Ciosy - Jarosław Czechowicz - ebook + audiobook + książka

Ciosy ebook i audiobook

Jarosław Czechowicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W ciemnościach norweskiej nocy łatwo ukryć mroczne tajemnice.

Ona wie, jak skutecznie atakować i nie zostawiać widocznych śladów. On gotów jest znieść wszystko, byle tylko doprosić się od niej odrobiny czułości. Oboje walczą z demonami, które zadają coraz silniejsze ciosy…

Michał kocha Norwegię i pracę tłumacza, nienawidzi Podhala i matki. Marzy o tym, aby zostać obywatelem kraju, który uważa za raj na ziemi – zimny i oddalony od Polski, do której nie zamierza nigdy wracać. W samolocie do Oslo poznaje Agatę, kobietę tak samo zakochaną w norweskim klimacie i stylu życia. Ich wspólną przyszłość wkrótce przypieczętuje podjęta pod wpływem emocji dramatyczna decyzja, której konsekwencje staną się dla obojga nieznośnym brzemieniem, a jednocześnie pretekstem do kontynuowania toksycznego związku. Z każdym dniem tworzy się między nimi gęsta sieć zależności utkana z tajemnic, manipulacji i przemocy. Pewnego dnia Agata znika bez śladu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Maciej Więckowski
Oceny
4,0 (31 ocen)
15
7
5
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felunia1981

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać .
10
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„Ciosy” to historia przesiąknięta bólem, traumatycznym dzieciństwem pozostawiającym ślad na psychice, obsesyjną chęcią zemsty. Sytuacje z przeszłości nakazują zająć pozycję obronną stając się tym samym katem dla potencjalnego zagrożenia. Jest to historia, która pozostawia nas w nostalgicznym nastroju. To rasowy thriller psychologiczny, w którym intryga zbudowana jest na realnym problemie opierającym się na kanwie dramatycznych wydarzeń.
10
krainaciszy

Nie oderwiesz się od lektury

Czechowicz porusza kwestie o których, jak widać, nie tylko w Polsce zwykło się milczeć i ich nie dostrzegać. Świetna narracja, trzymająca w zaciekawieniu przez wszystkie karty lektury.
00
Jadzia1966

Z braku laku…

Za dużo przemocy....za dużo uległości....jak dla mnie to nierealne....
00
grabarbar

Nie oderwiesz się od lektury

Ryje banię
00

Popularność




PROLOG

Ersfjordbotn, północna Norwegia

Odzyskała przytomność. Lodowata woda dotknęła jej stopy. Ciało zareagowało natychmiast. Poczuła ukłucie. Wiedziała, że w fiordzie idzie przypływ, choć przecież nie mogła być tego pewna. Pulsowanie pod powiekami, silny ucisk w skroniach. Spróbowała otworzyć oczy, ale tylko lewe było sprawne. Szybko zorientowała się, gdzie jest. Pamiętała to miejsce. Siebie. Jego. Ale w tej chwili dwie rzeczy były najważniejsze. Przeraźliwe zimno. I ból. Niemal nie do zniesienia.

Fiord był cichy i ciemny. W oddali tafla oceanu sprawiała wrażenie jeszcze spokojniejszej. Promienie słońca prześwitywały z granatowego nieba, pojawił się drobny śnieg. Płatki opadały delikatnie. Krótki polarny dzień miał się ku końcowi. Od wody ciągnął coraz większy chłód. Góry o łagodnych zboczach, zakończone ostrymi szczytami, tworzyły bramę do otwartego morza. W słabym świetle wyglądały na surowe, pełne majestatu. Zima jeszcze długo się tu nie skończy, zdawały się mówić ośnieżone zbocza. Za nimi rozciągała się bezkresna przestrzeń wiatru i zimna. Zaczęło wiać. Chmury niedługo wedrą się w zatokę i wraz z nadchodzącym sztormem zamienią ją w niebezpieczną kipiel. Fale uderzały o brzeg. Najpierw niezbyt głośno, a potem coraz mocniej. W pewnej chwili zgrały się z coraz słabszymi uderzeniami jej serca.

Ta sama cisza, jaka panowała wtedy, gdy wiele lat temu przywiózł ją tu po raz pierwszy. Uśmiechał się, a potem zamierał z kamiennym wyrazem twarzy. Może chciał ją tylko przetestować? Sprawdzić, czy będzie gotowa poczuć się przy nim dobrze? Czaił się, jakby była zwierzyną. Uciekała przed nim potem całe życie. Ale tutaj, wtedy, nie miała dokąd. Dopiero ta okolica uświadomiła jej to w pełni. Bardzo dobrze pamiętała to miejsce, jego bezwzględność. On chciał, żeby je zapamiętała. „Tu jest tak pięknie, prawda? Pięknie do utraty tchu” – szeptał do ucha. Już wtedy wiedział, że tu wrócą? Że ona znowu będzie zdana tylko na niego i na jego decyzje? Że tu wydarzy się coś, co na zawsze zakończy ich przerażającą relację?

Zaczęło mocniej wiać. Każdy fragment jej obolałego ciała czuł coraz większe dotknięcia wichru. Miała wrażenie, że woda chce ją zagarnąć, zniszczyć. Jak on. Szum się nasilał. Przyszły następne fale bólu. Rozlewały się po całym ciele i nie dawały nadziei na to, że będzie w stanie powalczyć choćby o to, by wstać. Słabo widziała z powodu opuchlizny, ale dobrze wszystko słyszała, choć była pewna, że z jej ucha leci krew.

Dotarło do niej, dlaczego znów tu jest. Chciał, by sobie przypomniała, patrzyła. By po raz kolejny ogarniał ją ten potworny lęk, jak wówczas, dawno temu. By tutaj umarła. Spełnił obietnicę sprzed lat, swoje życzenie. To, czego tak bardzo pragnął przez całe życie.

Chciała wydać jakiś dźwięk, ale język tylko poruszył się bezwładnie, jakby był oderwany. Ile zębów straciła? Na pewno sporo. Usta były krwawym otworem. Krtań uszkodzona. Szyja opuchnięta. Bardzo powoli podwinęła pod siebie nogę. Jedyny ruch, na jaki było ją stać. Wiatr najpierw kojąco ochłodził otwarte rany pod ubraniem, potem zaczął kąsać odsłonięte ciało. Jakby to nie było powietrze, lecz mnóstwo szpilek bezlitośnie się w nią wbijających. Prawa ręka w łokciu była złamana. Na pewno. Lewa przypominała nieruchomą masę. Czuła się bezbronna.

Z trudem spojrzała na siebie. To było kiedyś ciało eleganckiej i zadbanej kobiety. Czerwona koszula, podarta spódnica, majtki przesiąknięte zapachem moczu. Rajstopy w strzępach. Lewa noga we krwi, odsłonięta. Prawa zdrętwiała. Tylko w niej nie czuła bólu. Zachłysnęła się krwią. Zdała sobie sprawę, że ma uszkodzone płuca. Bolały ją żebra i okolice wątroby. Pulsujące kłucie wzdłuż pleców, płytki oddech, kompulsywne wciąganie lodowatego powietrza. Była tym, czym być może całe życie chciał ją widzieć. Ciałem w rozpadzie, które za chwilę straci również świadomość. Na zawsze. Nie mogła już patrzeć na zbliżające się fale. Zamknęła oczy. Wiedziała, że to koniec. Koniec, który wyreżyserował.

Czoło zrosił jej zimny pot. Przypomniała go sobie. Szaleńca sprzed kilku godzin. Uśmiechał się, patrząc na ślady po zadanych ciosach. Szalona satysfakcja na twarzy. Chyba nigdy nie był tak spełniony i szczęśliwy. Oboje wiedzieli, kim jest teraz, po tylu latach. Co się tu odgrywa. To był jego wymarzony finał. Finał łowcy. Wtedy była przekonana, że zginie w tym ciemnym pomieszczeniu. Na zafoliowanym materacu. Z każdym kolejnym ciosem była coraz bardziej pewna, że człowiek ma określoną granicę bólu. I wtedy otrzymywała kolejne uderzenie. I kolejne. Wiedziała, że jakikolwiek opór może sprawić mu przyjemność. Dlatego przyjmowała wszystko pokornie, nie usiłowała się nawet uwolnić. Była gotowa na to, co ją czeka. Chciała stracić przytomność, szybko umrzeć. Dopadł ją i tym razem zabije. Tymczasem ocknęła się tutaj.

Kiedy powieki powoli opadły, a z ust wydostała się różowa ślina, fale zaczęły się zbliżać. Najpierw nieśmiało, z delikatnym pluskiem. Potem jakby nabrały śmiałości i centymetr po centymetrze moczyły coś, co kiedyś było pełną życia kobietą. Cztery minuty później nie żyła. Przypływ sięgnął po ciało.

On stał wsparty o kamień kilkaset metrów dalej, rozcierając zmarznięte dłonie. Wciąż bolały go od uderzeń. Były poranione. Gdy ją zabierała woda, jego tętno zaczęło spadać. Poczuł się spełniony. Zrobił to, co jej się należało. Dostała, co powinna była dostać. Resztą zajęła się natura. Patrzył w spokoju, jak jego plan się domyka i wszystko zmierza do finału. Wszystko, co zaplanował, zrealizowało się doskonale. Mógł wracać do swojego życia.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ON

W dniu, w którym Rosja zaatakowała Ukrainę, moja ukochana zniknęła. To nie było tak, że zostawiła po sobie kubek z niedopitą kawą, na stole talerz z okruchami po toście, rzucone w przedpokoju czarne kozaki, na które się tego dnia nie zdecydowała, wolała wyglądać bardziej elegancko, włożyła nielubiane szpilki, choć wiedziała, że nie nadają się na śnieg. To nie było też tak, że mijaliśmy się w pośpiechu, wypowiadaliśmy mało znaczące słowa, trochę się nimi kąsaliśmy, trochę rzucaliśmy je gdzieś między nami, a wszystko było tym, czego zawsze się żałuje, kiedy człowiek sobie uświadamia, że ostatnie, co powiedział do najbliższej osoby przed jej zniknięciem, było tak banalne i nic nie znaczyło.

Zniknięcie Agaty zabolało mnie fizycznie. Tak jak bolała jej intensywna obecność. Jej brak wdarł mi się pod skórę i zdawał się pęcznieć jak jakiś wrzód albo obce ciało wywołujące stan zapalny i ból. Mimo chłodu w mieszkaniu, które zawsze lubiliśmy, miałem wrażenie, jakby trawiła mnie gorączka. Dwa razy wziąłem zimny prysznic. Pomiędzy jednym i drugim sięgnąłem po paczkę jej papierosów, których tego dnia nie zabrała. Pewnie w pośpiechu o nich zapomniała. Na pewno po godzinie uświadomiła to sobie i musiała szybko kupić nowe. Znałem jej wściekłość, gdy kończyły się papierosy i zostawała z niczym. A wyszła bez nich. Długo nie mogłem znaleźć zapalniczki, w końcu zobaczyłem ją wciśniętą między jedwabne poduszki na sofie w salonie i nie zastanawiając się, dlaczego jest właśnie tam, odpaliłem fajkę i trzy razy mocno się zaciągnąłem. Niewiele to pomogło. Po drugim prysznicu włączyłem na chwilę telewizor, oglądałem pierwsze telewizyjne migawki z wojny, bombardowanie ukraińskich miast, pociski i naloty, to było tak surrealistyczne jak brak Agaty, jej odejście czy zniknięcie. Nie wierzyłem, że jedno albo drugie dzieje się naprawdę. Nie mogła mnie zostawić. Naprawdę w to nie wierzyłem. Wyszedłem w szlafroku na balkon. Dzień wreszcie stawał się zauważalny, każde z nas miało dość nocy polarnej, za którą zawsze zaczynaliśmy jednak tęsknić już we wrześniu, i marudnego stycznia, który raz pozwalał cieszyć się promieniami nieśmiało wychodzącego zza horyzontu słońca, a raz kazał długo tkwić w ponurym mroku, wydłużając oczekiwanie na chwilę, w której Tromsø zacznie funkcjonować w innym, jasnym rytmie.

Wzgórze Fløya wciąż było białe i wydawało się niedostępne. Tego dnia z powodu silnego wiatru znów nie jeździła kolejka Fjellheisen. Dom przy Norselvegen kupiliśmy już jakiś czas temu i to Agata zdecydowała, że zamieszkamy w mieście, a nie na wyspie, skąd musielibyśmy pływać łodzią na stały ląd z pięknej nieruchomości, którą mogliśmy nabyć za połowę ceny. Zawsze czułem się w Norwegii jak potomek wikingów, gotów na nowe wyzwania, i zawsze to ona uświadamiała mi, że nie będzie dobre to, co mnie satysfakcjonuje, lecz raczej to, co jest praktyczne, i że przekonam się o tym prędzej czy później. Zakochałem się w miejscu, które wspólnie wybraliśmy, choć jakoś podświadomie tęskniłem za tamtym domem na wyspie. Oglądaliśmy kilka, ale jeden szczególnie zapamiętałem. I wcale nie uważałem, że to, co praktyczne, ta lokalizacja i dokładnie ten dom, w którym na nią czekałem, było dla mnie czymś lepszym. Miałem dziwne wrażenie, jakby Agata wybrała się do jednej z tych nieruchomości na wyspie. Ale wiem, że mogła być wszędzie, tylko nie tam.

Po kilku minutach zimny wiatr uświadomił mi, że wciąż mamy na północy Norwegii zimę na całego, cofnąłem się zatem do pokoju i nerwowo wybrałem po raz kolejny najpierw numer Agaty, potem Thomasa. To on był ze mną, gdy odbyłem niezbyt przyjemną rozmowę na posterunku policji, podczas której byłem przekonywany, że żona ma prawo zniknąć bez powiadomienia mnie i że z pewnością szybko wróci. Thomas uśmiechał się wtedy z politowaniem, a gdy wyszliśmy, powiedział mi wprost, że najlepiej byłoby, aby nie wróciła. Nie wiem, czy bardziej wstrząsnęły mną te słowa czy to, że po raz pierwszy od bardzo dawna widziałem, że Thomas się uśmiecha. Numer Agaty wciąż nie odpowiadał, mój przyjaciel obiecał, że przyjedzie dziś do mnie z dobrym winem, będziemy wspólnie czekać, nic innego nam nie pozostało. Doceniałem, że Thomas chce ze mną spędzić swój cenny czas, przecież Norwegowie nawet w bliskiej relacji z kimś rzadko są zdolni do takich poświęceń, ale Thomas był wyjątkowy i chyba jako jedyny rozumiał moją rozpacz. Mimo że wiedział. Wiedział naprawdę wiele. Właściwie znał całą tę potworną prawdę, o której w zasadzie nigdy nie rozmawialiśmy. Mimo że tamtego wieczora, kiedy o mało nie straciłem życia, po prostu był przy mnie. Mimo że później ją znienawidził. Szanował to, że ją kocham.

Tymczasem zniknięcie żony z godziny na godzinę coraz bardziej mi doskwierało, zostawiło jakiś bolesny ślad, kolejną bliznę, tym razem niewidoczną, ale dającą się wpasować między te, które już znaczyły moje ciało. Informacje szefa agencji Agaty uświadomiły mi, że stało się coś nieoczekiwanego. Nie dotarła do pracy i od feralnego poranka, kiedy zdecydowała się przedzierać przez śnieg w szpilkach – bo przecież gdy wysiadła ze swojego wygodnego auta, musiała przejść przecznicę w głębokim, białym puchu, gdyż parking nie znajduje się pod firmą – nie odezwała się do nikogo, w szczególności do mnie, jak również do całej szóstki potencjalnych klientów, którym miała tego dnia zaprezentować projekt zagospodarowania wnętrza ich wymarzonego domu. Moja żona nigdy nie pozwoliłaby sobie na to, by zaniedbać jakieś ważne zadania. Tym bardziej takie jak spotkanie z ludźmi gwarantującymi firmie naprawdę duży zysk. Coś było bardzo nie tak. Agata nie mogłaby się tak zachować, wycofać, nie zrealizować ważnych zamierzeń.

Myśląc o jej zniknięciu, znowu próbowałem zapanować nad tym, że trzęsą mi się ręce. Miałem wrażenie, jakby bez niej w moim organizmie zaczął się proces rozpadu. Jakbym wraz z utratą żony stracił nad sobą kontrolę. Nie miałem pojęcia, do czego mnie to doprowadzi. Prawa powieka stopniowo odmawiała posłuszeństwa, kurcząc się kompulsywnie i przypominając o dniu, w którym zaczęła to robić. Byłem niespokojnym oczekiwaniem, które mógł zrozumieć tylko Thomas. Większość naszych wspólnych znajomych, kiedy dowiedzieli się już o zniknięciu Agaty, zgodnym chórem twierdziła, że to, co mnie właśnie teraz spotkało, jest najlepszym, co mogło mi się przydarzyć. I nikt w gruncie rzeczy nie podzielał mojego lęku. Wszyscy byli przekonani, że teraz się od niego wyzwolę. Dopiero teraz zacznę żyć naprawdę.

***

Kiedy koła airbusa uderzyły w płytę lotniska Gardermoen, wiedziałem, że zrobię wszystko, aby zostać w tym kraju i nigdy nie wracać do Polski. Norwegia była dla mnie wyzwaniem i ocaleniem. Wyzwanie stanowiło stypendium naukowe, które otrzymałem na uczelni i w ramach wymiany studenckiej mogłem szlifować w Oslo norweski, a także uczestniczyć w zajęciach z teorii literatury, przekładu czy redagowania książek. Ocaleniem było oddalenie się od ojczyzny, bo dzięki temu nie musiałem utrzymywać kontaktu z rodziną. Dla matki i ojca był to również znakomity powód, by mnie nie odwiedzać. W życiu nie przeznaczyliby grosza na jakikolwiek wyjazd poza Polskę. Chociaż siostra jednak potem mnie zaskoczyła.

Ich świat to był dom na podhalańskim zadupiu, wciąż powiększany wzdłuż i wszerz, w którym najpierw dobudowali piętro na pokoje dla turystów, a potem cały budynek, który w obecnym kształcie nie przypominał już mojego rodzinnego domu, bardziej był jego karykaturą. Liczył się tylko zysk. Prawdziwi górale: dutki i pomysły na to, w jaki sposób zarobić ich jak najwięcej. Pomnażanie zysków jak szeptane ukradkiem pacierze – więcej i więcej. A najwięcej w tym wszystkim było hipokryzji, bo moja rodzina starała się utrzymać fałszywy wizerunek skromnej i religijnej. Zakładałem, że młodsza siostra nie wejdzie w ten chory układ i będzie po prostu żyła po to, by się życiem cieszyć, ale i ona stanęła po stronie rodziców, stała się częścią tego prymitywnego i zachłannego świata, od którego uciekłem na studia do Krakowa. Ona nawet odrzuciła polszczyznę, topiąc się z matką i ojcem w gwarze, ignorując moją dbałość o język polski w mowie i piśmie, budując nawet w komunikacji barierę nie do przekroczenia. Stała się częścią świata, którego nie chciałem już rozumieć. Musiałem się od tego domu i koszmarnego Podhala oderwać raz na zawsze.

A potem okazało się, że można uciec dalej niż do Krakowa. Od twarzy ojca, zaciętej i surowej, na której zmarszczek przybywało wprost proporcjonalnie do zarobków. Od matki, dla której zawsze najważniejsze było, żeby dobrze zjeść i dużo się napić, która katowała mnie przez kilkanaście lat mięsem, zalewającym wszystko tłuszczem, kuchnią duszną i obrzydliwą. Od rodziny, która obraziła się na mnie już wtedy, kiedy odmówiłem bierzmowania. Nie wiem, o co tak żarliwie modlili się w kościele co niedziela. Pośród tego tłumu, tak samo ogłupionego jak oni. Na pewno o jeszcze więcej szmalu, bo tego ciągle im było mało i nic innego nie dawało im radości, nawet dorastające dzieci, z których jedno udało im się przekonać, że życie w tym pełnym zakłamania kieracie jest największym szczęściem, jakie może spotkać kogoś urodzonego na Podhalu.

Przepełnieni ksenofobią i przekonani, że cały zachodni świat to zgnilizna moralna, matka z ojcem padliby na zawał już po jednym dniu w Oslo. Kiedy zorientowałem się, jak dojechać z lotniska do centrum norweskiej stolicy, od razu ujęło mnie to, że na twarzach ludzi w pociągu nie ma tego wiecznego napięcia i irytacji, które przez lata widziałem u rodziców. I starałem się nie przyglądać turystom takim jak ja, aby wyciągać takie wnioski.

Miałem możliwość zamieszkania w akademiku, jednak w Oslo przebywał też mój kumpel z rodzinnych stron, Marcin, który po roku filologii norweskiej przeniósł się na anglistykę, a później ją rzucił, wyjechał do Szwecji, tam zarobił sporo kasy i potem w Norwegii prowadził ciekawe życie jako współwłaściciel hipsterskiej knajpki w Grünerløkka, wyjaśniając wszystkim zainteresowanym różnice między Szwecją a Norwegią oraz opowiadając wciąż ten sam suchar, że puzzle dla Szweda to w mniemaniu Norwegów przedarta na pół kartka. Naprawdę szybko się w życiu ustawił. Być może między innymi dlatego, że jego perfekcyjna znajomość angielskiego szokowała nawet profesorów na uczelni. Ale na pewno nie tylko dzięki zdolnościom językowym Marcin zdobył to, co lubił, i mógł wieść spełnione życie ledwie parę lat po dwudziestce. Zawsze podziwiałem jego charyzmę i otwartość. To, że nigdy nie nazywał niczego problemem. Zwykle była to trudność, którą wcześniej czy później usuwał ze swojego życia. Zawsze. Dlatego wiedziałem, że warto się do niego zbliżyć i dać trochę poprowadzić za rękę w nowym kraju. A on pozwolił mi uwierzyć, że osiągnę wszystko, o czym marzę, tylko muszę się skupić na zarabianiu hajsu i być konsekwentnym we wszystkich moich poczynaniach. Tak zamierzałem żyć.

Marcin załatwił mi sympatyczną kawalerkę przy Dælenenggata, na drugim piętrze kamienicy, w której mieszkali sami imigranci, częściowo zarobkowi, jedynie na parterze lokum zajmowała starsza rdzenna Norweżka, która była przeciwieństwem każdego stereotypu o mieszkańcach tego kraju – zawsze otwarta, niezwykle wylewna, skłonna do dawania powitalnych i pożegnalnych misiów, ale przede wszystkim, jako odpowiedzialna za kamienicę, znakomicie sprawdzająca się w roli kucharki. Kiedy ktoś z nas nie zjadł obiadu, nie ugotował go albo nie zamówił, Tine zwykle zapraszała do swojej, po norwesku białej niczym sala szpitalna, kuchni. Zawsze jednak na talerzu pojawiały się kolorowe potrawy przygotowywane według przepisów z całego świata. Mieszkającym naprzeciwko mnie Sudańczykom najbardziej smakowały właśnie posiłki Tine, ja miałem okazję zjeść u niej tylko raz. Kiedy odwiedził mnie Marcin, żartował, że ze swoim antytalentem kulinarnym powinienem zaproponować Tine wspólne mieszkanie za żarcie. Zaoszczędziłbym na mieszkaniu i jedzeniu. Na jedno i drugie wydawałem rzeczywiście sporo. Każdy mi wcześniej mówił, że Norwegia jest droga, ale chyba nie do końca wierzyłem; musiałem się o tym sam przekonać.

Wielokulturowa przedsiębiorczość codziennego życia i to, jak wiele można było się nauczyć od skrajnie różnych od siebie ludzi, zdecydowały o tym, że miejsce w akademiku oddałem bez żalu, a w swoich wynajętych czterech ścianach w Oslo czułem się od pierwszego wieczoru pewniej i lepiej niż kiedykolwiek w rodzinnym domu. Norweska stolica stała przede mną otworem. Starałem się poznać jak najwięcej ludzi i ćwiczyć język w codziennych konwersacjach. Często wychodził z tego jakiś „anglonorweski”, jednak konsekwentnie starałem się zbliżać do ludzi mówiących płynnie w języku, który miał stać się moją przepustką do życia w nowym kraju. Nie bałem się pomyłek, nie peszyłem nieznajomością jakichś słówek. Wiedziałem, że trzeba mówić, bo tylko w taki sposób skutecznie opanuje się każdy język obcy.

By podreperować budżet, podjąłem się pracy w knajpie oddalonej od mojego mieszkania o jakieś pół kilometra. Wystarczająco, by codziennie wyrabiać zdrową dla organizmu liczbę kroków, bo na uczelnię jeździłem jednak metrem. Dbałość o formę fizyczną została mi z czasów liceum, w którym nazywano mnie grubasem, a potem zdecydowałem, że zrobię wszystko, by nie widzieć w lustrze zwałów tłuszczu wyhodowanych też pewnie na żarciu oferowanym mi przez matkę z taką radością, jakby tuczyła sobie świnię w chlewie. Gdy byłem na drugim roku studiów, nie przypominałem już wieprzka, z którego nabijali się szkolni koledzy. Byłem kimś innym, wyglądałem lepiej, starałem się za wszelką cenę zachować dobrą wagę i nie przejmować się polskimi absurdami życia studenckiego. A potem zupełnie niespodziewanie wpadło mi to stypendium, o którego przyznaniu dowiedziałem się… na siłowni. Tam w zasadzie dopadła mnie plotka, później oczywiście wszystko odbyło się oficjalnie i z honorami.

Oslo mnie oczarowało. To było miasto, które wciąż się stawało, wciąż budowało swoją tożsamość, szukało jej i nie znajdowało – lub znajdowało, lecz nie jedną, a wiele. Inne niż Kraków, który podkreślał własną wyjątkowość, afirmował ją w męczący sposób, hołubił snobów. Oslo celebrowało różnorodność. Mogłem być w centrum nowoczesnej metropolii i jednocześnie blisko natury. Zaskakiwało mnie jedynie to, że stolica takiego kraju bywa brudna. Żyłem radośnie, zarabiałem pieniądze, studiowałem, szlifowałem norweski, polubiłem się z tutejszym chłodem i wyjątkowo zimnym deszczem, ale przede wszystkim podjąłem się pierwszych redakcji książek. Znaleźli się autorzy, którzy zaufali komuś tak młodemu jak ja. Rozwinięty dużo bardziej niż w Polsce Internet dawał mi możliwości pracy, jakich jeszcze nie doświadczyłem. To się nazywało zlecenia zdalne. Wsiąkałem w powierzone mi do redakcji książki i starałem się sumiennie oraz surowo punktować w nich nieścisłości. Być dobrym opiekunem dla każdego autora. A potem w to przyjemne życie wkroczyła Sonia i zrozumiałem, że moja pewność siebie była pozorna. Że nic w Oslo nie zaskoczy mnie bardziej niż bliskość z kobietą. Nic innego nie będzie dla mnie większym wyzwaniem. W mojej świadomości, podobnie jak na chodnikach Oslo, zaczął się odkładać brud.

***

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
ON
CZĘŚĆ DRUGA
ONA
CZĘŚĆ TRZECIA
ONI

Ciosy

ISBN: 978-83-8313-558-8

© Jarosław Czechowicz i Wydawnictwo Zaczytani 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Wioletta Cyrulik

Korekta: Anna Grabarczyk

Okładka: Michał Duława,

Zdjęcia na okładce: Zachary Kyra-Derksen on Unsplash

Joel Jasmin Forestbird on Unsplash

Oksana Mizina | Sutterstock.com

Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek