Toksyczność - Jarosław Czechowicz - ebook + książka

Toksyczność ebook

Jarosław Czechowicz

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Chciałoby się, żeby wszystko w tej książce było zmyśleniem.

W dramatycznych okolicznościach traci matkę, nie może pozbyć się nienawiści do ojca, musi sprostać roli samotnej rodzicielki - i nie wytrzymuje. W rzeczywistości niedużego miasta alkohol najprościej osładza codzienność. Toksyna w małych dawkach pomaga, w większych - truje. Truje życie jej i dzieci, które z całej siły starają się uwolnić od zaciskającej się na szyi pętli.

Dynamiczny, obsesyjny i chwilami trudny do zaakceptowania monolog matki - alkoholiczki o popadaniu w nałóg i bezkompromisowej z nim walce. I konfrontacja dzieci z traumą, której toksyczność pozostaje na zawsze.

Mocna, inspirowana faktami z życia autora powieść, której lektura przywodzi bohaterów do rozliczenia, a czytelników do rachunku sumienia.

Budziłam się, było mi niedobrze, rzygałam i brałam kolejne piwo. Kiedy się kończyły, zakładałam czarną spódnicę, taką z pękniętym zamkiem, tylko jedną miałam w miarę przyzwoitą, brałam trochę tuszu, robiłam delikatny makijaż, nawet usta szminką, raz czy dwa, nie zawsze trafiałam, no i w miarę prostym krokiem do sklepu. Wiadomo po co. W P. niewiele było monopolowych, wszędzie już mnie znali, wszędzie spuszczali wzrok, gdy wchodziłam ciężkim krokiem, tak bardzo starając się iść prosto. Nie tylko ekspedientka patrzyła, wszyscy w sklepie i od razu sz-sz-sz między sobą, już ja wiedziałam, co tam ich języki mielą, dumnie głowę podnosiłam, brałam alkohol, płaciłam, wychodziłam.

Gdy się budziłam, wołałam Filipa, przychodził wściekły i zapalał mi papierosa, sama nie dawałam rady, chciałam zapalić i się oddalić, wypisać z odpowiedzialnego za cokolwiek życia, gdzieś tam słyszałam płacz Agnieszki, ale Filip był na posterunku, Filip mnie wyręczał, nie mogłam na to pozwolić, a jednak pozwalałam. I znowu mnie nie było, znowu sny, pijany ojciec, pijana ja.

Jarosław Czechowicz - ur. 1978, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie ukończył również podyplomowe studium dziennikarskie. Od dwunastu lat recenzuje książki na blogu "Krytycznym okiem". Wydał dwa zbiory rozmów z pisarzami: "Rok w rozmowie" (2014) i "Poza napisanym" (2017). Wielbiciel ognistej czerwieni i lodowatej Islandii. Na co dzień nauczyciel języka polskiego. "Toksyczność" jest jego debiutancką powieścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 229

Oceny
4,2 (56 ocen)
26
19
10
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kzzalewska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mocna, ale i potrzebna książka. Narracja prowadzona ze strony kobiety-alkoholiczki jest rzadkością i myślę, że właśnie dlatego tak dobrze się czyta tę książkę. Tu nie ma ubarwiana, malowania macierzyństwa w jasnych kolorach, gdy samemu jest się udręczonym. Jest dużo prawdy, też tej brzydkiej. Polecam.
00

Popularność




 

 

Copyright © Jarosław Czechowicz, 2019

 

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

 

Zdjęcie na okładce

© WAYHOME studio/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Joanna Habiera

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-638-8

 

Warszawa 2019

 

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Nie szukajcie w tej fikcji

prawdziwych osób i zdarzeń.

Pomyślcie, co ta historia może wam dać.

 

JANINA

 

 

1.

Kap, kap, kap…

Krople spadają niespiesznie. Jedna, druga… między nimi jakaś niewidoczna przestrzeń, coś makabrycznego, a jednocześnie doskonale mi znanego. Krople i ta bezwolna dłoń, którą widzę. Tak mogłaby wyglądać rzeźba przedstawiająca nieistnienie. Ale jest rzeczywista, ta kobieca ręka. I uderzenia kropel rozsadzające ciszę. Patrzę i nie wierzę. Już zawsze będę to widzieć. I nigdy nie zapomnę…

 

To ja ją znalazłam. Miała pójść Beata, zapytać o te obrane w kuchni ziemniaki, pytać, czy już nastawić, czy poczekać, aż jaśnie pan ojciec wróci ze swej ciężkiej pracy i znowu będzie chlał przed obiadem, utyskując, że nie ma żarcia. Beata miała więc iść i zapytać o to, na kiedy przygotujemy mu to żarcie, ale poszłam ja. I ją znalazłam. Tyle razy prosiliśmy, by nie robiła prania w starej frani, że naprawdę możemy kupić nową, że Wiesiek z sąsiedniej wsi ma dojścia, dowiezie całkiem dobrą, używaną, ale taką, co się nie psuje, nie ma przebić. Bo to przez prąd. I przez cholerną franię. Nie ma już Mamy, jest tylko mokra podłoga, wirująca maszyna, która nie przerywa pracy, choć nie ma już dla kogo pracować, i ta ręka, którą chciała zamieszać pranie, bo ciągle trzeba było mieszać, jak się wrzucało dużo. Tak to zapamiętałam.

Leżała na mokrej podłodze. Nieruchoma. Przerażająco nieruchoma. Nie wiem, dlaczego patrzyłam tylko na jej dłoń, nie chciałam widzieć całej sylwetki. To nie działo się naprawdę. Drażniący uszy dźwięk pralki i nagle cisza, wyłączyła się, stanęła, wszystko stanęło w miejscu i już nigdy dla mnie nie ruszyło do przodu. Były tylko mokra podłoga, moje rozszerzone ze zdumienia oczy, Mama leżąca na podłodze i świadomość, że widzę przed sobą śmierć.

Beata przybiegła po kilku minutach, niecierpliwa, co z tym żarciem, kiedy Mama skończy pranie. Krzyknęłam, by odeszła, wróciła do domu. Chciałam zostać tylko z Mamą. Wiem, że zabiorą nam tę bliskość, że żadnej bliskości już nie będzie, że to jeszcze tylko kilka chwil, kiedy mogę być z nią sama, i potem nie będzie już ani jej, ani mnie. Mama. Wszystko, co miałam cennego. Jedyna osoba, dzięki której wytrzymywałam tę pieprzoną codzienność z jaśnie panem pijakiem, z brzydkimi ludźmi z naszej ulicy, z naszą ulicą, co nigdy nic nie widziała i nie słyszała. Byliśmy zdani na siebie. Na gniew jaśnie pana i jego absurdalne decyzje. Na lejącą się w jego gębę wódę, która dyktowała plan dnia całej rodziny. Czy spokojnie spędzimy ten wieczór przed telewizorem, czy będziemy zapieprzać po pagórkach do sąsiadki, boso, tak jak staliśmy, bo jaśnie pan zechce ponownie wymierzać pijacką sprawiedliwość i lać wszystkich, a Mamę w szczególności, Mamę za całą naszą czwórkę.

Wciąż stałam w drzwiach i nie miałam pojęcia, co zrobić. Co powiedzieć. Kogo zawiadomić. Chciałam podejść do Mamy, ale byłam jak sparaliżowana. Po twarzy płynęły mi łzy, nie wiedziałam, co dalej. Beata i Jasiek stali w progu domku, który ojciec dobudował kiedyś do naszego domu. W tym domku zasrana pralka, martwa Mama, przerażająca śmierć. I oni wpatrzeni we mnie, jeszcze bardziej bezradni niż ja.

Nie podeszłam do niej. Pamiętam, że ją zostawiłam, porzuconą, bezbronną, ale przecież już martwą, bez czucia. U sąsiadki był telefon, trzeba było kogoś zawiadomić. Pogotowie. Przyjechało razem z milicją. Dwaj tędzy funkcjonariusze wypytywali, co się właściwie wydarzyło. A co się, kurwa, miało wydarzyć? Mama umarła, mało im? Gmerali przy tej pralce, sprawdzali kable, coś pisali w swoich kajecikach o poszarpanych krawędziach, i wciąż powtarzali, że takie procedury, że muszą wyjaśnić, że mam im wszystko opowiedzieć od początku, a gdzie ojciec i dlaczego, po co, z jakiego powodu. Przestałam tego słuchać.

Jeden milicjant chciał się czegoś napić. Beata przyniosła mu szklankę soku, ten sok wyciskaliśmy wczoraj z Mamą, miał być tylko dla nas, mieliśmy schować przed jaśnie panem, żeby nim nie przepijał wódki. Jasiek siedział po turecku na podwórku i ryczał donośnie, coraz głośniej, gdy wynosili Mamę do karetki. Beata mocno ściskała dzban z sokiem dla milicjanta. Tak mocno, że bałam się, że naczynie zaraz pęknie, rozpadnie jej się w dłoniach, a to był ulubiony dzbanek Mamy i gdyby mu się coś stało… Ale stało się Mamie. Stała się jej śmierć. A ja stałam obok Beaty, niby dumna i wyprostowana, bo udawałam pewną siebie, ale niepewna byłam tego, czy dobrze to wszystko odgrywam.

Milicjanci odjechali zaraz po pogotowiu. Ojciec zjawił się po godzinie. Jego puste oczy niczego nie wyrażały. Jasiek chciał się do niego przytulić, ale ostatecznie wybrał Beatę. Ja nadal stałam wyprostowana i patrzyłam jaśnie panu w oczy. Śmierć ją zabrała, już jej nie skrzywdzisz. Mnie też nie skrzywdzisz bardziej, bo od dziś jestem odporna na wszystko, co złe. Od dziś zostałam naprawdę sama.

 

Mama była jedyną osobą, którą naprawdę kochałam. Tylko dzięki niej moje szare życie miało jakiekolwiek kolory. Dla niej chciałam zdać maturę, tak jej zależało, tak bardzo mnie motywowała. Kiedy w domu nie było warunków do nauki, uciekałam do pobliskiego sadu. Tam ciszę zakłócały tylko brzęczące owady, ale one nie robiły krzywdy. Mama broniła mnie zawsze przed ojcem, gdy dawałam mu do zrozumienia, że zawsze jestem po jej stronie, że nie ma mojej zgody na kolejne burdy, na demolowanie domu, którego ściany chłonęły nasz strach przez lata i zmuszały do ukrycia go w sobie, głęboko. Mama bardzo nas kochała. Musiała kochać za dwoje, bo ojcu szybko się znudziło, dbał jedynie o stałe dostawy alkoholu. Po ciężkiej pracy prawdziwy chłop musi sobie przecież wypić.

To jego picie nie przerażało Mamy. Przerażała ją bezbronność trójki jej dzieci. Że ona sama nie jest w stanie zapewnić nam niezbędnej opieki, wyrwać z tego domu, ochronić przed przemocą, pokazać, że jest coś takiego jak prawdziwa rodzina. W naszej rodzinie były fronty. Jasiek kurczowo trzymał się ojca. Bo to ojciec przecież, jest, jaki jest, szanować trzeba, wybaczać również. Przestał się go trzymać, gdy dostał po głowie pogrzebaczem i trzeba było wieźć do szpitala, zszywać ten bolący łeb, znowu kłamać, patrzeć na Mamę, która opowiada jakieś bajki, bo nigdy nie mogła nikomu opowiedzieć, co się u nas działo naprawdę. Wtedy Jasiek jakby zrozumiał, że ojciec na szacunek nie zasługiwał, ale mimo wszystko nadal były fronty. Tylko gdy musieliśmy uciekać z domu, byliśmy w tej ucieczce razem i jednomyślni. Tylko wtedy Mama mogła nam zaoferować naprawdę bezpieczną przestrzeń. A przecież byliśmy zwykle na jakimś odludziu, czasem spaliśmy pod drzewami, trzeba było przeczekać, to było konieczne. Powroty również były konieczne, a wtedy Mama mocno ściskała nasze dłonie i widziałam, że się boi. Tak bardzo się bała… Całe życie w pieprzonym cyklu bicia, upokorzeń, ucieczek, powrotów i wiecznego strachu.

Mama raz stanęła w mojej obronie. Gdy pięść ojca leciała w kierunku mojej twarzy, niespodziewanie wylądowała na jej policzku. Uderzenie było silne, ale przyjęła je z godnością, jak zasłużone, z pokorą, która zawsze mnie wkurwiała. Ten jeden raz patrzyłam na przemoc bez sprzeciwu. Potem to ja broniłam Mamy i to moje policzki piekły, gdy po jej policzkach płynęły łzy, a Jasiek szeptał do nas, skulonych na podłodze, byśmy słuchały jaśnie pana i nie protestowały, a nie będzie bicia, nie będzie płaczu. Gówno prawda. Płakaliśmy, gdy widzieliśmy, jak jaśnie pan zatacza się w drodze z pracy do domu, i przewidywaliśmy ciąg dalszy, i czasem przeżywaliśmy ten stan jego upojenia jak własny, bo nigdy nie byliśmy w stanie zrozumieć, co mu w nas przeszkadzało i dlaczego był taki dumny z tego, że nas lał.

 

A teraz ojciec wrócił wyjątkowo trzeźwy, usiadł przy stole, przyglądał się swoim brudnym paznokciom i też nie miał pojęcia, co dalej. Po raz pierwszy był bezradny i wiedział, że bezradności nie zastąpi wódką, bo wydarzyło się coś nieodwracalnego. Bo został z nami sam. On i jego trzy wyrzuty sumienia. On i jego skryte myśli, bo przecież nie powiedział nam, co czuje, a my nie pytaliśmy, nie obchodziło nas to. Każdy został ze swoim pieprzonym smutkiem sam. Patrzyliśmy na niego, jego ogorzałą twarz, ruchliwe oczy. Skulił się w sobie, nie był już tym wielkim chłopem, który dominował nad żoną i dziećmi i którego przewagą były jedynie wzrost i twarda łapa, którą nas bił. Teraz czekaliśmy na jakąś decyzję. Byliśmy świadkami końca i początku czegoś.

Stałam obok ojca, chciałam położyć mu rękę na ramieniu, ale bałam się, brzydziłam, podeszłam do Beaty i objęłam ją, a ona zaczęła płakać. Stałyśmy wtulone w siebie, obserwując tępy wzrok naszego jedynego już żyjącego rodzica, którym ślizgał się po naszych zapłakanych twarzach. To Jasiek podszedł do ojca i usiadł koło jego nogi. Tym razem ta noga nie kopnęła, ale nie wydarzyło się też nic innego. Nic, co wskazywałoby na to, że teraz będziemy musieli sobie jakoś razem poradzić. Nie było żadnego razem. Wszystko, co rozpaczliwie spajała swoją obecnością Mama, przestało istnieć. Tak jak Mama. Zostałam z rodzeństwem, którego nie umiałam kochać, i jaśnie panem, którego nienawidziłam, a teraz drwiłam z tej jego bezdecyzyjności, tej bezmyślnej gęby, i tego siedzenia, jakby czekał na obiad, którego nikt oczywiście nie przygotował. Byłam tam z nimi, ale wiedziałam, że od dziś jestem sama. Zdana na siebie. Oddalona od nich wszystkich bardziej niż Mama, której ciało zabrano dziś z podwórka.

 

2.

Kiedy otworzyłam oczy, świat wokół zawirował i jedyne, co do mnie docierało, to świst oddechu śpiącej obok kobiety. Patrzyłam przez chwilę na ohydną, pełną odprysków lamperię na ścianie naprzeciwko łóżka i pomyślałam, że tak teraz wygląda moje życie, popękane, rozsypujące się, bez kształtu i bez barwy. Nie wiem, jak długo leżałam w bezruchu, ale kiedy postanowiłam wstać, bo parcie na pęcherz stało się już nie do zniesienia, uświadomiłam sobie, że jestem unieruchomiona. Pacjentka śpiąca obok też była skrępowana pasami. Złapałam wzrok dziewczyny siedzącej na trzecim łóżku i szeptem poprosiłam, by odpięła to wszystko i pomogła mi wstać, bo muszę się załatwić. Coś odszepnęła i wyszła. Wróciła z pielęgniarką, której oczy były tak samo puste jak oczy ojca, gdy siedział z nami wtedy przy stole i powtarzał jak automat: „Musimy sobie dać radę”.

Tu, w szpitalu, też musiałam dać sobie radę, gdy postawna kobieta w bieli wbiła we mnie obojętny wzrok. Zapytała, czy będę grzeczna. Czy na pewno nie będę robiła kłopotów, jak całkiem niedawno. Przytaknęłam ruchem głowy, bo nie miałam siły mówić. Bez słowa odpięła krępujące mnie pasy i podała ramię, na którym się wsparłam. Jej oczy nadal były puste, a ruchy mechaniczne. Widziałam plamę potu pod jej prawą pachą. Może właśnie kończyła długi dyżur, gdy ją do mnie poproszono. Wypełniała tylko swoje obowiązki, nie pomagała.

Z ulgą skorzystałam z toalety, a potem przeszłyśmy do dyżurki pielęgniarek. Ta z pustym spojrzeniem powiedziała koleżance, by zadzwoniła po lekarza, bo pacjentka kontaktowa, można zrobić wywiad, a potem podać leki.

Stałam i przyglądałam się ich energicznej krzątaninie. Wyjmowały lekarstwa ze szklanej gabloty i szykowały odpowiednie dawki dla pacjentów. Pewnie i dla mnie coś miały, ale wiedziałam, że najpierw przyjdzie lekarz i odbędzie się kolejna jałowa rozmowa. Tu każdy tylko udawał, że się komunikuje. W gruncie rzeczy wszystko, co mieliśmy, to obskurne łóżka w salach z brudnymi lamperiami i te krótkie momenty świadomości pomiędzy dawkami znieczulenia na świat, na życie, na nasze umysły, z którymi tak naprawdę nikt nie chciał mieć do czynienia. Sama nie chciałam mieć do czynienia ze sobą. Byłam obojętnością, która wydobyła się z wściekłości i rozpaczy.

 

Lekarz był wysoki jak mój ojciec i instynktownie zaczęłam się go bać. Poprzedni był niski i ponury. A ten do mnie z tym fałszywym uśmiechem: Janko droga, jak się czujesz? Pamiętaj, że jeśli znowu rzucisz się na pielęgniarkę jak ostatniego wieczora, zapniemy cię w pasy, damy basen i nie puścimy do toalety. Musiałam być pokorna. Musiałam słuchać i udawać, że rozumiem. Zgadzać się. To była jedyna droga, by się stąd wydostać, choć sama nie wiedziałam, dokąd pójdę i co ze sobą zrobię.

Przeczytał coś w karcie, otarł z czoła pot i zapytał, czy nie jest mi gorąco. Temperatura od kilku dni nie spadała poniżej trzydziestu stopni i cały szpital przypominał nagrzany bunkier, kipiący i gotowy do eksplozji. Nie było mi gorąco, było mi wszystko jedno. Gdy czytał, z jakimi zaburzeniami się tu mierzę, a właściwie, z jakimi oni się mierzą, przypomniało mi się wszystko. Od wkurwienia po bezradność. To była długa, a może bardzo krótka droga. Przypomniałam sobie, jak przywiózł mnie tu jaśnie pan, taki elegancki, udający zatroskanego tatusia. Podtrzymywał mnie przy rejestracji, a ja brzydziłam się tego dotyku tak, jak brzydziłam się zostać w tym paskudnym szpitalu. Nerwica, zaburzenia depresyjne, brak kontaktu z otoczeniem, z rodziną. O tym, że umieścili mnie w tym szpitalu, ponoć dla mojego dobra, zdecydowało moje zachowanie na pogrzebie Mamy i w szkole. Zrobiłam szopkę na pogrzebie, płakałam za Mamą i szarpałam się z kuzynem, który pomagał umieścić trumnę w ciemnym dole. Nie chciałam tego. Nie chciałam też, aby dyrektor mojego technikum wyciągnął mnie z lekcji, na której najpierw zaczęłam płakać, a potem… Nieobecność Mamy stała się dla mnie ciężarem nie do udźwignięcia. Straciłam kontrolę nad sobą. Chciałam być twarda, dumnie znieść jej odejście, nie chciałam współczucia ani pytań. A jednak znalazłam się tutaj, bo mój ojciec stwierdził, że trzeba mnie leczyć. Byłam bezużyteczna w domu, bezużyteczna dla niego. Wszystkie obowiązki spadły na Beatę, sporo musiał robić Jasiek. Ja nie mogłam nic. Niemożliwością było poranne wstanie z łóżka. Tak jak to dzisiejsze. Życie toczyło się jakby obok mnie. Nie było Mamy, nie było sensu, nie było mnie samej. I potem zdarzył się ten szpital jako konsekwencja bezsensowności w moim życiu.

Tak więc lekarz zadawał pytania, szczegółowe pytania, ja odpowiadałam krótkimi zdaniami albo potrząsałam głową. Siedzieliśmy razem w jednym pomieszczeniu, ale jakby w dwóch różnych światach, które się nie przenikały, nie miały ze sobą nic wspólnego. On nie chciał znać przyczyny, on potrzebował mieć w karcie pacjenta logiczną historię, z której wynikało, co ma mi podać i jak długo traktować jak bezwolny balast. Rozmowa mnie męczyła, ale wolałam przebywać tutaj z tym uśmiechniętym i spoconym facetem, niż leżeć w łóżku. Bez celu i bez sensu. On pytał, jak radzę sobie z odejściem Mamy, kim dla mnie była, co czuję, dlaczego w klasie roztrzaskałam sobie dłoń i zakrwawiłam ławkę, dlaczego to, dlaczego tamto. I wszystko łączy z Mamą, chciałby sobie zanotować rzeczy łatwe i oczywiste, a przecież tu i teraz nie o Mamę chodzi, tylko o mnie, bo chcę się stąd wydostać, bo tu mnie nikt z niczego nie wyleczy. Nie można wyleczyć ze smutku i żałoby. Nie można wyleczyć z rozpaczy.

 

Już wtedy wiedziałam, że mój pobyt w szpitalu psychiatrycznym potrwa dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał. Ojciec myślał, że tam się leczy od ręki, szybko i w miarę sprawnie, Janina musi wracać do domu, jest moją najstarszą córką, ma się opiekować rodzeństwem, domem. Jaśnie pan odwiedził mnie dwa razy, z czego za drugim razem pijany. Żądał, bym się doprowadziła do porządku i wracała. Że on już nie może wytrzymać, że ktoś musi zająć się domem, wszystkim. Nawet nie próbowałam wyjaśniać mu, z czym ja nie mogę wytrzymać. Śniła mi się Mama, co noc i za każdym razem w innej sytuacji. Te sny uzmysłowiły mi, że nie mam do czego wracać, to ona gwarantowała porządek w tamtym domu, jej wewnętrzna siła i jej determinacja, by żyć wbrew koszmarnej codzienności. Mama była najlepszą osobą, jaką znałam. Najwspanialszą. We wszystkim i zawsze. To dzięki jej dobroci ja sama chciałam być dobra. Potem, w przyszłości, jak może będę miała dzieci, to je też chciałam obdarować dobrocią Mamy. Ale nie odziedziczyłam tego po niej. Nie miałam w sobie niczego poza złością, a tej złości coraz więcej, mimo podawanych w szpitalu leków, a najwięcej wtedy, gdy odwiedził mnie pijany ojciec i kazałam mu wypierdalać, i powiedziałam, że nigdy nie wrócę, bo nie mam do kogo. Nie wrócę do tamtego domu, nigdy już nie wejdę do tamtego budynku, w którym znalazłam martwą Mamę, nigdy więcej ojciec nie podniesie na mnie ręki. Beata i Jasiek sobie poradzą. Ja muszę uciec. Muszę ratować siebie. Nigdy więcej tamtego domu i tamtej rodziny. Tamtego terroru.

Pomyślałam sobie, że matura jest już nieważna, że nie ma dla kogo się starać, nie ma komu przynieść tego szkolnego świstka, bo nikt do niego nie zajrzy, nikt się z niego nie ucieszy. Za dwa tygodnie kończyłam osiemnaście lat i w świetle prawa mogłam decydować o sobie, także o swoim pobycie w tym szpitalu czy o pozostaniu w tym mieście, nowym i kuszącym możliwościami. Byłam gotowa zmierzyć się z innym życiem, zapomnieć ojca i obiecać Mamie, że nigdy nie pozwolę na to, by moje życie stało się piekłem. Będę podejmować same słuszne decyzje, znajdę sobie cel, pasję. Odnajdę przede wszystkim spokój. Nie będę od nikogo zależna, nikomu nie będę się z niczego tłumaczyć. Będę za to pamiętała o Mamie i dla niej stworzę coś innego, coś lepszego, nie będę żyła w strachu, nie będę się ukrywać. Zasypiałam spokojnie. Wiedziałam, że to działanie leków, ale wiedziałam też, kiedy przyszedł do mnie ten prawdziwy spokój. A może wmówiłam sobie, że taki był. Musiałam iść dalej. Bez niczyjej pomocy. Sama.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI