Tkliwość - Grudzień Jagoda - ebook

Tkliwość ebook

Grudzień Jagoda

4,6

Opis

Opowieść o przebłyskach codzienności, o których myślimy bardzo rzadko

Wyobraź sobie siebie za trzydzieści lat. A teraz dodaj jeszcze dziesięć. Dużo, prawda?

Czy boisz się starości? Czy boisz się chorób, zależności od innych, braku pieniędzy, Alzheimera, Parkinsona, samotności i bezradności wobec powolnego rozpadu własnego ciała?

„Jesień życia” – jak ją zwykle elegancko określamy – niejedno ma imię. Ta książka porusza jej najintymniejsze aspekty. Odwiedzając wraz z autorką brytyjskich seniorów, możemy stanąć oko w oko z własnymi, na co dzień skrywanymi lękami. Bo kto by w ogóle myślał o tym, co będzie za czterdzieści lat…?

Czasami warto. Na przykład po to, by przekonać się, że starość to nie tylko smutek. To także godność, doświadczenie, ironia i poczucie humoru.

Jagoda Grudzień – urodziła się w 1988 roku. Studiowała literaturoznawstwo i teatrologię w Polsce i w Norwegii. Zawodowo pisze (audiodeskrypcje, scenariusze audiowycieczek, teksty publicystyczne), czyta (książki i czasopisma przed ich wydrukowaniem) i nagrywa (audiodeskrypcje do filmów), działając przede wszystkim na polu dostępności kultury. Uczy języka polskiego jako obcego, gra także w teatrach amatorskich. Jej powieść „Erasmopeja” (2014) zwyciężyła w konkursie Forum Akademickiego „Studenckie czasy”. Mieszka w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Rok wydania: 2021

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
LeeMonka

Nie oderwiesz się od lektury

Choroba, samotność i starość. Nikt nie chce o tym myśleć, a co dopiero czytać. A jednak warto, bo to pozycja, którą warto przeczytać. Ważna tematyka, świetny styl, polecam!
00

Popularność




Oxford Jobcentre. Pierwsze spotkanie z instytucjonalną Wielką Brytanią.

Pomiędzy kilkunastoma imigrantami z Azji Wschodniej, na pierwszy rzut oka mówiącymi biegle w wielu językach poza angielskim, zostaję obsłużona niczym mentalnie niedorozwinięte dziecko z ciężkim przypadkiem kretynizmu oraz innymi niepełnosprawnościami sprzężonymi. Najprawdopodobniej nie potrafię pisać (dlatego formularz trzeba wypełnić za mnie, czytając mi wszystko w zwolnionym tempie), niezbyt dobrze słyszę (dlatego mówi się do mnie ze zwiększonym natężeniem decybeli), jestem sfrustrowaną i zakompleksioną nie-Angielką (dlatego należy mi sześć razy powtórzyć, jak ogromną radość sprawiłam, racząc postawić stopę na brytyjskiej ziemi z zamiarem dłuższego pobytu w Zjednoczonym Królestwie). Z pewnością bywam agresywna (dlatego trzeba się wytłumaczyć z każdego ruchu i mówić specjalnie modulowanym, niskim głosem, a do tego każde zdanie kończyć zachęcającym kiwnięciem głową i uśmiechem). Po mnie faktycznie urzędnik obsługuje młodego Azjatę, który zapytany o datę urodzenia spogląda pytająco na swojego towarzysza (też Azjatę, ale najprawdopodobniej już zadomowionego), który to towarzysz bez słowa bierze jego palec i nakierowuje na odpowiednie miejsce formularza (wszystko odbywa się pantomimicznie, a pan urzędnik patrzy na to ze stoickim uśmiechem na obliczu). Szczerze mówiąc, już dawno nie czułam się tak bardzo upupiona, jak w oksfordzkim Jobcentre. Oglądał ktoś film pod tytułem Ja, Daniel Blake w reżyserii Kena Loacha? Uprzejmie informuję, że nie jest on jedynie satyrą na brytyjską rzeczywistość.

Jednakże załatwienie mojego pozwolenia na pobyt i pracę idzie bardzo szybko – wspólnota używanego narzecza niewątpliwie ułatwia porozumienie, choć z fabuły wspomnianego filmu wynika, że niekoniecznie jest to warunek wystarczający. Równie szybko udaje mi się oszczędzić trochę funciaków i kupić auto. Oraz zmienić pracę – powiększając grono pracowników socjalnych, mających codziennie kontakt z publiczną służbą zdrowia (NHS – National Health Service) oraz prywatnym sektorem świadczącym usługi opiekuńcze i asystenckie. Moje obowiązki to wizyty w domach klientów, najczęściej starszych (gros z nich to osoby w wieku dziewięćdziesiąt plus) bądź niepełnosprawnych, którzy wymagają pomocy różnego kalibru: od zapewnienia miłego towarzystwa przy herbatce po opiekę paliatywną.

Oto więc ja – odziana w granatowy uniform, mknąca po lewej stronie dróg niekiedy tak samo dziurawych, jak w mojej porzuconej ojczyźnie, między jednym klientem a drugim. Oprócz mnie w małym czarnym autku BBC Radio 4, główne źródło newsów, nastawione prawdopodobnie zbyt głośno, na zmianę z BBC2, które włączam, gdy w tym pierwszym lecą słuchowiska, do których nie mam cierpliwości, a w tym drugim – zazwyczaj całkiem niezła muzyka.

Oto ja, lecz kim jestem?

#emigracjazbrexitemwtle

* * *

– Gdzie jesteś?! Siedzę tutaj sama!

– Nie siedzisz sama! Jestem w kuchni!

– Gdzie?!

– W kuchni!

– Co tam robisz?!

– Filiżankę herbaty dla ciebie!

– O, dziękuję! Tylko bez cukru!

– Wiem! Będzie gotowa za minutkę!

– O, dziękuję!

Chwila ciszy.

– Gdzie jesteś?!

– W kuchni!

– Przyjdziesz mnie ubrać?!

– Nie! Teraz jest czas na herbatę!

– Herbatę?! O, dziękuję! Tylko bez cukru!

– Wiem!

Czajnik, wrzątek do kubka, wysączyć szczura i dodać mleka. Zamieszać i z kubkiem do pokoju.

– Przyszłaś mnie ubrać?

– Przecież jesteś ubrana. Teraz jest czas na herbatę.

– Herbatę? O, dziękuję. Tylko bez cukru. A co mi dasz do jedzenia?

– A co chcesz?

– A co masz?

– A co chcesz? Tosta z dżemem?

– O, znakomicie!

Głośne beknięcie.

– O, wybacz mi. Wiatry.

– Nic się nie stało. A może pampuszka?

– O, pampuszek byłby znakomity.

– To pampuszek czy tost?

– W sumie to nie jestem głodna. – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.

– Prawie nic nie zjadłaś na lunch, może jednak?

– Lunch?! A co dostanę na śniadanie?

– Śniadanie już było. Teraz jest czas na herbatę.

– Herbatę! O, dziękuję! Tylko bez cukru!

– Wiem. Stoi na stoliku obok ciebie.

Chwila konsternacji.

– O, rzeczywiście. Mmm… Pyszna herbatka! – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.

– Masz ochotę na pampuszka?

– O, pampuszek byłby znakomity!

– Z dżemem?

– Z masłem.

– I z dżemem?

– I z dżemem. I z masłem.

– Dobrze, zaraz dostaniesz. Patrz, tu jest twoja herbata, na stoliku obok ciebie.

– O, rzeczywiście! Mmm… Pyszna herbatka! – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry. Gdzie jesteś?!

– W kuchni!

– Co tam robisz?! Siedzę tutaj sama!

– Nie siedzisz sama, jestem w kuchni! Masz ochotę na pampuszka?!

– O, pampuszek byłby znakomity! Z masłem!

– I z dżemem?

– I z dżemem! I z masłem! A co na śniadanie?!

– Pampuszek!

– Ale ja chcę owsiankę! – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.

– Teraz jest czas na herbatę!

– Herbatę?! O, dziękuję! Tylko bez cukru!

– Wiem! Stoi obok ciebie, na stoliku! Robię ci pampuszka!

– Co?! Nie słyszę, co mówisz!

– Pampuszek zaraz będzie gotowy!

– Co?!

– Pampuszek!

– Pampuszek?! Pampuszek byłby znakomity!

– Jesteś głodna?!

– W sumie nie bardzo!

– A masz ochotę na pampuszka?!

– O, pampuszek byłby znakomity! Z masłem! Dziękuję!

– I z dżemem?

– Tak! I z dżemem! I z masłem! Dziękuję!

– Truskawkowym czy pomarańczowym?!

– Co mówisz?!

Dwa słoiki w dwie dłonie, do pokoju.

– Truskawkowy czy pomarańczowy?

– Truskawkowy. – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.

– Nic się nie stało. Twój pampuszek zaraz będzie gotowy.

– Pampuszek! Znakomicie! A przyjdziesz mnie ubrać?!

– Jesteś ubrana! Teraz jest czas na herbatę!

– Herbatę?! O, dziękuję! Tylko bez cukru!

– Wiem! Herbata jest obok ciebie! Idę z pampuszkiem! Masz ochotę na pampuszka?!

– O, pampuszek byłby znakomity!

– Z dżemem?!

– I z masłem!

– Dżem truskawkowy czy pomarańczowy?!

– Pomarańczowy!

– Jesteś głodna?!

– Coś bym zjadła, owszem!

– Idę z pampuszkiem! I dżemem pomarańczowym, może być?!

– Znakomicie!

Z talerzem do pokoju.

– Patrz, pampuszek dla ciebie! Z dżemem!

Powątpiewające spojrzenie.

– Nie chcę.

– Jak to?

– Nie jestem głodna.

– Jak to? Przecież chciałaś pampuszka!

– Nie chciałam.

– To masz herbatę. Stoi obok ciebie.

– Herbatę! Tylko bez cukru! Mmm… Pyszna herbatka, dziękuję!

– Wiem. To kładę pampuszka na stoliku obok ciebie, dobrze?

– Dobrze, dziękuję. W sumie nie jestem głodna.

– Ale może później będziesz.

– Nie będę.

– No to nie. Ale na wszelki wypadek.

– Dziękuję.

Dyskretne obejście pleców fotela, na którym siedzi.

– Patrz, pampuszek dla ciebie! Z dżemem!

– Pampuszek! O, dziękuję, umieram z głodu! – Mlaskanie i bekanie. – O, wybacz mi. Wiatry.

– Smaczny pampuszek?

– Bardzo dobry, dziękuję.

– Chcesz jeszcze jednego?

– Nie, dziękuję. – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.

– A masz ochotę na deser?

– Nie, dziękuję.

Do kuchni i z chytrą miną z powrotem.

– Patrz, deser dla ciebie!

Pogardliwe spojrzenie.

– Sama to zjedz.

– Ale to są twoje tabletki.

– Nie chcę.

– Ale teraz czas wziąć tabletki.

– Dobrze, wezmę za minutkę.

Dyskretne obejście pleców fotela, na którym siedzi.

– Kochanie. Teraz pora na tabletki.

Posłusznie wyciąga rękę i połyka stertę kolorowych kuleczek, zapijając herbatą i głośno bekając z częstotliwością niegodną damy.

– O, wybacz mi. Wiatry. O, wybacz. O, wybacz mi. Wiatry.

– Nic się nie stało. Nic się nie stało. Naprawdę nic się nie stało.

Zamykam ją na klucz, klucz wkładam z powrotem do sejfu – małego pudełeczka otwieranego kodem, które wisi z boku domu. Za każdym razem, kiedy do niej przychodzę, przypomina mi się opowieść mojej koleżanki z pracy – jej znajomi z porzuconej ojczyzny (Rumunia) nie mogą nadziwić się temu, że ktokolwiek potrzebuje tego rodzaju usług, „bo przecież to wszystko normalnie robi rodzina”.

Odwieczny problemat, jak radzić sobie z powolnym odchodzeniem starszych krewnych. Odchodzeniem przede wszystkim mentalnym, kiedy matka zaczyna przypominać mało rozgarnięte dziecko, ale też fizycznym, kiedy trzeba jej zacząć zmieniać pieluchy, może karmić, myć i ubierać. Córka mojej ofiary mieszka na sąsiedniej ulicy, a demencja jej matki postępuje w takim tempie głównie dlatego, jak sądzę, że kobieta nie otrzymuje przez cały dzień absolutnie żadnych bodźców – siedzi zupełnie samiutka, tylko ona i wyłączony telewizor. Od innej opiekunki wiem, że jej program dnia nie zmienił się przez co najmniej pięć ostatnich lat.

W takiej sytuacji ześwirowałby zupełnie normalny człowiek, zaręczam.

Kiedyś wychodziła na organizowane w wioseczce spotkania seniorów. Teraz jej powierzchnia życiowa to dwa metry kwadratowe łóżka. Uwielbia je, a w dzień trzeba zdjąć pościel, bo inaczej, jak tylko zamkniesz za sobą drzwi, położy się w nim z powrotem. Czy jest różnica między przesypianiem dnia w koszuli nocnej w łóżku a w pełnym ubraniu na fotelu?

Z drugiej strony, kto wytrzymałby to automatyczne gadanie non stop? Przecież tego, co stało się z jej mózgiem, nikt już nie cofnie.

Czy zatem jedna wizyta córki dziennie oraz zapchanie lodówki gotowymi posiłkami do odgrzania w mikrofalówce to wystarczająco duży wkład ze strony rodziny? Cztery razy dziennie przychodzi opiekunka. A córka już dawno nie zdaje sobie sprawy z tego, jak kiepsko ma się jej matka, bo pampuszkowa agentka wyraźnie ożywia się w momentach, w których widzi swoje dziecko. Akurat ją wciąż rozpoznaje.

Owsianka z mikrofalówki, tost z marmoladą pomarańczową, herbata. Osiem tabletek.

Zapiekanka z mięsem z mikrofalówki bądź pół miseczki zupy z mikrofalówki, herbata.

Tost z dżemem truskawkowym bądź pampuszek, herbata. Cztery tabletki.

Kubek ovaltine na dobry sen. Półtorej tabletki.

W międzyczasie jeden bądź dwa herbatniki z talerzyka przy krześle.

Tak płynie dzień za dniem.

Przysypianie w fotelu w oczekiwaniu na śmierć na zmianę z nocnym snem w łóżku. Oto nieustająca przygoda zwana życiem. Epilog.

Drobię schodek po schodku za kolejną ofiarą. Nieśpiesznie schodzi z piętra na parter na śniadanko, a potem zasiądzie w saloniku przy rozgrzanym do nieprzytomności kominku i zagłębi się w lekturze kolejnego kryminału Colina Dextera.

– Co będziesz jadł, cheeriosy?

– A zrobisz mi owsiankę?

Nie ma mowy. Nigdy nie utrafię w twoje upodobania względem gęstości. Próbowałam niczym ten bliźni, do siedemdziesięciu siedmiu razy, nie nabierzesz mnie.

– Ych… Trochę już jestem spóźniona…

– No dobrze. To choco pops. Może być?

– Przepraszam.

– Nie szkodzi. Choco pops i filiżanka herbaty.

– Dobrze.

Czajnik włączony. Ten moment wahania przy robieniu herbaty, która także musi być idealna. Lodówka. Dwa kartony mleka – pełne i odtłuszczone. Oba się przydadzą. Zielone na stół, niebieskie na blat kuchenny…

– Odwrotnie! Do płatków niebieskie, do herbaty zielone!

Jak mogłam zapomnieć.

– Przepraszam, oczywiście!

Miska pełna płatków, delikatnie dozuję mleko.

– Jeszcze odrobina – brzmią instrukcje wypowiadane pełnym napięcia głosem, zupełnie jakbyśmy dowodzili startem voyagera. – Ciupeniek. Ciupeletek. Noooo… I już! Aj, no, odrobineczkę za dużo. Nieistotne.

– Na pewno?

– No, teraz już się przecież wiele z tym nie zrobi.

Herbata. Wrzątek do kubka, broń Boże wysączać szczura, bo mnie przeklnie. Wyciągnąć delikatnie i najlepiej dolać jeszcze wrzątku. Kropelka mleka. Druga kropelka. Szlag by to, chlup mleka nieco zbyt obfity. Na tę ewentualność mam jeszcze szczura w pogotowiu. Nie sądzę, żeby przeszło, niemniej warto spróbować. Parę kropelek esencji, centymetr wrzątku. Kolor na oko w porządku… Ale moje oko niewprawne.

– Za mocna. I za biała – rzecze wyrocznia kwaśno.

– Zrobić drugą?

– Poczekam.

Czajnik włączony. Wrzątek do kubka, broń Boże wysączać szczura, bo mnie przeklnie. Wyciągnąć delikatnie i najlepiej dolać jeszcze wrzątku. Kropelka mleka. Druga kropelka. Zamieszać. Kolor na oko w porządku.

– Czy ty ją wymieszałaś?

– Jak to?

– Niesłodka.

Psiakrew. Wszystko przez to, że nie powinno mnie tu być za cztery minuty, a wiem, że będę.

– O rany, przepraszam najmocniej. Nie wiem, gdzie mam głowę.

– Ja za to wiem. Narzeczony?

Złośliwy gnomie.

– He, he, chyba nie.

– Na pewno. Teraz herbata obleci.

Świetnie. To zajadaj, nie gadaj.

– Napełnić ci termofory na później?

– Ba! Pytanie!

– Myślałam, że masz ciepło, bo kominek grzeje wariacko…

Spojrzenie spod oka.

– Wariacko? Nie czuję jakoś.

– Tak tylko mówię.

– Pewnie, że napełnić.

Wrzątek z czajnika do jednego termofora (absolutne łamanie przepisów, nie mówiąc o instrukcji tego wspaniałego przedmiotu), drugi nastawiony na cztery minuty w mikrofalówce, żeby parzył.

Miska pusta.

– Masz ochotę coś jeszcze zjeść?

Zazwyczaj pada: „Nie, wystarczy”. Szatan mnie dziś podkusił, żeby spytać.

– A wiesz, że tak? Może kromkę chleba z masłem. Tylko że…

– Wiem. Nie lubisz stopionego masła.

– Nie lubię. Ale nie lubię też…

– …zimnych tostów. Zrobię, co w mojej mocy.

Toster na full. Trzy minuty później tost wyskakuje, macham nim rytmicznie przez moment w powietrzu (czy nie mówili à propos BHP, że nie wolno dotykać rękami jedzenia, które podaje się klientowi?), aż połowicznie ostygnie, smaruję.

– Doskonały. Jak ci się to udało?

– Nie mam pojęcia. Bóg wszechmogący musiał w tym maczać palce. Coś jeszcze?

– Nie, chyba wszystko. Dziękuję.

– Tabletki!

– A tak. Ale nie mam już herbaty.

O rany.

– Może soku zamiast tego?

– Nie, nie. Zawsze popijam tabletki herbatą.

Nie ma co dyskutować. Czajnik włączony. Wskazówka zegara tyka. Wrzątek do kubka, broń Boże wysączać szczura, bo mnie przeklnie… I tak dalej. Jestem kwadrans w plecy.

– Może być?

– Tak, ta ci się udała.

Małe to pocieszenie, ale zawsze.

– To co, czegoś jeszcze ci trzeba?

– Nie, nie, tylko mnie okryj kocykiem jak niemowlaka.

Oczywiście. Niezbędny rytuał. Drobię za nim do pokoju, w którym panuje sauna nie do opisania. Termofor pod plecki, drugi na żołądek. Okryć dokładnie, wygładzić wszelkie fałdki materiału. Szybko a skutecznie. Wolę nie patrzeć na zegarek.

– Coś jeszcze?

Chwila zastanowienia. Międli sztuczną szczęką w głębokim namyśle. Zegar tyka bezlitośnie. Nie zapłacą za to, że przewidująco przyszłam do ciebie dziesięć minut wcześniej, nie docenią. A mnie to na nic. Ale może będziesz mnie lubił…

Poprawka. I tak nawet nie zapamiętasz, jak się nazywam i kim jestem – jedną z wielu zuniformizowanych na granatowo jednostek, które znają kod do sejfu przy drzwiach wejściowych, pomagają ci się wykąpać i podają jeść.

No trudno. Taka karma.

– Może jednak napiłbym się soku?

Jasne, to było do przewidzenia.

– Tylko wiesz…

– Wiem.

Pół na pół z wrzącą wodą. Czajnik włączony. Pół na pół, ani pół milimetra odstępstwa, bo mnie przeklnie.

– Dobrze się spisałaś, dziękuję.

– Nie ma za co.

– Wyjęłaś coś z zamrażarki na lunch, żeby się rozmroziło?

– Wyjęłam. Jest w lodówce.

– A co to?

– Zapiekanka z rybą.

– Nie lubię.

– To było jedyne, co znalazłam, dlatego nie pytałam, co byś chciał. Dzisiaj córka powinna ci zrobić jakieś zakupy…

– Nie lubię z rybą. No, nieistotne. Książka jest?

Jest. Okulary też. Chusteczki. Termofory. Soczek. Dobrze, że nie wracam tutaj na lunch, bo będzie marudził na rybę. W myślach ślę wyrazy współczucia koleżance po fachu, na którą dzisiaj padnie.

– No to spływaj. Dzięki.

Spływam. Spływa mi także pot wzdłuż kręgosłupa, tu jest chyba ze czterdzieści stopni Celsjusza. Bazgrzę w segregatorze raport z wizyty. Drzwi wejściowe na klucz, klucz do sejfu. Sprint do auta.

Ale gdyby ktoś kazał mi z tych około trzydziestu, czterdziestu odwiedzanych przeze mnie osób wybrać te, które uważam za szczęśliwe, nie miałabym wątpliwości tylko co do niego. Ironista-milczek, pracowite życie spędzone na farmie, piękne ciało – mięśnie wciąż odznaczają się na jego plecach. Sam może iść, dokąd chce, jeśli chce, ma dobrą, niewymuszoną, nienachalną, ciepłą opiekę trzech córek; w gruncie rzeczy opiekunki pomagają mu tylko zrobić pewne rzeczy szybciej. Może nie wziąłby sam kąpieli i nie wyszorował sobie pleców, ale cała reszta – bezbłędnie. Gazetki, kryminały i telewizja, ulubione batoniki, ogród z ławeczką, salon z kominkiem.

Wieczny urlop.

Tylko żony już z nim nie ma.

To w sumie sama nie wiem.

Chyba pracuję tutaj na ekwiwalencie śmieciówki. Dostaję za godzinę, nie mam gwarantowanych wizyt. Nie dostaję za czas spędzony w podróży, tylko za przebieg samochodu. Jedynym wymogiem w ogłoszeniu o pracę było posiadanie prawa jazdy – brytyjskiego albo unijnego, obojętnie. Potem tydzień bezpłatnego szkolenia (rzadkość, zazwyczaj pracodawca odpala za to najniższą krajową), przydział uniformów, żeli antybakteryjnych, jednorazowych fartuchów, kilkunastu pudełek z rękawiczkami jednorazowymi – i rzut na głęboką wodę.

Stawka – stosunkowo wysoka, dwa funty wyższa niż minimalna, wieczorami pół funta więcej, w weekendy pół funta więcej, w weekendowe wieczory pół funta więcej, w święta – półtorej stawki. Jest jednak haczyk – zaczynasz pracę o siódmej rano, a potem jak ci biuro łaskawie ześle. Czas liczy się od momentu zalogowania telefonem klienta do momentu wylogowania telefonem klienta, czyli godzinna wizyta od siódmej do ósmej, a potem trzy mile dalej wizyta od 8:15 do 8:45 – to półtorej godziny roboty i dziewięćdziesiąt pensów za przejazd. A jeśli potem półtorej godziny posuchy, bo następna półgodzinna wizyta dopiero o 10:30, to w sumie wychodzi ci dwie godziny pracy na cztery godziny bycia w pracy. Bilans jako taki. Gdyby tylko nie te dziury w grafiku!

Gdyby tylko nie zdarzenia nieprzewidziane!

Gdyby tylko nie poczucie podwójnego dyskomfortu – po pierwsze, że jest się jednostką reprezentującą wielką humanoidalną plazmę, określaną wspólnym mianem „migracja” (już nawet bez przedrostków czy dodatkowych przydawek), a po drugie, że jest się jednostką reprezentującą nieco mniejszą humanoidalną plazmę, podplazmę tej pierwszej, czyli migrację z Polski.

Mnie osobiście żadne krzywe spojrzenie chyba nigdy nie omiotło, to fakt. Jednakowoż mówię po angielsku, nie mam silnego polskiego akcentu, nie korzystam z benefitów, czyli zasiłków i pomocy społecznej. Jeśli – co absurdalne, ale kraj ten był ostatnio świadkiem większych absurdów – po brexicie będą wyrzucać obcych, moja głowa nie poleci. Mam pracę, jakiś papier potwierdzający wykształcenie (niezbyt użyteczny; zresztą los półwykwalifikowanego pracownika socjalu bądź usług jest także udziałem wielu magistrów i licencjatów wyedukowanych na polskich uczelniach). Zdam egzamin z języka, jeśli go wprowadzą, jestem grzecznie zarejestrowana w spisie wyborców i płacę podatki, choć wcale nie uważam, że dobrze się je tu wykorzystuje.

Dostać pracę było bardzo łatwo, większość pracowników mojej firmy to jednak Brytyjczycy (czy raczej Brytyjki), a także kobiety pochodzące z RPA – czyli nie jest to getto imigranckie Europy Wschodniej. A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ani kokosów na tym nie zrobię, ani się specjalnie zawodowo nie rozwinę.

Dlatego obserwuję. I obserwacje notuję. Ku przestrodze.

– Cześć, to ja, Berry! Jak się dzisiaj miewasz?

– Kto?!

– Berry!

– Belinda?!

– Berry!

Trzeba podejść bliżej.

– A, to ty! Jak się masz, Binnie?!

– Znakomicie. A ty?

– Nigdy nie było lepiej. Piękny dzionek mamy dzisiaj, nieprawdaż?

Patrzę w okno.

– Dość. – Moja odpowiedź brzmi z pewnością raczej powątpiewająco. Wicher o mało nie urwał mi głowy na trasie samochód–twoja chatka.

– Dość? Czemu? Czuję w kościach, że dzisiaj bardzo ciepło.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Tkliwość
Karta redakcyjna

Tkliwość

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-314-5

© Jagoda Grudzień i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Monika Ekert, Emilia Kapłan

Okładka: Wiola Pierzgalska

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek