Tengu - Graham Masterton - ebook + książka

Tengu ebook

Graham Masterton,

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o demonicznej zemście nuklearnej – Japończycy ciągle pamiętają o atomowej zagładzie sprzed ponad półwiecza. W potwornie zniekształconym ciele Kappy kryje się straszliwa śmiercionośna moc, która sprawia, że na Kalifornię spadają najokrutniejsze japońskie demony. Będzie to pierwszy krok w kierunku całkowitego zniszczenia Ameryki. Tylko jeden człowiek zna plany Kappy. Czy zdoła go powstrzymać…

Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.

Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Dziedzictwo, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 461

Oceny
4,2 (9 ocen)
3
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ŚCI­ŚLE TAJNE

L.Dz. 232/Ref: 18a

OD: DOWÓDCY MARY­NARKI WOJEN­NEJ

DO: SENA­TORA D.R. NUSS­BAUMA

DOTY­CZY: USS Value

17 X 1958

Akta Mary­narki Wojen­nej wyka­zują nie­zbi­cie, że pro­wa­dzący nasłuch radiowy USS Value w dn. 2 lipca 1945 znaj­do­wał się w Pearl Har­bor celem prze­pro­wa­dze­nia ruty­no­wego prze­glądu tech­nicz­nego. Nie ma uza­sad­nie­nia Pań­skie twier­dze­nie, że okręt stał w tym cza­sie na kotwicy w pobliżu wybrzeży Japo­nii. Bez­pod­stawna jest też suge­stia, że USS Value ma zwią­zek z, jak to Pan okre­ślił, „sytu­acją w Appo­mat­tox”. W aktach Mary­narki Wojen­nej nie znaj­dują się żadne doku­menty doty­czące tej nazwy czy cha­rak­te­ry­styki.

FRAG­MENT PRO­TO­KOŁU DOCHO­DZE­NIO­WEGO

KOMI­SJI KON­GRESU, DOTY­CZĄ­CEGO PRACY WYWIADU

marzec 1961

SEN. NEIL­SEN (N.J.): Czy w któ­rym­kol­wiek momen­cie poprze­dza­ją­cym tę ope­ra­cję zda­wał pan sobie sprawę, że będzie musiał poświę­cić życie nie­mal całej grupy ope­ra­cyj­nej, aby uzy­skać rezul­taty pozba­wione więk­szego zna­cze­nia infor­ma­cyj­nego?

PPŁK KAST­NER: Tak jest. Zda­wa­łem sobie sprawę z ryzyka. Chciał­bym dodać, że pozo­stali człon­ko­wie grupy ope­ra­cyj­nej rów­nież. Byli­śmy prze­szko­leni.

SEN. NEIL­SEN: A czy teraz uważa pan, że to, co osią­gnę­li­ście, warte było takich strat w ludziach i ryzyka poli­tycz­nego, o jakim mówił sena­tor Gold­farb?

PPŁK KAST­NER: Ist­niała szansa powo­dze­nia. Przy­znaję, że osta­teczny rezul­tat nie był naj­lep­szy.

SEN. NEIL­SEN: Nie był naj­lep­szy?

PPŁK KAST­NER: Takie ope­ra­cje mają szansę powo­dze­nia. Na przy­kład „Appo­mat­tox”.

SEN. NEIL­SEN: „Appo­mat­tox”? Co to był „Appo­mat­tox”?

PPŁK KAST­NER: Wła­śnie otrzy­ma­łem instruk­cje, by nie odpo­wia­dać na to pyta­nie. Prze­kro­czył­bym swoje kom­pe­ten­cje.

SEN. NEIL­SEN: Mamy chyba prawo do jakichś wyja­śnień, puł­kow­niku?

PPŁK KAST­NER: Nie­stety, sir. Poin­stru­owano mnie, że każda infor­ma­cja na ten temat sta­no­wi­łaby zagro­że­nie dla bez­pie­czeń­stwa pań­stwa.

SEN. NEIL­SEN: W porządku, puł­kow­niku. Ale zamie­rzam dalej badać tę sprawę.

PPŁK KAST­NER: To pań­skie prawo, sena­to­rze.

MEL­DU­NEK OTRZY­MANY Z APPO­MAT­TOX

11 lipca 1945

Zlo­ka­li­zo­wa­li­śmy to, sir. Bez dwóch zdań. Zro­bi­li­śmy szes­na­ście namia­rów radio­wych i mamy to jak na dłoni".

„W takim przy­padku (nie­sły­szalne) natych­miast. Powta­rzam, natych­miast. Zabie­rzemy was pięt­na­stego o 21.25 z plaży (nie­sły­szalne)”.

KSIĘGA PIERWSZA

SPALONE GOŁĘBIE

ROZDZIAŁ 1

Gdy budzik Sherry Can­tor zadzwo­nił 9 sierp­nia o 7.27 rano, pozo­stały jej jesz­cze dwa­dzie­ścia trzy minuty życia.

Był to naj­bar­dziej przy­tła­cza­jący fakt tego ranka. Jedyny, któ­rego nie znała.

Wie­działa, że już za trzy dni wypa­dają jej uro­dziny. Wie­działa, że za dwa tygo­dnie ma poje­chać do San Diego, by spę­dzić tydzień z bra­tem Man­nym i jego żoną Ruth. A także iż za trzy­na­ście godzin i trzy­dzie­ści trzy minuty spo­tka się ze swym nowym przy­stoj­nym praw­ni­kiem na obie­dzie w „Palm Restau­rant” na bul­wa­rze Santa Monica.

Wie­działa, że na rachunku oszczęd­no­ścio­wym w Secu­rity Paci­fic ma 127 053 dolary i 62 centy oraz że „Variety” z ostat­niej środy nazwało ją „naj­bar­dziej obie­cu­jącą gwiazdką wideo roku 1983”.

Lecz wie­dza o tym wszyst­kim nie wystar­czała. Nie mogła jej uchro­nić przed czymś, co miało się wyda­rzyć za dwa­dzie­ścia trzy minuty.

Gdy się obu­dziła, leżała na pościeli ze szma­rag­do­wego atłasu w małej bia­łej sypialni, urzą­dzo­nej w stylu kali­for­nij­skiego rokoko, pod opra­wio­nymi czarno-bia­łymi ryci­nami przed­sta­wia­ją­cymi drzewa jukowe w Santa Bar­bara. Myślała o śnie, z któ­rego się wła­śnie ock­nęła. Stał jej żywo przed oczami, nie­mal bar­dziej realny niż rze­czy­wi­stość, jak tylko potra­fią być sny tuż nad ranem. Śniła, że ska­cze przez ska­kankę na podwó­rzu przed sta­rym bia­łym domem w Blo­oming­ton w India­nie; z drzew spa­dają liście jak płatki rdzy, a matka pod­cho­dzi do drzwi i macha do niej, przy­zy­wa­jąc na mleko z her­bat­ni­kami.

Sherry myślała o swym śnie, a potem z czu­ło­ścią pozwo­liła mu się roz­pły­nąć. Blo­oming­ton w India­nie było pięć lat temu, dawno jak całe życie. Wycią­gnęła się na pozwi­ja­nej pościeli.

Była wysoką, ude­rza­jąco ładną dziew­czyną o buj­nych kasz­ta­no­wych wło­sach i bez­sprzecz­nie euro­pej­skiej twa­rzy. Oczy miała duże, nie­mal bursz­ty­nowe. Była sze­roka w ramio­nach, miała duże piersi i wąskie bio­dra. Spała nago, jedy­nie w maj­tecz­kach z błę­kit­nego atłasu, a lśniąca pościel uwy­dat­niała jej deli­katną opa­le­ni­znę.

Na kre­den­sie w Blo­oming­ton stała wybla­kła foto­gra­fia matki Sherry, zro­biona w 1945 roku w obo­zie przej­ścio­wym w Miin­chen Glad­bach w Niem­czech. Gdyby nie suk­nia z bufia­stymi ręka­wami i chustka na gło­wie, mogłaby przed­sta­wiać Sherry.

O 7.31, gdy zostało jej tylko dzie­więt­na­ście minut, Sherry usia­dła na łóżku i prze­cze­sała pal­cami potar­gane włosy. Pierw­sze roz­bie­gane pro­mie­nie słońca prze­szyły pió­ro­pu­sze palm w jej ogro­dzie i zagrały cie­niami na wybla­kłej per­ka­lo­wej sto­rze.

Gdzieś z ulicy dobie­gał poranny komu­ni­kat radiowy o sytu­acji na szo­sach. Wszę­dzie była fatalna.

Sherry wygra­mo­liła się z łóżka, sta­nęła, prze­cią­gnęła się i stłu­miła ziew­nię­cie. Potem wyszła z sypialni i prze­szła do małej kuchenki. Otwo­rzyła szafkę ze sztucz­nego dębu ore­goń­skiego i wyjęła puszkę kawy. Kiedy się­gała po maszynkę, trój­kątny pro­mień słońca oświe­tlił jej włosy, ramię i prawą pierś. Sutek był blady i miękki.

Gdy nasta­wiła kawę, nalała sobie soku poma­rań­czo­wego i sączyła go, sto­jąc w kuchni. Poprzed­niego wie­czoru wypiła butelkę tequ­ili z Danem May­hew, kędzie­rza­wym akto­rem, który grał nie­szczę­śli­wie oże­nio­nego kuzyna w Rodzince Jone­sów, a na kacu zawsze była głodna.

Ponow­nie otwo­rzyła lodówkę. Były tam dwie bułeczki. Zasta­na­wiała się, czy ma prawo upiec sobie jedną.

O 7.37 zde­cy­do­wała, że nie zje bułeczki. Nie warto prze­zwy­cię­żać kaca dla Dana May­hew, a już z całą pew­no­ścią nie warto dla niego tyć. W zeszłym tygo­dniu w kan­ty­nie w wytwórni widziała go z chłop­cem, któ­rego bla­do­cy­try­nowe baletki i nad­mier­nie obci­słe ubra­nie nasu­nęły jej wąt­pli­wo­ści co do męsko­ści Dana.

Była 7.39. Zostało jej jede­na­ście minut życia. Gdy kawa zaczęła per­ko­tać, Sherry wyszła z kuchni i prze­szła do małej łazienki. Na sznu­rze roz­wie­szo­nym nad wanną wisiały pod­ko­szulki i maj­teczki. Przej­rzała się w lustrze, wydęła wargi i roz­chy­liła powieki, by prze­ko­nać się, czy nie ma prze­krwio­nych oczu. Lio­nel – Lio­nel Schultz, reży­ser Rodzinki Jone­sów – zawsze wpa­dał w szał, gdy ktoś zja­wiał się na pla­nie z zaczer­wie­nio­nymi oczyma.

– Jak myślisz, co my tu krę­cimy? – wrzesz­czał nie­odmien­nie. – Jakie­goś zasra­nego Dra­kulę?

Lio­nel Schultz nie był miłym czło­wie­kiem. Nie był też dżen­tel­me­nem. Lecz miał prze­dziwny talent do ckli­wych fil­mi­ków, a nadto umiał spra­wić, że nie­do­świad­czeni akto­rzy grali cał­kiem prze­ko­nu­jąco. To on wła­śnie uzmy­sło­wił Sherry, jak zagrać głu­pią, pier­sia­stą Lind­say Jones, by spra­wiała wra­że­nie postaci sym­pa­tycz­nej i intry­gu­ją­cej. I ani razu jej nie dotknął.

Sherry dopiła sok poma­rań­czowy i odsta­wiła szklankę na umy­walkę obok kawałka zio­ło­wego mydła. Zdjęła maj­teczki i usia­dła na sede­sie. Sły­szała świer­got pta­ków w ogro­dzie i odle­gły szum auto­strady. Zamknęła oczy i zaczęła się zasta­na­wiać, co by tu dzi­siaj wło­żyć.

Była 7.42. Spu­ściła wodę, umyła twarz i nago poszła do kuchni. Kawa bul­go­tała i pry­skała. Sherry pod­nio­sła roz­ło­żony sce­na­riusz, który leżał obok sło­ika z her­bat­ni­kami, i prze­rzu­ciła dwie czy trzy strony.

LIND­SAY (łka­jąc): Naprawdę tak o mnie myślisz? Po tylu wspól­nych dniach i nocach? Po tym wszyst­kim, co mówi­łeś?

MARK: Kocha­nie, nic nie rozu­miesz. Musia­łem powie­dzieć Carli, że mię­dzy nami wszystko skoń­czone. Nie mia­łem wyj­ścia.

Riboyne Shel O'lem – zadu­mała się Sherry. Gdyby ktoś poka­zał mi ten sce­na­riusz, zanim pod­pi­sa­łam kon­trakt na Rodzinkę Jone­sów, pomy­śla­ła­bym sobie, że dla cze­goś takiego nie warto faty­go­wać się do stu­dia. Dalej była­bym kel­nerką u But­ter­fielda, lata­ła­bym tam i z powro­tem, nosząc białe wino i sałatki z twa­roż­kiem dla nadę­tych bry­tyj­skich wygnań­ców podat­ko­wych w ciem­nych oku­la­rach, i była­bym zado­wo­lona z pracy. Kto by pomy­ślał, że jakaś prze­sło­dzona saga o jesz­cze bar­dziej prze­sło­dzo­nej rodzi­nie pocią­gnie dłu­żej niż przez odci­nek pilo­towy i jesz­cze dwa następne, nie mówiąc już o dwu czę­ściach?

I komuż przy­szłoby na myśl, że do jed­nej z naj­waż­niej­szych ról w całym serialu spo­śród setek nie­do­szłych gwiaz­de­czek zosta­nie wybrana młoda Żydówka z Blo­oming­ton w India­nie?

Bez wąt­pie­nia Rodzinka Jone­sów kosz­to­wała Sherry miłość Macka Holta, chłopca, z któ­rym zamiesz­kała. Mack był szczu­pły i humo­rza­sty, miał kędzie­rzawe włosy, zła­many nos, umiał pły­wać, jeź­dzić konno, fech­to­wać się i tań­czyć jak Fred Asta­ire. Spo­tkali się pew­nego wie­czoru na placu przed Secu­rity Paci­fic Bank w Cen­tury City, gdzie wła­śnie otwo­rzyła rachu­nek oszczęd­no­ściowy na sumę 10 dola­rów, przy­sła­nych jej przez matkę. Mack prze­mie­rzał plac truch­tem, który miał zaraz prze­ro­dzić się w bieg. Sherry cho­wała wła­śnie ksią­żeczkę oszczęd­no­ściową i upu­ściła torebkę, a on pod­niósł ją jed­nym zręcz­nym ruchem. Po takim spo­tka­niu powi­nien był wie­dzieć, że Sherry zosta­nie gwiazdą ckli­wego serialu.

Przez sie­dem mie­sięcy Sherry i Mack miesz­kali na dru­gim pię­trze brą­zo­wej roz­pa­da­ją­cej się hacjendy przy uliczce odcho­dzą­cej od Fran­klin Ave­nue w Hol­ly­wood. Dzie­lili trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie, w któ­rym znaj­do­wała się ciężka kanapa, dwa nad­ła­mane wikli­nowe krze­sła, trzy odła­żące pla­katy zna­nego zespołu muzycz­nego i cier­piący na poważne zabu­rze­nia pie­cyk. Roz­ma­wiali, pusz­czali płyty, kochali się, palili mek­sy­kań­ską trawkę, kłó­cili się, wycho­dzili do pracy, myli zęby, aż doszli do momentu, gdy wpadł Lio­nel, by powie­dzieć, że Sherry jest rewe­la­cyjna i musi natych­miast przy­być do stu­dia, a Mack, który miał dużo więk­szy talent, lecz na­dal zara­biał na życie usta­wia­niem samo­cho­dów na par­kingu, nie chciał jej poca­ło­wać ani życzyć powo­dze­nia.

Potem były już tylko dąsy, kłót­nie i na koniec spa­ko­wane walizki. Przez jakiś czas Sherry miesz­kała z brzydką, lecz sym­pa­tyczną dziew­czyną, którą znała jesz­cze z cza­sów pracy u But­ter­fielda, a potem wzięła pożyczkę na hipo­tekę tego małego, odlud­nego domku na szczy­cie stromo bie­gną­cej w górę śle­pej uliczki Orchid Place. Cie­szył ją luk­sus miesz­ka­nia w samot­no­ści, z wła­snym małym ogród­kiem, bramą z kutego żelaza, wła­snym salo­ni­kiem, wła­snym abso­lut­nym spo­ko­jem. Zaczęła się zasta­na­wiać, kim jest, czego chce od życia, a wszy­scy zna­jomi mówili jej, że odkąd zosta­wiła Macka, zro­biła się znacz­nie spo­koj­niej­sza i sym­pa­tycz­niej­sza.

By ulżyć jed­nej z bar­dziej palą­cych dole­gli­wo­ści samot­nego życia, za zali­cze­niem pocz­to­wym kupiła różowy wibra­tor. Prze­waż­nie spo­czy­wał w noc­nej szafce obok bal­samu do twa­rzy i olejku do opa­la­nia, lecz zda­rzały się noce, gdy umysł jej wypeł­niały bez reszty miło­sne fan­ta­zje, a upał Los Ange­les nie­mal ją dusił, wtedy uży­wała wibra­tora, żeby nie zwa­rio­wać.

Nikt nie wie­dział, jak ciężko jest być naj­bar­dziej obie­cu­jącą gwiazdką wideo roku 1983.

Gdy zostały jej cztery minuty, nalała sobie fili­żankę kawy. Sącząc ją, powta­rzała pół­szep­tem frag­menty roli: „Naprawdę tak o mnie myślisz? Po tylu wspól­nych dniach i nocach? Po tym wszyst­kim, co mówi­łeś?”

Jesz­cze trzy minuty. Sto osiem­dzie­siąt sekund życia. Prze­szła przez salo­nik z kub­kiem kawy w jed­nej ręce i sce­na­riu­szem w dru­giej. Słońce prze­świe­cało przez rzadko tkane żółte zasłony udra­po­wane na oszklo­nych drzwiach i cały pokój oble­wało świa­tło koloru żon­kili. Jej bose palce zagłę­biały się w biały kosmaty dywa­nik.

„Naprawdę tak o mnie myślisz?” – powtó­rzyła. Dwie minuty. Włą­czyła umiesz­czony w kącie tele­wi­zor Sony. Stała na nim gałązka poin­se­cji w naczy­niu z wodą. Zerwała ją wczo­raj wie­czo­rem, zanim wyszła z Danem. Na ścia­nie za tele­wi­zorem wisiał ory­gi­nalny, zro­biony w stu­diu szkic salo­niku Jone­sów, pod­pi­sany przez twórcę. Sherry wyszep­tała ze sku­pie­niem: „Po tylu wspól­nych dniach i nocach? Po tym wszyst­kim, co mówi­łeś?”

Na ekra­nie tele­wi­zora poja­wiła się rekla­mówka salonu dodge'a w Santa Anita – męż­czy­zna w jasno­nie­bie­skim ubra­niu, ucze­sany na Buddy'ego Holly, mówił szybko: „Jeśli przyj­dzie­cie z całą rodziną do salonu dodge'a w Santa Anita, każde dziecko bez­płat­nie otrzyma balon, a żona dosta­nie kupon na dar­mową wizytę u fry­zjera i w salo­nie pięk­no­ści. Gwa­ran­tu­jemy to wszystko, nawet jeśli nie kupi­cie dodge'a”.

„Naprawdę tak o mnie myślisz?”

Jesz­cze minuta. Trzy­dzie­ści sekund. Pięt­na­ście. Dzie­sięć. Pięć. Sherry odwró­ciła się od tele­wi­zora, by posta­wić kubek na bam­bu­sowo-szkla­nym bla­cie sto­lika pośrodku pokoju. Zadźwię­czał tele­fon, lecz ni­gdy nie udało się usta­lić, kto dzwo­nił do niej o 7.49.55.

Hałas był tak ogłu­sza­jący, że pomy­ślała, iż wybu­chła bomba. Potem – że musi to być trzę­sie­nie ziemi. Lecz gdy odwró­ciła się ku oszklo­nym drzwiom, ujrzała, jak obie ogromne szyby roz­pry­skują się do środka, tak że cały salo­nik wypeł­niła zamieć lśnią­cych, sypią­cych się odłam­ków. Potem meta­lowe płyty zostały ode­rwane, a alu­mi­niowe listwy mię­dzy stłu­czo­nymi szy­bami roz­le­ciały się, jakby były z tek­tury.

Nie krzy­czała. Nie rozu­miała nawet, co się dzieje, póki nie było już za późno. Unio­sła ręce, by osło­nić twarz przed lecą­cym szkłem, ale to było jesz­cze nic.

Przez znisz­czoną fra­mugę wszedł niski, potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna w dzi­wacz­nie zawią­za­nej żół­tej sza­cie. Włosy miał ostrzy­żone na czar­nego, błysz­czą­cego jeża. Twarz zakry­wała mu gro­te­skowa biała maska, pozba­wiona wyrazu i zło­wiesz­cza.

Sherry chciała się cof­nąć, przy­kryć swą nagość, lecz ostry szklany trój­kąt wbił się jej w bok stopy i chwila waha­nia oka­zała się fatalna.

Męż­czy­zna ści­snął jej lewy prze­gub tak mocno, że zła­mał kość pro­mie­niową i łok­ciową. Gwał­tow­nie okrę­cił ją dookoła i chwy­cił od tyłu za gar­dło. Dusząc się i dła­wiąc, usi­ło­wała walić weń nogami, lecz był nie­praw­do­po­dob­nie silny.

Bez słowa, nawet nie chrząk­nąw­szy, przy­klęk­nął na jedno kolano i rzu­cił Sherry na swe udo. Poczuła prze­szy­wa­jący ból krę­go­słupa, tak inten­sywny, że zemdlała. Lecz natych­miast odzy­skała przy­tom­ność i uto­nęła w szkar­łat­nych falach cier­pie­nia. Męż­czy­zna zada­wał jej taki ból, że nie mogła uwie­rzyć w to, co się z nią dzieje.

Miała zła­many krę­go­słup. Czuła, jak trza­snął. Widziała ukształ­to­wany w pla­ster miodu sufit swego domku i papie­rową lampę o kwie­ci­stym wzo­rze. Nie była w sta­nie mówić, krzy­czeć ani się poru­szyć. To nie mogło być rze­czy­wi­sto­ścią. Takie rze­czy się nie zda­rzają. Wcale jej tu nie ma. Musi być gdzie indziej. Śpi. Coś jej się śni.

Cią­gle sły­szała radio skądś z ulicy. Grało Sambę Pa Ti.

Siłacz bez słowa chwy­cił jej uda od wewnątrz. Z głową spo­czy­wa­jącą teraz na dywa­niku, kur­czowo zaci­skała ręce na pier­siach. Cały układ ner­wowy był prze­miesz­czony i już umie­rała. Męż­czy­zna wydał z sie­bie głę­bo­kie, stłu­mione hmph!, roz­sze­rza­jąc coraz bar­dziej jej uda, nacią­ga­jąc każde ścię­gno i mię­sień. Przez mgłę bólu i nie­do­wie­rza­nia Sherry usły­szała, jak coś trza­ska w pachwi­nie, choć już nie miała czu­cia poni­żej pasa.

Męż­czy­zna pozwo­lił jej się sto­czyć na dywa­nik. Pod­niósł się, trzy­ma­jąc ją za kostkę i prawe udo. Posta­wił czarny jedwabny pan­to­fel dokład­nie na wło­sach łono­wych Sherry, by uchwy­cić rów­no­wagę i sta­nąć wygod­nie, a następ­nie wykrę­cił jej koń­czynę, jakby usi­ło­wał wyrwać nóżkę kur­czaka.

Na szczę­ście tego nie czuła. Staw kości udo­wej został wykrę­cony z panewki. Skóra zaś i ciało były tak mocno nacią­gnięte, że roze­rwały się w prze­ra­ża­ją­cym kłę­bo­wi­sku roz­pry­śnię­tych arte­rii. Męż­czy­zna ponow­nie wykrę­cił nogę Sherry i ode­rwał ją od ciała.

Cof­nął się i spoj­rzał na nią z góry. Oddy­chała płytko w szoku, twarz zaczy­nała już sinieć. Oczy miała zamglone. Męż­czy­zna wytarł ręce, naj­pierw o swą szatę, potem o zasłony. Wyda­wało się, że nie wie, co robić dalej.

Sherry zda­wała sobie sprawę, że umiera. Nie wie­działa dla­czego. Widziała męż­czy­znę patrzą­cego na nią z góry i myślała, jak by go o to zapy­tać. Natu­ral­nie, to nie­ważne. Nic nie jest ważne, gdy się nie żyje.

W ostat­niej chwili pomy­ślała, że jesz­cze raz chcia­łaby zoba­czyć swój dom w India­nie.

Męż­czy­zna w żół­tej sza­cie patrzył, jak umiera, jego maska nie zdra­dzała żad­nych uczuć. Potem wyszedł przez roz­trza­skane drzwi i sta­nął w poran­nym słońcu, spo­kojny i zamy­ślony, jakby wła­śnie powró­cił z dłu­giej, nie­ocze­ki­wa­nej podróży.

ROZDZIAŁ 2

Gdy Sherry umie­rała, Eva Crow­ley par­ko­wała swego cadil­laca seville ele­gante w kolo­rze dachówki na czer­wo­nym pasie w pobliżu bliź­nia­czych wież Cen­tury Park East. Zga­siła sil­nik i sie­działa jesz­cze przez chwilę, przy­pa­tru­jąc się swym bla­do­nie­bie­skim oczom we wstecz­nym lusterku. Niech tam – myślała. Albo poskła­dam sobie życie do kupy, albo wszystko dia­bli wezmą.

Wyszła z samo­chodu i prze­krę­ciła klu­czyk. Nor­mal­nie ni­gdy nie zawra­cała sobie tym głowy, lecz dzi­siej­szego ranka potrze­bo­wała moż­li­wie wielu ziem­skich rytu­ałów – nie tylko po to, by nie drżeć ze stra­chu, lecz by odwlec chwilę, kiedy będzie musiała sta­nąć przed Gerar­dem i powie­dzieć mu: „Wybie­raj”.

Gerard nie wró­cił do domu przez trzy kolejne noce i Eva Crow­ley miała dość. Nad ranem, gdy leżała, tuląc zmiętą poduszkę męża, przy­się­gła sobie, że nie będzie już zno­sić bólu i upo­ko­rze­nia oszu­ki­wa­nej żony. Dość miała nocy w towa­rzy­stwie pre­zen­te­rów tele­wi­zyj­nych, butelki whi­sky i śpią­cych bliź­nia­czek. Dość fał­szy­wego współ­czu­cia, gdy Gerard dzwo­nił z biura, by powie­dzieć, że jest zawa­lony robotą i znowu będzie musiał prze­sie­dzieć całą noc.

Dziś Gerard Crow­ley, czło­wiek, który tylko sobie zawdzię­cza sta­no­wi­sko pre­zesa Przed­się­bior­stwa Importu Wyro­bów Tyto­nio­wych, będzie musiał się zde­cy­do­wać.

Kro­cząc przez plac ku wej­ściu do Cen­tury Park East, Eva sły­szała echo wła­snych kro­ków na beto­no­wym chod­niku; w szkla­nych drzwiach ujrzała swą odle­głą, surową postać, przy­bli­ża­jącą się z nie­uchron­no­ścią losu.

Była drobną, szczu­płą kobietą o popie­la­tych wło­sach, ścią­gnię­tych z tyłu w kucyk. Twarz miała bladą, o kla­sycz­nym owalu, jak łuskany mig­dał. Na prze­ra­ża­jący i uro­czy­sty występ, któ­rego wyma­gał od niej ten dzień, wło­żyła ciem­no­szary kostium z wąską spód­nicą i szpilki. Wyglą­dała, jakby szła na posie­dze­nie zarządu albo na pogrzeb.

Bra­kło jej tchu, gdy w opu­sto­sza­łym holu cze­kała na windę, mającą zawieźć ją na dwu­dzie­ste szó­ste pię­tro. Zaczęła obgry­zać per­ło­wo­ró­żowe paznok­cie, lecz nagle się powstrzy­mała. Nie obgry­zała paznokci od czasu, gdy była otyłą stu­dentką w Nowym Jorku, brzydką, potwor­nie nie­śmiałą i zaśle­pioną bez­na­dziej­nym uczu­ciem do aro­ganc­kiego chama o nazwi­sku Hank Pretty, który był jakąś szy­chą w biz­ne­sie. W tam­tych dniach osią­gała coraz gor­sze wyniki w nauce, prze­śla­do­wały ją bóle głowy i wizja spę­dze­nia reszty życia z czło­wie­kiem, któ­rego ciało cuch­nęło potem, a umysł miał tyle uroku i ładu co pora­nek po hucz­nej zaba­wie kar­na­wa­ło­wej.

Eva i Hank bili się. Hank ude­rzył ją. Wypluła czer­woną krew do różo­wej umy­walki i pomy­ślała, że świat się koń­czy.

Nie pró­bo­wała jed­nak samo­bój­stwa. Eva ni­gdy nie była typem samo­bój­czyni. W tam­tych cza­sach, gdy prze­ży­wała ner­wowy okres, tyła, jedząc zbyt dużo chru­pek ziem­nia­cza­nych i sała­tek, no i paliła. Lecz miała bole­sną siłę, by skon­kre­ty­zo­wać swe lęki i sta­wić im czoło.

Cza­sami pra­gnęła w ogóle nie mieć siły i bez walki poświę­cić sie­bie dla nie­wier­no­ści Gerarda. Ale nie mogła i w grun­cie rze­czy nie chciała. Zbyt była podobna do ojca, Ornery'ego.

Dzwo­nek windy cicho zadźwię­czał na dwu­dzie­stym szó­stym pię­trze. Drzwi otwo­rzyły się z łosko­tem i Eva wyszła. Na ścia­nie na wprost szybu windy wid­niała błysz­cząca alu­mi­niowa tablica wska­zu­jąca drogę: CROW­LEY, PRZED­SIĘ­BIOR­STWO IMPORTU WYRO­BÓW TYTO­NIO­WYCH. LOS ANGE­LES-CHI­CAGO-MIAMI. Przy­sta­nęła i przy­glą­dała jej się przez chwilę, gdyż pamię­tała dzień, kiedy ją przy­mo­co­wano. Potem rów­nym kro­kiem prze­szła kory­ta­rzem ku drzwiom z ciem­nego szkła.

Było parę sekund przed ósmą. Gerard zawsze zaczy­nał pracę wcze­śnie. Na początku ich mał­żeń­stwa, przed dzie­więt­na­stu laty, rzadko kiedy widy­wała go ran­kami. Wyska­ki­wał z łóżka i bie­gał wokół Lexing­ton Road dobrze przed szó­stą, ona zaś budziła się dopiero o siód­mej, gdy trza­skały drzwi jego riviery i sil­nik oży­wał z war­ko­tem. Kuch­nia wyglą­dała jak mesa w cza­sie sztormu – nie doje­dzone kromki chrup­kiego chleba, roz­lane mleko, listy roze­rwane i pozo­sta­wione na stole – lecz Eva nie mogła udo­wod­nić mężowi, że to on tak naroz­ra­biał, bo ni­gdy go już nie było.

Jed­nakże w następ­nych latach budziła się wcze­śniej. Cza­sem rano Gerard otwie­rał oczy, a ona leżała, obser­wu­jąc go. Myl­nie brał jej wbite w niego spoj­rze­nie za uczu­cie, nawet za uwiel­bie­nie. W isto­cie myślała, jak puste, pozba­wione tre­ści jest ich mał­żeń­stwo, i zasta­na­wiała się, kim naprawdę jest Gerard.

Kochała go. Zawsze to wie­działa. Chciała pozo­stać jego żoną. Ni­gdy jed­nak nie mogła zde­cy­do­wać, czy on też ją kocha, czy też używa jej jako gospo­dyni, matki i od czasu do czasu part­nerki do łóżka. Zawsze nazy­wał ją „Evie” i przez trzy z dzie­więt­na­stu lat pro­te­sto­wała prze­ciw temu. Potem dała sobie spo­kój.

Otwo­rzyła drzwi biura. Znaj­do­wały się tam ozdobne rośliny, białe winy­lowe krze­sła i biurko z drewna teko­wego. Wokół nie było żywej duszy. Eva odcze­kała chwilę i minąw­szy sekre­ta­riat, pode­szła do drzwi, na któ­rych wid­niał napis: GERARD F. CROW­LEY, PRE­ZES. Czuła dziwne odrę­twie­nie, a jej waha­nie przed drzwiami zda­wało się trwać całe minuty.

Oto jestem tu – pomy­ślała. Widzia­łam, jak pła­kał ze zmę­cze­nia. Widzia­łam, jak się śmiał. Widzia­łam go, gdy był chory i gdy był szczę­śliwy. Widzia­łam każdy szcze­gół jego nagiego ciała. Wzór pie­przy­ków na udzie. Skręt wło­sów łono­wych. Uro­dzi­łam mu bliź­niaczki. A teraz stoję przed drzwiami jego biura, nie­mal zbyt prze­ra­żona, by zapu­kać.

Zastu­kała.

Cisza. Potem jego głos zapy­tał:

– Kto tam?

Zdu­szo­nym, wyso­kim fal­se­tem powie­działa:

– To ja.

– Evie?

Otwo­rzyła drzwi. Biuro wycho­dziło na wschód i oblane było mlecz­nym świa­tłem poranka. Gerard, ciemny i nie ogo­lony, w czar­nej koszuli z zawi­nię­tymi ręka­wami, sie­dział za sze­ro­kim bia­łym biur­kiem. W rogu, z oczami roz­sze­rzo­nymi ocze­ki­wa­niem, sie­działa jego sekre­tarka Fran­ce­sca, o kasz­ta­no­wych wło­sach, wysoka, ubrana w bar­dzo obci­słe białe dżinsy i oliw­kową jedwabną bluzkę.

Na bla­cie stało srebrne pudełko do cygar – pre­zent od Evy na dzie­siątą rocz­nicę ślubu. Na wieczku wyryty był napis: „Z dozgonną miło­ścią, twoja Evie”. Tyle oso­bo­wo­ści jej ode­brał.

– Wcze­śnie wsta­łaś – powie­dział Gerard.

Był bar­dzo szczu­płym męż­czy­zną o gęstych, czar­nych, krę­co­nych wło­sach, które wła­śnie zaczy­nały siwieć. Twarz miał długą i kan­cia­stą, z cien­kim, spi­cza­stym nosem i mocno zary­so­wa­nymi war­gami. Oczy były głę­boko osa­dzone i ciemne, a jed­nak zawsze odno­siła wra­że­nie, że dziw­nie bra­kuje im wyrazu. Gdy dłu­żej się na niego patrzyło, trzeba było odwró­cić wzrok w poszu­ki­wa­niu cze­goś bar­dziej sym­pa­tycz­nego.

Fran­ce­sca unio­sła się. Eva ujrzała, jak pod cienką jedwabną bluzką poru­szyły się jej piersi. Nosi trójkę – pomy­ślała – lecz dzi­siaj sta­now­czo jest bez sta­nika. Na rękach dziew­czyna miała tanie srebrne pier­ścionki i Eva nie­omal zoba­czyła, jak te palce ści­skają sztywny penis Gerarda. Tak każdy zwy­cięzca dzierży tro­feum.

– Hm, miło cię widzieć, Evie – rzekł Gerard. Wstał i obszedł biurko, by się z nią przy­wi­tać. Był od niej dużo wyż­szy, miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt, lecz dzi­siaj wyda­wał się jakiś niż­szy, pomniej­szony.

Fran­ce­sca, zakło­po­tana, powie­działa:

– Zro­bię wresz­cie tę kawę.

– Jasne – rzekł Gerard ze sztuczną swo­bodą. – Napi­jesz się kawy, Evie?

Eva potrzą­snęła głową.

– Raczej nie, dzię­kuję.

Przez chwilę pano­wało pełne napię­cia mil­cze­nie. Gerard pocie­rał dło­nią usta, jakby chciał się upew­nić, że nie ma tam śla­dów obcych poca­łun­ków.

– Spo­dzie­wa­łem się, że nie będziesz chciała – powie­dział.

Fran­ce­sca na­dal stała przy drzwiach, a Gerard spoj­rzał na nią, przy­mru­żyw­szy na chwilę oczy jak kot, co zna­czyło: Idź zro­bić kawę, a ja się tym zajmę. Fran­ce­sca przy­sta­nęła, a potem wyszła, nie domy­ka­jąc drzwi.

– Usiądź, pro­szę – powie­dział Gerard, wska­zu­jąc Evie biały obro­towy fotel.

– Nie, dzię­kuję – odrze­kła. – Chcę się tylko dowie­dzieć, gdzie spę­dzi­łeś trzy ostat­nie noce.

Na powrót obszedł biurko. Spoj­rzał na nią, jego głowa ciem­niała na tle jasno­zło­tego obrazu przed­sta­wia­ją­cego schnące liście tyto­niu.

– Gdzie? – zapy­tał. – Świet­nie wiesz gdzie.

– Pra­co­wa­łeś trzy dni i trzy noce, nie zmru­żyw­szy oka?

– Pra­wie. Papier­ko­wej roboty mam potąd. – Pod­niósł rękę na wyso­kość oczu.

– Zamó­wie­nie turec­kie?

Zmru­żył oczy.

– Prze­waż­nie.

– A więc David Orlando kła­mie?

– David Orlando? David jest w Tek­sa­sie.

Eva spu­ściła wzrok.

– Wiem – rze­kła cicho. – Dzwo­ni­łam do niego wczo­raj. Powie­dział mi, że sam zaj­mo­wał się zamó­wie­niem turec­kim i zała­twił wszystko przed dwoma dniami. Powie­dział mi też, że w tym tygo­dniu nie mia­łeś pra­wie nic do roboty i że będziesz miał luz aż do przy­szłego mie­siąca.

Gerard wpa­try­wał się w nią bez słowa nie­mal przez pół minuty. Następ­nie otwo­rzył srebrne pudełko z cyga­rami, zawa­hał się i wybrał w końcu małą hawanę. Się­gnął po nożyk, odciął koniec cygara i z prze­sadną pre­cy­zją umie­ścił je mię­dzy war­gami. Jego mil­cze­nie, jego dro­bia­zgowe ruchy zde­cy­do­wa­nie dzia­łały Evie na nerwy. Z oczu Gerarda można było wyczy­tać jesz­cze mniej niż zwy­kle.

Gdyby tylko go tak bar­dzo nie pra­gnęła i nie musiała wie­dzieć, że na­dal ją kocha. Gdyby tylko była dość słaba, by zostać w domu i zado­wo­lić się tym, co ma.

Na zewnątrz, na Alei Gwiazd, zawo­dziła i zano­siła się syrena straży ognio­wej. Gerard odcze­kał, aż umilkną echa, i powie­dział:

– Taka byłaś podejrz­liwa, co? Taka podejrz­liwa, że musia­łaś zadzwo­nić do Davida?

– A co ty byś zro­bił, Gerar­dzie, gdy­bym ja przez trzy noce nie wra­cała do domu?

Otwo­rzył pudełko zapa­łek.

– Zapo­mi­nasz, że ty nie masz żad­nego powodu, żeby nie wra­cać do domu. Ja mam.

Usi­ło­wała się uśmiech­nąć, ale wargi odmó­wiły jej posłu­szeń­stwa.

– To dość oczy­wi­ste – powie­działa. – Ale powo­dem nie jest praca, prawda? To ona.

– Ona?

Eva kiw­nęła głową w kie­runku na pół uchy­lo­nych drzwi biura.

– To ona, prawda? Fran­ce­sca?

Gerard zaśmiał się gwał­tow­nym, nie­pew­nym śmie­chem, który zabrzmiał pra­wie jak kaszl­nię­cie.

– Evie, chyba nie jesteś dla mnie spra­wie­dliwa.

– Nie jestem spra­wie­dliwa? – prze­rwała Eva peł­nym napię­cia szep­tem. – Co, do dia­bła, nazy­wasz spra­wie­dli­wo­ścią?

– Cho­dzi mi o zro­zu­mie­nie – zaopo­no­wał Gerard. – Cho­dzi mi o to, że nie sta­rasz się zro­zu­mieć, co tu się dzieje.

– Co tu jest do rozu­mie­nia? Śpisz ze swoją sekre­tarką!

– Evie – rzekł Gerard, pod­no­sząc rękę jakby w obro­nie przed trze­po­czą­cym pta­kiem. – Evie, każda sytu­acja ma dwie strony. Chyba tego nie rozu­miesz.

Eva odwró­ciła się.

– Zawsze to samo – powie­działa. – Znowu ja mam być winna temu, co ty zro­bi­łeś. No więc tym razem, Gerar­dzie, nic z tego, ponie­waż naprawdę rozu­miem. Rozu­miem, że zosta­wiasz mnie w domu, abym pro­wa­dziła ci gospo­dar­stwo i opie­ko­wała się two­imi cór­kami, gdy ty tym­cza­sem sypiasz z dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią sekre­tarką.

Gerard ode­tchnął gło­śno.

– Czy rozu­miesz, że na­dal cię kocham? – zapy­tał. – Czy rozu­miesz, że to, co czuję do Fran­ce­ski, w naj­mniej­szym stop­niu nie wpływa na mój sto­su­nek do cie­bie?

Odwró­ciła się ku niemu. Zmarsz­czyła brwi.

– Mówisz poważ­nie? – spy­tała.

– W życiu nie byłem poważ­niej­szy.

– Boże drogi – powie­działa. – Cza­sami ci nie wie­rzę. Trak­tu­jesz miłość i uzna­nie jak gatunki tyto­niu.

Potarł zapałkę. Zapło­nęła i w powie­trzu roz­niósł się zapach spa­lo­nego fos­foru. Zapa­la­jąc cygaro, nie odry­wał od niej wzroku. Póź­niej mach­nął zapałką, by ją uga­sić, i wypu­ścił kłąb dymu. Eva nie zno­siła zapa­chu cygar.

– Kocham cię, Evie. Tylko tyle mogę powie­dzieć. Szkoda, że mi nie wie­rzysz. Ale to prawda.

– Fran­ce­scę też kochasz?

Ski­nął głową.

– Tak. Zupeł­nie ina­czej.

– Jak to ina­czej? Bar­dziej sek­su­al­nie? Jest lep­sza w łóżku ode mnie? Jest młod­sza, o to cho­dzi? I piersi ma bar­dziej… piersi ma jędr­niej­sze? I robi takie rze­czy, któ­rych ja bym nie zro­biła?

Gerard dalej palił cygaro.

– Jest inna, i tyle. Jest inną osobą.

– Rozu­miem. Inna. Guzik mi to mówi.

Gerard wycią­gnął do niej rękę. Nie ujęła jej. Chciała, ale nie mogła. Gniew już się nie­mal wypa­lił i stop­niowo zaczęło ją wypeł­niać odrę­twie­nie, jak gdyby zanu­rzała się w wan­nie z nie­przy­jem­nie let­nią wodą. Czuła łzy na rzę­sach i wie­działa, że gdyby Gerard ofia­ro­wał jej teraz tro­chę uczu­cia, tro­chę cie­pła, byłaby stra­cona.

– Evie – powie­dział Gerard miękko. – Taki czło­wiek jak ja ni­gdy nie będzie stał spo­koj­nie w jed­nym miej­scu. Taką mam naturę. Wie­dzia­łaś o tym od początku. Mię­dzy innymi dla­tego za mnie wyszłaś. Wie­dzia­łaś, że będę chciał dużo bywać, zara­biać pie­nią­dze, posze­rzać swoje hory­zonty.

– Nie sądzi­łam, że twoje hory­zonty obej­mują inne kobiety – powie­działa Eva ostro.

– To było nie­unik­nione. To nie tra­ge­dia. To nas nie może roz­dzie­lić. Potrze­bo­wa­łem innego rodzaju związku z inną kobietą i zna­la­złem go z Fran­ce­scą. I to wszystko. Nie ma powodu, byśmy mieli z tego robić wiel­kie halo. Tak bywa.

Eva otwo­rzyła notat­nik i wyjęła z niego zmiętą papie­rową chu­s­teczkę. Przy­tknęła ją do oczu i powie­działa:

– Nie myśl sobie, że pła­czę. Jestem wście­kła, i tyle.

– Nie musisz się wście­kać.

– Nie muszę się wście­kać? Zorien­to­wa­łam się, że mąż mnie zdra­dza, i co, mam mu pogra­tu­lo­wać?

– Możesz to prze­cież zaak­cep­to­wać. Nie robić z tego hecy.

Eva popa­trzyła na niego i powoli ski­nęła głową.

– Mogę to zaak­cep­to­wać, Gerar­dzie, ale nie mogę prze­ba­czyć.

– Co to ma zna­czyć? Chcesz roz­wodu?

– Nie wiem. Tak. To zna­czy nie, nie chcę.

Pod­szedł bli­żej i ujął ją za ramiona. Wykrzy­wił twarz w nie­mal smut­nym uśmie­chu, który miał dodać jej otu­chy, a ona ledwo mogła uwie­rzyć, że to ten sam Gerard, któ­rego poślu­biła, ten sam szczery, ambitny, dworny mło­dzie­niec, który ustą­pił jej miej­sca w auto­bu­sie w dżdży­sty dzień w Nowym Jorku, a następ­nie osła­niał przed desz­czem swoim para­so­lem aż do drzwi miesz­ka­nia. Ten sam mło­dzie­niec, który zabie­rał ją do mek­sy­kań­skich restau­ra­cji i przy enchi­la­dach, w migo­tli­wym bla­sku świecy powie­dział, że będzie sławny i bogaty i że chce, aby za niego wyszła, zamiesz­kała w Los Ange­les i dzie­liła z nim sławę, bogac­two, a także miłość.

I to on – bogaty, znany w swej branży, ale teraz daleki, obcy, nie­po­jęty męż­czy­zna, który w cza­sie trwa­nia ich mał­żeń­stwa zaprze­dał się jakie­muś innemu wyobra­że­niu o praw­dzi­wym życiu. Wygląda tak samo, a ona na­dal tak samo go uwiel­bia, lecz jego uwaga jest już sku­piona na czymś innym.

Zoba­czyła swe odbi­cie w zabar­wio­nym na bursz­ty­nowo lustrze po dru­giej stro­nie biura. Patrzyła na nią twarz blada i dziwna, ale znacz­nie spo­koj­niej­sza, niż sobie wyobra­żała. Wła­ści­wie sama była zdu­miona swym opa­no­wa­niem. Plecy Gerarda, ciemne i smu­kłe, wyglą­dały jak plecy kogoś zupeł­nie obcego.

– No tak – rzekł Gerard. – Jeśli nie chcesz się ze mną roz­wieść, to co?

Eva przy­gry­zła wargi.

– Chcesz mi powie­dzieć, że nie…

Fran­ce­sca pode­szła do drzwi. Nie nio­sła kawy. Gerard objął Evę mocno i czule, lecz powie­dział, jak mógł naj­ci­szej:

– Nie. Nie zosta­wię Fran­ce­ski.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Tengu

Copy­ri­ght © by Gra­ham Master­ton, 1983

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Ilu­stra­cja na okładce

© Ruta Pro­duc­tion / Shut­ter­stock

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Tengu, wyd. III popra­wione, Poznań 2015)

ISBN 978-83-7818-346-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer