Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaskakująca opowieść o Bogu, który uzdrawia, umacnia i… spełnia marzenia.
Zapraszamy czytelników do fascynującej lektury wywiadu z pełnym pasji człowiekiem, który zamarzył, by w jego małym mieście wydarzyły się cuda znane z Dziejów Apostolskich. Historia niestrudzonego dążenia Marcina Zielińskiego do spełnienia marzenia o osobistym doświadczeniu mocy Ducha Świętego to jednak nie sensacyjny materiał dla świata mediów, choć i on zafascynował się niezwykłą posługą lidera małej wspólnoty modlitewnej ze Skierniewic. To przede wszystkim poruszające świadectwo głębokiej wiary, wytrwałej modlitwy i młodzieńczego entuzjazmu, który przyciąga do Jezusa tłumy ludzi pragnących prawdziwej odnowy życia.
Wsłuchaj się w słowa Marcina i odkryj przepełniony modlitwą świat, w którym każdego dnia możesz oczekiwać bliskości Boga, mającego realny wpływ zarówno na Twoje życie, jak i na życie innych. Jest to świat, w którym wszystko jest możliwe, ponieważ przemierzasz go z Bogiem, który jest wszechmogący.
Z tej porywającej rozmowy dowiesz się nie tylko, jak spełnić marzenia, lecz również:
Marcin Zieliński – lider skierniewickiej Wspólnoty Uwielbienia „Głos Pana”, znany ze swego zaangażowania w posługę uzdrawiania i głoszenia Słowa Bożego. Z Dobrą Nowiną o Bogu, który pragnie zbawić każdego człowieka, dotarł już do setek miejsc w Polsce i za granicą. Prywatnie absolwent AWF, zafascynowany piłką nożną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2018 by Wydawnictwo eSPe
REDAKTOR PROWADZĄCY: Michał Wilk
ADIUSTACJA: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
KOREKTA: Patrycjusz Pilawski
REDAKCJA TECHNICZNA I PROJEKT OKŁADKI: Paweł Kremer
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Anna Menzel
NIHIL OBSTAT
Przełożony Wyższy Polskiej Prowincji Zakonu Pijarów,
L.dz. 126/18 z dnia 13 sierpnia 2018 r.
O. Józef Matras SP, Prowincjał
Wydanie I | Kraków 2018
ISBN: 978-83-7482-929-8
Zainteresowanym bezpłatnie wysyłamy drukowany katalog. W formie pliku pdf dostępny jest on również do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.
Wydawnictwo eSPe,
ul. Meissnera 20,
31-457 Kraków
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl
lub bezpośrednio w wydawnictwie: 12 413 19 21, [email protected]
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa eSPe
Monika Lipiec, Woblink
Wczoraj zakończyły się współprowadzone przez ciebie z Karolem Sobczykiem rekolekcje dla grupy ponad stu młodych ludzi w Niepołomicach. Myślę, że to nie jest przypadek, że ostatnie spotkanie zbiegło się w czasie z naszą rozmową. Proponuję więc, żebyśmy zaczęli właśnie od tego wydarzenia. W jaki sposób Duch działał podczas tych rekolekcji?
Od samego początku to wydarzenie było dla mnie wyjątkowe. Niepołomice to nie jest duża miejscowość, a proste ogłoszenie sprawiło, że zebrała się tam ponad setka młodych ludzi – jak się okazało, głównie gimnazjalistów. Mówi się, że to najgorszy wiek. Gdy rozmawiam z ewangelizatorami, zawsze słyszę od nich, że najtrudniej jeździ się do gimnazjów. W Niepołomicach wystarczył prosty filmik, który był puszczany po mszach za zgodą księdza proboszcza i z jego komentarzem, żeby rodzice zachęcili swoje dzieci. Nagraliśmy po prostu zaproszenie dla tych, którzy nie spotkali jeszcze nigdy żywego Boga, nie doświadczyli Go. Dotarło ono także do tych, których nie było w kościele, bo film rozpropagowano też w szkołach. Ku naszemu zdziwieniu przyszło naprawdę dużo ludzi i wielu z nich pojawiało się na kolejnych sześciu cotygodniowych spotkaniach. Już samo to pokazało nam, że Pan Bóg potrafi zatrzymać młodzież na dłużej. Usłyszeliśmy też bardzo wiele świadectw.
Szliśmy drogą kerygmatyczną, bo chcieliśmy pokazać tym młodym doświadczenie spotkania z żywym Bogiem. Nie planowaliśmy wprowadzać ich na nie wiadomo jakie głębiny. Zdecydowaliśmy się mówić o treściach, które dotykają serca – o tym, że Bóg nas kocha, że jest przy nas. Daliśmy wszystkim uczestnikom Biblię do ręki. Wzruszyło mnie to, że organizatorzy tak się zaangażowali i tak się poświęcili, że za własne pieniądze kupili tyle egzemplarzy, a było to pewnie niemałe wyzwanie finansowe. To dzięki nim ci młodzi ludzie zaczęli czytać Biblię w domu. Zrobiliśmy na koniec ankietę, w której wszyscy odpowiedzieli, że naprawdę bardzo się cieszą, że przyszli na to seminarium. Wielu z uczestników napisało, że zaczęli regularnie sami czytać Biblię, że zaczęli się modlić, że owocem tego seminarium było to, że weszli w osobistą relację z Panem Bogiem. Sami to napisali, nikt im nie podpowiadał! Twierdzili, że chcą żyć z Panem Bogiem, że zobaczyli Kościół z innej strony – z takiej strony, która może być dla nich inspirująca i interesująca. Napisali, że doświadczyli spotkania z Duchem Świętym. Te ich świadectwa bardzo mnie poruszyły. Co więcej, w uwagach dodawali, że chcieliby więcej takich spotkań. Pytali, dlaczego jest tak mało takich inicjatyw...
To, że nasze głoszenie faktycznie działa, jest bardzo budujące. Jeśli młodym da się przestrzeń do spotkania z żywym Bogiem, to oni się do takiego spotkania garną jako pierwsi. Musimy sobie uświadomić rzecz trudną, ale prawdziwą, że powodem naszych problemów z ludźmi młodymi w Kościele jest wyłącznie to, że sami nie żyjemy z Bogiem tak, by ich tym zaciekawić. Jeśli pokażemy im takie doświadczenie przebywania z żywym, prawdziwym Jezusem, którego osobiście spotykamy i doświadczamy, to młodzi przyjdą z powrotem do Kościoła. Jako Kościół musimy się więc chyba uderzyć w piersi, że zostaliśmy trochę z tyłu i dlatego tak mało mamy młodzieży na mszach.
Co takiego zaoferowaliście tym młodym ludziom – w odróżnieniu od, na przykład, spotkań przed bierzmowaniem – że udało się wam przyciągnąć ich ku Bogu?
Mówili nam, że na początku przede wszystkim zachęcił ich nasz wiek – to, że młodzi głosili młodym. Może to głupie i śmieszne, ale zapewne niektórzy przyszli tylko z ciekawości, bo osoby, które ich zapraszały, tak po ludzku im się spodobały... Ten nasz młody wiek to swego rodzaju wędka – może ci gimnazjaliści uznali, że warto przyjść, zobaczyć kogoś podobnego do siebie, kogoś, kto ma podobne zainteresowania, kogoś, kto nie jest jakimś dinozaurem... Padały takie stwierdzenia! Do tego ten ktoś mówi o Bogu tak, że po prostu chce się tego słuchać... Sami uczestnicy tych rekolekcji mówili, że najbardziej poruszyły ich świadectwa, bo suchej teorii to mają dość.
Faktycznie, różnie bywa z tymi przygotowaniami do bierzmowania – z własnego doświadczenia czy z opowieści moich rówieśników wiem, jak to wygląda. Zgadzam się z tym, co mówi arcybiskup Ryś, że problemem jest to, że my chcemy młodych katechizować, a oni nie mają doświadczenia ewangelizacji. Nie mają doświadczenia Boga, a my ich próbujemy na nie wiadomo jakie głębiny wyprowadzać. W żadną głębię nie wejdą, bo nie mają doświadczenia miłości Pana Boga... Wiem, jak to jest ważne, bo nasza wspólnota prowadzi także przygotowanie do bierzmowania w parafii. Widzimy, że młodzi zostają we wspólnocie tylko dlatego, że czegoś doświadczyli. Taki sam mechanizm zadziałał na tych rekolekcjach w Niepołomicach. Nie było przymusu, jakichś kartek do podbicia. Ludzie sami z siebie przyszli na pierwsze spotkanie, doświadczyli czegoś autentycznego, zobaczyli żywą modlitwę uwielbienia, usłyszeli, jak mówimy o działaniu Słowa Bożego. Nasze świadectwo przekonało ich, że nie chcemy ich w nic wciągać, tylko przyszliśmy podzielić się tym, co sami przeżyliśmy z Jezusem. Ta autentyczność była decydująca. Poza tym młodzi mieli czas, żeby między sobą, w małych grupach, podzielić się tym, co przeżywają. Mieli czas na to, żeby posłuchać. Mieli czas na to, żeby się pomodlić, także o uzdrowienie. Zresztą pojawiło się wiele świadectw. Właśnie przed chwilą, jadąc samochodem, dowiedziałem się od jednego z rodziców, że pewien chłopak miał narośl do wycięcia, a po modlitwie o uzdrowienie po paru dniach zorientowano się, że narośl zniknęła. Wczoraj usłyszeliśmy świadectwo zszokowanej dziewczyny, która była chyba tylko na jednym spotkaniu. Wróciła od lekarza, który, zdziwiony, powiedział jej, że ma dla niej dobrą wiadomość, bo nie widzi żadnych śladów po astmie. Wcześniej postawiono diagnozę, że dziewczyna musi się do swojej choroby przyzwyczaić i że na wyleczenie nie ma szans... Mieliśmy tam takie świadectwa! Inna dziewczyna opowiadała, że po modlitwie zniknął jej jakiś guzek, który miała na głowie. Bała się z tym iść do lekarza. Podczas modlitwy poczuła uderzenie gorąca i guzek po prostu się „wchłonął”.
Myślę więc, że jedną rzeczą było to, że mówiliśmy o żywym Bogu, a drugą – że daliśmy ludziom doświadczenie żywego Boga. I to było dla nich autentyczne. Pewnie dlatego usłyszeliśmy po rekolekcjach wiele komentarzy – że poznali Ducha Świętego, że doświadczyli Go, że chcą czytać słowo Boże, bo ono jest żywe. Zrobiliśmy coś, co przypominało początki Kościoła – nie przekazywaliśmy tylko teorii, ale słowo, które ma moc. W Ewangelii jest przecież taki fragment – słuchacze Jezusa dziwili się nowej nauce, bo nie tyle słyszeli słowa, ile doświadczyli objawienia Królestwa. Jeśli więc chcemy mieć takie owoce, jakie miał Pan Jezus, jakie mieli apostołowie i pierwsi chrześcijanie, to musimy wrócić do tego samego sposobu głoszenia Ewangelii – do przekazu z mocą. Dzisiejszy świat tego potrzebuje, a młodzi ludzie szczególnie, bo mają do wyboru tak wiele bodźców, tak wiele rzeczy ich rozprasza, że przebije się do nich wyłącznie jakiś głos pełen mocy. Owocem tego seminarium ma być wspólnota. Młodzi stwierdzili, że chcą dalej uczestniczyć w takich spotkaniach. To jest wspaniałe.
Te rekolekcje to dla ciebie jedno z wielu spotkań, które prowadzisz w całej Polsce, a także za granicą. Na Facebooku napisałeś, że na przyszły rok masz 300 zaproszeń. Piszą o tobie gazety, pojawiasz się w telewizji. Czy masz poczucie, że jesteś jakimś superbohaterem o niezwykłych mocach?
Powiem szczerze, że nie, i to przede wszystkim dlatego, że w tej posłudze widzi się bardzo dużo swoich słabości. Nikt w historii Kościoła nie jest superbohaterem poza Panem Jezusem. My sami z siebie jesteśmy jedynie słabi i grzeszni. Znam prawdę o sobie samym. Ja zresztą często o tym mówię, nawet wczoraj z młodymi dzieliłem się swoimi odczuciami. Uzdrowienia i te ponadnaturalne rzeczy, które się dzieją, są w tym wszystkim dla mnie najprostsze, bo to nie ja je robię. To Pan Bóg uzdrawia i czyni cuda. Tak naprawdę największe obciążenie osoba, która podjęła się takiej posługi – czy jako ewangelizator, czy nawet tylko jako po prostu świadek Jezusa – odczuwa w codziennym życiu. Wbrew pozorom najtrudniejsze są dla mnie dni, które spędzam w domu. To wtedy muszę dbać o świętość swojego życia, o modlitwę, post – generalnie o dyscyplinę duchową, żeby się za bardzo „nie rozhasać”. Ten czas po posłudze jest kluczowy, bo w naszym życiu tak naprawdę nie ma podziału na sacrum i profanum. Nie może być tak, że moje życie przez parę dni jest święte, a pozostałą część tygodnia, kiedy akurat nie mam żadnych wyjazdów czy posługi, sobie odpuszczam. Pan Jezus zarzucał faryzeuszom przede wszystkim to, że są obłudnikami. W greckim tłumaczeniu Biblii pojawia się słowo hypokritēs, które można przetłumaczyć jako „aktorzy”. Jezus nazwał faryzeuszów aktorami. Kiedy się modlili, byli „święci”, potem już tylko odgrywali role. Tymczasem w naszym życiu wszystko musi być spójne. Moje życie pokazywane na zewnątrz musi wyglądać tak samo jak to, które prowadzę, kiedy wracam do domu i mam trochę czasu wolnego. Poprzez wszystko, co robię, staram się więc dawać świadectwo. Oczywiście nie zawsze mi to wychodzi. Nieraz popełnię jakiś błąd, jakiś grzech mi się napatoczy... Wtedy szybko trzeba biec do spowiedzi... To jest swego rodzaju dopust Boży, bo przez to, że przychodzą mi do głowy różne pomysły, uświadamiam sobie, że to nie jest jakaś moja wielka siła, to nie jest siła Marcina Zielińskiego. To wszystko, co ludzie widzą, jest zasługą Boga. A On czyni niezwykłe rzeczy nie dlatego, że to ja trzymam mikrofon w ręku, ale dlatego że taka jest Ewangelia. Bóg posługuje się tymi, którzy oddali Mu całe swoje serce bez jakiegoś kompromisu, więc dla mnie najważniejsze jest to, czy nie żyję w rozkroku, czy nie pozwoliłem sobie gdzieś zboczyć z drogi, czy nie próbuję być trochę letnim. Jeśli na którekolwiek z tych pytań pojawi się odpowiedź „tak”, to znaczy, że muszę się jak najszybciej nawrócić i postarać się trzymać jak najbliżej Jezusa.
W trwaniu w takiej postawie pomaga mi to, że nad sobą mam księdza proboszcza, opiekuna naszej wspólnoty, który trzyma pieczę nad moją posługą. To z nim konsultuję wszystkie wyjazdy. Żeby dokądś móc pojechać, muszę dostać pisemne zaproszenie, które najpierw pokazuję proboszczowi. Po powrocie dostarczam mu rekomendacje na piśmie. Z segregatorami pełnymi opinii i zaproszeń dość regularnie udajemy się do biskupa, żeby pokazać, co się dzieje i jak się dzieje. To są dla nas takie bezpieczniki. Wszystko, co robimy, musi zostać pobłogosławione przez Kościół. Ja sam muszę być posłuszny Kościołowi lokalnemu – tej wspólnocie i tej parafii, w których jestem. Te dwa czynniki – moja słabość i to, że jestem pod stałym nadzorem – sprawiają, że po prostu nie odpływam. Znam swoje miejsce w szeregu i choćby w czasie modlitwy, którą bym prowadził, Pan Bóg zacząłby wskrzeszać umarłych – a wierzę, że jest to możliwe – to będę tak samo posłuszny proboszczowi i Kościołowi jak teraz. Bo wiem, że to nie jest historyjka o Marcinie Zielińskim, lecz historia o Panu Jezusie. Razem z Nim chcę tworzyć nową opowieść. I zdaję sobie z tego sprawę, że Pan Bóg znalazłby sobie kogoś na moje miejsce, jeślibym tylko powiedział Mu: „nie”, jeślibym odmówił płacenia tej ceny, którą muszę płacić. Ludzie widzą stadiony, ludzie widzą telewizję, ludzie widzą blaski fleszy, a w tej posłudze jest przecież też krzyż. Mimo to powtarzam, że jest ona czymś niesamowitym, i to od samego początku. Przecież gdy zakładałem wspólnotę, miałem niecałe szesnaście lat. To wszystko, co mamy dzisiaj, to jest po prostu Boże dzieło. I wiem, że to jest dzieło, które Bóg zaplanował.
Podczas jednej ze spowiedzi u księdza, dzięki któremu się nawróciłem – jeszcze zanim moja posługa zaczęła być znana – podczas udzielania już rozgrzeszenia i pokuty usłyszałem: „Wiesz, Marcin, bo ja już mam takie wrażenie i przekonanie w sercu, że ty wszedłeś w modlitwy wielu ludzi. Że wiele pokoleń modliło się o to, co Pan Bóg chce przez ciebie zrobić”. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że tu nie chodzi o mnie, lecz o zadanie, które Pan Bóg przede mną postawił. Ja w nie po prostu wszedłem. Być może dlatego że wielu ludzi przede mną z różnych względów odpadło, czuję przed tym wszystkim respekt. Przed tym, że jest coś, co Bóg chce uczynić w Polsce i na świecie, do czego ja po prostu jestem narzędziem. Ta świadomość stawia mnie w pokorze do pionu, bo nie chciałbym Bogu w niczym przeszkodzić i czegoś spaprać. Staram się robić wszystko najlepiej, jak umiem. To jest dla mnie najważniejsze.
Wspomniałeś o krzyżu, który wiąże się z tą posługą. Na czym on polega?
Po pierwsze na tym, że tak naprawdę prowadzę życie na walizkach. Przez rok tylko moim samochodem przejechałem około siedemdziesięciu tysięcy kilometrów. Trzeba do tego dodać podróże samolotem i za granicę. Ostatnio podliczyłem, że w zeszłym roku miałem niemal dziewięćdziesiąt różnych wyjazdów, a podczas niektórych – na przykład na Litwę czy do Stanów – odwiedziłem po kilka miast. To był czas dawania siebie innym. Mojej wspólnocie mogłem poświęcić niewiele uwagi, mimo że na naszych spotkaniach zawsze się pojawiałem. To jednak za mało, bo wiem, że tu ludzie też mnie potrzebują. W domu bywam bardzo rzadko, a jeśli już jestem, nieraz zdarzają się telefony. „W szpitalu w Łodzi umiera mi żona. Czy nie mógłbyś przyjechać?” Przecież w takich sytuacjach nie można powiedzieć, że właśnie je się kotleta... Zbieram się i jadę się pomodlić z ludźmi, którzy mnie poprosili o pomoc. Najtrudniejsze są jednak momenty, gdy mimo modlitwy człowiek umiera. Nie zawsze przecież dochodzi do spektakularnych uzdrowień. Kilka miesięcy temu, około wpół do trzeciej w nocy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem: „Żona mi umiera na rękach”. Potem głos dzieci: „Nasza mama umiera. Módl się z nami przez telefon”... Czy to jest łatwe? No nie jest łatwe. Takich momentów mam na pęczki. Ta posługa ma dwie strony. Jedną stroną są te wszystkie chwalebne rzeczy, które widzimy, drugą jest konieczność poświęcenia się, życia w modlitwie, w regularnym poście. Wziąłem na siebie odpowiedzialność, więc nie mogę sobie pozwolić na jakiś grzech, na jakiś lekki chociaż kompromis, na wygodę.
Kolejną trudnością jest nienawiść, która wylewa się z ludzi. Oczywiście jest też bardzo wiele osób, które są wdzięczne za to, co robię. Ostatnio na nasze spotkanie przyjechał mężczyzna, by podziękować za to, że dzięki naszej modlitwie po dwunastu latach wrócił do Kościoła, do sakramentów i przez to w końcu jest szczęśliwym człowiekiem. W wakacje spotkaliśmy się z mężczyzną z Australii, który przyjechał, żeby podziękować za konferencję na YouTubie, po której wrócił do Jezusa. Mam kontakt z ludźmi z mediów, którzy też się nawracają, ostatni taki przypadek miał miejsce po posłudze w Warszawie. Dzięki takim wzruszającym momentom wiem, że warto pewne rzeczy przecierpieć, a jak mówiłem, niewygód jest dużo. Najtrudniej jednak znieść oszczerstwa ludzi wierzących, bo w większości przypadków oszczerstwami rzucają właśnie wierzący. Żadne tam gazety plotkarskie, tylko po prostu katolicy, chrześcijanie, którzy mają nieco inne niż ja poglądy na to, co robię, i którzy różnie mnie nazywają. Czasami do tego wszystkiego nakręcają ich też księża, mimo że ani jedni, ani drudzy nigdy się ze mną nie spotkali, nie poznali mnie, nie porozmawiali ze mną. To są bolesne rzeczy – nie powiem, że nie. Ale one też uczą mnie pokory. Przecież nie chodzi o to, żeby wszyscy dobrze mówili na mój temat. Zresztą sam Pan Jezus powiedział: „Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom”. Te wszystkie ataki odczytuję jako pewien sprzeciw wobec tego, co robimy, wobec Ewangelii, którą głosimy. A sprzeciw potwierdza, że nasze działania są zgodne z tym, co zapowiedział Jezus.
Bardzo lubię czytać książki ojca Tardifa, który dla mnie i dla wielu ludzi jest wielkim autorytetem. Jego książka Jezus żyje, którą czytałem zaraz po nawróceniu, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Poruszyła mnie w niej przede wszystkim ogromna liczba świadectw, które w niej opisano. Cała książka tak naprawdę stanowiła jedno wielkie świadectwo. To ona otworzyła moje oczy na to, że faktycznie Jezus dzisiaj żyje, że uzdrawia, że te niesamowite rzeczy dzieją się w naszych czasach. I właśnie ojciec Tardif w jednej z książek o darach Ducha Świętego opisał swoją historię. Napisał o początkach swojej działalności, kiedy doszło do wielkiego poruszenia Ducha Świętego w miejscu, w którym głosił. Na spotkania z nim przychodziły dziesiątki tysięcy ludzi, media go kochały, taksówkarze go kochali, bo dzięki niemu zarabiali wielkie pieniądze. Wszyscy na niego patrzyli, bo przez jego posługę Bóg dokonywał niezwykłych cudów – ludzie odzyskiwali wzrok lub słuch, sparaliżowani zaczynali chodzić. Jednak to wszystko zmieniło się w ciągu dwudziestu czterech godzin – z człowieka na piedestale zrobiono szamana, oszusta, zdziercę. Media zrównały go z błotem, bo taki miały kaprys. Ojciec Tardif przyznał w tej książce, że wtedy wyraźnie dostrzegł, jak wielką głupotą jest – on to wręcz nazwał szaleństwem – szukanie pochwał na tym świecie. Ludzka chwała przemija za pstryknięciem palców. Ojciec Tardif stwierdził, że znienawidzono go tylko dlatego, że głosił, że Jezus dzisiaj wciąż uzdrawia, wciąż uwalnia i zbawia ludzi.
W mojej posłudze główne przesłanie ewangelizacyjne jest takie samo – że Jezus dzisiaj zbawia, uzdrawia, Jezus dzisiaj uwalnia. Nie ma w tym nic spoza Ewangelii! Mówimy o miłości Bożej, chcemy głosić Dobrą Nowinę, dotykać ludzkich serc. Mimo to w internecie zdarzają się różne głosy, zdarza się manipulowanie wypowiedziami. Nikt mnie nie pyta, jak to wszystko naprawdę wygląda. Kiedy proponuję niektórym moim krytykom spotkanie, ludziom zdarza się mówić, że kontaktowanie się ze mną jest niebezpieczne. Naprawdę! Takie rzeczy często się zdarzają. Pytanie, co można z tym zrobić... Myślę, że po prostu trzeba nauczyć się z tym żyć, bo takich zachowań nie da się wyeliminować. Trzeba nauczyć się służyć Bogu – kochać Go, kochać ludzi, szczególnie takich, których kochanie nie jest łatwe. To jest część ceny, którą trzeba płacić. Po to też się formuję na rekolekcjach ignacjańskich. Są one dla mnie ważnym czasem w roku – jadę się zamknąć na osiem dni, by w milczeniu, w ciszy po prostu być z Bogiem.
Z łódzkimi jezuitami?
Tak, z łódzkimi jezuitami, bo oni też się mną – mogę tak to określić – opiekują. Mam w nich wielkie wsparcie. Są dla mnie takim murem obronnym. Poznali mnie, zapraszają na swoje fora charyzmatyczne. Widocznie rozeznali, że to wszystko, co się wydarza w związku z moją posługą, jest działaniem Pana Boga. Zresztą moja pierwsza książka była wynikiem warsztatów, które tam w Łodzi poprowadziłem.
To na ostatnich rekolekcjach ignacjańskich bardzo mocno mnie dotknęły słowa św. Ignacego, że można dojść do takiego stopnia pokory, na którym da się wręcz pokochać tę całą nienawiść wylewającą się na człowieka z ust innych ludzi i uznać ją za swoje szczęście i błogosławieństwo. Nie chodzi o to, żeby coś sobie wmawiać, żeby na własny użytek stworzyć jakąś teorię i ją usiłować wprowadzać w życie. Chodzi o to, żeby być w takiej komunii z Jezusem, że nienawiść, która jest na człowieka z powodu Jezusa wylewana, nawet przez ludzi wierzących, stała się dla niego radością. Pomyślałem sobie podczas tych rekolekcji, co by było, gdybym wszedł na taki poziom pokory w moim życiu, że każdy hejt, każda nienawiść wobec mnie sprawiałyby mi radość, stałyby się nawet komplementami... Na pewno byłbym groźniejszym przeciwnikiem w duchowej walce. I wierzę, że mogę dojść do takiego punktu w życiu z Bogiem, kiedy to będzie możliwe. Dużo się o to modlę. To jest jedna z moich głównych intencji – modlę się przede wszystkim o pokorę. Poza tym o mądrość, czystość i o jeszcze więcej Bożej mocy, żeby jak najwięcej ludzi doświadczyło spotkania z Panem Bogiem. Niektórzy mówią, że nie powinno się modlić o moc, bo to może być objaw pychy, ale mnie przekonuje czwarty rozdział Dziejów Apostolskich. O co modlą się tam apostołowie, kiedy przychodzi prześladowanie? Modlą się o moc. Proszą Boga o to, by wyciągnął swoją rękę, żeby uzdrawiać, dokonywać znaków i cudów, kiedy oni będą głosić. Wtedy zadrżało miejsce, w którym się zebrali. Zostali napełnieni Duchem Świętym i zaczęli głosić słowo Boże. Młody Kościół modlił się z odwagą o moc w głoszeniu! My dzisiaj też potrzebujemy odwagi i mocy, więc nie musimy się wstydzić, że o to prosimy.
Pojawiają się wobec ciebie zarzuty, że głosisz Ewangelię sukcesu...
Jezusowi też można by w sumie zarzucić, że coś takiego głosił, bo On uzdrawiał dużo więcej niż my dzisiaj. Dla Jezusa w Nazarecie uczynienie kilku cudów było porażką. Dla nas to jest często nieosiągalny cel. W Ewangelii św. Marka jest przecież napisane: „jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich”. Gdy na naszym spotkaniu uzdrowienia doznają dwie, trzy osoby, to już myślimy, że to jest szczyt marzeń Pana Boga. A jak wiele jest fragmentów opisujących to, że Jezus uzdrowił wszystkich albo że apostołowie uzdrowili każdego, kto do nich przyszedł? Naliczyliśmy w Nowym Testamencie około czternastu. Poprzeczka jest podniesiona wysoko, ale można do niej doskoczyć. Oczywiście pojawiają się w różnych sytuacjach pytania, na które często nie ma odpowiedzi – na przykład dlaczego jeden człowiek został uzdrowiony, a drugi uzdrowienia nie doświadczył. Skoro jednak uzdrowienia są możliwe, to ja będę do nich dążył. Nie dla próżnej chwały ani nie dla poklasku czy rozgłosu, ale dlatego że Bóg jest pełen współczucia dla chorych i cierpiących. To jest coś, o co mnie Pan Bóg poprosił. W Wielkim Poście zapytałem Go, o co mam się modlić. Bóg mi naświetlił – tak to odczułem – fragment czwartego rozdziału Dziejów. Tam apostołowie modlą się nie tylko o uzdrowienia, ale też o znaki i cuda. Pan Bóg mi więc jasno pokazał, że jest różnica między uzdrowieniem a cudem. Ludzie zazwyczaj przychodzą po uzdrowienie, bo coś ich boli, mają jakąś dolegliwość – i faktycznie, bardzo wiele razy zdarzyło się, że po modlitwie ból ustąpił. Jest też jednak przestrzeń na cuda – to znaczy na coś o poziom wyżej. Ja rozróżniam więc pojęcia uzdrowienia i cudu. Czasem może brakować w organizmie jakiegoś organu, bo na przykład został wycięty. Czasem coś się musi samoistnie przestawić, na przykład kości. Ostatnio w Krośnie słuchaliśmy świadectwa dziewczyny, która od wczesnej młodości miała źle ułożoną miednicę, przez co jej jedna noga była krótsza od drugiej o kilka centymetrów. Potem pojawił jej się garb, problemy z postawą. Ta dziewczyna poczuła ogromny ból w kręgosłupie, kiedy na spotkaniu mówiłem, że Bóg uzdrawia skoliozę i bóle kręgosłupa. Gdy wróciła do domu, mama na nią spojrzała i krzyknęła, że jest prosta. Świadectwo tego cudu – bo dla mnie to jest właśnie pewien cud, nie tylko uzdrowienie – potwierdziła fizjoterapeutka, która na spotkaniu z nami sama powiedziała, że po modlitwie miednica wróciła na miejsce, nogi się wyrównały, garb zniknął i nie ma żadnej wady postawy.
Wierzę, że te rzeczy zaczęły dziać się częściej, ponieważ sam Pan Bóg mnie poprosił, żebym zaczął się modlić o znaki i ponadnaturalne przejawy Jego działania i bym w tej intencji pościł w Wielkim Poście. I już po pierwszym dniu postu zobaczyłem, że ludzie zaczynają doświadczać obecności Bożej w sposób dużo bardziej intensywny niż wcześniej. W pewnym momencie modlitwy przychodzi wielka radość, która napełnia tam obecnych. Raz zdarzyło się, że w sali, w której się modliliśmy, ludzie śmiali się w Duchu Świętym, a po spotkaniu przyszła jedna z mam i powiedziała, że w tym samym czasie jej roczne dziecko, które spało w pokoju, obudziło się i nie wiadomo czemu zaczęło pokładać się ze śmiechu. Przeżyłem to później i na Stadionie Narodowym, i na czuwaniu w Częstochowie. Gdy modliliśmy się do Ducha Świętego, całe wały w Częstochowie i cały Stadion Narodowy zaczynały się śmiać. Ja nikogo o tym nie uprzedzałem, nie nastawiałem na to. Po prostu nagle Duch Święty tak zadziałał. Księga Przysłów mówi, że w radosnym sercu, w radosnym usposobieniu jest też zdrowie. Duch Święty wie, w jaki sposób przyjść, żeby uzdrowić człowieka – zarówno jego duszę, jak i ciało. Poza tym radość jest też owocem Ducha Świętego.
Na kolejnych spotkaniach takich przejawów mocy Ducha było coraz więcej. Czasami nie mogę skończyć spotkania, bo Duch Święty tak zaczyna nami poruszać, że bez końca uwalnia, uzdrawia, wylewa swoją radość. Boję się przerwać Bogu, więc nieraz przedłużamy spotkania nawet o czterdzieści minut. To wszystko zaczęło się dziać nie po tym, jak ktoś nałożył na mnie ręce, nie po czyjejś modlitwie. Wierzę, że inspiracja do postu i modlitwy pochodziła od Boga i że On sam powiedział: „Marcin, podczas Wielkiego Postu chcę, żebyś pościł i modlił się o to”. Gdy ktoś mi więc mówi, że moje działanie mu się nie podoba, odpowiadam: „Reklamacje do Pana Boga”. Jak tak naprawdę nie robię nic nowego, ale gdy zaczynamy się modlić i zapraszać Ducha Świętego, On jakby czuł się dużo swobodniej i czynił większe rzeczy niż dotychczas. Te wszystkie rzeczy się dzieją, bo zgodnie z wolą Bożą o nie poprosiłem. Często zresztą mówię ludziom: „Jak chcesz modlić się o Ducha Świętego, to wiedz, że modlisz się o kłopoty”. Takie zdanie usłyszałem kiedyś od jednego z księży i dziś wiem, że to jest prawda. Kiedy Duch Święty przychodzi, dzieją się rzeczy, których ludzie zazwyczaj nie rozumieją i nie lubią. Przy każdym bierzmowaniu czytamy o tym, jak Duch Święty zstąpił na Wieczernik. Wydaje się nam, że to wszystko było jakieś dostojne, ale gdy wczytamy się w ten opis, trudno nie odnieść wrażenia, że tam wcale nie było grzecznie. Skoro apostołowie, uczniowie i Maryja zachowywali się tak, jakby upili się młodym winem, to znaczy, że wydarzyło się tam coś nietuzinkowego. Na pijanych wyglądali raczej nie z powodu daru języków, bo naszą pierwszą myślą, gdy spotykamy człowieka mówiącego w innym języku, nie jest przecież to, że się upił. Oni zachowywali się po prostu jak pijani! Czasami faktycznie Bóg tak przychodzi.
W zapiskach ojców Kościoła, w różnych dokumentach znaleźć można informacje, że czegoś podobnego doświadczali także ludzie Kościoła. Teresa z Ávili i Katarzyna ze Sieny doznawały świętego śmiechu, kiedy Duch Święty na nie zstępował. Potrafiły godzinami leżeć na posadzce i zaśmiewać się wraz z innymi siostrami. Od razu na myśl przychodzi człowiekowi, że to jakieś diabelskie działanie, bo siostry powinny mieć tylko złożone ręce albo doświadczać spotkania z Bogiem według jakiegoś ustalonego szablonu. Na szczęście wszystko można poznać po owocach. Jeśli owocem czyjegoś śmiechu podczas modlitwy o Ducha Świętego jest to, że później wstaje, zaczyna prowadzić życie z Bogiem, to wiadomo, że mamy do czynienia z działaniem Bożym. Jeśli po takim dwugodzinnym śmiechu na podłodze ktoś wstaje i zaczyna odczuwać prawdziwą radość z życia, pokonuje depresję i wraca do Kościoła, do sakramentów, po drodze doznając uzdrowienia, to raczej diabeł nie miał z tym nic wspólnego... Z dużą łatwością przychodzi nam ocenianie po pozorach, negowanie tego, co nam się wymyka spod kontroli. Moje doświadczenie posługi podpowiada mi, że na modlitwie wiele rzeczy po prostu nam się wymyka. W takich chwilach siadam z boku i nic nie robię. Patrzę tylko, jak Duch Święty sam zaczyna tak działać, że ja Go po prostu nie ogarniam. Zresztą to jest najlepsza lekcja pokory – Bóg, który mieszka w słabych naczyniach glinianych, tak objawia swoją moc, że ludzie upadają na kolana i wyznają, że Jezus jest Panem. Trzeba to zobaczyć, że uświadomić sobie, jakie to jest niezwykłe.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej