztucznego dębu oregońskiego i wyjęła puszkę kawy. Kiedy sięgała po maszynkę, trójkątny promień słońca oświetlił jej włosy, ramię i prawą pierś. Sutek był blady i miękki.
Gdy nastawiła kawę, nalała sobie soku pomarańczowego i sączyła go, stojąc w kuchni. Poprzedniego wieczoru wypiła butelkę tequili z Danem Mayhew, kędzierzawym aktorem, który grał nieszczęśliwie ożenionego kuzyna w Rodzince Jonesów, a na kacu zawsze była głodna.
Ponownie otworzyła lodówkę. Były tam dwie bułeczki. Zastanawiała się, czy ma prawo upiec sobie jedną.
O 7.37 zdecydowała, że nie zje bułeczki. Nie warto przezwyciężać kaca dla Dana Mayhew, a już z całą pewnością nie warto dla niego tyć. W zeszłym tygodniu w kantynie w wytwórni widziała go z chłopcem, którego bladocytrynowe baletki i nadmiernie obcisłe ubranie nasunęły jej wątpliwości co do męskości Dana.
Była 7.39. Zostało jej jedenaście minut życia. Gdy kawa zaczęła perkotać, Sherry wyszła z kuchni i przeszła do małej łazienki. Na sznurze rozwieszonym nad wanną wisiały podkoszulki i majteczki. Przejrzała się w lustrze, wydęła wargi i rozchyliła powieki, by przekonać się, czy nie ma przekrwionych oczu. Lionel – Lionel Schultz, reżyser Rodzinki Jonesów – zawsze wpadał w szał, gdy ktoś zjawiał się na planie z zaczerwienionymi oczyma.
– Jak myślisz, co my tu kręcimy? – wrzeszczał nieodmiennie. – Jakiegoś zasranego Drakulę?
Lionel Schultz nie był miłym człowiekiem. Nie był też dżentelmenem. Lecz miał przedziwny talent do ckliwych filmików, a nadto umiał sprawić, że niedoświadczeni aktorzy grali całkiem przekonująco. To on właśnie uzmysłowił Sherry, jak zagrać głupią, piersiastą Lindsay Jones, by sprawiała wrażenie postaci sympatycznej i intrygującej. I ani razu jej nie dotknął.
Sherry dopiła sok pomarańczowy i odstawiła szklankę na umywalkę obok kawałka ziołowego mydła. Zdjęła majteczki i usiadła na sedesie. Słyszała świergot ptaków w ogrodzie i odległy szum autostrady. Zamknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co by tu dzisiaj włożyć.
Była 7.42. Spuściła wodę, umyła twarz i nago poszła do kuchni. Kawa bulgotała i pryskała. Sherry podniosła rozłożony scenariusz, który leżał obok słoika z herbatnikami, i przerzuciła dwie czy trzy strony.
LINDSAY (łkając): Naprawdę tak o mnie myślisz? Po tylu wspólnych dniach i nocach? Po tym wszystkim, co mówiłeś?
MARK: Kochanie, nic nie rozumiesz. Musiałem powiedzieć Carli, że między nami wszystko skończone. Nie miałem wyjścia.
Riboyne Shel O'lem – zadumała się Sherry. Gdyby ktoś pokazał mi ten scenariusz, zanim podpisałam kontrakt na Rodzinkę Jonesów, pomyślałabym sobie, że dla czegoś takiego nie warto fatygować się do studia. Dalej byłabym kelnerką u Butterfielda, latałabym tam i z powrotem, nosząc białe wino i sałatki z twarożkiem dla nadętych brytyjskich wygnańców podatkowych w ciemnych okularach, i byłabym zadowolona z pracy. Kto by pomyślał, że jakaś przesłodzona saga o jeszcze bardziej przesłodzonej rodzinie pociągnie dłużej niż przez odcinek pilotowy i jeszcze dwa następne, nie mówiąc już o dwu częściach?
I komuż przyszłoby na myśl, że do jednej z najważniejszych ról w całym serialu spośród setek niedoszłych gwiazdeczek zostanie wybrana młoda Żydówka z Bloomington w Indianie?
Bez wątpienia Rodzinka Jonesów kosztowała Sherry miłość Macka Holta, chłopca, z którym zamieszkała. Mack był szczupły i humorzasty, miał kędzierzawe włosy, złamany nos, umiał pływać, jeździć konno, fechtować się i tańczyć jak Fred Astaire. Spotkali się pewnego wieczoru na placu przed Security Pacific Bank w Century City, gdzie właśnie otworzyła rachunek oszczędnościowy na sumę 10 dolarów, przysłanych jej przez matkę. Mack przemierzał plac truchtem, który miał zaraz przerodzić się w bieg. Sherry chowała właśnie książeczkę oszczędnościową i upuściła torebkę, a on podniósł ją jednym zręcznym ruchem. Po takim spotkaniu powinien był wiedzieć, że Sherry zostanie gwiazdą ckliwego serialu.
Przez siedem miesięcy Sherry i Mack mieszkali na drugim piętrze brązowej rozpadającej się hacjendy przy uliczce odchodzącej od Franklin Avenue w Hollywood. Dzielili trzypokojowe mieszkanie, w którym znajdowała się ciężka kanapa, dwa nadłamane wiklinowe krzesła, trzy odłażące plakaty znanego zespołu muzycznego i cierpiący na poważne zaburzenia piecyk. Rozmawiali, puszczali płyty, kochali się, palili meksykańską trawkę, kłócili się, wychodzili do pracy, myli zęby, aż doszli do momentu, gdy wpadł Lionel, by powiedzieć, że Sherry jest rewelacyjna i musi natychmiast przybyć do studia, a Mack, który miał dużo większy talent, lecz nadal zarabiał na życie ustawianiem samochodów na parkingu, nie chciał jej pocałować ani życzyć powodzenia.
Potem były już tylko dąsy, kłótnie i na koniec spakowane walizki. Przez jakiś czas Sherry mieszkała z brzydką, lecz sympatyczną dziewczyną, którą znała jeszcze z czasów pracy u Butterfielda, a potem wzięła pożyczkę na hipotekę tego małego, odludnego domku na szczycie stromo biegnącej w górę ślepej uliczki Orchid Place. Cieszył ją luksus mieszkania w samotności, z własnym małym ogródkiem, bramą z kutego żelaza, własnym salonikiem, własnym absolutnym spokojem. Zaczęła się zastanawiać, kim jest, czego chce od życia, a wszyscy znajomi mówili jej, że odkąd zostawiła Macka, zrobiła się znacznie spokojniejsza i sympatyczniejsza.
By ulżyć jednej z bardziej palących dolegliwości samotnego życia, za zaliczeniem pocztowym kupiła różowy wibrator. Przeważnie spoczywał w nocnej szafce obok balsamu do twarzy i olejku do opalania, lecz zdarzały się noce, gdy umysł jej wypełniały bez reszty miłosne fantazje, a upał Los Angeles niemal ją dusił, wtedy używała wibratora, żeby nie zwariować.
Nikt nie wiedział, jak ciężko jest być najbardziej obiecującą gwiazdką wideo roku 1983.
Gdy zostały jej cztery minuty, nalała sobie filiżankę kawy. Sącząc ją, powtarzała półszeptem fragmenty roli: „Naprawdę tak o mnie myślisz? Po tylu wspólnych dniach i nocach? Po tym wszystkim, co mówiłeś?”
Jeszcze trzy minuty. Sto osiemdziesiąt sekund życia. Przeszła przez salonik z kubkiem kawy w jednej ręce i scenariuszem w drugiej. Słońce przeświecało przez rzadko tkane żółte zasłony udrapowane na oszklonych drzwiach i cały pokój oblewało światło koloru żonkili. Jej bose palce zagłębiały się w biały kosmaty dywanik.
„Naprawdę tak o mnie myślisz?” – powtórzyła. Dwie minuty. Włączyła umieszczony w kącie telewizor Sony. Stała na nim gałązka poinsecji w naczyniu z wodą. Zerwała ją wczoraj wieczorem, zanim wyszła z Danem. Na ścianie za telewizorem wisiał oryginalny, zrobiony w studiu szkic saloniku Jonesów, podpisany przez twórcę. Sherry wyszeptała ze skupieniem: „Po tylu wspólnych dniach i nocach? Po tym wszystkim, co mówiłeś?”
Na ekranie telewizora pojawiła się reklamówka salonu dodge'a w Santa Anita – mężczyzna w jasnoniebieskim ubraniu, uczesany na Buddy'ego Holly, mówił szybko: „Jeśli przyjdziecie z całą rodziną do salonu dodge'a w Santa Anita, każde dziecko bezpłatnie otrzyma balon, a żona dostanie kupon na darmową wizytę u fryzjera i w salonie piękności. Gwarantujemy to wszystko, nawet jeśli nie kupicie dodge'a”.
„Naprawdę tak o mnie myślisz?”
Jeszcze minuta. Trzydzieści sekund. Piętnaście. Dziesięć. Pięć. Sherry odwróciła się od telewizora, by postawić kubek na bambusowo-szklanym blacie stolika pośrodku pokoju. Zadźwięczał telefon, lecz nigdy nie udało się ustalić, kto dzwonił do niej o 7.49.55.
Hałas był tak ogłuszający, że pomyślała, iż wybuchła bomba. Potem – że musi to być trzęsienie ziemi. Lecz gdy odwróciła się ku oszklonym drzwiom, ujrzała, jak obie ogromne szyby rozpryskują się do środka, tak że cały salonik wypełniła zamieć lśniących, sypiących się odłamków. Potem metalowe płyty zostały oderwane, a aluminiowe listwy między stłuczonymi szybami rozleciały się, jakby były z tektury.
Nie krzyczała. Nie rozumiała nawet, co się dzieje, póki nie było już za późno. Uniosła ręce, by osłonić twarz przed lecącym szkłem, ale to było jeszcze nic.
Przez zniszczoną framugę wszedł niski, potężnie zbudowany mężczyzna w dziwacznie zawiązanej żółtej szacie. Włosy miał ostrzyżone na czarnego, błyszczącego jeża. Twarz zakrywała mu groteskowa biała maska, pozbawiona wyrazu i złowieszcza.
Sherry chciała się cofnąć, przykryć swą nagość, lecz ostry szklany trójkąt wbił się jej w bok stopy i chwila wahania okazała się fatalna.
Mężczyzna ścisnął jej lewy przegub tak mocno, że złamał kość promieniową i łokciową. Gwałtownie okręcił ją dookoła i chwycił od tyłu za gardło. Dusząc się i dławiąc, usiłowała walić weń nogami, lecz był nieprawdopodobnie silny.
Bez słowa, nawet nie chrząknąwszy, przyklęknął na jedno kolano i rzucił Sherry na swe udo. Poczuła przeszywający ból kręgosłupa, tak intensywny, że zemdlała. Lecz natychmiast odzyskała przytomność i utonęła w szkarłatnych falach cierpienia. Mężczyzna zadawał jej taki ból, że nie mogła uwierzyć w to, co się z nią dzieje.
Miała złamany kręgosłup. Czuła, jak trzasnął. Widziała ukształtowany w plaster miodu sufit swego domku i papierową lampę o kwiecistym wzorze. Nie była w stanie mówić, krzyczeć ani się poruszyć. To nie mogło być rzeczywistością. Takie rzeczy się nie zdarzają. Wcale jej tu nie ma. Musi być gdzie indziej. Śpi. Coś jej się śni.
Ciągle słyszała radio skądś z ulicy. Grało Sambę Pa Ti.
Siłacz bez słowa chwycił jej uda od wewnątrz. Z głową spoczywającą teraz na dywaniku, kurczowo zaciskała ręce na piersiach. Cały układ nerwowy był przemieszczony i już umierała. Mężczyzna wydał z siebie głębokie, stłumione hmph!, rozszerzając coraz bardziej jej uda, naciągając każde ścięgno i mięsień. Przez mgłę bólu i niedowierzania Sherry usłyszała, jak coś trzaska w pachwinie, choć już nie miała czucia poniżej pasa.
Mężczyzna pozwolił jej się stoczyć na dywanik. Podniósł się, trzymając ją za kostkę i prawe udo. Postawił czarny jedwabny pantofel dokładnie na włosach łonowych Sherry, by uchwycić równowagę i stanąć wygodnie, a następnie wykręcił jej kończynę, jakby usiłował wyrwać nóżkę kurczaka.
Na szczęście tego nie czuła. Staw kości udowej został wykręcony z panewki. Skóra zaś i ciało były tak mocno naciągnięte, że rozerwały się w przerażającym kłębowisku rozpryśniętych arterii. Mężczyzna ponownie wykręcił nogę Sherry i oderwał ją od ciała.
Cofnął się i spojrzał na nią z góry. Oddychała płytko w szoku, twarz zaczynała już sinieć. Oczy miała zamglone. Mężczyzna wytarł ręce, najpierw o swą szatę, potem o zasłony. Wydawało się, że nie wie, co robić dalej.
Sherry zdawała sobie sprawę, że umiera. Nie wiedziała dlaczego. Widziała mężczyznę patrzącego na nią z góry i myślała, jak by go o to zapytać. Naturalnie, to nieważne. Nic nie jest ważne, gdy się nie żyje.
W ostatniej chwili pomyślała, że jeszcze raz chciałaby zobaczyć swój dom w Indianie.
Mężczyzna w żółtej szacie patrzył, jak umiera, jego maska nie zdradzała żadnych uczuć. Potem wyszedł przez roztrzaskane drzwi i stanął w porannym słońcu, spokojny i zamyślony, jakby właśnie powrócił z długiej, nieoczekiwanej podróży.
Gdy Sherry umierała, Eva Crowley parkowała swego cadillaca seville elegante w kolorze dachówki na czerwonym pasie w pobliżu bliźniaczych wież Century Park East. Zgasiła silnik i siedziała jeszcze przez chwilę, przypatrując się swym bladoniebieskim oczom we wstecznym lusterku. Niech tam – myślała. Albo poskładam sobie życie do kupy, albo wszystko diabli wezmą.
Wyszła z samochodu i przekręciła kluczyk. Normalnie nigdy nie zawracała sobie tym głowy, lecz dzisiejszego ranka potrzebowała możliwie wielu ziemskich rytuałów – nie tylko po to, by nie drżeć ze strachu, lecz by odwlec chwilę, kiedy będzie musiała stanąć przed Gerardem i powiedzieć mu: „Wybieraj”.
Gerard nie wrócił do domu przez trzy kolejne noce i Eva Crowley miała dość. Nad ranem, gdy leżała, tuląc zmiętą poduszkę męża, przysięgła sobie, że nie będzie już znosić bólu i upokorzenia oszukiwanej żony. Dość miała nocy w towarzystwie prezenterów telewizyjnych, butelki whisky i śpiących bliźniaczek. Dość fałszywego współczucia, gdy Gerard dzwonił z biura, by powiedzieć, że jest zawalony robotą i znowu będzie musiał przesiedzieć całą noc.
Dziś Gerard Crowley, człowiek, który tylko sobie zawdzięcza stanowisko prezesa Przedsiębiorstwa Importu Wyrobów Tytoniowych, będzie musiał się zdecydować.
Krocząc przez plac ku wejściu do Century Park East, Eva słyszała echo własnych kroków na betonowym chodniku; w szklanych drzwiach ujrzała swą odległą, surową postać, przybliżającą się z nieuchronnością losu.
Była drobną, szczupłą kobietą o popielatych włosach, ściągniętych z tyłu w kucyk. Twarz miała bladą, o klasycznym owalu, jak łuskany migdał. Na przerażający i uroczysty występ, którego wymagał od niej ten dzień, włożyła ciemnoszary kostium z wąską spódnicą i szpilki. Wyglądała, jakby szła na posiedzenie zarządu albo na pogrzeb.
Brakło jej tchu, gdy w opustoszałym holu czekała na windę, mającą zawieźć ją na dwudzieste szóste piętro. Zaczęła obgryzać perłoworóżowe paznokcie, lecz nagle się powstrzymała. Nie obgryzała paznokci od czasu, gdy była otyłą studentką w Nowym Jorku, brzydką, potwornie nieśmiałą i zaślepioną beznadziejnym uczuciem do aroganckiego chama o nazwisku Hank Pretty, który był jakąś szychą w biznesie. W tamtych dniach osiągała coraz gorsze wyniki w nauce, prześladowały ją bóle głowy i wizja spędzenia reszty życia z człowiekiem, którego ciało cuchnęło potem, a umysł miał tyle uroku i ładu co poranek po hucznej zabawie karnawałowej.
Eva i Hank bili się. Hank uderzył ją. Wypluła czerwoną krew do różowej umywalki i pomyślała, że świat się kończy.
Nie próbowała jednak samobójstwa. Eva nigdy nie była typem samobójczyni. W tamtych czasach, gdy przeżywała nerwowy okres, tyła, jedząc zbyt dużo chrupek ziemniaczanych i sałatek, no i paliła. Lecz miała bolesną siłę, by skonkretyzować swe lęki i stawić im czoło.
Czasami pragnęła w ogóle nie mieć siły i bez walki poświęcić siebie dla niewierności Gerarda. Ale nie mogła i w gruncie rzeczy nie chciała. Zbyt była podobna do ojca, Ornery'ego.
Dzwonek windy cicho zadźwięczał na dwudziestym szóstym piętrze. Drzwi otworzyły się z łoskotem i Eva wyszła. Na ścianie na wprost szybu windy widniała błyszcząca aluminiowa tablica wskazująca drogę: CROWLEY, PRZEDSIĘBIORSTWO IMPORTU WYROBÓW TYTONIOWYCH. LOS ANGELES-CHICAGO-MIAMI. Przystanęła i przyglądała jej się przez chwilę, gdyż pamiętała dzień, kiedy ją przymocowano. Potem równym krokiem przeszła korytarzem ku drzwiom z ciemnego szkła.
Było parę sekund przed ósmą. Gerard zawsze zaczynał pracę wcześnie. Na początku ich małżeństwa, przed dziewiętnastu laty, rzadko kiedy widywała go rankami. Wyskakiwał z łóżka i biegał wokół Lexington Road dobrze przed szóstą, ona zaś budziła się dopiero o siódmej, gdy trzaskały drzwi jego riviery i silnik ożywał z warkotem. Kuchnia wyglądała jak mesa w czasie sztormu – nie dojedzone kromki chrupkiego chleba, rozlane mleko, listy rozerwane i pozostawione na stole – lecz Eva nie mogła udowodnić mężowi, że to on tak narozrabiał, bo nigdy go już nie było.
Jednakże w następnych latach budziła się wcześniej. Czasem rano Gerard otwierał oczy, a ona leżała, obserwując go. Mylnie brał jej wbite w niego spojrzenie za uczucie, nawet za uwielbienie. W istocie myślała, jak puste, pozbawione treści jest ich małżeństwo, i zastanawiała się, kim naprawdę jest Gerard.
Kochała go. Zawsze to wiedziała. Chciała pozostać jego żoną. Nigdy jednak nie mogła zdecydować, czy on też ją kocha, czy też używa jej jako gospodyni, matki i od czasu do czasu partnerki do łóżka. Zawsze nazywał ją „Evie” i przez trzy z dziewiętnastu lat protestowała przeciw temu. Potem dała sobie spokój.
Otworzyła drzwi biura. Znajdowały się tam ozdobne rośliny, białe winylowe krzesła i biurko z drewna tekowego. Wokół nie było żywej duszy. Eva odczekała chwilę i minąwszy sekretariat, podeszła do drzwi, na których widniał napis: GERARD F. CROWLEY, PREZES. Czuła dziwne odrętwienie, a jej wahanie przed drzwiami zdawało się trwać całe minuty.
Oto jestem tu – pomyślała. Widziałam, jak płakał ze zmęczenia. Widziałam, jak się śmiał. Widziałam go, gdy był chory i gdy był szczęśliwy. Widziałam każdy szczegół jego nagiego ciała. Wzór pieprzyków na udzie. Skręt włosów łonowych. Urodziłam mu bliźniaczki. A teraz stoję przed drzwiami jego biura, niemal zbyt przerażona, by zapukać.
Zastukała.
Cisza. Potem jego głos zapytał:
– Kto tam?
Zduszonym, wysokim falsetem powiedziała:
– To ja.
– Evie?
Otworzyła drzwi. Biuro wychodziło na wschód i oblane było mlecznym światłem poranka. Gerard, ciemny i nie ogolony, w czarnej koszuli z zawiniętymi rękawami, siedział za szerokim białym biurkiem. W rogu, z oczami rozszerzonymi oczekiwaniem, siedziała jego sekretarka Francesca, o kasztanowych włosach, wysoka, ubrana w bardzo obcisłe białe dżinsy i oliwkową jedwabną bluzkę.
Na blacie stało srebrne pudełko do cygar – prezent od Evy na dziesiątą rocznicę ślubu. Na wieczku wyryty był napis: „Z dozgonną miłością, twoja Evie”. Tyle osobowości jej odebrał.
– Wcześnie wstałaś – powiedział Gerard.
Był bardzo szczupłym mężczyzną o gęstych, czarnych, kręconych włosach, które właśnie zaczynały siwieć. Twarz miał długą i kanciastą, z cienkim, spiczastym nosem i mocno zarysowanymi wargami. Oczy były głęboko osadzone i ciemne, a jednak zawsze odnosiła wrażenie, że dziwnie brakuje im wyrazu. Gdy dłużej się na niego patrzyło, trzeba było odwrócić wzrok w poszukiwaniu czegoś bardziej sympatycznego.
Francesca uniosła się. Eva ujrzała, jak pod cienką jedwabną bluzką poruszyły się jej piersi. Nosi trójkę – pomyślała – lecz dzisiaj stanowczo jest bez stanika. Na rękach dziewczyna miała tanie srebrne pierścionki i Eva nieomal zobaczyła, jak te palce ściskają sztywny penis Gerarda. Tak każdy zwycięzca dzierży trofeum.
– Hm, miło cię widzieć, Evie – rzekł Gerard. Wstał i obszedł biurko, by się z nią przywitać. Był od niej dużo wyższy, miał prawie metr dziewięćdziesiąt, lecz dzisiaj wydawał się jakiś niższy, pomniejszony.
Francesca, zakłopotana, powiedziała:
– Zrobię wreszcie tę kawę.
– Jasne – rzekł Gerard ze sztuczną swobodą. – Napijesz się kawy, Evie?
Eva potrząsnęła głową.
– Raczej nie, dziękuję.
Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie. Gerard pocierał dłonią usta, jakby chciał się upewnić, że nie ma tam śladów obcych pocałunków.
– Spodziewałem się, że nie będziesz chciała – powiedział.
Francesca nadal stała przy drzwiach, a Gerard spojrzał na nią, przymrużywszy na chwilę oczy jak kot, co znaczyło: Idź zrobić kawę, a ja się tym zajmę. Francesca przystanęła, a potem wyszła, nie domykając drzwi.
– Usiądź, proszę – powiedział Gerard, wskazując Evie biały obrotowy fotel.
– Nie, dziękuję – odrzekła. – Chcę się tylko dowiedzieć, gdzie spędziłeś trzy ostatnie noce.
Na powrót obszedł biurko. Spojrzał na nią, jego głowa ciemniała na tle jasnozłotego obrazu przedstawiającego schnące liście tytoniu.
– Gdzie? – zapytał. – Świetnie wiesz gdzie.
– Pracowałeś trzy dni i trzy noce, nie zmrużywszy oka?
– Prawie. Papierkowej roboty mam potąd. – Podniósł rękę na wysokość oczu.
– Zamówienie tureckie?
Zmrużył oczy.
– Przeważnie.
– A więc David Orlando kłamie?
– David Orlando? David jest w Teksasie.
Eva spuściła wzrok.
– Wiem – rzekła cicho. – Dzwoniłam do niego wczoraj. Powiedział mi, że sam zajmował się zamówieniem tureckim i załatwił wszystko przed dwoma dniami. Powiedział mi też, że w tym tygodniu nie miałeś prawie nic do roboty i że będziesz miał luz aż do przyszłego miesiąca.
Gerard wpatrywał się w nią bez słowa niemal przez pół minuty. Następnie otworzył srebrne pudełko z cygarami, zawahał się i wybrał w końcu małą hawanę. Sięgnął po nożyk, odciął koniec cygara i z przesadną precyzją umieścił je między wargami. Jego milczenie, jego drobiazgowe ruchy zdecydowanie działały Evie na nerwy. Z oczu Gerarda można było wyczytać jeszcze mniej niż zwykle.
Gdyby tylko go tak bardzo nie pragnęła i nie musiała wiedzieć, że nadal ją kocha. Gdyby tylko była dość słaba, by zostać w domu i zadowolić się tym, co ma.
Na zewnątrz, na Alei Gwiazd, zawodziła i zanosiła się syrena straży ogniowej. Gerard odczekał, aż umilkną echa, i powiedział:
– Taka byłaś podejrzliwa, co? Taka podejrzliwa, że musiałaś zadzwonić do Davida?
– A co ty byś zrobił, Gerardzie, gdybym ja przez trzy noce nie wracała do domu?
Otworzył pudełko zapałek.
– Zapominasz, że ty nie masz żadnego powodu, żeby nie wracać do domu. Ja mam.
Usiłowała się uśmiechnąć, ale wargi odmówiły jej posłuszeństwa.
– To dość oczywiste – powiedziała. – Ale powodem nie jest praca, prawda? To ona.
– Ona?
Eva kiwnęła głową w kierunku na pół uchylonych drzwi biura.
– To ona, prawda? Francesca?
Gerard zaśmiał się gwałtownym, niepewnym śmiechem, który zabrzmiał prawie jak kaszlnięcie.
– Evie, chyba nie jesteś dla mnie sprawiedliwa.
– Nie jestem sprawiedliwa? – przerwała Eva pełnym napięcia szeptem. – Co, do diabła, nazywasz sprawiedliwością?
– Chodzi mi o zrozumienie – zaoponował Gerard. – Chodzi mi o to, że nie starasz się zrozumieć, co tu się dzieje.
– Co tu jest do rozumienia? Śpisz ze swoją sekretarką!
– Evie – rzekł Gerard, podnosząc rękę jakby w obronie przed trzepoczącym ptakiem. – Evie, każda sytuacja ma dwie strony. Chyba tego nie rozumiesz.
Eva odwróciła się.
– Zawsze to samo – powiedziała. – Znowu ja mam być winna temu, co ty zrobiłeś. No więc tym razem, Gerardzie, nic z tego, ponieważ naprawdę rozumiem. Rozumiem, że zostawiasz mnie w domu, abym prowadziła ci gospodarstwo i opiekowała się twoimi córkami, gdy ty tymczasem sypiasz z dwudziestopięcioletnią sekretarką.
Gerard odetchnął głośno.
– Czy rozumiesz, że nadal cię kocham? – zapytał. – Czy rozumiesz, że to, co czuję do Franceski, w najmniejszym stopniu nie wpływa na mój stosunek do ciebie?
Odwróciła się ku niemu. Zmarszczyła brwi.
– Mówisz poważnie? – spytała.
– W życiu nie byłem poważniejszy.
– Boże drogi – powiedziała. – Czasami ci nie wierzę. Traktujesz miłość i uznanie jak gatunki tytoniu.
Potarł zapałkę. Zapłonęła i w powietrzu rozniósł się zapach spalonego fosforu. Zapalając cygaro, nie odrywał od niej wzroku. Później machnął zapałką, by ją ugasić, i wypuścił kłąb dymu. Eva nie znosiła zapachu cygar.
– Kocham cię, Evie. Tylko tyle mogę powiedzieć. Szkoda, że mi nie wierzysz. Ale to prawda.
– Francescę też kochasz?
Skinął głową.
– Tak. Zupełnie inaczej.
– Jak to inaczej? Bardziej seksualnie? Jest lepsza w łóżku ode mnie? Jest młodsza, o to chodzi? I piersi ma bardziej… piersi ma jędrniejsze? I robi takie rzeczy, których ja bym nie zrobiła?
Gerard dalej palił cygaro.
– Jest inna, i tyle. Jest inną osobą.
– Rozumiem. Inna. Guzik mi to mówi.
Gerard wyciągnął do niej rękę. Nie ujęła jej. Chciała, ale nie mogła. Gniew już się niemal wypalił i stopniowo zaczęło ją wypełniać odrętwienie, jak gdyby zanurzała się w wannie z nieprzyjemnie letnią wodą. Czuła łzy na rzęsach i wiedziała, że gdyby Gerard ofiarował jej teraz trochę uczucia, trochę ciepła, byłaby stracona.
– Evie – powiedział Gerard miękko. – Taki człowiek jak ja nigdy nie będzie stał spokojnie w jednym miejscu. Taką mam naturę. Wiedziałaś o tym od początku. Między innymi dlatego za mnie wyszłaś. Wiedziałaś, że będę chciał dużo bywać, zarabiać pieniądze, poszerzać swoje horyzonty.
– Nie sądziłam, że twoje horyzonty obejmują inne kobiety – powiedziała Eva ostro.
– To było nieuniknione. To nie tragedia. To nas nie może rozdzielić. Potrzebowałem innego rodzaju związku z inną kobietą i znalazłem go z Francescą. I to wszystko. Nie ma powodu, byśmy mieli z tego robić wielkie halo. Tak bywa.
Eva otworzyła notatnik i wyjęła z niego zmiętą papierową chusteczkę. Przytknęła ją do oczu i powiedziała:
– Nie myśl sobie, że płaczę. Jestem wściekła, i tyle.
– Nie musisz się wściekać.
– Nie muszę się wściekać? Zorientowałam się, że mąż mnie zdradza, i co, mam mu pogratulować?
– Możesz to przecież zaakceptować. Nie robić z tego hecy.
Eva popatrzyła na niego i powoli skinęła głową.
– Mogę to zaakceptować, Gerardzie, ale nie mogę przebaczyć.
– Co to ma znaczyć? Chcesz rozwodu?
– Nie wiem. Tak. To znaczy nie, nie chcę.
Podszedł bliżej i ujął ją za ramiona. Wykrzywił twarz w niemal smutnym uśmiechu, który miał dodać jej otuchy, a ona ledwo mogła uwierzyć, że to ten sam Gerard, którego poślubiła, ten sam szczery, ambitny, dworny młodzieniec, który ustąpił jej miejsca w autobusie w dżdżysty dzień w Nowym Jorku, a następnie osłaniał przed deszczem swoim parasolem aż do drzwi mieszkania. Ten sam młodzieniec, który zabierał ją do meksykańskich restauracji i przy enchiladach, w migotliwym blasku świecy powiedział, że będzie sławny i bogaty i że chce, aby za niego wyszła, zamieszkała w Los Angeles i dzieliła z nim sławę, bogactwo, a także miłość.
I to on – bogaty, znany w swej branży, ale teraz daleki, obcy, niepojęty mężczyzna, który w czasie trwania ich małżeństwa zaprzedał się jakiemuś innemu wyobrażeniu o prawdziwym życiu. Wygląda tak samo, a ona nadal tak samo go uwielbia, lecz jego uwaga jest już skupiona na czymś innym.
Zobaczyła swe odbicie w zabarwionym na bursztynowo lustrze po drugiej stronie biura. Patrzyła na nią twarz blada i dziwna, ale znacznie spokojniejsza, niż sobie wyobrażała. Właściwie sama była zdumiona swym opanowaniem. Plecy Gerarda, ciemne i smukłe, wyglądały jak plecy kogoś zupełnie obcego.
– No tak – rzekł Gerard. – Jeśli nie chcesz się ze mną rozwieść, to co?
Eva przygryzła wargi.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie…
Francesca podeszła do drzwi. Nie niosła kawy. Gerard objął Evę mocno i czule, lecz powiedział, jak mógł najciszej:
– Nie. Nie zostawię Franceski.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Tengu
Copyright © by Graham Masterton, 1983
Copyright © for the Polish translation and edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Izabella Marcinowska
Ilustracja na okładce
© Ruta Production / Shutterstock
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Tengu, wyd. III poprawione, Poznań 2015)
ISBN 978-83-7818-346-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer