Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy kobiety. Dwanaście godzin. Któraś z nich musi odpowiedzieć za to, co zrobiła.
Magda prowadzi zwyczajne życie. Mieszka w przytulnym domu w Krakowie, pracuje w komunikacji miejskiej, wolne chwile spędza, jeżdżąc na ukochanym motorze. Pozorny spokój zakłóca jedno spotkanie, po którym Magda nie może dojść do siebie. A potem jeszcze jedno. I kolejne…
Gdy Magda spogląda w oczy kogoś, kogo miała nadzieję już nigdy nie zobaczyć, pozorny spokój znika. Zagłuszane koszmary i traumy uderzają ze zdwojoną siłą. Przerażona tym, co drzemie w głębi jej umysłu, Magda musi podjąć decyzję, od której zależeć będzie nie tylko jej życie.
Jarosław Czechowicz, pisarz i recenzent, powraca z porywającym i niepokojącym thrillerem psychologicznym. Żeby wstrząsnąć czytelnikiem, bierze na warsztat doświadczenia bolesne i boleśnie powszechne. Bo to wszystko wciąż dzieje się na nowo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Woń moczu doskwierała jej coraz bardziej.
Inne uciążliwe zapachy, smród potu i kału, mieszały się obrzydliwie, do tego zatęchłym powietrzem już prawie nie dało się oddychać. Ale to mocz był najgorszy, bo przypominał o wstydzie.
Próbowała zapanować nad poranionymi nadgarstkami. Naznaczone krwawymi śladami otarć, dające o sobie znać kłującym bólem dłonie trzęsły się jej z wyczerpania. Prawie nie czuła stóp, które niebawem miały unieść jej ciężar. Niedobrze. Musiała skoncentrować się na tym, co za chwilę się wydarzy. Nie na fizycznym upokorzeniu: zdrętwiałej od knebla szczęce, nie na pomiętej garsonce, nie na wilgotnych od moczu majtkach. Teraz wiedziała, że dalsza gra odbędzie się na jej warunkach. Musiała się skupić. Musiała być czujna.
Rozglądając się wokół siebie, rozumiała doskonale, że to wszystko już dawno wymknęło się spod kontroli. Starała się nie ruszać, stabilizować oddech, skoncentrować na nim swoją uwagę, to było najważniejsze. Pozornie zastygła, ale w jej wnętrzu buzowała nienawiść. To dzięki niej wytrzymała to wszystko. Każdą cholerną godzinę. Wiedziała, że przed nią ostatnie rozdanie, i zdawała sobie sprawę, jak bardzo będzie bolesne. Teraz ważne było tylko to, by utrzymać w sobie resztkę sił. By dotrwać do końca. Tego prawdziwego.
Już niedługo miała postawić wszystko na jedną kartę. Skoncentrowała się na oddychaniu przez nos. Tak bardzo się bała wydzielin, które by go zatkały. Na szczęście udało się panować nad oddechem. Usta wraz z językiem były zdrętwiałe, szczęka obolała, a dławiąca ją taśma co i rusz wywoływała odruch wymiotny, do którego nie potrafiła przywyknąć. Na zawsze zapamięta jej paskudny posmak. Walczyła z chęcią, by ją po prostu zedrzeć, ale to zrujnowałoby grę. Jej grę. Tak, najważniejsze było teraz oddychanie. I koncentracja.
Czekała. Czekała na moment, w którym pokaże, co naprawdę tu robi. W tych sikach, zmęczona, brudna, rozedrgana. Kiedy udowodni, że to nie ona jest ofiarą.
Gdy w pomieszczeniu zrobiło się jasno, zacisnęła bolącą dłoń na przedmiocie ukrytym w staniku. Nadszedł ten moment.
Znowu to samo. Piekielny dźwięk budzika, którego nie potrafiła się pozbyć. Kompletnie nie rozumiała, dlaczego wciąż trzyma na szafce nocnej to paskudztwo, które zamienia w koszmar każdy poranek albo środek nocy, w zależności od tego, na którą zmianę wstaje. Spojrzała na trzydziestocentymetrową figurkę klauna. Nie dość, że w brzuchu miał dzwonek, to jeszcze kiedy ten łomotał, przerażająca postać wykrzykiwała dyszkantem: „Wake up!”. Zastanawiała się, czy jest masochistką i uwielbia niszczyć sobie codzienne wstawanie, czy może traktuje ten budzik jak ostatnią pamiątkę po Bartku. Na twarzy klauna rysowała się dzika radość, taka jak ta, która towarzyszyła jej byłemu mężowi, kiedy zrobił coś w swoim mniemaniu zabawnego. Irytacja Magdy jedynie potęgowała uśmiech Bartka. Gdy żarty przestały być zabawne, jego mimika kojarzyła się jej wyłącznie z czymś cyrkowym. Westchnęła. Mimo wszystko nie chciała tak o nim myśleć, ale poranna złość musiała znaleźć ujście. Pieprzona durnostojka.
Usiadła i trzasnęła klaunem o podłogę. Nie wiedziała, z czego zrobione było to cholerstwo, ale jeszcze nigdy się nie rozbiło. Wsunęła stopy w ciepłe kapcie, lecz nie była jeszcze w stanie się podnieść. Znowu wróciły męczące myśli o Bartku. Człowieku, z którym spędziła ponad pięć lat małżeństwa i dała mu się zaobrączkować w urzędzie. W rzeczywistości należała przecież do niego już od dawna. Była mu wdzięczna za uratowanie jej samej, ale z czasem wdzięczność zaczęła przeradzać się w… zależność. A potem niechęć. Za dużo dobra od jednego człowieka może paradoksalnie do niego zniechęcić. Pamiętała, jak ważny był dla niego tamten dzień. Tyle dobrego, że dobitnie wyjaśniła wybrankowi katolikowi, że jej noga nie postanie w jakimkolwiek kościele – albo wezmą tylko ślub cywilny, albo całkiem z niego zrezygnują.
Bartek nie zrezygnował. Był w oczywisty sposób namolny i narzucający się, ale potrzebowała kiedyś takiego faceta. Człowieka, który weźmie za nią odpowiedzialność, lecz jednocześnie będzie miał na uwadze, że nie jest senną niunią idącą zawsze za mężem i decydującą się na to… by on decydował o niej. Na początku, owszem – chciała, by to on podejmował wszystkie decyzje, widziała go jako kogoś, kto pomaga jej wyjść z czasu wiecznej niepewności i trwogi. Najwidoczniej w ciągu kolejnych lat namolności i narzucania było jednak zbyt wiele. Mężczyzna będący opiekunem zamienił się w kogoś na kształt strażnika więziennego. Oboje nawet nie zauważyli momentu, kiedy ich relacje tak boleśnie się zmieniły. Gdy najwspanialszy człowiek pod słońcem stał się kimś, kto przypominał o opresji sprzed lat. A wówczas w ich związku po prostu zaczęło brakować jej powietrza. To już nie było to, czego oczekiwała od Bartka. Dlatego Magda zdecydowała o rozstaniu. Z jedyną bliską jej osobą, przy której mimo wszystko czuła się bezpiecznie. Wiedziała, że nie będzie łatwo przekonać Bartka do rozwodu, właściwie chyba nic nie mogło w tej sprawie pomóc. Poza zdradą. Albo tym, co miało ją przypominać.
Wstała i leniwym krokiem poszła do kuchni. Sięgnęła po leżący na krześle wielobarwny szlafrok. Było na niego nieco za ciepło, ale Magda uwielbiała ten kosztowny prezent marki Missoni, który dostała od Bartka tuż przed ich rozstaniem. Jakby barwami tego cudeńka chciał pokolorować jej życie, gdy stawało się coraz bardziej szare. Spanie nago to komfort, którego paradoksalnie nie doświadczała w małżeństwie. Zawsze musiała coś na siebie założyć. Może po to, by Bartek miał co z niej zdzierać, bo tylko tak rozpoczynali udany seks? A może po to, by osłaniać ciało, którego wciąż wstydziła się przed absolutnie każdym? Nawet wizyta u lekarza była z tego powodu traumą. Chociaż obiektywnie Magda nie miała się czego wstydzić. Przekroczyła czterdziestkę, a piersi nadal były jędrne, brzuch płaski, nogi zaś niezwykle zgrabne. We włosach pojawiły się pojedyncze siwe nitki, które jej nie przeszkadzały. Ale ciało od zawsze było dla niej balastem. Od kiedy tak bardzo zwracano na nie uwagę…
Do niedawna pod jej nogami plątał się piękny czarny kocur, lecz kilka tygodni temu ślad po nim zaginął. Przemknęło jej przez myśl, że mężczyzna, do którego naprawdę była przywiązana, zdradził ją i odszedł w świat, a ten, przy którym przez dłuższy czas jedynie udawała bliskość, tak długo nie chciał się od niej odkleić. Bartek był jak rzep, który przyczepił się do ubrania, a wyrwany pozostawił po sobie paskudny ślad. Ale jeszcze bardziej paskudne było to, co zrobiła Magda.
Ze swoim szurniętym przyjacielem Grubym zaaranżowała seksualną schadzkę, która ostatecznie miała wyeliminować męża z jej życia. Gruby był jedynym człowiekiem, przy którym nie wstydziła się swojego ciała, bo tak naprawdę nigdy go nie zauważał. Dla niego Magda mogła mieć dwie głowy i trzy piersi, w żaden sposób nie wpłynęłoby to na charakter ich popapranej relacji. Rozebrali się zatem, dwójka idiotów, i położyli do łóżka, czekając na powrót Bartka. Ten nie znał przyjaciela Magdy, a Gruby nigdy nie zabiegał o znajomość z nim. Gruby tak naprawdę był szczupły i wyjątkowo przystojny, a przezwisko pozostało z czasów, w których wstydził się swego ciała. Oczywiście Magda bardzo starała się, by Gruby zobaczył jak najmniej, choć on myślał już tylko o tym, że po wszystkim wypiją obiecane mu piwo. Wszystko miał zobaczyć Bartek. Kiedy to się wydarzyło, rozwód stał się już oczywistością. Magdzie było przykro, że posunęła się do czegoś tak żenującego, ale w tamtym momencie niczego nie była tak pewna jak tego, że chce żyć sama. Gruby zresztą przez ostatnie miesiące wciąż podkreślał, że uważa Magdę za dostatecznie silną, aby wreszcie się usamodzielniła.
Samotność była częścią jej natury. Przez lata zżyła się ze sobą i nauczyła tulić samą siebie w chwilach trwogi. Polegając na instynkcie, umiała przewidywać, skąd padnie bolesny cios. Bartek stwierdził kiedyś, w przypływie bolesnej szczerości, że sama te ciosy prowokuje. Powiedział to, mimo że poznał jej przeszłość, ale wszystko jakoś po nim później spłynęło, sporo banalizował, twierdził, że przesadza. A kiedyś tak bardzo współczuł i zapewniał ją, że rozumie. Gówno rozumiał, nikt nie mógł zrozumieć. To był chyba zasadniczy powód, dla którego chciała od niego odejść. Czas przeszły zamknięty w jej umyśle jak w pamiątkowej urnie postawionej w najbardziej widocznym miejscu salonu. Czy zamknięty do końca? Podziwiała zdolność męża do zapominania przykrych rzeczy. Tyle tylko że on nie miał do zapomnienia tak wiele jak ona.
Włączyła ekspres do kawy, który zaczął przyjemnie buczeć, wrzuciła chleb do tostera i usiadła w salonie, spoglądając na drzewo za oknem. Kwitnący kasztanowiec zawsze kojarzył się z maturą, a ta – z pełną wolnością. W tym roku jakoś nie spieszyło mu się do wolności, bo matury zaczęły się chyba jakieś dwa tygodnie temu, a drzewo wciąż było tylko nieśmiało zielone. Magda porzuciła myśli o Bartku i skupiła się na tym, co ją czekało. Popołudniowa zmiana, jazda aż do nocnych kursów. Na Wolę Duchacką, dawną podkrakowską wieś, dzisiaj południowe blokowisko miasta, będzie musiała pojechać motocyklem. Zwykle zabierała się z kolegami z innych linii i docierała na miejsce po godzinie średnio interesujących pogawędek. Było to o tyle wygodniejsze, że podczas jazdy czarnym cudeńkiem czasem gniótł się jej firmowy uniform. Jednak od tamtej nocy, kiedy dosiadł się do niej ten wstrętny typ przypominający pijanego ojca, Magda po drugiej zmianie wracała już tylko swoim motorem. Pięknym chopperem Daelimem VT 125 z jego czterema suwami jednocylindrowego silnika, którego praca była muzyką dla uszu. A sam model został tak skonstruowany, że aż prosił się, by kłaść na nim swe ciało podczas szybkiej jazdy. Dla Magdy była to zwykle osiemdziesiątka, choć motor mógł spokojnie wyciągnąć sto kilometrów na godzinę. Kraków ze swoją ciasnotą ulic nie był jednak dobrym miejscem na tego typu szaleństwa.
Po odejściu Bartka Magda zafiksowała się na punkcie prawa jazdy. Stwierdziła, że skoro ma kategorię A, po której zrobieniu kupiła motocykl, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobiła również B, C i D. Gruby miał szczególny ubaw, gdy pracowała nad dokumentem umożliwiającym prowadzenie tira, ale to ta czwarta literka pozwoliła Magdzie zamienić męczącą pracę biurową na etat kierowcy w krakowskim MPK. I tak od dwóch lat prowadziła miejskie autobusy i czuła się spełniona. To nic, że ostatnio praca często była dla niej niepokojąco monotonna, pasażerowie upierdliwi, a koledzy z pracy wykazywali się większym seksizmem i szowinizmem niż jacykolwiek inni napotkani przez nią mężczyźni. Było jej dobrze, bo w zasadzie z nikim nie musiała wchodzić w relacje. Poza alkomatem, ale to codzienny obowiązek; każdy musiał sobie dmuchnąć, czasem nawet dwukrotnie. Magda spojrzała na zegarek i zorientowała się, że do najbliższego badania zostały już tylko dwie godziny. Ekspres dawno się wyłączył, a grzanki tkwiły zimne w tosterze. Należało zagęścić ruchy, jak to mawiał Gruby.
Szybko posmarowała tosty nutellą, niemal wciągnęła w siebie razem z kawą i zdecydowała, że czas na prysznic. Uwielbiała swoją łazienkę. W czarno-czerwonej kolorystyce pomieszczenie wyglądało drapieżnie i nowocześnie. To był celowy wybór, bo chciała pożegnać się z traumą wywoływaną przez czerwień. Łazienka w obmyślonym przez nią stylu miała być czymś na kształt pomieszczenia terapeutycznego. Z czasem ujrzała w tej harmonii dwóch barw coś naprawdę pięknego. Zwłaszcza że dołożyła jeszcze szare dodatki i zadbała o smukły kształt kabiny prysznicowej, którą z dużą starannością wycierała po każdej kąpieli, by uniknąć smug rujnujących cały efekt przezroczystości tego kwadratu w stosunkowo mrocznej przestrzeni narzuconej przez kolorystykę ścian. Magda bardzo chciała w nowoczesny sposób urządzić także piętro. Nie do końca wystarczyło jej kreatywności oraz środków na przemianę. Nie spodziewała się tego, że Dorota i Stefan, jej przybrani rodzice, przepiszą na nią dom przy Grabowej, w krakowskiej lokalizacji doskonałej dla każdego, kto ceni sobie ciszę i święty spokój. Stała się szczęściarą niemuszącą spłacać kredytu hipotecznego, który – jak to mówili jej znajomi – nie opuszcza aż do śmierci, w przeciwieństwie do mężów i żon, którzy takie deklaracje składają.
Dorota odeszła pierwsza po przegranej walce z nowotworem. Stefan zmarł rok po niej w wyniku udaru. Magda do tej pory pamiętała, jak trudny to był czas dla nich obojga. Porzuciła wynajmowane z Bartkiem mieszkanie i razem wprowadzili się do Stefana; cały czas obserwowała, jak starszy mężczyzna zapadał się w sobie. Płakała z nim, choć on nigdy w życiu nie płakał razem z nią. Był szorstkim człowiekiem, ale jednym z najlepszych, jakich poznała. Bardzo bała się relacji Bartka ze swoim przybranym ojcem w jego domu, ale okazało się, że jej przyszły mąż miał w sobie jeszcze wtedy spory zapas empatii. A potem przyszedł szok, że dostała od nich dom. W tej euforii zapomniała skończyć studia z zarządzania, które i tak zaczęła z opóźnieniem, a później już sobie o nich nie przypomniała. Tam, gdzie znalazła etat, nikt nie patrzył na dyplom, w MPK zaś przyjęli ją ze średnim wykształceniem, kiedy zobaczyli, że ma wszystkie kategorie prawa jazdy i manewruje przegubowymi scaniami czy solarisami lepiej niż niejeden facet w firmie.
Uwielbiała stać pod prysznicem, uwielbiała też pływać. Tylko w wodzie była w stanie zdystansować się od zagrożeń, jakie stwarzali inni. Zdystansować się od ludzi w ogóle. Gruby też poszukiwał jakiejś formy ucieczki od tego, co go dręczyło. Poszedł w zupełnie innym kierunku. Magda wiedziała, że to, co robi Gruby, czym się zajmuje i jak patrzy na swoją przyszłość, jest bardzo groźne. Ale znała te demony, które nakazywały nieustannie trzymać gardę. Być w gotowości na najgorsze. Na zadawanie ran w zamian za krzywdy. Biorąc prysznic, Magda przypomniała sobie o tym, z czym kojarzył jej się natrysk przed laty. O tym, kto widział jej ciało i naśmiewał się z tego, że jest płaska jak deska, a jej tyłek przypomina czerstwy chleb. Przełknęła pamięć o upokorzeniach i po wytarciu się wyszła z łazienki. Ubrała się w uniform kierowcy, którego poprzedniego wieczoru nie zdążyła porządnie wyprasować.
Miała jeszcze godzinę. Jazda motocyklem po Krakowie sprawiała, że nie musiała liczyć się z korkami i mogła zaplanować sobie podróż prawie co do minuty. Prawie, bo gdy robiło się za ciasno przy skrzyżowaniach, jej daelim musiał wlec się z prędkością roweru. Z racji swojego zawodu Magda oswoiła się z zablokowanymi ulicami i jako kierowca różnie sobie z tym problemem radziła. Czasem szarżowała, czasami wyłączała się przy ulubionym Chillizet i miała w dupie, czy pasażerom się spieszy, kto na to wszystko utyskuje i że w autobusie zaczyna być duszno, bo nie włączyła klimy. Usiadła przed laptopem, sprawdziła pocztę, zajrzała na Facebooka i Instagrama. Konto na tym drugim założyła tylko po to, by podglądać zdjęcia mechanicznych piękności – ludzie wstawiali wspaniałe foty motocykli i ciężarówek. Magda zawsze miała ciarki na plecach, gdy stawała obok jednego lub drugiego. Tak jak wtedy, gdy ruszyła w pierwszy kurs po ulicach Krakowa. Wbrew regulaminowi dali jej wyjątkowo oporny autobus przegubowy z awarią środkowych drzwi, która wyszła na jaw kwadrans po rozpoczęciu trasy.
Dziś było w jej pracy za dużo rutyny. Magda nie spieszyła się, lubiła stawiać się w dyspozytorni dosłownie w ostatniej minucie. Pewnie dlatego, że nie znosiła tego miejsca. Od wejścia rzucała się w oczy paskudna żółta lamperia. Na ścianie wisiały dwie ważne tablice – na jednej lista dyspozycji na dany dzień dla każdego szofera, na drugiej grafik zmian z zaznaczonymi na czerwono modyfikacjami, które zdarzały się bardzo często. W dodatku w dyspozytorni często panował zaduch charakterystyczny dla miejsca, w którym zbiera się wielu dyszących sobie w twarz facetów. Tak więc bywała tam tylko przez te niezbędne kilka minut. Lubiła sobie wyobrażać, że kierownik już pewnie chce kląć, że się spóźnia, a wtedy w tym obskurnym pomieszczeniu pojawiała się ona. Radosna, uśmiechnięta i gotowa do tego, żeby przez dziesięć godzin przemierzać ciasne ulice Krakowa od pętli do pętli.
Kiedy jej komórka nieoczekiwanie zaszczekała, wyrywając ją z zamyślenia, wiedziała, kto to. Był to dzwonek dla tej jednej wyjątkowej osoby.
– Cześć. – Kierownik brzmiał, jakby poprzedniego wieczoru pił coś bardzo niezdrowego. – Dzisiaj pojeździsz do dwudziestej trzeciej linią dwieście cztery, bo Marian zgłosił, że rzyga, coś mu jest, nie przyjedzie.
– Nie może tego wziąć Monika? – Magda nie znosiła nagłych zmian. – Nie za bardzo lubię linie aglomeracyjne, wolę się gnieść w naszym Krakówku.
– Nie interesuje mnie, co lubisz, a czego nie lubisz. – Oczekiwała od niego takiej riposty. – Weźmiesz dwieście cztery i pojeździsz sobie dzisiaj krótkim.
Magda w przeciwieństwie do większości kobiet w MPK wolała prowadzić dłuższe autobusy. Chciała tym dać do zrozumienia swoim koleżankom z firmy, że jest lepsza od nich, nie ma lęków i uprzedzeń, a największe maszyny to coś dla niej. Kierownik doskonale o tym wiedział, choć nie rozumiał, dlaczego tak jest. Zorientowała się, że nie miał dzisiaj najlepszego dnia. Brzmiał zasadniczo i nie ulegało wątpliwości, że Magda jednak pojeździ inną trasą, niż miała to zaplanowane.
– Dupek! – krzyknęła już po rozłączeniu się.
Wiedziała, że czas się zbierać. Zanim utknie w aglomeracyjniaku, czeka ją dwadzieścia kilka minut dzikiej przyjemności na ukochanym motorze. Kiedy kupowała go za niecałe cztery tysiące na OLX-ie, bała się, że inwestuje w używaną maszynę, która szybko się podda. Tymczasem jego pięciobiegowa skrzynka pracowała jak nówka sztuka. Pokochała go od pierwszego momentu, kiedy go ujrzała, jeszcze zanim zdążyła na niego wsiąść.
Zdała sobie sprawę, że teraz na krótką chwilę może zapomnieć o obowiązkach i oddać się największej życiowej przyjemności. Chopper zagrzechotał i odpalił gładko, kiedy tylko Magda dotknęła go z czułością kochanki. Poprawiła swój uniform i ruszyła w drogę do pracy.
Ocknęła się z bólem głowy, świdrującym i bardzo nieprzyjemnym. Zapomniała o nim szybko, kiedy zorientowała się, że ręce ma skute kajdankami. Zespawany z nimi gruby łańcuch był przytwierdzony do ściany. Nogi zostały ściśnięte w kostkach taśmą izolacyjną. Ruchy miała ograniczone, mogła najwyżej rzucać się jak waleń wyciągnięty przez rybaków na brzeg. Strach, jaki ją ogarnął, spowodował, że nieco popuściła – pełny pęcherz boleśnie ją uwierał. Chciała krzyknąć, lecz suche gardło jej to uniemożliwiło. Zadrżała, ale nie z zimna. Przerażenie wdzierało się w każdy zakamarek jej umysłu. Nagle z pewnego rodzaju ulgą zobaczyła, że nie jest sama.
Obok niej leżała kobieta w eleganckiej garsonce. Skuta, z unieruchomionymi nogami. Miała zakneblowane usta. Szarość stroju zlała się z kolorem jej twarzy. Lakierowane czerwone buty lśniły nawet w marnym świetle. Kontrastowały z czarną taśmą, którą owinięte były jej nogi w eleganckich pończochach. Renata na początku myślała, że leży tam trup, ale klatka piersiowa tej drugiej unosiła się delikatnie, nieco uspokajając kobietę. W drugim rogu niewielkiego pomieszczenia poruszyła się trzecia postać. Jakby wybudzała się z przyjemnego snu, choć po otwarciu oczu miała trafić do najgorszego koszmaru. Ta trzecia wyglądała bardzo pospolicie, niemalże jak służąca kobiety w garsonce.
– Obudź się! – wychrypiała Renata na tyle głośno, na ile pozwalały jej struny głosowe. Była wyczerpana, ale miała świadomość tego, że musi zebrać wszystkie siły. Żeby zrozumieć, co się dzieje, i wydostać się z tego miejsca.
– Obudź się, do cholery! – Tym razem głos Renaty był bardziej donośny i kobieta w drugim kącie nieśmiało uniosła głowę. Kiedy zlustrowała otoczenie, zerwała się natychmiast do pozycji siedzącej, bezskutecznie usiłując uwolnić spętane nogi. Łańcuch brzęknął bezsilnie. Renacie wydawało się, że tamta otrzymała nieco dłuższą smycz.
– Co tu się dzieje? – Jej towarzyszka zaczęła się miotać. Na tyle, na ile pozwalały jej kajdanki, łańcuch i taśma na kostkach. – Kim jesteś? Gdzie my jesteśmy?
A potem zawyła. Jak dzikie zwierzę, donośnie. Przerażający dźwięk rozniósł się po chłodnym pomieszczeniu, rezonując w taki sposób, że Renata odniosła wrażenie, jakby tamta wydzierała jej się do ucha. Najwidoczniej z jej gardłem wszystko było w porządku. Renata nie wiedziała, czy to płacz, czy krzyk. Nie chciała dołączać do tej żałosnej kakofonii. Rozum sugerował jej, że żadne darcie niczemu się nie przysłuży. Skoro ktoś zamknął je w takim miejscu, na pewno nie pozwoliłby na to, by ktokolwiek coś usłyszał. Gdy kobieta krzyczała, Renata mocno szarpnęła za łańcuch, by sprawdzić, czy ma jakąkolwiek szansę się uwolnić. Uchwyt, do którego został przyczepiony, nawet nie drgnął. Wypolerowane ogniwa błyszczały w świetle żarówki, przypominając o tym, że nie odpuszczą. Nad schodami dostrzegła kontur potężnych drzwi. Zaczęła się szarpać, mając złudną nadzieję, że któryś z blokujących ją elementów został źle osadzony. Wygięła się i usiłowała wstać. Czuła, że trudno jej się oddycha. Nie powinna się forsować. Po chwili zrezygnowała z osiągnięcia pozycji stojącej, bo nadgarstki bolały równie mocno co kostki. Ktoś, kto je uwięził, wykonał kawał solidnej roboty.
Oczy drugiej kobiety zaszły łzami, a czerwona od krzyku twarz wyglądała naprawdę… brzydko. Renata uświadomiła sobie coś, co zmroziło ją do szpiku kości. Leki. Nie miała przy sobie lekarstw. Nie wiedziała, gdzie jest i jak długo tu zostanie. Ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej czy później musi zażyć apixaban. Musi. Brak lekarstwa nagle zaciążył jej bardziej niż krępujący ją łańcuch.
– Możesz się uspokoić? – warknęła do histeryczki. – Czy myślisz, że którejś z nas to pomoże? Jesteśmy w jakiejś jebanej piwnicy! I nie jesteśmy same.
Tamta dopiero teraz zobaczyła, że w pomieszczeniu leży jeszcze jedna kobieta. Jej powolne ruchy świadczyły o tym, że także dochodzi do siebie. Na tyle, na ile było to możliwe w ich sytuacji. Te wrzaski obudziłyby umarłego.
– Gdzie my jesteśmy? – powtórzyła brzydula.
– Nie dotarło? – Nie wiedziała, czy jest zła na głupie pytanie, czy złość zastępuje jej paniczny strach. – Jak masz na imię?
– Beata.
I koniec. Jakby nie miała nic więcej do powiedzenia. Jakby wcześniej wykrzyczała całą siebie.
– Renata. Normalnie bym powiedziała, że miło mi. – Musiała, po prostu musiała udawać twardzielkę, bo jeśli strach ją opanuje i zniewoli, nie da rady myśleć jasno. A to byłby jej koniec. Za wszelką cenę powinna uspokoić walące jak szalone serce.
Beata patrzyła na trzecią kobietę, jakby zobaczyła kogoś, kto chciał wbić jej sztylet w pierś. Garsonkowa nie mogła się z nimi przywitać. Otwierała i zamykała oczy, zaciskała pięści, starała się przyjąć po przebudzeniu jak najwygodniejszą pozycję. Zerkała w prawo i lewo na dwie nieznajome twarze. Renata patrzyła na nią z wściekłością i surową determinacją.
– Sprawdź, do czego masz przymocowane łańcuchy i czy możesz poruszać nadgarstkami w tych kajdankach. – Renata chciała się przekonać, w jak bardzo czarnej dupie się znalazły.
– Nie mam żadnego luzu – wydyszała Beata, szarpiąc stal. – Ten łańcuch jest przyczepiony do jakiegoś metalowego bolca w ścianie.
Renata westchnęła i dopiero teraz dostrzegła, że przy każdej z nich ktoś pozostawił litrową butelkę. Wody mineralnej? Nie chciała tego sprawdzać. I po co butelka zakneblowanej kobiecie? Przyglądała się, jak Beata szarpie swój łańcuch, zawodząc coraz głośniej. Dopóki nie było to uciążliwe dla ucha, Renata postanowiła ignorować te odgłosy. Szybko okazało się to niemożliwe. Bała się, że tamta znowu zacznie się wydzierać jak wcześniej. Rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. Żarówka na cienkim kablu oświetlała mgliście centralny fragment piwnicy. Dalej stały jakieś regały, w półcieniu nie było jednak widać nic więcej. Poza schodami i drzwiami. Renata skoncentrowała się na tym, co było wyraźnie oświetlone. Trzy przedmioty umieszczone na metalowych tacach na środku pomieszczenia.
Beata wreszcie umilkła. Renata musiała odezwać się do niej dwukrotnie, zanim cokolwiek do niej dotarło. Co za tępa pinda.
– Hej! – Dopiero teraz Beata podniosła na nią wzrok. – Słuchaj, masz chyba dłuższy łańcuch, jesteś w stanie dosięgnąć stopami do tej koperty?
Wszystkie trzy, także zakneblowana, wpatrywały się teraz w kremową kopertę formatu A4 zostawioną obok trzech przedmiotów. Na tacach leżały wycieraczka, zamknięta puszka ubrudzona czerwoną farbą i duża mosiężna kłódka.
– Spróbuję… – Beata poruszyła zdrętwiałymi nogami, starając się zbliżyć do koperty. Przedmioty leżały dużo dalej, ale najważniejsze było teraz to, co kryje w sobie koperta.
Renata i garsonkowa obserwowały, jak Beata wije się i przesuwa o kolejne centymetry do przodu, aby w końcu dosięgnąć stopą celu i powoli przesunąć go w swoją stronę. Po boleśnie długich minutach ręce drżały jej wyraźnie, kiedy z trudem próbowała rozerwać zamknięcie. Czas jakby się zatrzymał. Widać było, że Beata z trudem łapie oddech i opanowuje drżenie rąk.
– Co jest w środku? – niecierpliwiła się Renata, czując podświadomie, że ukryta zawartość jedynie je pognębi. Spowoduje, że w piwnicy zapanuje ciemność, a kajdanki zetrą nadgarstki do krwi. Tam nie mogło być nic, co dałoby im jakąkolwiek nadzieję. Renacie było coraz zimniej ze strachu.
– Mam… Chwila… – Beata wyjęła z koperty złożoną na pół kartkę. Najpierw przeczytała ją cicho, a potem zaczęła płakać. Kiedy tony zbliżyły się niebezpiecznie do wycia sprzed kilku minut, Renata krzyknęła:
– Czytaj, do cholery, co tam jest!
Beata przez chwilę walczyła z płaczem. Trzecia kobieta, która nie mogła mówić, wpatrywała się w nią tylko z wielką uwagą. Wzrok kierowała to na kartkę, to na twarz brzyduli.
Dzień dobry, dziewczęta. Bardzo mi miło, że tu zawitałyście. Mniej miło zrobi się wtedy, kiedy nie dojdziecie do tego, dlaczego tutaj jesteście. Przed wami trzy przedmioty, które może pomogą odświeżyć pamięć. A może nie. Ale są tu po to, abyście się im, pieprzone suki, dobrze przyjrzały. Jeśli w ciągu najbliższych dwunastu godzin nie zrozumiecie, kim dla mnie jesteście i co was połączyło, gra przestanie być dla was niegroźna. W butelkach obok jest woda mineralna, zapewniam, że można się napić. To jedno mogę wam obiecać. Z dobroci serca.
Dwanaście godzin.
Powodzenia.
Zakneblowana kobieta zarzęziła głośno, a Beata znów wpadła w rytm bezsilnego łkania. Renata zrozumiała, że musi rozwiązać tę zagadkę. I, że jeśli chce przeżyć, nie ma na to dwunastu godzin.
Magda dotarła na miejsce trzy minuty przed czasem. Odetchnęła głęboko. Maj to już nie był czas największego smogu, ale w Krakowie trzeba było uważać właściwie przez cały rok. Coraz mniej zaskakiwały ją na ulicach osoby w maseczkach, które od grudnia do kwietnia broniły się w ten sposób przed zanieczyszczeniami. Na szczęście niedawno MPK postawiło na ekologię i kupiło sporo elektrycznych autobusów. Magda przeszła szkolenie, jak je prowadzić, i nawet raz jeździła takim na jednej linii, ale potem dostawała już tylko spalinowe. Przynajmniej zawsze były to przegubowce. No, oprócz dzisiaj.
Szkoda, że zmiany nie objęły tej ponurej dyspozytorni z lamperiami. Kierownik zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, kiedy z uśmiechem na ustach weszła do środka. Ślinił się na jej widok, odkąd zaczęli razem pracować. Wpadali na siebie bardzo często, bo dziwnym trafem okazywało się, że są w robocie w podobnym czasie. Im bardziej kierownik podniecał się jej ciałem, tym mocniej starał się być obcesowy na co dzień. Cały czas udowadniał, że to on jest ważny, a Magda ma go po prostu słuchać.
– Ogarnij te włosy! – Spojrzał na nią krytycznym okiem. – A potem popraw swój kubraczek i do dmuchania.
Uśmiechnął się obleśnie. Gdy podeszła bliżej, zapach potu stał się mocniejszy.
– Też miło cię widzieć, Grzesiek. – Choć rozwścieczyła ją poranna zmiana w grafiku, wiedziała, że jemu jeszcze bardziej zadziała na nerwy jej dobry humor.
– Miło, miło… – burknął. – Zrób sobie przegląd tego autobusu, bo wrócił z porannej zmiany i ktoś tam nasyfił. Sprawdź ustawienia i włącz klimę, kiedy zrobi się gorąco.
– A potem od kogoś wyżej postawionego dostanę opierdol, że ją włączyłam – odcięła się Magda z rezolutnym uśmiechem.
– Dzisiaj tylko dziewięć godzin, czyli jakieś siedem kółeczek – powiedział kierownik, udając, że nie słyszał złośliwej odpowiedzi.
– Spoko, wyrobi się. – Magda ruszyła w kierunku stanowiska z alkomatem, do którego ustawiła się już kolejka trzech jej kolegów w podobnych uniformach. Widać, że dwóch z nich męczyło się w niedopasowanych strojach. Swój wybierała długo, przymierzając wcześniej trzy inne. Chciała w nim wyglądać elegancko, ale jednocześnie skromnie. Od dawna próbowali wystarać się u kierownictwa o miejsce, w którym mogliby się przebrać tuż przed rozpoczęciem zmiany. Bezskutecznie. Kiedy przyszła jej kolej, dmuchnęła, w co miała dmuchnąć, i była gotowa na rozpoczęcie dnia pracy.
Przy wejściu minęła się z Mieciem. Jego dobrotliwa twarz z siecią zmarszczek i pochylona sylwetka, która jakby kurczyła się z każdym kolejnym miesiącem, zawsze sprawiały, że wyglądał jak ktoś, z kim można czuć się bezpiecznie. Miecio emanował dobrem i spokojem.
– Cześć, laleczko. – Tylko jemu pozwalała tak do siebie mówić. – Co dzisiaj w planie?
– Dwieście cztery, Mieciu. Już skończyłeś?
– Tak, wracam się wyspać, bo wstawanie po drugiej w nocy to przecie jakby się w ogóle nie kłaść.
Magda spojrzała w jego ciemne i trochę smutne oczy. Sieć wyraźnie zarysowanych zmarszczek wokół nich dodatkowo postarzała mężczyznę. A może po prostu wyglądał na zmęczonego po długiej zmianie.
– Nie musisz już tego robić, Mieciu. Należy ci się emerytura, możesz odejść. Wiesz, że tak będzie lepiej…
Miecio zasłabł kiedyś w trakcie jazdy i o mało nie skończyło się to wyrżnięciem w barierkę na wiadukcie. Rok po tym wydarzeniu zdawało się, że nikt już nie pamięta, co się stało, na szczęście ucierpiał wtedy tylko autobus. Pasażerowie złożyli dwie skargi, a każda taka skarga mogła się skończyć na przykład badaniami psychiatrycznymi. Pasażer zawsze miał rację. Chyba że na monitoringu wyraźnie było widać, że nie miał. Miecio mógł odejść z pracy po tamtym incydencie, jednak jakimś cudem pozostał na linii. Kilka miesięcy jeździł tramwajem, potem wrócił do autobusów. Dzisiaj oddychał ciężko i widać było, że dziesięciogodzinna zmiana za kółkiem nie jest już dla niego.
– Wiem, laleczko, ale co ja miałbym robić w domu?
Magda wiedziała, że Miecio bardzo cierpi w towarzystwie swojej żony, i zastanawiała się, dlaczego ludzie dobrowolnie tkwią w takim piekle. Szybko jednak przypomniała sobie, jak ona sama umościła się w piekle wiele lat temu i nie potrafiła zrobić niczego, by się z niego wydostać.
– Jedź do domu odespać. – Delikatnie pogłaskała go po policzku. Pachniał jak stary człowiek ze szpitala. Był stary, widziała to w drżeniu jego dłoni. To nie były już pewne ręce kierowcy autobusu. Siwa głowa chwiała się na cienkiej szyi, Miecio przypominał jej trochę nieporadne stworzenie. Ktoś powinien o niego zadbać, a nie oddać mu kierownicę solarisa i pozwolić brać odpowiedzialność za zdrowie i życie innych ludzi. Ale mimo wszystko był to jej jedyny prawdziwy kolega z pracy.
– Miłej jazdy, laleczko, i żadnych korków ani posranych pasażerów.
– Trzymaj się, Mieciu.
Przez chwilę przyglądała się, jak ten rusza w stronę kierownika, nerwowo drapie się po brodzie, potem przygląda się jednej z tablic i wyjmuje z kieszeni notes, w którym coś zapisuje. Miecio był przez dłuższy czas traktowany jako zło konieczne. Po kolei odsuwali się od niego prawie wszyscy – poza Magdą. Tak zwane środowisko dawało mu do zrozumienia, że od pewnego czasu jest tu zbędny. Szlag ją trafiał, kiedy myślała o tym, w jaki sposób Miecio przyjmuje to wszystko – z całkowitą obojętnością, jakby w ogóle nie robiły na nim wrażenia krzywe spojrzenia kolegów albo nerwowe szepty za jego plecami. Tym razem też dwóch kierowców stojących obok wymieniało po cichu jakieś opinie, patrząc na Miecia śliniącego ołówek, którym spisywał do kajetu dane z tablicy. Chciała jeszcze coś do niego powiedzieć, ale poczuła, że jak najszybciej musi się znaleźć na świeżym powietrzu.
Magda sprawnie zakończyła wszystkie przygotowania do pracy, przejęła maszynę i ruszyła, by rozpocząć pierwszy kurs. Musiała przestawić radio na swoją ulubioną stację. Czasem była przerażona tym, jakiego dziadostwa słuchali jej koledzy. Z dobrą nutą jechała w stronę pętli Borek Fałęcki. Lubiła ją, bo między kursami mogła tam pochłonąć pyszny kebab, a tak dobrego nie serwowano w zbyt wielu miejscach w Krakowie. Pogodziła się już, że jedzie maluchem bez przegubu i że czekają ją kursy do Wieliczki i z powrotem.
Przez chwilę rozmyślała o Mieciu. Drugiego tak poczciwego człowieka nie znała. Często miała wrażenie, że powinna stawać w jego obronie, gdy go jawnie lekceważono. Był jak dziecko w ciele dorosłego. Doskonale wychowane, ciche, emanujące spokojem. I jednocześnie bierne wobec ludzi, którzy chcieli zrobić mu krzywdę. Chciałaby mieć takiego ojca. Miała ich nawet kilku, ale poza Stefanem w każdym kryło się coś nieprzewidywalnego. Mimo to Magda w życiu zasadniczo ufała tylko mężczyznom, choć też potrafili złośliwie szeptać po kątach jak kobiety. Kobiety zaś były niebezpieczne. Dystans, który trzymała, spowodował, że w zasadzie nigdy nie miała dobrej przyjaciółki. Lepiej rozmawiało jej się z facetami nawet wówczas, gdy podskórnie czuła, że niektórzy z nich zamiast rozmowy chcieliby czegoś innego. Tylko Gruby był dla niej aseksualny, choć akurat za kimś takim kobiety szalały. Za Mieciem nikt już nie szalał, jego przewidywalne życie niebezpiecznie zbliżało się do koszmaru codzienności ze znienawidzoną żoną, bez ukochanej kierownicy i otwartego okienka, przez które nie tak dawno popalał sobie w trakcie jazdy. Magda nie chciałaby dla siebie takiej emerytury. Starała się nie wybiegać w przyszłość dalej niż kilka tygodni. Szkoda tylko, że wędrówek w przeszłość nie mogła ograniczyć do takiego okresu…
Dojechała na Borek kwadrans przed pierwszym odjazdem. Pętla składała się z ciasnego placu manewrowego usytuowanego naprzeciw białego budynku z czerwonym dachem, w którym można było kupić mydło i powidło, a zza którego dochodziły nieprzyjemne odgłosy tarcia o szyny tramwajowych kół. Tramwaje mogły zrobić eleganckie kółeczko, autobusy tłoczyły się na swoim placyku jak kiedyś pekaesy na starym, zapomnianym już głównym dworcu autobusowym, po którym nie został nawet ślad. Borek Fałęcki znajdował się na południowym krańcu Krakowa, bardzo ruchliwym ze względu na wylotówkę na Zakopane. Dla wielu podróżnych był to początek trasy, bo to stąd odjeżdżało sporo podmiejskich linii kierujących się zwykle jeszcze dalej na południe. Dwieście cztery było teoretycznie linią podmiejską, ale w rzeczywistości przejeżdżało przez kilka dzielnic mieszkaniowych Krakowa, zanim ruszało w kierunku Wieliczki.
Magda otworzyła drzwi i czekała. Pomyślała, że na kebaba wybierze się po drugiej rundce, choć zdawała sobie sprawę, że jeśli złapie spóźnienie, to może zwyczajnie nie zdążyć. Pasażerowie byli bardzo wyczuleni na to, gdy kierowca coś jadł. Było prawie pewne, że ktoś zadzwoni z interwencją. Podczas kursu nie wolno im było w zasadzie nawet głośniej oddychać. A jak któreś z nich odbierało telefon na słuchawkach, to dopiero się zaczynało. Magda pamiętała, jak jeden z jej kolegów musiał odebrać w trakcie jazdy, bo żona rodziła, i jakiś babol zadzwonił do dyspozytorni, że ten i ten „se gada”, kierując. Przyjemność przywitania na tym świecie syna odebrała mu wizyta na dywaniku.
Wsiadło kilku pasażerów. Ciężko oddychająca babcia zajęła miejsce tuż za nią. Spoglądała na nią spode łba, jakby Magda miała ją wywieźć na jakieś odludzie i sprzedać porywaczom. Chillizet brzmiało miło. Uśmiechnęła się do niej, niestety tamta nie odwzajemniła serdeczności. Do odjazdu wsiadło jeszcze z dziesięć osób; można było się tłuc w kierunku Wieliczki.
Do Kurdwanowa, wyjątkowo szpetnego krakowskiego blokowiska, które starało się być bardzo nowoczesne, nic szczególnego się nie działo. Na Witosa wsiadł jakiś mężczyzna, który chciał podzielić się ze wszystkimi szampańskim nastrojem. Wysiadł na następnym przystanku, a Magda odetchnęła z ulgą. Miała za sobą kilka nieprzyjemnych akcji z pijakami na pokładzie. Za każdym razem mdliło ją, kiedy myślała o tych ludziach. Ten pijaczek najwidoczniej pomylił autobusy i nie był już jej problemem. Nic nie było już istotne po tym, jak ruszyła z przystanku przy Bieżanowskiej.
Wsiadła pierwszymi drzwiami, nieco zasapana, biegła chyba z Kozłówka, na pewno biegła. Złapała się poręczy, zasłaniając Magdzie staruszkę z pętli w Borku Fałęckim. Na początku Magda zarejestrowała tylko charakterystyczny pieprzyk na brodzie. Delikatny i w zasadzie nierzucający się w oczy, chyba że miało się okazję przyglądać mu z bliska. To nie mogła być ona. A jednak. Dumne, pewne siebie spojrzenie. Mroczne oczy, w których wciąż kryło się coś przerażającego. Magda z trudem skupiła się na prowadzeniu pojazdu, próbując jednocześnie nie spuszczać pasażerki z oka. Nie chciała, żeby tamta się zorientowała, ale kobieta nie spoglądała za często w koliste lusterko; patrzyła przed siebie i widać było, że się spieszy. Potwierdziło się to wówczas, gdy przed przystankiem Jerzmanowskiego wyprzedził Magdę znajomy lowelas, na którego leciały babki z pracy. Odważnie minął autobus Magdy, a ta szybko zorientowała się, że pasażerce zależy na przesiadce do sto czterdzieści cztery. W zatoczkę Jerzmanowskiego wjechała tuż za swoim słodkim kolegą. Kobieta wreszcie spojrzała na Magdę i zapytała tonem tak pewnym i stanowczym jak przed laty:
– Bardzo mi zależy, żeby się przesiąść, mogłaby pani szybko otworzyć drzwi?
Nie, na pewno jej nie poznała. Skąd miała pamiętać? Dlaczego miała zawracać sobie głowę obcą kobietą kierującą pojazdem, skoro najwidoczniej spieszyło się jej na Rżąkę? Pracowała tam czy mieszkała? Dochodziła piętnasta, trudno było to ustalić na podstawie czasu. Dlaczego to pytanie stało się nagle takie ważne? Magda oczywiście spełniła jej prośbę, bo to nie brzmiało jak prośba, lecz jak rozkaz sprzed lat. Kiedy tamta przebiegła króciutki odcinek między pierwszymi drzwiami dwieście cztery a ostatnimi przegubowca sto czterdzieści cztery, miała już absolutną pewność, że to ona.
Prowadząc autobus, była odpowiedzialna za jakieś dwadzieścia osób, a miała wrażenie, jakby tonęła w lodowatej wodzie. Została jej już tylko długa prosta do Wieliczki. Trzymała mocno kierownicę, by nie widzieć, jak drżą jej ręce. Zanim autobus sto czterdzieści cztery skręcił w prawo, wpatrywała się w tył głowy kobiety, która zajęła miejsce na końcu pojazdu. Magda starała się skoncentrować na przemierzaniu estakady. Zostało jej kilka przystanków. Wysiądzie na chwilę na wielickiej pętli i złapie parę głębokich oddechów. Były jej potrzebne, by napięcie opadło, a mięśnie się rozluźniły. Musiała pobyć minutę sama ze sobą i ochłonąć. Starała się wyrównać oddech i nie przywoływać wspomnień. Bo to naprawdę była ona.
Beata uspokoiła się paradoksalnie dopiero po tym, gdy przeczytała list na głos. Teraz starała się zapanować nad oddechem i nieudolnie wycierała resztkę łez z policzków. Napięcie dawało im się we znaki i pęcherz Renaty ponownie brutalnie o sobie przypomniał. Postanowiła odwlec upokorzenie najdłużej, jak to będzie możliwe, ale wiedziała, że każda z nich będzie leżeć w swoich sikach, jeśli mają przebywać w tej piwnicy aż dwanaście godzin. Nawet gdyby wstały i próbowały, podskakując, przemieścić się na odległość, którą wyznaczał łańcuch, i tak nie dałoby się tu dyskretnie załatwić potrzeby fizjologicznej. Miała wrażenie, że są na planie jakiegoś filmu. I starała się zapomnieć, jak tego typu filmy kończyły się dla więźniów takich jak one.
– Musimy ustalić, kto nas tu zamknął i dlaczego. – Wniosek był oczywisty, ale Renata musiała to powiedzieć, patrząc na Beatę. – Pamiętasz napaść? Mnie dopadł jakiś wysoki mężczyzna, wbił strzykawkę w udo i zanim krzyknęłam, przystawił mi do twarzy gazę z jakimś gównem.
– Miałam podobnie – odpowiedziała Beata. – Chyba jest wcześnie, nie wiem, jak długo byłam nieprzytomna, ale dorwał mnie, gdy wracałam z pracy. Trochę go pokopałam. Było bardzo późno. Miał pustą ulicę. Ale byłam durna.
– Do mnie dotarł chyba przed tobą. – Renata analizowała ostatnie chwile przed utratą przytomności. – Było koło dziewiętnastej, jeszcze dzień się nie skończył. Wsiadł ze mną do windy. Też wracałam z pracy. Myślisz, że to ten sam mężczyzna? I myślisz, że byłyśmy nieprzytomne całą noc?
Nie doczekała się odpowiedzi. Jej bolące ciało, a przede wszystkim zdrętwiałe nogi, w których usiłowała przywrócić krążenie, raz za razem unosząc je i prostując, wyjaśniały wszystko. Garsonkowa zaczęła się poruszać i widać było, że chce im coś przekazać. Dźwięki wydobywające się spod knebla brzmiały jak kwiczenie świni. Zupełnie nie pasowały do elegancji kobiety, którą widać było nawet teraz, gdy siedziała oparta o chłodny mur piwnicy i doświadczała największego upokorzenia w życiu.
– Co chcesz nam powiedzieć? – zapytała Renata.
Garsonkowa mocno potrząsnęła głową.
– Musimy jej zadawać pytania zamknięte – rzekła Beata.
– Że niby jakie? – Renata miała wrażenie, jakby nie rozumiała, co się do niej mówi. Koncentrowała się na pełnym pęcherzu. I świadomości, że nie ma przy sobie lekarstw.
– Takie, na które może odpowiedzieć twierdząco lub zaprzeczyć. – Beata odzyskała odrobinę pewności siebie, choć nadal drżała i miętosiła w ręku papier, z którego odczytała list. – Przecież widzisz, że może tylko ruszać głową.
– Jasne, zamknięte… – Renata dostrzegła, że garsonkowa ożywiła się, jakby tylko czekała, żeby o coś ją zapytały. – Ja bym zaczęła od tego, jak ma na imię, ale gówno się dowiemy.
Beata odłożyła na bok kopertę i list. Przyglądała się badawczo zakneblowanej, myśląc nad czymś intensywnie.
– Ciebie też zaatakował mężczyzna?
Garsonkowa pokiwała głową. Zaczęła oddychać nieco spokojniej, kiedy zorientowała się, że podejmą z nią ten dziwny dialog.
– Też wracałaś z pracy?
Tym razem zasygnalizowane przeczenie.
– Wiesz, dlaczego się tu znalazłyśmy?
Kiedy ujrzały, że kobieta kiwa głową, były w równym stopniu przerażone, co zaciekawione. Zrozumiały, dlaczego ta trzecia została zakneblowana. Ale wiedziały też, że to ich szansa na pojęcie, co tu się dzieje. W milczeniu kryła się wiedza, która prawdopodobnie mogłaby uratować im życie. Z przejęcia niespokojne serce Renaty znów dało o sobie znać. Szybkie uderzenia. Zbyt szybkie, do cholery.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki