Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyobraźcie sobie, że siadacie naprzeciwko osoby, której każda cząstka ciała krzyczy z powodu wewnętrznego cierpienia, ale ten krzyk nie jest zwykłym krzykiem. Jest głuchym wyciem bezradności!
Takie wrażenie, jak pisze we wstępie, odnosił Wojciech Dubiel – psychoterapeuta – na pierwszych sesjach terapeutycznych z Sarą, swoją niezwykłą pacjentką, której bolesne przeżycia, poruszające doświadczenia, ale też jej ciężka praca nad sobą stanowią główną treść książki.
Sara, ofiara skrajnie brutalnej przemocy domowej, wrażliwa, młoda kobieta, trafia na terapię po próbie samobójczej. Potrzebuje czasu, aby otworzyć się przed psychoterapeutą i mu zaufać. W końcu jednak zaczyna ujawniać przed nim okruchy swojej historii, dzięki czemu powoli zaczyna się jej proces odnajdywania prawdziwej siebie i radzenia sobie z demonami przeszłości. Okruchy, którymi dzieli się z psychoterapeutą, przedstawia w formie zapisków i od tej pory spisuje dla niego większość swoich przemyśleń.
Na bazie tych osobistych, intymnych i często wstrząsających notatek powstaje właśnie ta poruszająca i wzruszająca książka, która daje nadzieję, że dobrze poprowadzona terapia oraz ciężka i uczciwa praca nad sobą mogą pomóc w poradzeniu sobie z traumatycznymi doświadczeniami.
Tesi. Moje życie z borderline to książka pełna bólu i cierpienia, ale też pełna siły, chęci życia i pragnienia cieszenia się życiem. To jedna z tych książek, które na długo zostają w pamięci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Agnieszka Wójtowicz-Zając
Korekta
Ewa Ambroch, Anna Surendra
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Ryszard Pihan
Przygotowanie okładki
Aleksandra Sobieraj
© Copyright by Wojciech Dubiel 2022© Copyright by Sara Brych 2022© Copyright by Borgis 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2022
ISBN 978-83-67036-64-1
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Wystarczy tylko się uśmiechnąć, aby ukryć zranioną duszę,i nikt nawet nie zauważy, jak bardzo cierpiszRobin Williams
Czy ja kiedyś znajdę w sobie tyle odwagi, aby ci o tym powiedzieć…?Czy znajdę w sobie tyle siły, aby zmienić moje pogmatwane życie…?Czy możliwe jest, aby tak ciemne istnienie odważyło się wyjść do światłai potrafiło się nim cieszyć…?Czy starczy mi czasu…?
Zapaliłeś promyk światła w moim sercu,a ja równie mocno pragnę, aby rozbłysnął, jak się go obawiam…
Wstęp
To był wtorek, trzeci maja dwa tysiące szesnastego roku. Ciepły, słoneczny, przyjemny dzień. Skończyłem właśnie pierwszą część sesji, tę poranną, i za dwadzieścia pięć minut jadę odebrać dzieci ze szkoły. Pożegnałem Dorotę i wróciłem do gabinetu. Odpisałem na wszystkie SMS-y i oddzwoniłem na dwa nieodebrane połączenia. W gabinetowej skrzynce mailowej trzy wiadomości: jedna zachęca do kontaktu i obiecuje profity ze sprzedaży, druga namawia do zakupu kryptowalut i kusi rzekomym zyskiem… Trzecia natomiast zatytułowana jest Sara. Otwieram zawartość maila i czytam:
Witam.
Poszukuję psychologa, który mógłby się zająć moimi problemami, które są bardziej złożone, niż mi się wydawało! Chcę pokrótce je Panu opisać. Kilka tygodni temu przeszłam załamanie. Doszło do autoagresji i próbowałam odebrać sobie życie. Chcę, żeby Pan to wiedział na wstępie, gdyż zaraz po tym, co się stało, znalazłam panią psycholog, która niestety po dwóch spotkaniach stwierdziła, że jestem „zbyt skomplikowanym” przypadkiem i nie jest w stanie się mną zająć. Szukam po prostu kogoś bardziej doświadczonego. Mam ogólnie problemy z przyznawaniem się do porażki i zawsze muszę dać sobie radę sama. Nie umiem prosić o pomoc. No to tyle. Prosiłabym o kontakt mailowy lub telefon. Jeżeli Pan nie może się tego podjąć, to może zna pan jakiegoś psychologa w Londynie?
Dziękuję bardzoSara
Siadam w fotelu, wybieram numer. Po drugiej stronie odzywa się głos kobiety. Ostrożny, przygnębiony, surowy… Delikatnie zawstydzony, ale chłodny. Głos posługuje się raczej zdaniami pojedynczymi i nie wchodzi w głębszy dialog. Odpowiada na pytania i godzi się na zaproponowany przeze mnie termin konsultacji. Kilka dni później ten sam głos materializuje się w drzwiach mojego gabinetu pod postacią średniego wzrostu dziewczyny o piwnych oczach i brązowych, w odcieniu miedzi, włosach. Zapraszam do środka, dziewczyna nalega na zdjęcie butów. Zdejmuje je w korytarzu, wchodzi do środka i siada na kozetce. Tak właśnie zaczyna się moja ponaddwuipółletnia przygoda psychoterapeutyczna z Sarą.
Siadam naprzeciwko, patrzę w jej smutne oczy, na próbującą ukryć napięcie twarz i nieudolne próby powstrzymania konwulsji, które potęgują jedynie poczucie wstydu i zwiększają napięcie. Nie mam jednak wówczas pojęcia, że w tej delikatnej dziewczynie kryją się ogromne pokłady wewnętrznego cierpienia i bólu, niewyrażonego żalu i tłumionej złości, przerażających lęków i obezwładniającego wstydu. Nie mam pojęcia o tym, że każda blizna na jej rękach, nogach, plecach i ramionach, wyryta ostrzami skalpela, żyletek i szkła, jest bezradnym krzykiem wołania o pomoc, o ratunek…
Pamiętam dobrze naszą pierwszą sesję, ale również te kolejne. Moje nieudolne próby odkrywania jej wewnętrznego świata kończące się zamiennie głuchą ciszą, wbijaniem wzroku w podłogę lub zamrażaniem całego ciała, krzyczącego, że to jeszcze nie ten czas…
Po pierwszych kilku sesjach miałem ambiwalentne uczucia. Z jednej strony czułem obawę przed tym, że niewłaściwy ruch z mojej strony może sprawić, że Sara przerwie terapię, że jej nie uniesie… Z drugiej – nadzieję.
Wyobraźcie sobie, że siadacie naprzeciwko osoby, której każda cząstka ciała krzyczy z powodu wewnętrznego cierpienia, ale to wołanie nie jest zwykłym krzykiem. Jest głuchym wyciem bezradności! Próbujecie powoli, ostrożnie i łagodnie zachęcać do odkrywania ukrytego emocjonalnego i psychicznego cierpienia, ale zderzacie się z niedającym się ugiąć choć o odrobinę oporem… Dawanie czasu? Przestrzeni? Empatyzowanie? To wszystko zderza się ze ścianą ciszy, niedającym się opanować drżeniem ciała potęgującym wstyd i lęk przed otwarciem się, a jednocześnie lęk przed odrzuceniem. Żelbetonowa ściana oporu. Obrona tajemnic, których ujawnienie zdezintegruje jej wewnętrzny świat.
Pierwsze sesje to umowa na zaprzestanie prób odebrania sobie życia, wypracowanie (na bardzo podstawowym poziomie) sposobów radzenia sobie z przygnębieniem, zabezpieczaniem się przed myślami samobójczymi oraz budowanie relacji. Późniejsze to próba eksplorowania i poznawania źródeł cierpienia. I opór, zapora, wcale nie metaforyczna! I świadomość, że tak jak na ścianie wspinaczkowej, solo, bez zabezpieczenia, jeden niewłaściwy ruch spowoduje, że spadniesz… Masz jednocześnie świadomość, że to będzie lot bez asekuracji i że ta wspinaczka przypomina bardziej solowe przejście Alexa Honnolda przez ścianę El Capitan.
Lot nie będzie kilkumetrowy…
Do czasu. A czas w tym przypadku nie był bez znaczenia.
Momentem przełomowym na początku terapii było podzielenie się ze mną swoimi, jak to nazywała, okruchami. Była to bardzo osobista, głęboka i intymnie spisana opowieść o jej wczesnodziecięcym cierpieniu. O ojcu, matce, bracie i relacjach z nimi… O dorastaniu. O lęku, rozpaczy, bezradności i szukaniu ratunku. O rozbijaniu się o kolejne skały i podnoszeniu. O umieraniu, przeżywaniu i poszukiwaniu odrodzenia.
Ten moment sprawił, że zacząłem czuć jej zaufanie… albo przynajmniej bardzo odważną próbę zaufania człowiekowi, który przecież mógł urzeczywistnić jej pierwotny lęk. A jednak.
Od tej pory dzielenie się ze mną na sesji osobistymi refleksjami i emocjami oraz odkrywanie swojego tajemnego świata za pomocą sporządzanych w sposób niezwykle intymny notatek stało się podstawą naszej psychoterapii. Dostawałem je w różny sposób, mailowo, SMS-owo lub odręcznie. Były to spisane przemyślenia, które stawały się przedmiotem naszych rozważań i analiz.
Bez wątpienia ta forma ekspresji była dla Sary akceptowalna i znacznie bardziej bezpieczna. Pozwoliła nam również na odkrywanie tych miejsc, do których w sposób typowy (jeśli taki istnieje) dochodzilibyśmy pewnie przez kolejne lata.
Książka, którą trzymacie w ręku, jest owocem ogromnego wysiłku i trudu, które Sara włożyła w psychoterapię, w pracę nad radzeniem sobie ze złością, lękiem, wstydem, destrukcyjnymi i autodestrukcyjnymi zachowaniami oraz w pracę nad odkrywaniem siebie.
Siebie prawdziwej. Siebie rozumianej nie z perspektywy utrwalonych w okresie wczesnodziecięcym schematów osobowościowych w postaci krytycznego i wrogiego postrzegania samej siebie połączonych z niedojrzałymi zachowaniami, lecz odkrywaniem rozumianym jako proces stawania się tu i teraz. Uważnie, świadomie, dojrzale. Z szacunkiem i troską o siebie, czyli z czymś wcześniej zupełnie dla niej obcym…
Treść książki jest wynikiem dwuipółletniej psychoterapii indywidualnej łączonej z terapią grupową. Wynikiem nieprzespanych nocy i godzin, w których Sara odkrywała ciemne tajemnice własnych śladów pamięciowych minionych doświadczeń, przelewając je na papier, a później dzieląc się nimi ze mną podczas psychoterapii.
Książka ta nie jest jednak opisem procesu terapeutycznego widzianego oczami psychoterapeuty ani jego analizą. Jest osobistą narracją dziewczyny, która po próbie samobójczej trafia na terapię, z nadzieją…
Mój udział w powstaniu tej książki uważam za marginalny, a zdecydowana zasługa za jej powstanie należy się Sarze. Moja rola ograniczyła się jedynie do zainicjowania tego przedsięwzięcia i nadania jej konkretnej formy i ram. Staraliśmy się, aby jej treść, która często może razić bardziej wrażliwego czytelnika, była możliwie najwierniejszym odzwierciedleniem myśli, uczuć, postaw i zachowań Sary. Oczywiście imiona, płeć, zawód czy miejsce zamieszkania zarówno Sary, jak i innych osób opisanych w tej książce zmienione są w taki sposób, żeby jakiekolwiek próby rozpoznania kogokolwiek były niemożliwe.
Zatem jeszcze raz: trzymacie Państwo w ręku książkę, w której młoda dziewczyna trafia do mnie na psychoterapię i w sposób niezwykle intymny i szczery opisuje swój ciekawy, ale i mroczny wewnętrzny świat.
I jeszcze jedno: za żadne skarby świata Sara nie chciała wyrazić zgody, żeby zamienić lub pominąć jej ulubione określenie, którym mnie nazywała. „Za nic!” – powiedziała.
Wojciech Dubiel
I
Moje życie znowu zaczęło się komplikować. Zalegałam z płatnościami, a z mojego konta pieniądze po prostu wyparowały… Najgorsze w tym wszystkim było to, że Oskar się o tym dowiedział. Ten chodzący ideał odpowiedzialności przyjechał prawić mi morały! Kazałam mu wypierdalać z mojego domu i zająć się swoimi sprawami. Byłam wściekła na siebie, targały mną złość i obrzydzenie, a to jemu się oberwało. Przeklinałam go w głowie za to, że nie potrafię prosić o pomoc, a jednocześnie nienawidziłam samej siebie.
Zostałam sama. Sama ze swoimi problemami. Grunt zaczął palić mi się pod nogami. Cały czas rozmyślałam o tym, co zrobić, żeby nikt się nie dowiedział, jaka jestem pogmatwana.
Dlaczego wygoniłam go z domu? Przecież by mi pomógł, może by trochę pomarudził, ale na pewno by się ode mnie nie odwrócił, nie zostawiłby mnie samej…
Przyznać się do błędu? Nie potrafię.
Około piątej zadzwonił Kamil. Powiedział, że wpadną z Rafałem na drinka. Ucieszył mnie ten telefon, bo od tej pieprzonej analizy odchodziłam od zmysłów. Przez cały wieczór udawałam, że wszystko jest w porządku, a w środku gotowałam się z wściekłości. Na moje nieszczęście chłopaki nie zostali długo. Zostałam sama, wściekła i niedopita. Kurwa, żebym chociaż była pijana, może udałoby mi się uspokoić, zasnąć, odlecieć, a tak w mojej głowie po raz kolejny rozpętało się piekło. Jednego byłam pewna. Tego, że to tylko moja wina.
Ostatnie miesiące upłynęły na zakupowym szaleństwie, i jeszcze ta praca. Tak ciężko było mi zabrać się do czegokolwiek i wszystko odkładałam na później, no i to później właśnie nadeszło. Jak zwykle wszystko spierdoliłam, do niczego się nie nadaję, zawsze prędzej czy później wszystko spierdolę! Moi starzy mieli rację, jestem kompletną porażką, na nic nie zasługuję…
***
Dałam się ponieść temu dziwnemu uczuciu. Moje ciało było jak z drewna. Wiedziałam, co muszę zrobić.
Przygotowałam sobie jeszcze jednego drinka i poszłam do łazienki, z szafki wyjęłam niewielkie sreberko zawierające nowe ostrze skalpela. Zdjęłam spodnie i usiadłam na podłodze. Zaczęłam od lewej łydki, powoli przesuwając ostrze i jednocześnie delektując się tym uczuciem. Krew zaczęła powoli kapać na podłogę. Przyglądałam się, jak pojedyncze krople rozpadają się na mniejsze i toczą po białej terakocie. Patrzyłam na nie, aż do następnego nacięcia i następnego, i następnego… Po kilkunastu minutach cała lewa łydka została starannie pocięta, raz przy razie. Niestety, oczekiwany ból nie pojawił się jak zazwyczaj. Nie czułam się lepiej, a przede wszystkim to nie było to, czego pragnęłam. Pragnęłam bólu, do kurwy nędzy! Bólu, który zagłuszy burzę w mojej głowie!
Wpadłam w furię. Zaczęłam z wściekłością ciąć się na oślep, nienawidząc samej siebie za to, że w dalszym ciągu niczego nie czuję… Wkrótce cała druga noga zalana była krwią.
Zaczęłam płakać. Dlaczego, kurwa, muszę się tak męczyć?! Ile jeszcze razy będę musiała się pociąć? Czemu nie czuję bólu, dlaczego nie przychodzi?
Nigdy dotąd nie pocięłam się tak bardzo, zawsze działało dużo szybciej. Najpierw przychodził ból, a później rozluźniało się całe moje ciało. Pojawiało się ukojenie, ale nie tym razem. Miałam już tego dosyć, jak zwykle wszystko spieprzyłam! Jestem sama, każdy ma mnie w dupie i ma rację!
Na nic nie zasługuję. Jestem cholerną, pierdoloną porażką i wszystkim będzie beze mnie lepiej. Powinnam się zabić i skończyć to pasmo nieszczęść! Tak, kurwa, właśnie zrobię!
Wstaję i ślizgam się po zmoczonej krwią podłodze. Kręci mi się w głowie i czuję się, jakbym była zrobiona z waty. Podchodzę do apteczki, a jej zawartość opróżniam w całości. Popijam to wszystko drinkiem. Z braku sił siadam na podłodze w kałuży krwi i jeszcze raz biorę do ręki skalpel. Nacinam lewe ramię raz za razem, do czasu, aż skalpel wypada mi z ręki. Robi mi się przyjemnie ciepło i błogo…
Boże, co ja zrobiłam?!
Próbuję sięgnąć po telefon, ale w tej samej chwili zaczynam wymiotować. Przyjemny zapach ciepłej krwi miesza się z odorem wymiocin. Kiedy przestaję, dzwonię do Oskara. Jego głos zdradza, że go obudziłam. Proszę, żeby do mnie przyjechał i żeby wziął klucze, bo jestem w łazience i nie dam rady zejść na dół, aby mu otworzyć. Pyta, co się stało, ale nie jestem w stanie mu odpowiedzieć. Słyszę przerażenie w jego głosie, kiedy wymawia moje imię…
Całe wieki później przekręca klucz w zamku i wchodzi do domu. Podnosi mnie z podłogi, pytając jak w amoku, co ja zrobiłam. Jestem w stanie wyszeptać jedynie, że wszystko spierdoliłam i że go przepraszam…
Chce zadzwonić do Mateusza i na pogotowie, ale błagam, aby tego nie robił. Mówię, że wszystko zwymiotowałam i za kilka godzin będzie lepiej, a rany się zagoją, to nie pierwszy raz…
Wkłada mnie do wanny i nalewa zimnej wody. Każe cały czas mówić i grozi, że jeżeli zemdleję, zadzwoni na pogotowie. Po jakimś czasie zaczynam się trząść, ale czuję się lepiej, a właściwie gorzej. Pojawia się wyczekiwany i upragniony ból. Całe moje ciało płonie! Oskar pomaga mi wyjść z wanny, otula szlafrokiem i każe chodzić po całym pokoju. Chodzi razem ze mną.
W końcu około piątej nad ranem pozwala mi się położyć, a sam idzie ogarnąć łazienkę. Mam liczyć na głos, tak żeby mnie słyszał, aż wreszcie kładzie się obok mnie. Leżymy razem do ósmej. Ma żal do mnie o to, że niczego mu wcześniej nie powiedziałam.
No właśnie, dlaczego jestem tak bardzo popieprzona? Tyle lat się przyjaźnimy i tyle razy to ja jego wyciągałam z bagna. Byłam przy nim zawsze, kiedy mnie potrzebował, ale kiedy sama potrzebowałam pomocy, zamiast o nią poprosić, kazałam mu spierdalać. Mówię mu, że sama nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Odpowiada, że wrócimy do tego, kiedy poczuję się lepiej. Czuję się wyczerpana, siadam na sofie i zasypiam.
***
Oskar w końcu wraca do siebie, musi zająć się pracą. Ja wprawdzie czuję się do dupy, ale zdaje się, że będę żyć. Mateusz pisze wiadomość, że przyjedzie na kawę o pierwszej. Boże, muszę się pozbierać, bo jeśli zobaczy mnie w takim stanie, dostanie zawału. Staram się szybko wstać z łóżka, żeby ogarnąć siebie i resztę domu po wczorajszym dramacie, ale palący ból całego ciała nie ułatwia zadania.
Przyjeżdża w końcu. Jak zwykle w sobotę i jak zwykle z ciastkiem. Patrzę na nie, a ono na mnie. Moje oczy i mózg pożerają je w całości, żołądek jednak głosem rozpaczy krzyczy, żebym za żadne skarby na świecie nie podejmowała tego wyzwania. Żartuję, że wczoraj nieźle pochlałam, mam cholernego kaca i że, co pewnie zauważył, wyglądam jak nieboszczyk wyciągnięty przed chwilą z formaliny. Na szczęście Mateusz nie ma dużo czasu i wraca do domu. Jakimś cudem nie domyśla się, co się tu wczoraj wydarzyło. Kładę się na dole z nadzieją, że uda mi się zdrzemnąć, ale nic z tego. Moje nogi i ramiona pali piekielny ogień.
Wieczorem wraca Oskar i dostaję wykład o swojej głupocie, a w głowie, choć niechętnie, przyznaję mu rację. Każe mi spakować trochę rzeczy i jechać do niego. Udaje mi się zasnąć mimo jego chrapania i przeszywającego bólu. Śpię jak dziecko i budzę się dopiero następnego dnia późnym popołudniem.
W niedzielę Oskar jedzie do pracy, a ja zostaję sama w domu. Mam wrażenie, że zanudzę się na śmierć! Wolałabym mieć jakieś zajęcie. Zdecydowanie łatwiej by mi było zignorować natrętne myśli i zapomnieć o bólu. Wieczorem zaczyna temat piątkowej nocy. Mówi, że rozmawiał z Olą i że muszę zacząć się leczyć, że mi pomoże, ale tylko pod warunkiem, że pójdę na terapię. Oprócz tego wszystkie swoje wydatki i płatności miałabym od tej pory uzgadniać z nim. Nie znajduję żadnego bardziej racjonalnego wyjścia z sytuacji i godzę się na jego warunki. W głębi serca zdaję sobie sprawę, że ma rację, choć mu o tym nie mówię…
Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna odczuwam ulgę.
Znajduję w okolicy jakąś panią psycholog i umawiam się z nią na przyszły poniedziałek. W środę Oskar decyduje się w końcu wypuścić mnie do domu, ale nakazuje meldować co kilka godzin, co robię i dlaczego. Cztery kolejne dni mijają na gojeniu się ran, poczuciu winy oraz wstydzie. Gdzieś przez te czarne chmury beznadziei i braku jakiegokolwiek poczucia sensu przebija bardzo niewyraźnie wątła i nieśmiała iskierka nadziei…
Nadchodzi poniedziałek. Od samego rana jestem w dużym napięciu. Co ja jej powiem? Nigdy wcześniej nie byłam u kogoś takiego. Pani Monika otwiera drzwi – okazuje się młoda, pewnie młodsza ode mnie. Trudno było ją znaleźć, mało precyzyjnie podała adres. W końcu zaczynamy. Daje mi jakieś papiery do wypełnienia, potem pyta, czy mam dzieci, czy jestem agresywna w stosunku do innych osób. Ja pierdolę, czy ona zwariowała? Chcę wyjść, chcę uciekać, jej głos odstrasza, nie budzi zaufania, jest chłodny i podejrzliwy! Zaczynam się bać! Gada, jakby chciała mnie zamknąć, a potem wypytuje o ostatnie wydarzenia z życia. Nie mówię jej wiele. Na koniec podsumowuje, że jeżeli uzna, że stanowię zagrożenie dla siebie lub innych, to będzie musiała powiadomić mojego lekarza rodzinnego i policję! Czuję się przerażona i osądzona! Czy tak ma, kurwa, wyglądać wizyta u psychologa?! Czy tak ma wyglądać terapia? Czułam się tak, jakby wydała na mnie wyrok, i byłam już gotowa na wyciągnięcie rąk, przyobleczenie się w pokutny wór i spędzenie długich lat w więzieniu lub szpitalu psychiatrycznym w pokoju bez klamek. Na szczęście sesja dobiega końca.
Następny tydzień w dalszym ciągu liżę rany niepozwalające zapomnieć o niedawnym dramacie oraz ciężko pracuję. Czuję się już całkiem nieźle, tylko telefony od mojej matki i jej naleganie na to, żebym przyleciała do Polski, zaczynają mnie znowu wyprowadzać z równowagi. W obecnej sytuacji to, jak Boga kocham, ostania rzecz na świecie, na którą miałabym ochotę!
Przychodzi kolejny poniedziałek i znowu muszę jechać do tej kobiety. Kompletnie tego nie chciałam, ale bałam się Oskara, a będąc bardziej precyzyjną, bałam się jego reakcji. Nie zdążyłam jeszcze dobrze usiąść, a ona trąbi, że jestem w kryzysie i że jestem zbyt „skomplikowanym przypadkiem”, aby mogła ze mną pracować…
W jakim, kurwa, kryzysie?
W kryzysie to ja byłam dwa tygodnie temu, kiedy próbowałam, niestety nieudolnie, się zaszlachtować. Teraz to ja staram się zrozumieć, dlaczego jestem tak popieprzona i jak się z tego gównianego dołu wygrzebać!
Dostaję dwie kartki z numerami różnych kryzysowych infolinii, a pani Monika upewnia się, że je dobrze przeczytałam, i każe mi zawsze mieć je pod ręką. Nie dowierzam! Czy ja je mam na szyi nosić czy na czole? A może je sobie wytatuuję?
Miałam nadzieję, że skieruje mnie przynajmniej do kogoś innego, ale nic takiego nie nastąpiło. Moje poczucie przyzwoitości kazało powiedzieć, że rozumiem, co do mnie mówi, ale tak naprawdę gówno rozumiałam. Miałam ochotę porwać te świstki papieru na jej oczach i kazać je sobie wsadzić głęboko w dupę…
Oskar oczywiście zareagował podobnie, pozwolił sobie jednak na bardziej wyraźną ekspresję. Miał zamiar do niej zadzwonić, ale przekonałam go, żeby tego nie robił. Powyzywał ją od różnych, kiedy wracaliśmy razem do domu, i miałam wrażenie, że i jemu, i mnie samej przyniosło to sporą ulgę. Pomyślałam, że moja przygoda z praniem mózgu umarła śmiercią naturalną, zanim się jeszcze zaczęła… Miałam dosyć psychologów i dosyć pomocy!
Minął kolejny tydzień i czułam się całkiem nieźle. Ból zniknął, rany goiły się przyzwoicie, a ja miałam poczucie, że odbijam się od dna. Sielankę przerwał telefon od matki. Nalegała, żebym do niej w końcu przyjechała, a we mnie wstręt budziła sama rozmowa telefoniczna z tą kobietą. Przyjechać do niej? Może w przyszłym wieku, nie prędzej!
W tej samej chwili, kiedy rozmawiałam z matką, dostałam wiadomość od mojej pani psycholog, żeby do niej jak najszybciej zadzwonić!
Czego, do cholery, ta baba jeszcze chce?!
Kończę rozmowę z matką i oddzwaniam do niej. Pyta, czy skorzystałam z tych numerów, które w poczuciu miłosierdzia dla bliźniego mi podarowała. Odpowiadam grzecznie, że nie, ponieważ czuję się dużo lepiej i nie widzę już potrzeby. W środku ją przeklinam. Mówi mi, że musi to zgłosić do mojego GP – angielski odpowiednik lekarza rodzinnego, a ja jej na to, że sobie tego absolutnie nie życzę! W głowie każę jej wypierdalać, ale mówię, że poszukam kogoś innego i dam jej znać. Spławiam ją i mam to w dupie! Niestety, kilka dni później, gdy odwiedzam Oskara, on wraca do tematu, i tutaj nie mam już wiele do powiedzenia. Muszę kogoś znaleźć!
Wróciłam do domu, a w wyszukiwarce wpisałam hasło: „polski psycholog Londyn”. Przejrzałam kilka stron i w końcu zdecydowałam się napisać maila do jednego z Battersea. Z opisu na stronie wywnioskowałam, że ma trochę doświadczenia w pracy z podobnymi do mnie osobami, choć tak naprawdę trudno było mi to wtedy ocenić. Napisałam mu wprost, że się tnę i że próbowałam się zabić. Niech wie od początku, żeby później nie był kolejnym zdziwionym.
Oddzwonił około trzeciej. Miał dziwny głos. Potakiwał, mruczał coś pod nosem. Zapamiętałam, jak powiedział, że pracuje z osobami borykającymi się z problemami podobnymi do moich, i zaproponował spotkanie. Umówiliśmy się na dziewiętnastą w piątek. Powiadomiłam Oskara, a ten stwierdził, że mnie tam zawiezie i poczeka, aż skończę. Adres znaleźliśmy bez problemu, kilka lat temu pracowałyśmy z Martą dla mieszczącej się za rogiem agencji nieruchomości Tresher Owen. Kiedyś tu nawet zarobiłam mandat za złe parkowanie. Stare, dobre czasy!
Weszłam do wieżowca i zlokalizowałam jego piętro – szesnaste na dwadzieścia możliwych, wysoko. Nacisnęłam dzwonek i po chwili drzwi otworzył mi wysoki mężczyzna o przyjemnym uśmiechu. Zaprosił mnie do niewielkiego gabinetu. Buty! Nie mogę przecież wejść do domu w butach! Zdjęłam je szybko i usiadłam na niedużej zielonkawej sofie. On usiadł naprzeciwko w fotelu i zaczęliśmy.
Pierwsze pytania podobne były do tych, które zadawała mi pani psycholog, jednak jego głos nie był nacechowany dezaprobatą. Nie wyczułam też w jego tonie groźby. Słuchał i kręcił głową, a pod koniec wręczył mi jakieś papiery do wypełnienia w domu. Szczerze mówiąc, z jakiegoś powodu nie pamiętam szczegółów naszego pierwszego spotkania, natomiast było ono dla mnie zupełnie innym doświadczeniem niż to sprzed dwóch tygodni. Na drugiej konsultacji mieliśmy się zobaczyć we wtorek rano.
No dobra, jeśli chcę być ze sobą szczera, muszę przyznać, że nie było tak źle, nie pogryzł mnie. Oczywiście papiery przeleżały przez kilka dni w torebce, a wyjęłam je dopiero we wtorek rano w samochodzie i wypełniłam naprędce. Było tam mnóstwo dziwacznych pytań – przecież nie powiem mu wszystkiego o sobie, bo zaraz by mnie kazał zamknąć w trosce o bezpieczeństwo otoczenia!
***
Dzisiaj mnie zażył! Zapytał o trzy ważne dla mnie w życiu osoby, które wywarły lub w dalszym ciągu wywierają na mnie wpływ…
Chciałam go spławić i chciałam, żeby się odpieprzył! Zaczęłam w związku z tym opowiadać o swoich byłych. Wydawało się, że słucha, skubał się po ogolonej brodzie, jednocześnie się we mnie wpatrując. Kiedy skończyłam, byłam przekonana, że łyknął. Skwitował tylko, że z reguły znaczącymi osobami w naszym życiu są nasi rodzice i że pewnie z jakichś ważnych dla siebie powodów nie wspomniałam o nich w swojej opowieści…
W tej jednej sekundzie poczułam się, jakby mnie ktoś walnął patelnią w łeb! Ja pierdolę, tylko nie to, nie chcę mówić o rodzicach! Zatkało mnie! Fizycznie mnie zatkało. Pyta o moje relacje z nimi, a ja po prostu nie potrafię ich opisać, nie potrafię sklecić choćby jednego słowa!
Hm, moi rodzice, no cóż, istnieją, ale kim są dla mnie? Ojca się brzydzę, matki mi żal! Nie potrafię z nimi rozmawiać, a jeśli już, to tylko z poczucia obowiązku. Udaję, że jest między nami w porządku, chociaż czuję, że znowu zaczynają wchodzić mi na głowę… Tym razem matka robi podchody, jakby starała się błagać o litość, a ja nie potrafię przed tą jej nową formą wywierania wpływu się obronić. Wtedy, kiedy była podła i fałszywa, było zdecydowanie łatwiej, a teraz? Jęczy, prosi, błaga o zainteresowanie, a ja nie potrafię jej tego zainteresowania ani dać, ani odmówić.
Oczywiście nie mówię mu tego wszystkiego. Zanurzam się w rozmyślaniach i zastygam. Nie udaje mi się tylko kontrolować drżenia ciała, choć staram się, jak mogę. Moje mięśnie postanowiły jednak zbuntować się przeciwko rozkazom płynącym z mózgu i żyć własnym życiem. On tylko patrzy na mnie i nic nie mówi…
Dziwny jest ten terapeuta, albo raczej dziwnie na mnie działa. Nie potrafię przewidzieć, o czym myśli albo do czego dąży swoimi pytaniami. Nie daje się zbyć prostymi odpowiedziami i za każdym razem wychwytuje to wszystko, co tak bardzo staram się ukryć… Przeraża mnie trochę ta jego subtelna pewność siebie i to, że mimo moich naprawdę solidnych starań, aby nie pokazać tego, co czuję, czyta ze mnie jak z otwartej książki. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sama gdzieś głęboko pragnę, aby poznał to, co najgłębiej ukryte…
***
Na kolejnych sesjach drąży temat moich starych i moich uczuć do nich. Dziwi mnie, że taką trudność sprawia mi mówienie o nich. Sama siebie nie rozumiem. Nie wiem, czego od nich chcę ani czego od nich oczekuję. Przecież tych lat nie da się wymazać! Próbowałam zapomnieć, ale to jak bumerang – zawsze wraca. Żyję nadzieją, że uda mi się nie mówić o ojcu, przecież to, co mi zrobił, nie przejdzie mi przez usta. Muszę się bardziej pilnować. Boję się, że nie umiałabym się pozbierać, gdybym wyjawiła mu całą historię. Na samą tylko myśl o tym robi mi się niedobrze…
***
Dziś po raz pierwszy zobaczył moje blizny. Oczywiście tylko te na ramieniu. Chyba trafne będzie stwierdzenie, że był zszokowany. Nie sądziłam, że coś takiego może nim tak wstrząsnąć. W ogóle tego nie ukrywał i zaczął pytać, czym je zrobiłam. Jeżeli tych kilka marnych blizn wywarło na nim tak duże wrażenie, to ciekawe, co by powiedział, widząc moje okaleczone nogi. Muszę coś zrobić z tymi bliznami, bo irytują mnie reakcje ludzi na ich widok. Każdy reaguje, jakbym miała co najmniej trzecie oko albo poroże na głowie.
Niestety, w dalszym ciągu wałkujemy temat mojej matki. Wojtek pomaga mi sklecić do niej list. Może jak go wyślę, odczepi się na trochę i da mi spokój. Zadał mi też moją pierwszą pracę domową. Mam napisać na papierze o swoim żalu do matki, a konkretnie o powodach swojego żalu. Hm, niezłe wyzwanie. Zdecydowanie łatwiej byłoby napisać, za co nie czuję do niej żalu, wtedy sprawa byłaby prosta – pusta kartka i tyle.
Pisałam to cały dzień, nie wiem, co się ze mną działo, czułam się przyklejona do wspomnień, nie mogłam się od tego oderwać i skupić na czymkolwiek innym. Dla pewności wysłałam mu to mailem, bo gdyby miało leżeć u mnie cały tydzień, to najprawdopodobniej zniszczyłabym to przed sesją.
Po przeczytaniu słów, które wyszły spod mojej ręki, jestem przerażona, że jest tego tak dużo, a jednocześnie uświadamiam sobie, że gdybym poświęciła na pracę więcej czasu, miałaby kilka razy taką objętość.
Nie mogę wspomnieć o ojcu! Nie może się dowiedzieć! Na samą myśl o nim zbiera mi się na wymioty i cała drżę. Wystarczy, że wie o matce…
Naturalnie, nie dane mi było przyzwoicie pospać. Wojna myśli, analizy, obrazy wspomnień, rozmyślanie i to doskonale znane napięcie. Do tego wszystkiego przed świtem obudził mnie telefon. Ojciec po raz kolejny nakłaniał do kontaktu z matką… Miałam nadzieję, że basen wyciszy moje myśli i emocje, ale jak zwykle się zawiodłam. Od powrotu do domu szwendałam się bez celu z kąta w kąt. Czułam się rozdrażniona i nerwowa, wszystko leciało mi z rąk i przez przypadek potłukłam swój ulubiony wazon. Miałam ochotę pociąć się szkłem rozsypanym po podłodze, ale w tym samym momencie zadzwonił Oskar z informacją, że wpadnie na kawę. Uff, niewiele brakowało! Szybko posprzątałam potłuczone szkło wazonu, a cięcie się zostawiłam na później. Oskar zauważył, że jestem roztrzęsiona – tych drgawek nie sposób było nie zauważyć. Odjechał, ale obiecał wpaść jeszcze wieczorem.
Cały dzień myślę tylko o tym, żeby się pociąć i w ten sposób uspokoić drgawki. Szlag mnie trafi za chwilę, jeśli to się szybko nie skończy. Myślę o swoim rozsypanym, jak to szkło wazonu, życiu.
Kurwa, i jeszcze mi jej żal, i myślę, jak jej teraz musi być smutno. Jak bardzo samotna musi się czuć, jak cierpi… Ja pierdolę, nie wiem tylko, czy jej kiedykolwiek było żal mnie. Kiedy ojciec mnie katował… Wyć mi się chce i płakać, i krzyczeć jednocześnie. Nie sądzę, nigdy tego nie okazywała. Nie potrafię przywołać w pamięci choćby jednego, kurwa, razu, kiedy by się za mną wstawiła… Dlaczego jestem taka głupia i nie mogę o tym zapomnieć?
***
Co ten człowiek ze mną robi? Dlaczego pozwalam mu zaglądać w miejsce, które zamknęłam przed światem wieki temu i skutecznie pilnowałam, żeby nikt się do niego nie zbliżył? Nigdy nie powinnam tam wracać! Mam już tego wszystkiego serdecznie dosyć! Myślę, żeby rzucić tę pieprzoną terapię!
Oskar, jak obiecał, przyjechał wieczorem, żeby mnie pilnować. Miałam nadzieję, że się trochę rozluźnię, ale nic z tego nie wychodzi. Rozkleiłam się jeszcze bardziej i wyłam mu w rękaw ponad godzinę. Biedny chłopak! Słuchał i przytulał mnie, a na koniec namawiał, żeby wszystko o ojcu powiedzieć Wojtkowi.
Chyba nie wie, o czym mówi. Nie wie też, że chciałam skończyć terapię, ale żeby w dalszym ciągu nie suszył mi głowy, przytaknęłam i pokiwałam twierdząco głową. Tak naprawdę to sama nie wiem, czy chciałam kończyć, czy nie. Napisałam maila do Wojtka. Oskar w tym czasie zabrał mi zapas skalpeli i kazał iść spać. Nie dał mi za bardzo wyboru, bo rozsiadł się na fotelu i powiedział, że nie wyjdzie do czasu, aż zasnę. Wkurwia mnie to z jednej strony i korci, żeby znowu kazać mu się wynosić, z drugiej jednak czuję coś dziwnie przyjemnego…
Pogrążona w chaosie i wyczerpana zasypiam.
Budzę się następnego ranka o piątej nad ranem i czuję się jak samobójca, który skacząc z mostu, przez ten ułamek sekundy uświadamia sobie, że za chwilę uderzy w ziemię i skończy życie…
Czuję się, jakbym miała się rozpaść na kawałki. Na milion kawałków, które rozpadną się na kolejny milion innych i już nigdy więcej nie złożą w jedną spójną całość. Stało się! Napisałam Wojtkowi o ojcu, a obiecałam sobie, że nigdy w życiu tego nie zrobię! Gdyby Oskar nie doprowadził do tego, że się rozkleiłam, pewnie nigdy nic bym nie powiedziała. Niepotrzebnie przyjeżdżał wczoraj wieczorem, najwyżej pocięłabym się trochę, ale nie miałabym kolejnego problemu na głowie. Do tego wszystkiego jeszcze te pieprzone drgawki. Nie potrafię nad nimi zapanować, a im bardziej się staram, tym bardziej się nasilają. Telepię się cała, a Wojtek na dzisiejszej sesji będzie próbował pewnie wrócić do tematu ojca. Co ja mu powiem? Jak mu powiedzieć, że jedyne, czego pragnę, to się pociąć?! Jak mu powiedzieć, że jedynym znanym mi sposobem, żeby mnie puściło, jest się właśnie pociąć?!
O dziwo, nie rozmawialiśmy o ojcu, tylko o mojej złości i autoagresji. Rozwalił mnie swoim pomysłem. Zapytał, co myślę o kupnie worka treningowego do napieprzania, używając przy tym nieco bardziej łagodnego określenia. Worek? Czy to pomoże? Może jakbym obiła kilka ogolonych ryjów, to by pomogło. W przeciwnym razie nie sądzę, ale zobaczymy. Pewnie nie zaszkodzi spróbować.
Kupiłam worek, ale łba nie urywa. Nie jestem przekonana, żebym na tej zabawce była w stanie wyładować swoje napięcie. Hm, gdyby ten worek mógł oddać, to może, a tak – jak się nie ma, co się lubi, to się… i tak dalej. Wieczorem znowu się rozsypuję, nosi mnie, telepie, mam wrażenie, że zaraz eksploduję. Nie wiem, kto przeżyje do rana, ja czy worek. W głowie kręci mi się od natłoku wspomnień. Pozdzierałam palce, muszę kupić plastry, bo jak tak dalej pójdzie, to zedrę skórę do kości i będzie potem, że robię to sobie specjalnie.
Dalej mnie nosi, gdyby nie mój nowiutki i pięknie przystrzyżony trawnik, to wzięłabym za łopatę i przekopała cały ogródek, a tak – szkoda trawy. Muszę dotrwać do niedzielnego wieczoru, najwyżej Bartek dostanie…
Wojtek pewnie by na zawał padł, gdyby się dowiedział, co my razem wyczyniamy…
Okazuje się szybko, że ten jego pomysł z workiem to niewypał! Worek wytrzymał aż trzy dni. Chyba muszę kupić coś solidniejszego, a nie jakieś gówno.
Po wyjściu Bartka czuję się, jakby wszystko wyparowało z mojej głowy. Spokój absolutny, choć też nieźle oberwałam. Czuję się jak nowo narodzona.
Dziś czeka mnie kolejna sesja, ciekawa jestem, co znowu wymyśli. Mam nadzieję, że nie wyczuje, że coś jest nie tak. Jasnowidzem przecież nie jest, więc powinno być w porządku… Udaje mi się skutecznie ukryć mój stan rozluźnienia, może dlatego, że na jego widok jednak trochę się spinam. Dzisiejsza sesja nie jest taka zła. Owszem, kontynuujemy temat moich starych, ale też mam się uczyć uważności i zapisywać w zeszycie sytuacje, które budzą we mnie jakieś przykre uczucia, negatywne myśli bądź somatyczne stany. Wychodzi na to, że poza przelewaniem tego wszystkiego na papier już nic innego robić nie będę. Ciekawa jestem, po ilu zeszytach da mi spokój.
Kolejne dni upływają na notowaniu moich negatywnych myśli automatycznych. Staram się przyglądać swoim emocjom, ale poza złością czy, będąc bardziej precyzyjną, wkurwieniem oraz wewnętrznym rozjebaniem innych nie rozpoznaję. Starzy w dalszym ciągu nie dają mi spokoju. Matka nie wytrzymała nawet tygodnia, w dalszym ciągu nie rozumie, że jej telefony tylko pogarszają sytuację. Czuję się przez nią osaczona. Ciekawe, kiedy zrobiła się taka uczuciowa…?
Ostatnio czuję się rozdrażniona i niemal ciągle poirytowana. Za dużo o tym wszystkim myślę, a jeszcze Wojtek zachęca mnie do tego, żebym porozmawiała z Mateuszem. Przecież on dostanie zawału, jak się o tym wszystkim dowie! Z drugiej strony nie wiem, czy mam jakieś inne wyjście, bo matka i ojciec zaczęli nękać też i jego. Decyduję się w końcu powiedzieć mu, o co chodzi.
Mówię, że chodzę na terapię, bo znów się pocięłam. Epizod z próbą samobójczą na razie zostawiam sobie, a powiem mu o niej, jak przetrawi to, co usłyszał dzisiaj. Boję się, że mi nie wybaczy…
***
Biedny ten mój Mateusz, jak zwykle coś odwalę, a on później się martwi. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Przy nim zapominam o wszystkich zmartwieniach! Zawsze potrafi mnie rozweselić. Może nie potrafi na mnie wystarczająco wpłynąć, ale jest zawsze, kiedy go potrzebuję! Nigdy nie ocenia.
Na kolejnych sesjach wałkujemy moje zapiski i relacje ze starymi. Nie potrafię się z tym uporać. Jezu, jak ja bym chciała ich nienawidzić czystą, niezaburzoną nienawiścią! Jak ja bym chciała nie czuć się winna z powodu, w jaki o nich myślę. Jak ja bym chciała kazać im spierdalać i jak bym chciała mieć na tyle odwagi, żeby uciąć z nimi kontakt. Z jakiegoś powodu nie potrafię tego zrobić. Czego się boję?
Za sekundę zwariuję! Czy oni naprawdę niczego nie rozumieją? Co muszę zrobić, żeby się ode mnie odpieprzyli?
Znowu urządziłam Oskarowi scenę. Mało brakowało, a wytłukłabym wszystkie talerze w kuchni. Dobrze, że przyjechał za mną do domu, bo byłoby nieciekawie… Z dnia na dzień czuję się gorzej, znów nie mogę opanować drgawek i czuję się, jakby to pieprzone napięcie chciało mnie rozerwać na kawałki.
Sztuczki mojego terapeuty nie pomagają!
Mam dość!
Myśli kłębią mi się w głowie, jakby chciały zdetonować w niej ładunek z jakimś gównem i rozerwać ją na strzępy. Ani basen, ani worek, ani spacery nie pomagają. Chcę, żeby się to tu i teraz skończyło! Chcę być w innym miejscu, nie tutaj! Chcę nie czuć napięcia, chce się rozluźnić… Boże, jak ja siebie szczerze nienawidzę. To jest obrzydliwe. Muszę się pociąć, chcę odpocząć, chcę to znowu poczuć, chcę poczuć cokolwiek!
To jest dla mnie za trudne!
Nienawidzę siebie.
***
Nie dałam rady. Pocięłam się znowu…
Jest mi tak dobrze i błogo.
Dlaczego nie wolno mi tego robić, skoro to jedyne, co mi pomaga, i tylko to przynosi ukojenie?
Po raz kolejny wszystkich zawiodłam, jestem zbyt słaba, żeby z tym wygrać, nie potrafię się temu oprzeć…
Budzę się wyspana i rozluźniona, ból przyjemnie pulsuje w świeżo zasklepionych ranach obu ud. Oddaje się przez chwilę tej przyjemności odczuwania. Błogie odprężenie.
Po chwili uświadamiam sobie, co zrobiłam.
Zaczynam się wściekać na siebie i przeklinam w myślach. Co ja powiem Oskarowi? Wojtek pewnie się wkurzy i albo każe mnie zamknąć w psychiatryku, albo wyrzuci z terapii! Zresztą wcale mnie to nie zdziwi. Czuję ogromne przygnębienie i brak nadziei. Fakt, uprzedzał na początku, że nie będzie łatwo i że będą mną targać silne emocje, ale miałam nadzieję, że nie aż takie i że jakoś dam radę. Wiem, że chce dla mnie dobrze, ale tak naprawdę mam go dosyć! Mam dosyć tej całej zasranej terapii i pracy nad sobą! Myślę, że jak mu powiem, co odwaliłam, to sam to zakończy…
***
No dobra, teraz to ja już nic z tego nie rozumiem!
Napisałam mu SMS-a, że nie dałam rady, że go przepraszam i że zrozumiem, jeśli nie będzie chciał mnie już więcej widzieć. Odpisał po dwóch godzinach: „Trudno, to już przeszłość. Spróbuj się rozluźnić i nie obwiniać. Daj mi znać około trzeciej, jak się czujesz. Postaraj się odprężyć”.
Jak to, kurwa, trudno?!
Mam czterdzieści ran na obu udach, a on pisze, że to przeszłość? Nic, kurwa, nie rozumiem! Czy on się, kurwa, nigdy nie wścieka?!
Powinien mnie wyrzucić z terapii!
Kurwa!
Jak ja mam teraz jechać do niego na sesję? Spalę się ze wstydu w progu.
Następnego ranka dziwię się jeszcze bardziej. Od dzisiaj mam mieć dozór. Chłopaki ustalili, że będą mnie pilnować na zmiany. Chyba pęknę ze śmiechu. Oskar pogodził się z Kamilem, a w zeszłym roku musiałam imprezę urodzinową robić dwa razy, żeby się przypadkiem nie spotkali i nie pozabijali… Pewnie Ola maczała w tym paluchy, bo ten uparty osioł nigdy by sam do tego nie doszedł! Przynajmniej jeden pożytek z tego mojego nieszczęścia. Swoją drogą, bardzo przyjemnie widzieć ich znowu razem. Żartują jak za dawnych lat, ale coś mi podpowiada, że będę ich miała jeszcze dosyć. Zobaczymy, dzisiaj się cieszę.
Na sesję jadę jednak jak na skazanie, z żołądkiem w gardle. Może i napisał, że nic się nie stało, ale i tak pewnie opierdoli mnie na miejscu.
Nie ma, kurwa, sensu próbować go zrozumieć! Był miły, nie wściekał się ani mnie nie obwiniał. Czy on, kurwa, zawsze musi mi robić na przekór?! Jest zajebiście podstępny! Zaproponował, żebym dołączyła do grupy psychoterapeutycznej. Zamiast mnie wyrzucić, wkręca w jakiś grupowy ekshibicjonizm! I jeszcze powtarza, że to będzie trudne. Ja pierdolę! Nie wyobrażam sobie grupy, jest mi cholernie ciężko na indywidualnej terapii. Grupowa to matrix.
Mam jeszcze jedną sesję indywidualną przed grupą, może zmieni zdanie. Przecież ja na tej grupie nie wyduszę z siebie jednego zdania, będę jak jakiś cholerny mim siedzieć i odliczać czas do końca. Boże, w co ja się wpakowałam? On jest podstępnym skurczybykiem, jest jak ten cholerny doktor House, podstępny manipulator, mam naprawdę przesrane!
Zaczęłam robić tatuaż na lewym ramieniu. Na razie facet zrobił mi połowę, a w przyszłym tygodniu ma dokończyć. Wzór może głowy nie urywa, ale przynajmniej teraz nie będzie widać tych przeklętych blizn, szczególnie, że w przyszłym tygodniu mam tę cholerną terapię grupową.
Jakie to było odprężające – tatuażysta się zastanawiał na jakich prochach jestem, bo mało mu tam nie usnęłam. Było kojąco przyjemnie, ale i tak pewnie dostanę wykład od Oskara. Nie rozumiem, dlaczego on tak nie cierpi tatuaży.
Kolejną sesję indywidualną jakoś przeżyłam. Niestety, Wojtek nie zmienił zdania, a ja nie byłam w stanie odmówić. Jak to wytrzymam? Zastanawiam się, czy przed sesją nie walnąć stu gramów czystej. Ciekawe, co by powiedział.
No i ten niechciany, niewyczekiwany dzień nieubłaganie nadszedł. Dzisiaj mam grupę. Leżę od trzeciej nad ranem i zastanawiam się, czy iść, czy zostać w domu. Niestety powiedziałam o grupie Oskarowi i jeślibym nie poszła, musiałabym się przed nim ukrywać cały dzień. Pięknie się urządziłam, i to na własne życzenie! Powinnam mu powiedzieć wprost, że nie chcę żadnej jebanej grupy, że będziemy się spotykać indywidualnie, a jeśli nie, to do widzenia; po cholerę to wahanie? Z drugiej strony coś mnie jednak w tej grupie pociąga. Jedna część chce uciekać, a druga jest ciekawa. Nie wiem, czy uda mi się kiedyś zrozumieć samą siebie.
***
Dziwne to było. Przez cały czas czułam się jak sparaliżowana, byłam spięta i kompletnie nie potrafiłam się rozluźnić. Tak jak myślałam, praktycznie nie wydusiłam z siebie żadnego słowa. Podukałam trochę, ale w ogóle nie mogłam się skupić na tym, o czym gadali. Byłam przekonana, że widzą, w jakim jestem napięciu, i wiedzą, że jestem jebnięta. Zanurzając się w myślach, czułam, jak moje ciało zamienia się w litą skałę.
Czy on przypadkiem nie oczekuje ode mnie zbyt wiele? Przecież ekstremalną trudność sprawia mi otwieranie się podczas naszych indywidualnych sesji, a on chce, żebym robiła coś podobnego przed grupą nieznanych ludzi?
Napięcie wcale mnie nie puszcza. Czuję się fatalnie! Pusta w środku i wyżęta. Nie dam rady sama ze sobą, muszę iść do Oskara, bo w innym przypadku źle się to skończy.
Udało mi się zasnąć dopiero nad ranem. Trzy minuty po siódmej wyrwał mnie ze snu dźwięk telefonu. Odebrałam nieprzytomna w dziwnym poczuciu odrealnienia. W słuchawce odezwał się głos ojca i momentalnie mnie sparaliżował. Nic nie mówiłam, natomiast on – żebym zadzwoniła do matki. Rozłączyłam się i usiadłam na łóżku. Do mojej świadomości zaczęło docierać, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę… Telefon wyprowadził mnie z równowagi. Przekroczyli granicę! Matka rozpacza? O co, kurwa, chodzi? Dlaczego nie dadzą mi spokoju? Ja jakoś nigdy nie rozpaczałam! Nie rozpaczałam, bo mi nie było wolno! Nie rozpaczałam, bo byłabym ukarana!
Chcę do niej zadzwonić i powiedzieć, co o niej myślę. Co myślę o jej mężu, urzędowo tylko nazywanym moim ojcem. Co myślę o latach swojego dzieciństwa i krzywdach, o których przypomina mi każda sznyta na moich nogach, rękach i plecach! Co myślę o spędzanych wspólnie chwilach, o których nie dają mi zapomnieć powracające jak bumerang obrazy i wspomnienia.
Uspokajam się trochę, choć w zasadzie nie wiem, czy się uspokajam, czy dochodzę do wniosku, że jednak nie zadzwonię, a napiszę jej coś dosadnego. Tak, żeby się wreszcie odpierdoliła, a jeśli nie zrozumie, to zmienię numer telefonu.
Myślę sobie, że moja złość do nich jest zasadna. Nawet Oskar się na nich wścieka. Chce, żebym mu dała numer, to do nich zadzwoni… Swoją drogą, to mogłoby być całkiem interesujące. Resztki rozsądku powstrzymują mnie i nie pozwalam mu zadzwonić.
***
Dzisiaj dostałam dwie prace domowe. Mam przygotować pudełko z przedmiotami, które przypominają mi miłe chwile i wzbudzają przyjemne emocje, oraz narysować tort. Ten tort mam podzielić na kawałki, a na nich z kolei wypisać emocje, jakie rozpoznaję w sobie w stosunku do rodziców… Hm, żebym to ja sama wiedziała, co do nich czuję…
Ojca się brzydzę, a co czuję do matki, nie wiem, chciałabym nic nie czuć… Wieczorem po wyjściu od Oskara siadam do napisania listu.
Jest długi i mam nadzieję, że przyniesie skutek. Napisałam jej, że mam problemy, które wynikają z mojego dzieciństwa oraz z tego, w jaki sposób razem z ojcem mnie traktowali, i że nie potrafię sobie z tym sama poradzić. O tym, że Oskar zmusił mnie do pójścia na terapię, i o tym, że zmienię numer, jeśli nie dadzą mi spokoju, i że już nigdy w życiu się do nich nie odezwę. Jestem ciekawa, czy to im przemówi do rozsądku i czy wreszcie zmądrzeją?
Następnego dnia matka odpisuje, że rozumie (jasne, ciekawe co, kurwa, rozumie) i że da mi spokój. Zobaczymy, na jak długo.
Cieszę się, że w końcu napisałam ten list, ale męczy mnie poczucie winy z jego powodu. Myślę, że byłam za bardzo dosadna. Czy ja naprawdę jestem taka zła? Może powinnam jej wybaczyć i pogodzić się z przeszłością? Czego ja chcę? Czuję narastający smutek i przygnębienie, rozpoznaję po raz kolejny dobrze znany stan, kiedy moje ciało z każdą upływającą sekundą zamarza i kamienieje. Zaczynam się trząść, ale ze zmęczenia zasypiam.
Nad ranem budzi mnie jeden ze znanych koszmarów. Ja pierdolę, jak ja mam już tego wszystkiego dosyć! Nie mogę dojść do siebie. Myślę o tym, co robił mi ojciec, potem siadam i to opisuję. Kiedy kończę, siadam na łóżku i całkowicie się rozsypuję. Zaczynam płakać. Wyję z nienawiści i poczucia krzywdy. Boże, jak można tak nienawidzić własnego ojca?
Ojca?
Jakiego, kurwa, ojca?
Tyrana, kata, despotę, potwora!
Cały dzień jestem roztrzęsiona, nie wiem, czym się zająć, czuję się rozdrażniona i nie potrafię na niczym skupić uwagi. Wszystko mnie irytuje i drażni, a w głowie mam ciągle te same obrazy. Ile to jeszcze potrwa?
Na następnej grupie jest masakra. Byłam przekonana, że nie wytrzymam i narzygam na środek podłogi.
Czym ja się tak spinam? Przecież nie gadaliśmy o rzeczach tak bardzo trudnych. O co mi chodzi? Wydusiłam z siebie ledwo dwa zdania na koniec. Myślałam, że zemdleję. Dobre było tylko to, gdy na koniec Wojtek zażartował, że nie będzie łatwo i że będzie sadystą. Powstrzymałam się, choć miałam zapytać, czy mnie straszy, czy obiecuje.
Ha, ha, ha, ciekawe, co by powiedział. Jestem pewna, że szczęka zatrzymałaby mu się na podłodze. A poważnie – ciekawe, czy zna dokładne znaczenie tego słowa, ja niestety znam…
***
Dzisiaj zauważyłam to u Beaty. Nigdy w życiu bym się nie spodziewała, że młoda też się tnie. Ciekawe, czy Jola wie?
Jutro w pracy będę cały dzień z Beatą i myślę, że znajdę okazję, żeby z nią jakoś o tym pogadać.
Cały czas myślałam tylko o tym. Próbowałam skupiać się na innych rzeczach, ale nic z tego. Jak ja mam zacząć z nią o tym rozmawiać? Przecież może różnie zareagować i może to się źle skończyć, i dla niej, i dla mnie. Doskonale wiem, jakie to trudne, a nie chcę narobić bałaganu. Myślałam o tym bez przerwy przez trzy pełne dni, aż w końcu postanowiłam posłuchać Podstępnego. To w końcu jego działka.
Okazuje się, że Jola wie, a teraz wie i o mnie. Tak naprawdę to kamień spadł mi z serca. Poczułam dużą, dużą ulgę. Nie muszę już przed nią chować swoich nóg, jak jesteśmy same, w obawie, że odkryje moje blizny.
Nie rozumiem tego. Sama to robię, a wpadam w panikę, kiedy zauważam, że ktoś inny też…
***
Ostatnia sesja przed jego wyjazdem. Dziwnie się czuję. Jakieś napięcie, jakiś niepokój. Omawiamy moje uczucia z sesji. Wojtek mówi, że to, co czułam wtedy, i to, czego doświadczam obecnie, to jakiś rodzaj niepokoju lub lęku. Zajebiście. Ciekawe, czy zwykli ludzie też tak ten lęk odczuwają? Czy ich też tak paraliżuje, czy też nie potrafią skupić się na niczym innym, czy ich ciała zamieniają się w zbitą skałę? Mam teraz miesiąc przerwy. Miesiąc bez terapii.
Nie wiem, co powinnam czuć, nie wiem, co czuję, chyba się boję…
***
Właściwie myślałam, że będzie dużo gorzej. Dziś byłyśmy na zakupach. Oskar pozwolił mi wydać trochę pieniędzy, ale pewnie tylko dlatego, że była przy mnie Ola – mój anioł stróż. Kupił nam bilety do spa. Cztery baby na wakacjach – cieszę się i myślę, że będzie się działo. On biedny sam w domu i w robocie. Swoją drogą, ciekawe, jak długo zdecyduje się kontrolować moje wydatki?
Dziś z kolei dowalił mi Mateusz. Rozumiem, że ma problemy z Peterem, ale nie może z tego powodu wyładowywać swoich frustracji na mnie. Nie teraz! Teraz nie mam na to siły. Teraz potrzebuję jego wsparcia i trzymania się z dala od nowych problemów. Swoim zachowaniem koszmarnie mnie przygnębił. Czuję, że znowu się rozsypuję. Wiem, że powinnam mu jakoś pomóc, ale nie mam pojęcia jak. Znowu do niczego się nie nadaję, nikt nie może na mnie polegać. I znowu to doskonale znane napięcie.
Zaczynam po raz kolejny nienawidzić samej siebie. Czuję coraz większą niechęć i obrzydzenie. Pragnienie zrobienia sobie krzywdy jest ogromne. Nie potrafię sama ze sobą wytrzymać. Szukam zajęcia i staram się możliwie długo przebywać z Oskarem.
Nie mogę się teraz pociąć, nie przed samym wyjazdem!
Wychodzę z psami na spacer. Łażę po parku w te i nazad, starając się zmęczyć fizycznie, ale to nie pomaga. Psy wydają się bardziej zmęczone ode mnie. Wracam do domu i wychodzę do ogrodu. Napieprzam w worek jak oszalała. Pot cieknie mi po twarzy i całym ciele. Kończę wyczerpana, ale napięcie nie mija. Idę na górę i biorę zimny prysznic. Drżę cała z zimna, jednak napięcie lekko się obniża. Nie mogę się doczekać wyjazdu.
Wreszcie ten dzień nadchodzi. Oj, będzie się działo. Cztery baby pędzą na dziką wyprawę, choć tak naprawdę ta wyprawa wcale nie jest dzika – tylko Anka przejawia takie zachowania. Martwię się o tego recepcjonistę, bo jak ją znam, to za nic mu nie odpuści…
Miałam olbrzymią ochotę leżeć tak w tym błocie cały dzień. Niestety trzeba wracać.
Po powrocie nie było czasu na odpoczynek. Oskar obchodził urodziny, które zresztą całkiem nieźle się udały. Szaleliśmy na gokartach – jutro będę miała zakwasy nawet tam, gdzie nie mam mięśni. Po grillu wyczerpane i trzeźwe towarzystwo zmywa się do domu. Jedynie Zbyszek wyprowadził mnie z równowagi i dobrze, że Oskar zareagował w porę, bo tamtego trzeba by zbierać z trawy. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale ten prymitywny człowiek działa na mnie jak płachta na byka, kompletnie go nie trawię.
Wakacje od moich sesji dobiegają końca. Znowu trzeba się będzie poddać praniu mózgu. Jeszcze kilka dni, a już ogarnia mnie mało zrozumiały niepokój. Z drugiej strony jednak wcale nie taki niezrozumiały. Zdaję sobie sprawę, że kolejne powroty do moich demonów robią swoje. Dzisiaj z powodów, których nie znam, grupę mamy mieć u Wojtka w gabinecie. Nie mam pojęcia, jak on nas tam wszystkich pomieści.
Nie rozumiem swoich uczuć. Jestem sama sobą zaskoczona. Całkiem nieźle zniosłam dzisiejsze zajęcia i mam tylko nadzieję, że już tak zostanie. Nie chcę się męczyć tak jak poprzednio. Dzisiaj poniosło Alicję. Robi się ciekawie, może nie tylko ja mam problemy z akceptacją na tej grupie? Mam nadzieję, że uda mi się w dalszym ciągu trzymać swojego agresora w ryzach.
Na kolejnej sesji indywidualnej już tak fajnie nie jest. Wojtek, tak jak wspominał wcześniej, próbuje dotykać moich relacji z ojcem. W tej chwili to dla mnie nie do przejścia. Mówię mu tylko, że stary mnie tłukł. Nie potrafię wydusić z siebie niczego więcej. Może powinnam dać mu to, co napisałam, bo nie sądzę, żebym kiedykolwiek mogła o tym otwarcie opowiedzieć… Siedzę na zielonej kozetce i czuję, że jestem kłębkiem jednego wielkiego napięcia, niepokoju i lęku.
Wracam do domu w fatalnym nastroju. Znowu siebie nienawidzę. Znowu myślę, że jestem nic niewarta. Boję się, że nie powstrzymam się przed zrobieniem sobie krzywdy, żeby to zakończyć.
Dzięki rozróbie w pracy udaje mi się jednak uspokoić. Miałam ochotę ich wszystkim wyrzucić na zbity pysk, ale udało mi się na spokojnie opanować sytuację. Okazuje się, że moje napięcie ustępuje, a ja znowu nie potrafię tego zrozumieć.
Na kolejnej grupie sprawdzają się moje przypuszczenia. Alicja zrezygnowała, a ja nie mogę w to uwierzyć. Jeśli ona poddała się z tak błahego powodu, to ja powinnam uciec po dziesięciu minutach pierwszej sesji!
Po odejściu Alicji ma dołączyć do nas nowy chłopak. Zaczynałam się przyzwyczajać do tych ludzi i czułam się z nimi coraz bezpieczniej, a tu znowu to pieprzone napięcie. Czy to się kiedyś skończy?
Dzięki Bogu, i z tej grupy wychodzę cało. Uśmiałam się na końcu, bo chłopaki powiedzieli, że sprawiam wrażenie bardzo poukładanej dziewczyny. Ha, ha, ha, gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo się mylą… Tylko Podstępny wychwycił to, co tak bardzo próbowałam ukryć. Mówiąc po ludzku – nie potrafię radzić sobie ze swoim napięciem w zdrowy sposób. Musi wydarzyć się coś skrajnie intensywnego, żeby mnie puściło. Wartość z tego dla mnie taka, że ktoś to wreszcie nazwał, a ja przeżyłam.
***
Pierwszy października dwa tysiące szesnastego roku.
O wpół do trzeciej w nocy obudził mnie kolejny koszmar. Nie udało mi się uspokoić ani ponownie zasnąć. Wstaję i chodzę po pokoju, potem kładę się i włączam komputer. Zaczynam oglądać jakiś głupi film, ale szybko mnie nudzi, kompletnie nie mogę się skupić na oglądaniu. W głowie huragan wspomnień. Przetrwałam do piątej. Wstaję i idę po kawę, sprzątam mieszkanie, żeby zająć się czymkolwiek. W okolicach dwunastej zaczynam się szykować na grupę. O tym, że nie wszystko jest w porządku, informuje mnie mój żołądek. Przed wyjściem trzykrotnie odwiedzam toaletę. Wreszcie o trzynastej trzydzieści wyjeżdżam z domu, a po drodze odwiedzam Oskara, żeby zostawić mu dokumenty z rozliczeń. Jego widok działa na mnie kojąco, uspokajam się i uświadamiam sobie, że się za nim stęskniłam… Równo o piętnastej parkuję samochód pod wieżowcem. Irytuje mnie parkometr, ale w końcu udaje mi się zapłacić za dwie godziny postoju. Rozpoznaję dziwny i niezrozumiały lęk z powodu tej nowej osoby, która ma do nas dzisiaj dołączyć… Kto to będzie? Ciekawi mnie, jak zareaguję i czy uda mi się chociaż trochę otworzyć, a jeśli tak, to co się stanie? Przeżyję czy zwariuję?
Nowa dziewczyna kompletnie mnie zaskoczyła swoją szczerą opowieścią i emocjami, jakie w związku z tym okazywała. Zazdroszczę jej, choć to ukrywam. Chyba zmotywowana jej opowieścią, zaczynam temat moich wcześniejszych związków. Myślę, że właśnie teraz przestaję im wszystkim wydawać się taka poukładana. Jestem pewna, że myślą o mnie, że jestem wredną ździrą niezdolną do uczuć.
Cieszę się, kiedy sesja dobiega końca. Te pięć godzin mnie wykańcza. Moje ciało zaczyna sztywnieć i powoli ogarnia mnie napięcie. Po sesji idziemy coś zjeść do położonej niedaleko włoskiej knajpki. Cała grupa sprawia wrażenie rozluźnionej, a ja czuję się, jakbym połknęła kij od szczotki. W głowie powtarzam sobie: nie teraz, starając się odepchnąć i zlikwidować całe napięcie. Po kolacji nie daję już rady, a w dodatku Grzesiek chyba coś zauważył i pyta mnie, czy dobrze się czuję. Oczywiście nie przyznałam się, że coś jest nie tak, przekonując, że wszystko w porządku, natomiast już kilka minut później wiedziałam doskonale, że nie dowiozę kolacji do domu…
Idę do toalety i zwracam neapolitańskie spaghetti wprost do śnieżnobiałej ceramicznej muszli… Wycieram ją później starannie, a zaburzoną równowagę powietrza wyrównuję odświeżaczem. Obmywam twarz i płuczę usta. Upewniam się, że wyglądam jak człowiek, i wracam do stolika. Staram się zachowywać naturalnie, choć czuję się fatalnie. Wytrzymuję jeszcze trzydzieści minut i mówię, że na mnie już czas, ponieważ mam jeszcze coś ważnego do załatwienia. Wydaje się, że nikt się nie orientuje, co bez wątpienia ułatwia mi pożegnanie. Żyję nadzieją, że nie rozsypię się kompletnie przed dotarciem do domu. Wychodzę i w tej samej chwili czuję się, jakbym dostała obuchem: Marcela prosi, żebym ją podrzuciła… Boże, nie wiem, co robić. Podwieźć ją? Nie jestem w stanie już dłużej kontrolować drgawek. Na szczęście jest zimno i winowajcę znajduję w matce naturze. Marcela wydaje się zbyt pijana, żeby zwracać uwagę na moje zachowanie, choć ja sama boję się tego, w jaki sposób prowadzę samochód… Moją irytację pogłębia jeszcze to, że dziewczyna cały czas gada, a ja resztkami samokontroli powstrzymuję się, żeby nie wykrzyczeć jej w twarz: zamknij pysk!
To niestety nie koniec. Marcela zaczyna temat o dzieciach, a mnie paraliżuje. Przyspieszam i w panice mylę drogę. Boże, kiedy ona się w końcu zamknie?! Zaczyna mi słodzić i pierdoli, że byłabym zajebistą matką!
Chce mi się rzygać. O czym i po co ona tak pierdoli, przecież w ogóle mnie nie zna! Mam sadystyczną ochotę zatrzymać się i wykopać ją z samochodu. Nie znajduję racjonalnego wytłumaczenia, co mnie przed tym powstrzymało. W końcu dojeżdżam pod jej adres i z ogromną ulgą żegnam się z nią. Modlę się, żeby teraz bezpiecznie dotrzeć do domu – targające moim ciałem drgawki sytuacji nie ułatwiają. W końcu docieram do domu i rzucam się na łóżko. Zwijam w kłębek i proszę Najwyższego, aby pomógł mi przetrwać do rana…
Niestety po chwili wracają wspomnienia, a jednocześnie złość na siebie, że nie daję rady przestać o tym myśleć. Jestem żałosna, krzywdzę ludzi, a potem nie potrafię sobie wybaczyć. Nie mogę tego opanować!
W niedzielę rano ledwo mogę się podnieść. Opanowałam drgawki, ale napięcie pozostało. Na wspomnienie z ostatniej nocy zalewa mnie fala przytłaczającego smutku. Dzień jakoś zleciał, choć nawet na basenie nie udało mi się dostatecznie odprężyć. Z nadejściem nocy było coraz gorzej. Napięcie postępowało, a ja zaczęłam się jeszcze bardziej irytować. Kiedy to się skończy?
Włączyłam jakąś prymitywną komedię i wzięłam do ręki książkę. Około drugiej w nocy poczułam wreszcie senność i zasnęłam. Pobudka jak z zegarkiem, punktualnie o piątej rano. Moje mięśnie krzyczą, że nie chcą ruchu. Wstaję i ledwo schodzę po schodach. Lewa łydka potrzebuje więcej czasu, żeby powrócić do stanu użyteczności. Całe popołudnie spędzam u Oskara i jakoś wytrzymuję. Do domu wracam przed jedenastą.
Robię sobie tost z masłem, ale dziesięć minut później tost w towarzystwie wypitej razem z nim herbaty ląduje w kiblu na piętrze. Nie potrafię powstrzymać drgawek i trzęsę się jak narkomanka na głodzie. Boże, jaka ja jestem głupia, tacy ludzie jak ja nie powinni się nigdy narodzić! Mam już siebie dosyć! Niech to wszystko wreszcie się skończy! Chcę spać, niech moja głowa przestanie w końcu funkcjonować!
Idę do łazienki. Z półki zdejmuję kosmetyczkę i stawiam ją na pralce. Wyciągam z niej pozłotko. Schodzę na dół i zza książek na półce przy oknie wyciągam ostry i świecący nożyk skalpela. Wracam do łazienki, a po dwudziestu minutach na lewym udzie krwawi trzydzieści siedem trzy-czterocentymetrowych ran.
Moje ciało się rozluźnia, a ja czuję się, jakbym osiągnęła nirwanę. Przyjemnie i błogo. Daję sobie jeszcze chwilę. Czuję słodki zapach krwi, ale nie patrzę na nią. Patrzę w sufit, kontemplując tę chwilę. Dowlekam się do łóżka. Zasypiam. W nocy budzi mnie myśl, że jutro mam sesję u Wojtka! Nie dam rady do niego pojechać!
Znowu go zawiodłam, nie dałam rady sama ze sobą, czy zawsze już tak będzie? Zmęczenie jest jednak silniejsze, nie daję się ubezwłasnowolnić atakującym mnie myślom. Zasypiam ponownie…
Budzę się o piątej. Czuję się wypoczęta i odprężona. Czuję też ból, ale nie jest tak silny, żebym nie mogła go znieść. Skutecznie go ignoruję.
Boję się tam jechać. Pewnie będzie na mnie wściekły! Kurwa!
Dzwonię do niego i mówię, co zrobiłam. Nie robi mi wyrzutów. Jest pewny siebie i stanowczy, ale nie arogancki. Podstępny manipulator!!! Nie daje się zbyć, więc godzę się przyjechać, choć zdaję sobie sprawę, że dopierdoli mi na sesji. Pełna skruchy docieram na miejsce.
W dalszym ciągu nie czyni mi wyrzutów, nie obwinia, nie wścieka się, nie jest zły. Podkreśla jednak, że to ja jestem odpowiedzialna za kontrolowanie swoich zachowań i że mam narzędzia do tego, żeby to robić.
Jakie, kurwa, narzędzia, co on pierdoli? Od początku wiedziałam, że będzie mnie obwiniał! Dalej mówi, że mam się uczyć kontrolować swoje autoagresywne zachowania, ale, kurwa, jak, jeśli to jest silniejsze ode mnie? Na koniec daje mi do przeczytania książkę. Mówi, że jeśli będzie za ciężka, to mam przestać czytać… Ciekawe, co tym razem wymyślił?
Kiedy wychodzę z gabinetu, mówi mi, że odpowiedź na moje pytanie brzmi: „nie”. Co on znowu pierdoli, przecież nie zadałam mu jeszcze żadnego pytania… Biorę książkę do ręki i jadę do domu.
Początkowe plany posprzątania domu ograniczają się jedynie do zatarcia śladów zbrodni z poprzedniej nocy. Nie chce mi się sprzątać. Nie mogę się doczekać tej książki. Zżera mnie ciekawość. Myję ręce, biorę ją do ręki i idę na górę, do sypialni, ale po przeczytaniu wstępu dopada mnie senność i zasypiam. Po dwóch godzinach budzi mnie stukot wirującej w łazience pralki. Wstaję, żeby rozwiesić pranie, i przy okazji ogarniam kuchnię. Wracam do sypialni i biorę z powrotem książkę do ręki. Książka jest o kobiecie cierpiącej na pograniczne zaburzenie osobowości i o tym, jak z tego wyszła. Czytam powoli, strona po stronie, i czuję się dziwnie. Wiele zachowań tej kobiety jest łudząco podobnych do moich… Zaczynam panikować!
Odkładam książkę na łóżko i biorę psy na spacer. Kompletnie nie mogę się skupić na niczym innym. Cały czas myślę o tej kobiecie, o sobie i o tym, dlaczego Wojtek dał mi do przeczytania tę książkę. Myślę o tym, co będzie dalej i czy, dając mi tę książkę, chciał mi dać do zrozumienia, że cierpię na to zaburzenie.
Wracam do domu i zaczynam czytać dalej. Mniej więcej w połowie książki całkowicie się rozsypuję. Zaczynam się trząść. Boże, to nie może być prawda! W jaki sposób ja mam mu powiedzieć o tym wszystkim? Jak mu powiedzieć o moich najciemniejszych myślach?
Rozsypię się, rozpadnę! Nie dam rady! Nigdy! To jest, kurwa, po prostu niemożliwe! Obrzydliwe.
Mdli mnie i skręca w żołądku. Dzięki Bogu za łazienkę na półpiętrze. Pędzę, jak mogę najszybciej, i w ostatniej chwili puszczam pawia prosto do muszli. Cała się trzęsę. Po około godzinie udaje mi się opanować drżenie rąk.
Znam zasady komunikowania się między sesjami, ale nie wytrzymuję. Piszę maila z pytaniami. Wiem, że powiedział „nie”, ale dlaczego? Przecież ja jestem tak samo popierdzielona jak ta kobieta, jeśli nie bardziej! Ona przy mnie to waga piórkowa. Dlaczego dał mi tę książkę?
Co mi chciał przez nią powiedzieć? Może chce mnie zamknąć w psychiatryku? Jak ja mam mu o tym wszystkim powiedzieć? Jak można rozkoszować się w bólem i jednocześnie tak bardzo go nienawidzić? Nienawidzić siebie!
Zaczynam płakać. Boże, co ja teraz zrobię? To się nie dzieje naprawdę! Nie może…!
Na pierwsze trzy pytania odpowiada przecząco. Lekko się uspokajam, ale na dwa pozostałe odpowiada: „tak”. Dlaczego napisał, że nie chce mnie zamknąć, czy jest pewny? Znowu biegnę do łazienki. Nie mam już czym rzygać. Wymiotuję żółcią. Wyczerpana padam na łóżku i zasypiam. Budzę się o piątej rano. Natychmiast powracają myśli z poprzedniego dnia.
W jaki sposób mam mu o tym wszystkim powiedzieć?
Wstaję i czuję, że mnie nosi. Muszę coś zrobić. Joli nie ma w domu, więc mogę zrobić trochę bajzlu.
Schodzę na dół i biorę się do przestawiania mebli w jadalni. Zaczynam malować ściany. Potem okna i drzwi. Maluję jedno po drugim. Ze wszystkich okien ściągam firanki i wrzucam je do pralki. Zachowuję się jak robot. Nie jestem w stanie ani na chwilę skupić się na tym, o czym myślę. W głowie mam chaos, gonitwę myśli. Jeśli na chwilę udaje mi się uświadomić sobie to, co pojawia się w mojej głowie, zatrzymuję się w poczuciu obezwładniającego przytłoczenia.
Zastanawiam się, w jaki sposób mam się przełamać, aby mu o wszystkim opowiedzieć. Mogłoby mi to pomóc choć odrobinę bardziej się otworzyć. Paraliżuje mnie sama myśl na ten temat.
Około czwartej po południu przyjeżdża na kawę Oskar. Po raz pierwszy od rana odnoszę wrażenie świadomego kontaktu z rzeczywistością. Kiedy wychodzi, jadę do Asdy po zakupy. W drodze zdaję sobie sprawę, że prowadzę, jakbym była pijana. Modlę się, żeby nie zatrzymała mnie policja, bo bez wątpienia wyślą mnie na krew… Udaje mi się bezpiecznie dojechać i uświadamiam sobie, że ostatni posiłek, który strawił mój żołądek, jadłam w sobotę rano… Dziś jest środa.
Kręci mi się w głowie, ale chodząc po sklepie, zaczynam czuć się lepiej. Udaje mi się dokończyć zakupy i bezpiecznie wrócić do domu.
Wieczorem zastanawiam się nad tym, co powiedział Wojtek.
Jak ja mam to zrobić? Czytam to, co napisałam w sierpniu. Moje okruchy. Czy powinnam mu je dać? Wiem, że miną lata, zanim będę gotowa o tym wszystkim opowiedzieć. Odkładam to na później. Zastanowię się nad tym jutro.
Idę do łazienki i biorę kąpiel. Moje oczy zalewa czarna poświata, a ciało staje się coraz lżejsze. Mdleję i upadam na podłogę. Nie mam siły, żeby się podnieść. Ogarnia mnie dziwny stan bezradności połączony z oczekiwaniem na więcej. Zaczynam się śmiać. Kurwa jego mać, o co w tym wszystkim chodzi?! Przecież nie będę leżeć całą noc w tej pieprzonej łazience! Udaje mi się doczołgać do łóżka i w tym samym czasie słyszę dzwonek telefonu. Kładę się i biorę telefon do ręki. Wiadomość od Oskara: „Żyjesz?”.
Niezłe wyczucie czasu. Mam chęć napisać mu, że nie, ale nie dałby mi spokoju. Piszę, że żyję, ale jestem potwornie zmęczona. Nawet gdybym chciała się teraz pociąć, to zwyczajnie nie miałabym siły zejść na dół po skalpel. Nie mam siły unieść głowy. Zasypiam.
W czwartek rano budzę się spokojniejsza, ale przybita. Wstaję z myślą, że jeśli nie zacznę jeść, to się wykończę. Schodzę na dół do kuchni i robię tost. Smaruję go delikatnie masłem i kroję na osiem części. Obiecuję sobie, że będę jadła kawałek po kawałku, co godzinę. Teraz z trudem przełykam pierwszy.
Biorę się do porządków. Po wczorajszym malowaniu kuchnia wygląda jak po wybuchu granatu. Dzwoni alarm w telefonie, sygnalizując porę na drugi kawałek tostu. Zmuszam się znowu i tym razem popijam wodą. Przy trzecim kawałku robię sobie mocną kawę. Niestety, to nie był dobry pomysł. Nie próbuję nawet startować do łazienki. Rzygam do umywalki w kuchni, ale się nie poddaję. Wieczorem spróbuję od nowa.
W nadziei na złapanie świeżego powietrza i lepsze samopoczucie wychodzę z psami. Spacer nie przynosi wyraźnych zmian, natomiast plus jest taki, że mi się nie pogarsza. Wracam do domu i kontynuuję sprzątanie i prasowanie. Przed dwudziestą znowu próbuję coś zjeść. To znaczy czwarty z ośmiu kawałków przygotowanego rano tostu. Nie czuję się po nim najlepiej, ale tym razem nie wymiotuję.
Biorę do ręki zeszyt i siadam z nim w jadalni. Najpierw czytam, co tam napisałam, a później postanawiam dodać kolejne zdania. Nawet jeśli nie zdecyduję się, żeby mu to kiedykolwiek dać, poukładam sobie to wszystko.
Opisuję fragmenty swojego beznadziejnego życia, ale gdy dochodzę do Gabrysia, wszystko we mnie puszcza i zaczynam ryczeć. Rzucam zeszytem o ścianę i idę na górę. Siadam na łóżku, a jego książka gapi się na mnie z wierzchu komody. Gdziekolwiek popatrzę, świadomość tego, że ona tam jest i czeka na mnie, nie pozwala myśleć o niczym innym. Targają mną silne skrajne uczucia. Przerażenie i ciekawość. Boję się jej, a jednocześnie coś mnie w niej pociąga. Jak zwykle ta pierdolona ambiwalencja! Niby wiem, że dobrze się kończy, ale czy nie znajdę w niej więcej przerażających zbieżności?
Lęk przed konfrontacją jest jednak silniejszy. Obiecuję sobie, że pomyślę o tym jutro…
Około jedenastej dostaję SMS-a od Marty. Najpierw piszemy do siebie przez godzinę, a później ona dzwoni. Gadamy tak jak za starych dobrych czasów. Tak jak wtedy, kiedy razem pracowałyśmy. Po tej rozmowie czuję się dużo lepiej. Dlaczego jestem taka głupia? Dlaczego próbowałam o niej zapomnieć? Czemu trzymałam ją na dystans i nie pozwalałam jej się do siebie zbliżyć? Coś przyjemnego dzieje się w moich emocjach… Może uda nam się odbudować starą przyjaźń? Hm, zobaczymy, dzisiaj idę spać.
***
Budzę się cała spocona i wystraszona około trzeciej. Śniło mi się, że szliśmy na basen, a ja mam całe nogi pocięte i nie mogę wejść. No tak, Podstępny Manipulator miał rację. Teraz nawet przez sen wyrzucam sobie, że się pocięłam. Upłynie co najmniej tydzień, zanim będę mogła iść popływać. Beznadzieja! Nie mogę zasnąć, więc wstaję i o czwartej dwadzieścia rano wyprowadzam psy na spacer.
Po powrocie udaje mi się w końcu dokończyć ostatnie cztery kawałki wczorajszego tostu. Trudno mi się skupić na robieniu czegokolwiek, natomiast nastrój mam na szczęście daleki od rozpaczy.