Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
„Nie da się uciec od nierozwiązanych problemów z przeszłości. Rany same się nie zabliźniają, mogą tylko przyschnąć. Wystarczy drzazga, żeby znowu zaczęły krwawić”.
Śmierć objęła rządy w mieście. Wśród młodzieży mnożą się samobójstwa, wrocławska policja znajduje zwłoki zamordowanych młodych kobiet, płatny zabójca rozwiązuje problemy w światku handlarzy narkotyków. Kiedy spotyka się twarzą w twarz z komisarzem Marcinem Zakrzewskim, rzuca mu wyzwanie. Rozpoczyna się bezwzględna rywalizacja. Żeby złapać mordercę, Zakrzewski musi zmierzyć się z najmroczniejszą stroną swojej natury. Musi dokonać niemożliwego – zatańczyć ze śmiercią i przeżyć.
Policjanci Marcin Zakrzewski, Paulina Czerny i Parol Szawczak powracają w trzeciej części cyklu kryminalnego „Cienie przeszłości”. Czy cena, jaką przyjdzie im zapłacić za zaangażowanie w sprawę, nie będzie zbyt wysoka? Czy to będzie ich ostatnie wspólne śledztwo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 733
SUICIDE CLUB
Ból nagle znika. Cudowne orgiastyczne uczucie ciepła rozlewa się po zdrętwiałych, skurczonych mięśniach.
Nagle słyszy głosy. Pod przymkniętymi powiekami widzi prześliczne miasto, które mieni się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy i złotem. W mieście bawią się dzieci. Roześmiane twarze, szczęście w oczach, radosne okrzyki, ubrania lśniące czystością w słonecznym blasku.
Naraz go zauważają. Dziewczynki i chłopcy w jego wieku stają na skraju miasta i wołają:
– Chodź do nas!
– Baw się z nami!
– Jak masz na imię?
Nie pamięta, kim jest. Nie pamięta, gdzie jest. Nic go to nie obchodzi.
Zaczyna biec, ale nogi grzęzną w wysokiej trawie porastającej równinę. Zostało jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów. Biegnie, lecz zamiast się zbliżać, oddala się od miasta. Chce krzyknąć, żeby poczekali, ale już go nie słyszą. Dzieci rozchodzą się zawiedzione.
Złote miasto się oddala, blednie, po chwili ginie w białej mgle.
Nie ma już nic. Tylko ta mgła.
Mózg powoli przestaje funkcjonować.
To pierwsza faza agonii.
Jak w pozbawionej zasilania maszynie wyłączają się kolejne obwody: pamięć, myślenie, ból, uczucia, strach. Kiedy jednak uświadamia sobie, że za chwilę umrze, szarpie się rozpaczliwie ostatni raz.
Ostatnia próba ratunku. Szanse bliskie zera.
W ułamku sekundy, w procedurze nigdy jeszcze nieużywanej, lecz zakodowanej w genach, tworzą się dziesiątki milionów nowych połączeń neuronów. W tej samej chwili w układzie zaczyna krążyć prąd. Budzi się najbardziej pierwotny instynkt przetrwania, system bezpieczeństwa przejęty po praprzodkach, którzy musieli bronić się przed dziką i bezwzględną przyrodą praświata. Instynkt budzący się w chwili, kiedy wszystko inne ginie, kiedy wyłącza się myślenie i świadomość.
Najpierw poruszają się palce. Powoli, wytrwale, jednostajnymi ruchami przypominającymi przedśmiertne drgawki robią dla dłoni małą niszę w miękkiej ziemi. Zaraz jednak ziemia się zapada i palce nieruchomieją.
To nic. Ten eksperyment pozwala nowej sile zarządzającej ciałem opanować sytuację. Stabilizuje się tętno, serce zaczyna uderzać miarowo, oddech staje się głębszy.
Pojawia się nowy problem. Zaczyna brakować tlenu. Głębszy oddech wciąga do gardła i płuc drobinki ziemi i grozi uduszeniem w ciągu kilkudziesięciu sekund. Obie dłonie zaczynają rozpaczliwie rozgarniać ziemię. Na szczęście ciało jest przysypane cienką warstwą czarnej gleby i już po kilku sekundach nadludzkiego wysiłku dłonie wydostają się na powierzchnię.
Twarz! Trzeba odsłonić twarz!
Ziemia się obsypuje, szerzej rozwierają się usta zalepione krwią i płuca łapczywie chwytają hausty rześkiego powietrza wrześniowej nocy. Na moment siły wracają. Ręce zrzucają kamienie leżące na piersiach i podbrzuszu, ciało wydostaje się z płytkiego grobu, przewraca się na brzuch i odpełza dwa metry w bok, na trawę. Tu zastyga w bezruchu. Płuca i krtań oczyszczają się z ziemi w gwałtownym ataku kaszlu, żołądek w nagłym skurczu pozbywa się żółci powstałej w chwili agonii.
Dalej! To jeszcze nie koniec.
Popychane przez ślepy instynkt przetrwania ciało przesuwa się wytrwale, centymetr po centymetrze, przez ciemność w kierunku światła. Jak wielki, czarny, oślizgły robal, który wypełza spod ziemi tylko pod osłoną nocy.
Nagle trawa się kończy i ludzki robak oblepiony czarną ziemią i krwią trafia na brukowaną ścieżkę. Tutaj zamiera na dłużej.
Gdyby to widowisko obserwował ktoś z boku, mógłby nabrać podejrzeń, że ludzki czerw jest już martwy. Jednak w tamtym czasie i miejscu nie było nikogo. Obserwatorem dramatycznej walki dziecka o życie mógł być co najwyżej Bóg.
Albo Diabeł.
Okaleczony mózg budzi się z chwilowego letargu i znowu daje sygnał do walki. Ciało drga i mozolnie zbliża się do uchylonej bramy, w stronę nikłej poświaty, która dociera w to miejsce z oddalonej o kilkadziesiąt metrów ulicznej latarni.
Niespodziewanie na wysypanej żwirem drodze słychać kroki. Zbliżają się szybko i pewnie.
Mózg rejestruje dźwięk i próbuje wezwać pomoc. Stłuczone, spuchnięte wargi poruszają się w niemym wołaniu o ratunek, lecz ciszy nocy nie zakłóca żaden dźwięk. Słychać tylko te kroki.
Coraz bliżej i bliżej.
A jeśli wcale nie oznaczają ocalenia? Jeśli teraz nastąpi dalszy ciąg kaźni?
Ta podprogowa myśl przemyka przez wszystkie komórki kory mózgowej i sprawia, że w jednej chwili wszystko gaśnie i zapada ciemność.
Prawdziwa ciemność pełna błogiej ciszy i nieistnienia.
Koniec czerwca 2015
Film miał mieć co najmniej dziesięć milionów wyświetleń.
Apacz wybrał miejsce, zorganizował przebrania, stojaki i oświetlenie. Pożyczył od kogoś profesjonalną kamerę umożliwiającą nocne zdjęcia dobrej jakości.
Swoim optymizmem zaraził resztę.
W pierwszy weekend lata, w ciepłą i gwiaździstą noc dwa samochody osobowe wyjechały z Wrocławia drogą w kierunku Smolca. Przed osiedlem domków jednorodzinnych skręciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfaltową drogą pojechały wzdłuż wysokiego ogrodzenia, za którym rozciągały się tereny należące do jednostki wojskowej przy lotnisku na Strachowicach, w kierunku Krzeptowa i dalej.
Ruch był niewielki, jechali szybko, podnieceni i rozbawieni. Lekki niepokój zabijali głośnym śmiechem, żartami i dużą ilością piwa.
Droga wiodła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księżycowej, dość jasnej nocy światła samochodów z trudem przebijały się przez mrok. Rosnące po obu stronach wielkie drzewa z rozłożystymi konarami stykającymi się w górze tworzyły tunel pogrążony w absolutnych ciemnościach. Nad drogą przelewały się fale białej mgły podnoszącej się z podmokłych terenów Parku Krajobrazowego Doliny Bystrzycy.
– Niech to cholera weźmie! – zaklął Mateusz Jastrzębski prowadzący pierwsze auto i wcisnął odrobinę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…
Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamującego za nim auta.
Siedzący na przednim siedzeniu obok kierowcy Oskar Berton, zwany Apaczem, obejrzał się zaniepokojony i pokręcił głową.
– No, teraz pojechałeś – rzucił.
Mateusz popatrzył we wsteczne lusterko i nonszalancko wzruszył ramionami.
– Niech uważa, jak jedzie.
Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zrobiło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wybaczył nawet najdrobniejszej ryski na toyocie. Tym bardziej że był w delegacji za granicą i nie wiedział, że jego nastoletni syn jeździ autem bez pozwolenia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pewnie nie miałby pomysłu, jak wytłumaczyć starym, co robił o północy kilkanaście kilometrów za miastem i jak doszło do wypadku.
Mateusz wyjął z rąk Apacza piwo w puszce i pociągnął dwa duże łyki dla kurażu.
– Daleko jeszcze? – zapytał zniecierpliwiony.
Mgła zgęstniała. Przed maską samochodu kotłowały się białe tumany, w których ginęło światło reflektorów.
– Za następnym zakrętem – odrzekł uspokajająco Apacz.
Rzeczywiście kilkaset metrów dalej las gwałtownie się kończył. Mgła się przerzedziła, widać było szosę prowadzącą przez pola pod rozgwieżdżonym niebem. Dojechali do skrzyżowania. Droga w lewo prowadziła do Kątów Wrocławskich, a w prawo do oddalonej o półtora kilometra miejscowości, której nazwy nie można było odczytać z zamalowanej sprayem tablicy. Skręcili w prawo i chwilę później Apacz kazał Mateuszowi znowu skręcić w szutrową drogę pełną wybojów i kolein. Po przejechaniu kilkunastu metrów znaleźli się w lesie. W świetle księżyca doskonale widać było białe pnie brzóz, połyskujące zza krzewów porastających gęsto pobocze. Po kolejnych kilkuset metrach las się kończył. Po prawej stronie rozciągały się pola uprawne, a w lewo odchodziła zarośnięta wysoką trawą polna droga prowadząca do cmentarnej bramy.
Apacz wybrał doskonałe miejsce. Pierwsze domostwa znajdowały się kilkaset metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im przeszkodzić.
Zaparkowali i wysiedli z samochodów. Odwaga nakręcana do tej chwili przez młodzieńczą brawurę i alkohol gdzieś uleciała.
– Co jest? – Apacz spojrzał na kolegów z kpiącym uśmiechem na ustach. – Strach was obleciał?
Związał długie włosy i naciągnął maskę na twarz. Ruszył przed siebie, przecisnął się przez szparę w zardzewiałym ogrodzeniu i znalazł się na cmentarzu. Przez chwilę szarpał bramę, wydając z siebie potępieńcze jęki, jakby był nieboszczykiem desperacko próbującym wydostać się na zewnątrz. Ten pokaz wywołał u reszty mimowolne salwy śmiechu. Apacz, podobnie jak pozostali chłopcy, ubrany był w obcisły czarny kostium, na którym białą fosforyzującą farbą nadrukowano ludzki szkielet. W ciemnościach odznaczały się tylko jasne wzory kości.
– Muszę w krzaki – powiedział nagle Michał Rudnik.
Jagoda Chmielnik prychnęła pogardliwie.
– Kwasu, może ty masz jakiś problem z pęcherzem? – zadrwiła.
Miała długie, prawie białe włosy i uchodziła za klasową piękność. Nie na darmo nazywano ją Daenerys – była bardzo podobna do królowej Daenerys Targaryen z Gry o tron. Przebrała się zresztą odpowiednio. Nosiła spływającą do ziemi jasną suknię, na ramiona zarzuciła czerwony szal, białe włosy spięła z tyłu w koński ogon. Czubek jej głowy zdobiła korona wycięta z kartonu i oklejoną złotą folią.
Kwasu popatrzył na nią z wyższością.
– Po prostu wypiłem najwięcej. – Wzruszył ramionami i skręcił w stronę czerniejących z boku krzewów.
Pozostali chłopcy skorzystali z okazji i bez słowa poszli w jego ślady.
Dziewczyny zostały w miejscu.
– Jak dzieci – powiedziała Fiolka, czyli Ania Wiśniewska.
Była przebrana za biskupa. Miała na sobie pozłacaną tunikę imitującą szaty liturgiczne, na głowie srebrną infułę, a w ręku trzymała własnoręcznie zrobiony pastorał zakończony efektowną spiralą. Nie mogła pochwalić się talentem plastycznym, ale spirala wyszła jej doskonale.
– Cóż, przynajmniej można zapalić – westchnęła Dominika Skrucha. Zawsze miała przy sobie co najmniej dwie paczki cienkich mentolowych papierosów. Z racji nazwiska od wczesnej podstawówki nosiła ksywę Skucha – wszyscy, łącznie z nauczycielami, notorycznie przekręcali jej nazwisko. Dominika przebrała się za rycerza. Jej piersi okrywała plastikowa zbroja z herbem Ślepowron, na plecy zarzuciła pelerynę, a do szerokiego wojskowego pasa przymocowała miecz. Na głowie miała hełm. Przyłbica ciągle opadała jej na oczy i Dominika musiała ją poprawiać.
Ostatnią dziewczyną była Weronika Kaczuk, wysoka, ciemnowłosa, o zadziornym spojrzeniu. Przebrana w czarny habit mniszki wyglądała bardziej na postać z horroru klasy B niż na siostrę zakonną.
Zanim zdążyły się porządnie zaciągnąć dymem, wrócili chłopcy. Wszyscy naciągnęli już maski i nie mogły ich rozpoznać.
– Siostry, rzućcie to świństwo! – wykrzyknął pierwszy szkielet głosem Apacza. – Mam coś o wiele lepszego…
Pogrzebał chwilę w tylnych kieszeniach spodni, wyciągnął kartonowe pudełko po papierosach i triumfalnie pokazał wszystkim zawartość.
– Świeży towar – odezwał się Tymon Jagla. Miał ksywę Don Pedro. – Ty zawsze masz genialne pomysły, Apacz.
– Przestańcie! Mamy kręcić film, a wy się najaracie i nic z tego nie będzie – mruknęła Dominika.
– Przestań, Skucha, będzie lepsza zabawa. – Apacz puścił dwa skręty w obieg.
Palili w milczeniu.
– Niezłe zioło – szepnął Kwasu.
Dziewczyny śmiały się głupkowato. Mateusz Jastrzębski nagle zaczął podskakiwać, jakby stał bosymi stopami na gorącym żelazie. Powtarzał bez przerwy:
– Czujecie to? Czujecie? Czujecie wibracje?
Daenerys co chwilę trącała rycerski hełm Dominiki. Przyłbica raz po raz opadała z trzaskiem, ale Dominika się nie denerwowała, tylko cierpliwie ją podnosiła, zanosząc się śmiechem.
W pewnej chwili Apacz klasnął w dłonie.
– Dość zabawy! Przecież mamy nakręcić film – przypomniał.
Jak na komendę rzucili się do bagażników i zaczęli wyciągać oświetlenie, przewody do akumulatorów, kamerę i statywy.
Jan Kamiński wracał do domu rowerem. Było już dobrze po północy. W lesie za mostem na Bystrzycy zalegała biała jak mleko, wilgotna, zimna mgła. Czuł, jak lodowate drobinki osiadają mu na twarzy, jego rzadkie siwe włosy zrobiły się zupełnie mokre. Na szczęście grzała go jeszcze wódka, którą wypił z kolegą. Dużo wódki. Tak dużo, że na początku nie mógł wsiąść na rower i złapać równowagi. Skończyło się na upadku na asfalt i stłuczonym boleśnie kolanie.
– Szlag by trafił, cholerne kolano – mruczał pod nosem.
Oczy mu się trochę kleiły, kiedy wyjechał wreszcie z lasu. Chciał skręcić w prawo do wioski i wtedy wywrócił się ponownie. Koła poślizgnęły się na cienkiej warstwie piasku przykrywającego asfalt na poboczu jezdni. Był na tyle pijany, że nie zdążył prawidłowo zareagować.
Klnąc, pozbierał się z ziemi, ale jechać dalej już nie mógł. Kolano bolało okropnie. Postanowił pójść piechotą. Do wioski nie było daleko. Nie bardzo pamiętał, jak przeszedł kilkaset metrów, prowadząc rower. Minęło go auto i wtedy trochę otrzeźwiał. Zauważył, że znajduje się na wysokości polnej drogi odchodzącej w prawo. Nie zastanawiając się długo, skręcił. Tędy miał bliżej do domu, choć nie chodził tu po zmroku. Przy drodze znajdował się stary cmentarz, ludzie różne rzeczy gadali. Teraz jednak Kamiński był na tyle otumaniony wódką, że nawet o tym nie pomyślał.
Przeszedł już spory kawałek drogi, gdy nagle przystanął zaniepokojony. Od strony cmentarza, od którego oddzielał go teraz tylko wąski skrawek brzozowego lasu, dochodziły śmiechy i pokrzykiwania. Między drzewami migotały światła, a kiedy przyjrzał się uważniej, dostrzegł kilka postaci tańczących między nagrobkami.
– Co do diabła? – mruknął do siebie na głos i się przeżegnał.
Nawet się nie przestraszył, alkohol dziwnie dodawał mu odwagi. Ruszył dalej, ale już po kilku krokach gwałtownie się zatrzymał.
Na skraju drogi dojrzał zarys ciemnej sylwetki. Kamiński głośno przełknął ślinę i zawołał drżącym głosem:
– Kto tam jest?!
Postać odwróciła się wolno i wtedy pod Janem ugięły się nogi z przerażenia. Prawie upuścił rower.
Przed nim stał kościotrup. Wyraźnie rysująca się w ciemnościach czaszka z pustymi oczodołami i równymi rzędami zębów sprawiała wrażenie, jakby szkielet się uśmiechał. Jan po chwili zaczął myśleć logiczniej. Chodzące nocą po polnych drogach szkielety nie istnieją. Domyślił się, że ktoś stojący nieopodal jest przebrany.
– Co tu robisz? – powtórzył o wiele pewniejszym głosem.
Postać zbliżyła się do niego zaskakująco szybko. Teraz w świetle księżyca Kamiński widział błysk oczu w ziejących czernią oczodołach.
– Przyszedłem na bal – odezwał się nieznajomy.
To był szept człowieka ogarniętego szaleństwem i przez to przechodzący w chrapliwy syk. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Kamiński.
– Jaki bal? – zdołał wyszeptać, czując nieznośną suchość w ustach.
– Na cmentarzu jest dzisiaj bal. Nie wiedziałeś? – Przebieraniec nachylił się jeszcze bardziej. – Prawdziwy Taniec Śmierci. Szalony Totentanz. Zabawa do białego rana!
– Kim, do cholery, jesteś?
– Nie widzisz? Kościotrupem. Już dawno jestem martwy. Ty też będziesz. To nic strasznego.
– Co ty…
Nieznajomy mu przerwał.
– Niestety, nie mogę cię zaprosić na bal – powiedział jakby z żalem. – Brak miejsc.
Nagle Kamiński poczuł piekący ból, jak gdyby ktoś przyłożył mu do brzucha rozpalone do białości żelazo. Zdziwiony spojrzał w dół i dopiero po pewnej chwili zrozumiał, co się stało. Nieznajomy wbił mu w brzuch nóż. Po koszuli szybko rozlewała się czarna plama. Kamiński wiedział, że to jego krew. W panice próbował sięgnąć rękami do noża, ale tamten zdążył zadać serię ciosów, kalecząc mu przy tym palce i nadgarstki. Rower wpadł z brzękiem do przydrożnego rowu, Kamińskiemu nagle zmieniła się perspektywa widzenia – miał przed oczami tylko ziemię i stopy napastnika. Stopy szybko się oddaliły.
– Czas na Totentanz – usłyszał jeszcze.
Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Świat oddalał się nieubłaganie.
Kamera włączona! Cztery ledowe lampy oświetlały środek cmentarza, gdzie zaczęło się widowisko.
Przez cmentarz między nagrobkami sunął przedziwny pochód. Cztery pary podążały jedna za drugą w pozagrobowym polonezie. Pierwszy kościotrup prowadził za rękę biskupa, kolejny wiódł na zatracenie królową, następny ciągnął rycerza. W ostatniej parze pod rękę ze szkieletem szła mniszka w czarnym habicie.
Całe przedstawienie być może odbyłoby się w atmosferze śmiertelnej powagi, ale samozwańczy artyści nie przewidzieli kilku szczegółów. Nikt nie pomyślał, że ścieżki między nagrobkami będą bardzo wąskie, do tego porośnięte trawą i cmentarną roślinnością. Poza tym stare nagrobki się zapadły, inne rozpłynęły się i zniknęły pod warstwą trawy. Przy słabej widoczności trudno było przewidzieć, gdzie się znajdują. Dodatkowo piwo i marihuana mocno wpłynęły na koncentrację i koordynację ruchową odgrywających przedstawienie. Co chwilę ktoś się potykał i przewracał, prowokując głośne wybuchy śmiechu. Rycerzowi opadała przyłbica i musiał ciągle ją podnosić. Królowej zjeżdżała korona, szal raz po raz zaczepiał o kolczaste gałęzie krzewów. Biskup zgubił infułę. Jakby tego było mało, ktoś stanął na upuszczony pastorał, łamiąc go w połowie.
Pary się wymieszały, każdy tańczył z każdym, zmieniały się taneczne style. Okazało się, że kościotrupy bardzo dobrze radzą sobie z tańcami naśladującymi breakdance, mniszka z biskupem próbowali salsy. Zupełnie nieoczekiwanie jeden ze szkieletów zaczął się popisywać bardzo dobrą znajomością kroków tanga. Po kolei tańczyli z nim biskup, mniszka i królowa.
Nie wiadomo, kto zawołał, że nadjeżdża jakiś samochód. Towarzystwo rzuciło się do aut zaparkowanych przed bramą, zapominając o oświetleniu i rejestrującej wszystko kamerze. Apacz był na tyle przytomny, by krzyknąć, że trzeba złożyć sprzęt.
Opamiętali się. Wrócili, zdjęli lampy i włożyli je do bagażnika, Apacz zajął się statywem i kamerą.
Ruszyli, jakby ich ktoś gonił. Pierwsza na polną drogę wyjechała toyota i buksując oponami w piasku, wolno nabierała prędkości. Wyrwała do przodu dopiero, kiedy niezbyt przytomny kierowca odjął trochę gazu. Tymon Jagla miał mniej szczęścia z trafieniem na drogę. Za późno skręcił i honda wjechała lewym kołem do rowu. Jednak w porę wcisnął hamulec, samochód zawisł na podwoziu i silnik zgasł. Pasażerom auta udało się wypchnąć je z powrotem na drogę i chwilę później honda mknęła w ślad za toyotą w kierunku Wrocławia.
Początek sierpnia 2015 roku
Na burzę zbierało się od kilku dni. Wreszcie nadeszła ulewa, krótka i bardzo gwałtowna. Na ulicy Rogowskiej na Nowym Dworze studzienki kanalizacyjne od razu się zapchały i wielka kałuża rozlała się na zakręcie między pętlą autobusową a Biedronką. Aspirant Karina Buczko i jej kolega z patrolu, starszy aspirant Jacek Felman, ukryci przed deszczem w policyjnym radiowozie obserwowali, jak samochody pokonują to jezioro, efektownie rozbryzgując wodę.
– Będzie z tego jakiś wypadek – zrzędził jak zwykle Felman.
– Niby dlaczego? – zdziwiła się Buczko.
Felman był od niej dziesięć lat starszy, od dawna jeździł w patrolach, dlatego chętnie udzielał rad młodszej koleżance. Na początku się denerwowała, potem przestała zwracać uwagę. Felman narzekał i marudził, pchał się tam, gdzie nie trzeba, sprowadzał sobie na głowę kłopoty, ale w sumie był dobrym kolegą i policjantem.
– Jeden drugiemu zaleje przednią szybę, nie zachowają ostrożności i stłuczka gotowa – stwierdził. – Nie wspominając o akwaplaningu.
Uśmiechnęła się pod nosem, nie skomentowała jednak. Dokończyli kanapki, popili kawą z termosu, Jacek uruchomił silnik i wyjechali z parkingu w prawo, w kierunku Strzegomskiej. Podrasowany silnik policyjnego passata ryknął, kiedy Felman wcisnął gaz. Miał o wiele więcej koni mechanicznych niż taki sam model z salonu.
Była dwudziesta czterdzieści pięć. Ich patrol miał trwać jeszcze całą noc, do szóstej rano.
Budowę biurowca przy ulicy Granicznej rozpoczęto wiosną poprzedniego roku. W dwa miesiące zakończono prace ziemne i wylano fundamenty, potem szybko powstały jeszcze dwa piętra i nagle budowa z niewiadomych przyczyn stanęła. Od roku ludzi jeżdżących na lotnisko straszyła betonowa konstrukcja bez okien.
Lubił tutaj przychodzić. Był przecież Obserwatorem.
Wewnątrz niedokończonego budynku znalazł zbitą z desek prowizoryczną drabinę prowadzącą na najwyższy poziom. Początkowo z wysiłkiem się tam wdrapywał, a jeszcze trudniej mu było schodzić – miał niesprawne dłonie. Plastikowe protezy do niczego się nie nadawały, mógł co najwyżej podrapać się nimi po tyłku. Czasem się zastanawiał, czy ich zakładanie ma sens. Wielokrotnie chciał je zostawić w domu, lecz zawsze w ostatniej chwili zmieniał decyzję. Dziwnie się czuł, wychodząc z domu bez rąk. Wstydził się swojego kalectwa. Kiedy miał protezy, wydawało mu się, że kikuty mniej bolą.
Ból.
Nie opuszczał go ani na sekundę. Czy do bólu można się przyzwyczaić? Chyba tak. Inaczej przecież nie spałby po nocach i nie prowadził w miarę normalnego życia.
Przychodził tu tylko wtedy, kiedy nie było ciecia. Po zachodzie słońca trzy mocne światła umieszczone na szczycie stróżówki oświetlały budynek, ale budka strażnicza najczęściej była pusta.
Uwielbiał stawać przy prowizorycznej barierce zbitej z desek na krawędzi dachu od strony ulicy. Z tego miejsca nawet w nocy rozciągały się wspaniałe widoki. Na wschodzie, zaraz za zabudowaniami Comexu i polem kukurydzy, widać było autostradową obwodnicę Wrocławia, a dalej ciemne szczyty drzew parku Milenijnego, zza których wyłaniały się bloki Nowego Dworu. Kiedy patrzył na zachód, w niewielkiej odległości widział wieżę z czerwonym napisem „Hotel” i mrugającą białą literę H ponad oświetlonym terenem hotelu Orle Gniazdo i przyległej do niego stacji benzynowej Bisek. Lubił obserwować migające światło. Wyobrażał sobie, że jest na drewnianym, skrzypiącym żaglowcu widmie, który zbliża się do skalistych wybrzeży. Latarnia morska na skale mrugała ostrzegawczo.
Jakieś cztery kilometry dalej znajdowało się lotnisko. Za każdym razem, kiedy patrzył w tamtym kierunku, widział światła lądujących lub startujących samolotów. Czasem słyszał huk silników.
Uwielbiał to miejsce. Potrafił tak stać do wczesnych godzin porannych.
– Hej, człowieku!
Pogrążony w myślach, nie zareagował na pierwsze okrzyki. Nawet nie przyszło mu do głowy, że mogą być skierowane do niego. Czyżby strażnik jednak był w budce? Ocknął się z niechęcią z marzeń i spojrzał w dół.
Na podjeździe przed bramą zaparkowany był policyjny radiowóz. Nie zauważył go wcześniej. Jeden z policjantów stał w otwartych drzwiach pojazdu, drugi zbliżył się do bramy. Obaj patrzyli na niego. To wołał ten drugi.
– Hej, złaź stamtąd!
Nie zareagował.
Felman pierwszy zauważył człowieka stojącego na dachu. Zaklął i chciał wcisnąć pedał hamulca, lecz zrezygnował. Radiowóz jechał zbyt szybko. Ulica była jeszcze wilgotna po deszczu i Jacek przestraszył się poślizgu.
– Co się dzieje? – zapytała zdziwiona Karina, widząc jego nerwowe manewry.
– Jakiś świr stoi na dachu. – Jacek wskazał kciukiem za siebie.
Policyjne auto zawróciło na rondzie i wolno ruszyło przeciwległym pasem z powrotem w kierunku wiaduktu nad AOW. Karina i Jacek pochylili głowy, uważnie patrząc na szkielet budowanego przy Granicznej biurowca. Zdążyli przyjrzeć się postaci stojącej na dachu.
– Samobójca? – mruknęła Karina Buczko.
Jej partner się roześmiał.
– Za nisko. Co najwyżej połamałby sobie kulasy. – I wdusił nagle gaz do dechy.
Przemknęli nad autostradą i zawrócili na następnym rondzie. Kiedy parkowali na podjeździe przy bramie, człowiek wciąż tam był. Oboje wysiedli z samochodu i spoglądali na niego, zadzierając głowy w górę.
Karina poczuła nagle nieokreślony niepokój. Postać wydała jej się dziwna. Za długie ręce w stosunku do ciała, zgarbiona sylwetka, nienaturalny bezruch. Przez chwilę zastanawiała się, czy jest żywy, czy może ktoś dla kawału postawił tam manekina. Ale postać poruszyła głową. Najpierw patrzyła w kierunku autostrady, potem w drugą stronę. Policjantów chyba nie widziała. Jak Quasimodo – przemknęło Karinie przez głowę i struchlała jeszcze bardziej.
– Hej, człowieku!
Wydawało się, że ten na dachu dopiero teraz ich zauważył. Wyraźnie widać było, że drgnął.
– Hej, złaź stamtąd! – krzyknął znowu starszy aspirant Jacek Felman. Był w swoim żywiole.
Karina na moment odwróciła wzrok i nagle postać na dachu zniknęła.
– I tak cię dopadnę, pomyleńcu! – Felman wyszarpnął policyjną pałkę, przecisnął się przez szparę w ogrodzeniu i zniknął w szkielecie budynku.
– Cholera jasna! – zaklęła Karina.
Nie wiedziała, co robić. Poszła dwa kroki za Jackiem, ale przystanęła niepewnie. Odwróciła się i spojrzała na otwarte drzwi do radiowozu. Potem znowu przeniosła wzrok na ciemny szkielet budowanego biurowca. Trzy kondygnacje wylane z betonu, podparte jeszcze w wielu miejscach stemplami. Żadnego światła, tylko lampy nad pustą budką strażnika.
Zapanowała przeraźliwa cisza. Graniczną nie jechał akurat żaden samochód, od autostrady dobiegał szum ciągnących tamtędy pojazdów.
– Jacek! – krzyknęła Karina.
Nie odpowiedział. Przez chwilę wydawało jej się, że usłyszała od strony budynku jakiś głuchy łomot, lecz mogło to być złudzenie. W tej samej chwili dwa auta przemknęły za jej plecami. Ich koła wyjątkowo głośno szumiały na mokrym asfalcie. Wydobyła z kabury pistolet i ruszyła tą samą drogą, którą parę minut temu pobiegł Felman – przez szparę w ogrodzeniu, a potem po drewnianych schodkach do środka.
Wewnątrz było ciemno i cicho. Słyszała wyraźnie, jak chrzęści piasek pod podeszwami butów i jak ten dźwięk odbija się echem od betonowych sufitów. Po kilku krokach zatrzymała się, zgasiła latarkę i poczekała, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Nie było wcale ciemno – lampy na ulicy i przy budce strażnika dawały sporo światła. Uspokoiła oddech i ruszyła dalej z wyciągniętym przed siebie pistoletem.
Po drugiej stronie budynku natknęła się na drabinę prowadzącą wyżej. Ostrożnie wspięła się na czwarty szczebel, wystawiła głowę nad podłogę i rozejrzała się uważnie. Nie dostrzegła nic podejrzanego, więc weszła na pierwszy poziom. Obeszła wszystkie pomieszczenia. Nikogo. Czuła krople potu spływające po karku. Koszula nieprzyjemnie lepiła się do ciała.
– Co jest, do cholery? – szepnęła do siebie bezgłośnie.
Stanęła przy krawędzi piętra i spojrzała w dół. Plac budowy pusty, żadnego ruchu, radiowóz stał tak, jak go zostawiła, z otwartymi drzwiami od strony pasażera. Ani śladu Felmana.
Na najwyższym poziomie, na którym zauważyli dziwną postać, też nie było nikogo. Co się w takim razie stało? Gdzie zniknął Jacek?
– Niech cię tylko dorwę, palancie – powiedziała już głośniej.
Obchodziła dach budynku wzdłuż prowizorycznej bariery z desek, patrząc w dół. Najpierw obejrzała oświetlony plac przed bramą, potem dłuższą część budynku od strony pola i w końcu tę położoną najdalej od ulicy. Tu było najciemniej, ale i tak od razu zobaczyła ciało leżące w trawie.
– Jacek!
Felman nie poruszył się ani nie zareagował.
Prawie zbiegała w dół. Znalazła wyjście na zewnątrz. Zatrzymała się, uspokoiła oddech i wysunęła się z budynku z pistoletem gotowym do strzału. Felman leżał na brzuchu, z rozrzuconymi rękami. Podbiegła do niego i przyłożyła palce do tętnicy szyjnej. Gigantyczna ulga. Serce biło normalnie, oddychał płytko, po uchu i lewym policzku spływała krew z rozbitej głowy.
Karina sięgnęła po krótkofalówkę i wezwała pomoc.
Anka Wiśniewska wróciła tego dnia do domu o wiele później, niż obiecała matce. Przecież, do cholery, jest sobota i mam prawo się pobawić dłużej niż zwykle – tłumaczyła sobie w duchu. Nie mogła jednak pozbyć się wyrzutów sumienia.
Jedenaście lat temu jej ojciec zginął w wypadku samochodowym. To była głupia i niepotrzebna śmierć. Sąsiad kupił samochód i ojciec Anki zszedł z nim na parking przed blok, żeby obejrzeć nabytek. Nawet nie włożył butów – wyszedł w kapciach. Żonie powiedział, że będzie za kwadrans. Nie wracał przez kilka godzin. Dopiero w nocy skontaktowała się z nimi policja. Ojciec Anki pojechał z sąsiadem wypróbować samochód. Za Wrocławiem, w drodze na Trzebnicę, zderzyli się czołowo z tirem i obaj zginęli na miejscu. Od tego czasu matka miała obsesję na punkcie jej punktualnych powrotów do domu. Nawet pięciominutowe spóźnienie wywoływało u niej napady paniki.
– Spóźniłaś się czterdzieści trzy minuty – powiedziała zachrypniętym głosem, kiedy Fiolka weszła do mieszkania i zdejmowała wolno buty.
Matka stała w drzwiach do kuchni, blada, z drżącą dolną wargą i papierosem w pożółkłych od tytoniu palcach. Była kiedyś bardzo ładną kobietą. Śmierć męża wszystko zmieniła. Pani Wiśniewska przestała o siebie dbać, spotykać się z ludźmi, unikała sąsiadów. Ostatnio doszło nawet do tego, że trudno było ją przekonać do wyjścia do sklepu po drugiej stronie ulicy. Miała dopiero czterdzieści pięć lat, a wyglądała na sześćdziesiąt.
– Przestań, mamo, jestem prawie dorosła – rzuciła Anka, mijając ją w drzwiach do kuchni.
Wypiła z chłopakami dwa piwa i nie chciała, żeby matka poczuła od niej alkohol. Podeszła do okna i otworzyła jedno skrzydło na całą szerokość.
– Nadymiłaś tu tak, że można się uwędzić – powiedziała z wyrzutem w głosie.
– Spóźniłaś się…
– Wiem, ile się spóźniłam! – mruknęła opryskliwie. – Musisz się do tego przyzwyczaić! Nie możesz mnie pilnować kolejne piętnaście lat!
– Nie lubię…
Zanim matka dokończyła zdanie, Anka poszła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Cisnęła torebkę na łóżko i zła na matkę usiadła przy komputerze. Miała już dość tłumaczenia się ze wszystkiego. A jeśli kiedyś nie wróci na noc? Ciekawe, co wtedy matka powie. Nagle złość jej minęła, poczuła się głupio. Zareagowała jak rozkapryszone dziecko. Zamiast wspierać matkę, przysparzała jej kolejnych zmartwień. Wstała i otworzyła drzwi.
Mama stała w tej samej pozie co przed minutą. Tylko papieros zgasł jej w palcach, a w oczach szkliły się łzy.
Fiolka podeszła do niej i objęła ją ramionami.
– Przepraszam – szepnęła jej do ucha.
– To ja cię przepraszam, Aniu. Wiem, że masz ze mną ciężko.
– Daj spokój. – Wyjęła jej z dłoni peta i wrzuciła do popielniczki stojącej na kuchennym stole. – Nie pal już i idź spać. Jest późno.
– Dobrze.
– Pomóc ci w czymś?
– Nie. Dziękuję, kochanie.
Matka wolnym krokiem poszła w kierunku łazienki.
Kwadrans później Anka usłyszała skrzypienie łóżka w sąsiednim pokoju, wreszcie zapadła cisza. Usiadła jeszcze przy komputerze, żeby sprawdzić pocztę. Nic ciekawego – kilka reklam, powiadomienia z Facebooka, dowcipy przysłane przez jednego z kolegów z klasy. Naraz jej wzrok padł na wiadomość, którą wcześniej wzięła za spam. Nieznany adres, w treści krótka rymowanka: Dzisiaj masz szczęścia pełen trzos – wylosowałaś pusty los. Bez podpisu.
– Co to ma być? – powiedziała do siebie cicho.
Chciała wykasować wiadomość, ale się zawahała.
Grażyna Tomczyk paliła papierosa na tarasie, zastanawiając się nad swoim życiem. Nie pierwszy raz dochodziła do wniosku, że wpakowali się w niezłe gówno.
Wcześniej Grażyna i jej mąż mieszkali w centrum miasta, na dziewiątym piętrze wieżowca z lat siedemdziesiątych. Średnia wieku ich zdziwaczałych i wiecznie niezadowolonych sąsiadów wynosiła sześćdziesiąt parę lat. Pretensje mieli o wszystko: że Tomczykowie trzaskają drzwiami, za głośno słuchają muzyki, puszczają w łazience wodę po dwudziestej drugiej, za często przychodzą do nich znajomi. Do tego za ścianą sypialni znajdował się szyb windy, która przez całą dobę wydawała potępieńcze odgłosy. Tomczykowie postanowili się wyprowadzić.
Spodobał im się niezbyt drogi dom na osiedlu Malowniczym w Leśnicy. Boczna ulica, niedaleko las, wymarzone miejsce. Wzięli kredyt, sprzedali mieszkanie na dziewiątym piętrze i zamieszkali za miastem.
Wkrótce wokół ich domu deweloper wybudował sto takich samych. Przestało być sielsko, znowu zrobiło się ciasno, znowu trzeba było się liczyć z widzimisię pieprzniętych sąsiadów. Dojazdy do pracy stały się koszmarem. Godzina w korku w jedną stronę i godzina z powrotem, do tego fatalna komunikacja miejska. Musieli kupić drugi samochód.
Potem zbankrutował cholerny bank o nazwie Lehman Brothers, a kurs franka szwajcarskiego wystrzelił w górę. Rata kredytu – i tak niemała – wzrosła o połowę. Do tego Grażyna straciła pracę, a jej mąż został przeniesiony na inne stanowisko z niższym uposażeniem.
Wtedy zdecydował się wyjechać do Anglii, szukać lepszych zarobków.
W teorii to miało być rozwiązanie tylko na kilka miesięcy, tymczasem Tomczyk zaczął przeciągać pobyt na Wyspach. Ona została sama z małym dzieckiem, z dala od żłobka, lekarza, w miejscu, które przestało być malownicze – najzwyczajniej w świecie zrobiło się paskudne. Dobrze, że przynajmniej w wychowaniu córki pomagała jej matka.
Ale Grażyna czuła, że nie da rady tak żyć. Może sprzedać ten cholerny dom i wrócić do miasta? Albo całą rodziną wyjechać do Londynu?
Ocknęła się z rozmyślań, kiedy zrobiło się ciemniej. Wielka chmura zasłoniła zachodzące słońce, dlatego Grażyna postanowiła poszukać Lenki.
Czterolatka bawiła się jak zwykle za domem, w kącie posesji, nieopodal wielkich krzaków leszczyny. Grażynie przez chwilę wydawało się, że Lenka z kimś rozmawia. Pewnie znowu z tym swoim wyimaginowanym kolegą – pomyślała nie bez dumy. Córka jedynaczka wymyśliła przyjaciela i potrafiła godzinami bawić się sama, nie absorbując matki czy babci. Dobrze było mieć takie inteligentne nad wiek dziecko.
– Lena, do domu! – zawołała Grażyna. – Burza idzie!
Dziewczynka odwróciła się i niechętnie, ale grzecznie powiedziała:
– Już idę, mamusiu!
Potem jeszcze raz odwróciła się w kierunku krzaków. Grażyna dałaby głowę, że usłyszała, jak mała żegna się z kimś i umawia na jutro. Potem Lenka przybiegła do niej i razem poszły do kuchni przygotować kolację.
– Nie boisz się burzy? – zapytała Grażyna.
– Nie. Dawidek powiedział, że z nim nic mi się nie stanie.
Grażyna uśmiechnęła się pod nosem. Skąd ona wymyśliła takie imię? I nagle sobie o czymś przypomniała. W miejscu, gdzie bawiła się Lena, leżała w trawie betonowa płyta. Wystawały z niej zardzewiałe pręty zbrojeniowe, łatwo można się o nie skaleczyć. Oczywiście mąż obiecywał, że uprzątnie płytę, ale nigdy nie miał na to czasu.
Zmarszczyła brwi.
– Lenko, prosiłam cię, żebyś nie zbliżała się do krzaków. Możesz się skaleczyć o te zardzewiałe druty.
– Nie bój się, mamo. Już nie wystają – odpowiedziała dziewczynka, siadając przy kuchennym stole.
Grażyna pogroziła jej palcem.
– Nie wolno kłamać.
– Nie kłamię – oburzyła się Lena. – Dawidek wygiął te druty i już nie są groźne.
Grażyna Tomczyk zastanawiała się przez moment, czy zabawa z wymyślonym przyjacielem nie za bardzo miesza się córce z rzeczywistością.
– Lenko, nie da się wygiąć tych drutów. Są grube i twarde.
– Dawidek umie – padła zdecydowana odpowiedź. – Dawidek jest duży i silny!
– Dobrze, dobrze – roześmiała się matka. – Teraz kolacja.
Kiedy Lena już spała w swoim pokoju na piętrze, Grażyna znowu wyszła na taras zapalić. Powietrze było gęste i lepkie. Chmury przykrywały niebo, na zachodzie raz po raz błyskało, ale tutaj pod lasem nie zanosiło się na deszcz.
Przypomniała sobie słowa córki. Wróciła do kuchni, wyjęła z szuflady latarkę i poszła na tyły domu. Krzaki leszczyny za płotem wyglądały jak złowrogi potwór. Poczuła się dziwnie. Dreszcz na karku był niczym sopel lodu. Dodała sobie pewności, zapalając latarkę. Nagle krzaki znowu były krzakami i niczym więcej. Poświeciła na leżącą w trawie płytę i znieruchomiała zaskoczona. Musiała podejść bliżej, aby upewnić się, że widzi wyraźnie. Wszystkie pręty zbrojeniowe, które dotąd sterczały z trawy, były zagięte w dół, tak jak powiedziała Lenka. Grażyna zastanowiła się chwilę. Może jej mąż zabezpieczył je podczas ostatniego pobytu w domu i zapomniał jej powiedzieć? Na pewno tak było. No bo kto?
Naraz usłyszała jakiś trzask w krzakach. Podskoczyła przestraszona i skierowała w to miejsce światło latarki. Nic, tylko płot i krzaki.
Przypomniała sobie nagle słowa córki: „Dawidek wygiął te druty… Dawidek jest duży i silny”. Odwróciła się na pięcie i biegiem wróciła do domu. Zamknęła starannie drzwi na taras, sprawdziła drzwi wejściowe i poszła na górę sprawdzić, czy Lena śpi. Spała.
Potem jeszcze długo siedziała w kuchni. Wypiła dwa drinki, ale uczucie niepokoju nie ustępowało.
Koniec sierpnia
– Kto sobie robi jaja? – Fiolka wyglądała na naprawdę zdenerwowaną.
Było parno jak w tropikach. Na boisku za ogrodzeniem grupa chłopców grała w piłkę. Nagle krzyki z boiska umilkły. Biało-czerwona, mocno zużyta piłka z logo Euro 2012 rozgrywanego w Polsce i na Ukrainie skakała przez chwilę wesoło, po czym wolno potoczyła się im pod nogi. Nikomu nie chciało się schylić, żeby oddać ją grającym na orliku chłopcom. Wreszcie zjawił się jakiś przestraszony gimbus, podniósł piłkę z ziemi i uciekł, jakby ktoś miał zamiar go gonić.
Skucha jak zwykle paliła papierosa. Też była zdenerwowana, ale starała się tego nie okazywać.
– Daj spokój, Fiolka, to pewnie głupi dowcip Apacza – powiedziała z nieszczerą pewnością siebie w głosie.
Tymon postanowił ją poprzeć.
– Tak, pewnie chciał cię nastraszyć.
Z paczki, która pod koniec czerwca kręciła film na starym cmentarzu, brakowało właśnie tylko Oskara.
– A wy nie dostaliście żadnych maili? – Fiolka drążyła temat.
Michał Rudnik podrapał się po policzku.
– Ja też dostałem taką kretyńską rymowankę – wyznał. – Ania ma rację, to już dawno przestało być śmieszne.
– Ja też. – Mateusz Jastrzębski wyciągnął z kieszeni spodni swój smartfon. – Raz, dwa, trzy, dziś na pewno nie będziesz to ty – przeczytał. – Nawet śmieszne. Nie wiem, o co wam chodzi, przecież tak się umówiliśmy. Raz na miesiąc Apacz kręci Kołem Fortuny i losuje straceńca. Swoją drogą, skąd on ma pomysły na te rymowanki?
– Ale potem stwierdziliśmy, że to głupie, i Apacz obiecał zniszczyć to cholerne koło – rzuciła Anka.
– Najwidoczniej dalej losuje.
– To mi się przestało podobać.
Zapadła cisza. Skucha znowu zapaliła. Tym razem wszyscy poczęstowali się z jej paczki, w której został ostatni cienki papieros.
– Cholera, a wy się dziwicie, że zawsze mam przy sobie dwie paczki? – westchnęła, puszczając w obieg zapalniczkę.
Jagoda Chmielnik też nie była zadowolona z tego, że Apacz samowolnie kontynuuje ich zabawę sprzed kilku miesięcy.
– Tak mogliśmy się bawić w gimnazjum. Teraz chyba mamy więcej oleju w głowie, co nie? – powiedziała.
Werka roześmiała się.
– My może mamy, ale nie Apacz!
Fiolka popatrzyła na nich z niechęcią. Apacz od dawna był jej cichą sympatią. Teraz była na niego wściekła, ale nie podobało jej się, jak oceniają go inni.
W tej chwili zobaczyła Oskara zbliżającego się od strony osiedla i złość jej trochę przeszła. Apacz był wysoki, przystojny, długie włosy nosił starannie związane nisko z tyłu głowy, a na twarzy miał jak zwykle szeroki uśmiech. Przybił piątkę chłopakom i cmoknął dziewczyny w policzek. Fiolka miała wrażenie, że z nią witał się trochę inaczej, że jego pocałunek był o pół sekundy dłuższy. Serce zabiło jej mocniej.
– Zdenerwowałeś Fiolkę – oznajmił Don Pedro prosto z mostu.
Apacz spojrzał na Ankę zaniepokojony, a ona poczuła się trochę głupio.
– Chodzi o Koło Fortuny – wyjaśniła.
– Jakie… – zaczął Oskar i zamilkł.
Fiolka dałaby głowę, że przez moment zobaczyła na jego twarzy lęk. Zaraz jednak zareagował jak zwykle – beztroskim, zaraźliwym uśmiechem.
– A co wam się nie podoba? – zapytał.
– Nie mów, że to nie ty – prychnął Kwasu. – Tylko ty masz takie pomysły.
Uśmiech na twarzy Apacza stał się bardziej sztuczny.
– Wy też dostaliście rymowanki?
– No właśnie – powiedziała Fiolka. – To już nie jest przyjemne.
Obserwowała jego reakcję i była pewna, że jest przestraszony. Do tego pytanie: „Wy też dostaliście rymowanki?” sugerowało, że Apacz był zdziwiony. Inni chyba tego nie dostrzegli. Oskar zdążył się opanować. Znowu kipiał humorem.
– No dobrze, drodzy państwo! – wykrzyknął. – To był ostatni raz.
Podszedł do Anki, objął ją ramieniem i spojrzał jej w oczy.
– Obiecuję, że więcej nie będzie żadnych głupich maili.
Nachylił się i musnął wargami jej usta.
– No proszę, jaka niespodzianka! – parsknęła Daenerys.
Fiolka nie mogła uwierzyć w to, co się właśnie stało. Wodziła za Oskarem rozmarzonym spojrzeniem od pierwszej klasy gimnazjum. Śniła o takiej chwili. Całe jej zdenerwowanie zmieniło się w euforię.
– Halo! – zaprotestował Don Pedro. – Umawialiśmy się: żadnych romansów! To koniec naszego klubu!
Apacz zmierzył go kpiącym spojrzeniem.
– To było w podstawówce, Tymuś! Teraz trochę wydorośleliśmy, prawda?
Ostatnie słowa skierował do Fiolki wtulonej w jego ramię. Uśmiechnęła się jak idiotka, kiwając głową.
– Przestań, Pedro – rzuciła Werka. – Nie można stawać na drodze prawdziwego uczucia!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Potem siedzieli w cieniu drzewa przy trzepaku i rozmawiali jak zwykle. Mateusz i Tymon skoczyli do sklepu, przynieśli kilka puszek zimnego tyskiego i atmosfera znacznie się polepszyła. Oczywiście stawiał Tymon, który zawsze miał jakieś pieniądze w przepastnych kieszeniach spodni. Wreszcie rozeszli się do domów.
Fiolka została z Apaczem. Pocałował ją znowu, tym razem śmielej.
– I co teraz? – zapytała.
– Żyli długo i szczęśliwie – zażartował i pociągnął ją za rękę.
Poszli przez Kuźniki.
– Muszę coś załatwić na Popowicach, a potem zabieram cię na lody do Tralalala – powiedział.
– Masz tyle kasy?
Apacz raczej nie śmierdział gotówką.
– Mam fundusz na szczególne okazje. – Puścił do niej oko.
Pojechali autobusem 122 na Kwiską, dalej poszli pieszo, rozmawiając. Anka czuła, że jest inaczej niż zwykle. Oskar ją rozśmieszał, czasem obejmował ramieniem, szeptał do ucha miłe słowa.
Nawet nie wiedziała, kiedy doszli na Białowieską, pod bramę dziesięciopiętrowego bloku oznaczoną numerem 42. Apacz zatrzymał się i znowu ją pocałował.
– Poczekaj tu chwilę. Muszę coś załatwić.
Nacisnął przycisk na domofonie i rzucił jeszcze w jej kierunku:
– Pięć minut!
Fiolka przystanęła w cieniu rzucanym przez wielki blok.
Pięć minut zmieniło się w dziesięć. Anka wpatrywała się w niebo. Właśnie nadlatywał helikopter, po barwach poznała, że to śmigłowiec medyczny. Zapatrzyła się na niego.
Nagle jakiś cień na ułamek sekundy przysłonił światło. Zaraz potem rozległ się huk, kiedy coś spadło na ulicę dwa metry przed nią. Chmura drobinek jakiejś cieczy uderzyła ją w twarz. Anka odruchowo zacisnęła powieki. Po chwili otworzyła oczy i spojrzała na swoje ręce i ubranie. Były czerwone, jakby ktoś pochlapał ją farbą. Rozejrzała się zdezorientowana. W jednej sekundzie poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.
Tam leżał człowiek.
A właściwie to, co z niego zostało po upadku z dużej wysokości. Pod leżącym rosła szybko kałuża krwi. Anka jak nieprzytomna popatrzyła jeszcze raz na ręce i ubranie. Jej zszokowany umysł zaczynał z wolna pracować normalnie. Słyszała krzyki i odgłos kroków biegnących w jej kierunku ludzi. Jakiś samochód zatrzymał się z piskiem metr od leżącego.
Przyjrzała się uważniej. Zmasakrowane i zakrwawione ciało zatraciło ludzkie kształty. Wyraźnie jednak dostrzegła długie czarne włosy.
W jednej chwili z nieba trafiła na dno piekła. Zaczęła krzyczeć.
Najgorsze były robaki.
Widział wyraźnie, jak przesuwają się pod skórą na przedramionach. Niektóre długie, bladożółte, inne trochę mniejsze, fioletowe i bardzo ruchliwe. Najgorsze jednak były te małe, czarne. Próbowały przegryźć wierzchnią warstwę skóry i wydostać się na zewnątrz. Wtedy skóra się naprężała, wybrzuszała nienaturalnie i wydawało się, że w każdej chwili może pęknąć, a fala wszelkiego robactwa, które rozwijało się w jego martwym ciele, chluśnie na podłogę wraz z resztkami jego zgniłych trzewi.
Ale to jeszcze nie dzisiaj – pomyślał zadowolony. Dzisiaj ten chłopak dał mu siłę i moc do przetrwania jeszcze kilku dni. Będzie mógł utrzymać w równowadze gnijące ciało.
Ilu umierających ludzi błaga Boga o „jeszcze kilka dni”? Zazwyczaj ich prośby trafiają w pustkę. Tymczasem na niego spływała niezwykła łaska. Był już od dawna martwy, a ciągle udawało mu się opóźnić rozpad ciała i kompletną dezintegrację.
Usiadł przy starym biurku z wypaczonym przez wilgoć blatem i włączył komputer. Podczas gdy ładował się system operacyjny, obejrzał swoje przedramiona i obmacał dokładnie brzuch. Wciskał palcami wszystkie wypukłości, na które natrafił. Nie, to nie był jeszcze czas czarnych robaków.
Zanim położył palce na klawiaturze komputera, stwierdził, że smród jego gnijącego ciała będzie go rozpraszał. Sięgnął do szuflady biurka, gdzie zgromadził spory zapas dezodorantów, i spryskał się obficie jednym z nich. Poczuł się lepiej.
Zaczął pisać.
Śmiercior nie zmienia zdania
Na kogo wypadnie, na tego bęc! Raz, dwa, trzy, umierasz ty!
Śmiercior stał na dachu bloku, patrząc na miasto. Był zafascynowany. Życie miasta gnało na złamanie karku do kresu czasu, tam gdzie rzeczywistość spada na krawędź świata. A nad tym wszystkim unosił się pył. Szary pył czasu, który później opadał na dachy domów, na korony drzew, na chodniki i ulice, na ludzi spieszących donikąd, na skrzypiące tramwaje, na sunące w obłędnym ciągu samochody. Pył istnienia, pył śmierci, pył zatracenia.
Śmiercior wiedział, że wszystko kiedyś zgnije, przykryte pyłem, zmienione w proch. Chciał to zobaczyć. Wiedział, że to kiedyś zobaczy. Był cierpliwy.
Drgnął na odgłos kroków z tyłu. Chłopak śmierdział strachem, a na jego twarzy gościła niepewność. Śmiercior łaskawie pozwolił mu mówić.
– To się musi skończyć. Nie może być już żadnych losowań. Przestań wysyłać te pierdolone rymowanki do moich przyjaciół. Przecież się umawialiśmy, że to koniec.
Nic nie zatrzyma Koła Fortuny, kiedy ktoś nim zakręci. Nie ma na ziemi takiej mocy, która byłaby w stanie zmienić los, dopomóc szczęściu, sprowadzić zgubę.
– Śmiercior z nikim się nie umawiał. Koło Fortuny się kręci.
– Jak to? Sam mówiłeś…
– Śmiercior nigdy nie zmienia zdania. Muszę zabić robaki, które mnie zżerają od środka. Podaruj mi swoje życie.
Chłopak cofnął się o krok. Był przerażony, kiedy Śmiercior pokazał mu swoje prawdziwe oblicze. Cuchnął przerażeniem. Ale nie było już odwrotu.
– O czym ty mówisz?
– Świat jest brudny i zły, choćbyś nie chciał, wygrywasz ty!
– Co?
– Taką wiadomość wczoraj dostałeś, prawda? Śmiercior nie zmienia zdania i musi czynić swoją powinność.
Kiedy chłopak upadał, Śmiercior pomyślał, że to, co robi, jest dobre i miłosierne.
Świat pewnie by chciał, żeby zniknął na wieki. Śmiercior jednak wiedział, że niedługo powróci.
Zapisał swoje dzieło, po czym odszukał w Internecie właściwą stronę i opublikował opowiadanie.
Odetchnął z ulgą. Robaki w jego ciele zadrżały i nagle przestały się ruszać.
Stara drukarka atramentowa HP zazgrzytała, wciągając kartkę papieru. Głowica z tuszem przesuwała się po prowadnicy, cierpliwie drukując linijkę po linijce. Poszedł do kuchni i nalał sobie kawy z ekspresu. Gdy wrócił, na drukarce czekały już na niego dwie zadrukowane kartki. Zaczął czytać w skupieniu.
Śmiercior na dworcu kolejowym
Ding-dong!
Śmierciora fascynowały dworce kolejowe. Zarówno te małe, położone gdzieś przy bocznych trasach żelaznej kolei, na zadupiu, w zabitych dechami dziurach bez nazwy, jak i te ogromne w wielkich miastach, gdzie przewalały się tłumy ludzi.
Ding-dong!
„Pociąg osobowy z Pierdołowa przez Wygwizdów do Czarnej Dupy wjeżdża na tor fyfdziesiąty przy peronie fyfnastym! Proszę zachować ostrożność!”
Ding-dong!
Chwilę później było słychać huk wtaczającej się na peron kupy żelastwa, przeraźliwy gwizd zardzewiałych hamulców, które wydawały z siebie najgłośniejsze jęki na sekundę, zanim skład zatrzymał się na peronie. Potem trzask drzwi i szara ludzka masa tocząca się do schodów podziemnego przejścia. Blade, jednakowe twarze bez wyrazu. Teczki, walizki, plecaki, torby na laptopy. Ubrania zlewające się w bezgustowny nieład i kurz. Kurz unoszący się spod nóg pędzącej tłuszczy, który z wolna podnosił się nad głowy ludzi, a później opadał na puste perony, ławki i schody, kiedy tylko ostatni podróżny zniknął, spiesząc do swojego życia. Kurz czasu.
Ale tylko Śmiercior widział ten kurz.
Małe, zżarte przez czas dworce kolejowe, śmierdzące moczem, były zupełnie inne. Nosiły na sobie nieubłagane piętno czasu. Tutaj kurz był jeszcze większy niż na dużych dworcach. Drapieżnie pokrywał wszystko grubą warstwą, bezwzględnie ciągnąc budynki i perony na kres czasu, tam gdzie rzeczywistość spada na krawędź świata.
Mężczyzna miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Śmiercior wypatrzył go pośród kurzu, kiedy już śmierdząca potem szara ludzka masa zniknęła w podziemnym przejściu prowadzącym do holu dworca. Tamten był ludzkim wrakiem. Jego dłonie pokryte były plamami przewlekłej śmiertelnej choroby, gdzieś na dnie oczu jarzyła się tęsknota za kresem cierpień. Kres miał przynieść wybawienie. Później nie będzie już zimno, nie będą bolały wrzody na dupie, z których sączyła się cały czas cuchnąca nieprzyjemnie ciecz, zjedzone przez próchnicę zęby nie będą ćmić bólem przenikającym aż do wnętrza głowy. Może nawet nie będzie głodu.
Nikt nie zwracał na niego uwagi. A może nie chciał zwracać? Śmiercior przykucnął obok i powiedział:
– Chodź ze mną. Pomóż mi. Jesteś moją wielką nadzieją.
– Pierdol się, zboczeńcu…
Wtedy Śmiercior rozpostarł ręce i pokazał mu swoje chore ciało.
– I tak jesteś gnijącym trupem. Sczeźniesz i rozsypiesz się w proch. Ja daję ci szansę, żeby twoja śmierdząca i zaszczana egzystencja na tym padole trupów miała jakiś sens. Daj mi swoje życie.
– Ja cierpię…
– Chodź ze mną, a przestaniesz cierpieć. Pomóż mi zabić robaki, które zżerają mnie od środka. Podaruj mi swoje życie.
Poszli razem, coraz bardziej oddalając się od ludzkiego zgiełku i ulicznych świateł zakłócających naturalną czerń nocy. Poszli przez czas i przestrzeń na spotkanie z przeznaczeniem. A Śmiercior wiedział, że to, co robi, jest dobre i miłosierne.
W parku Śmiercior pokazał mężczyźnie sznur i pętlę zwisającą z gałęzi drzewa. Potem czynił swoją powinność. Zadumał się nad niesprawiedliwością świata i poszedł przed siebie, aż zniknął w ciemnościach nocy.
Świat pewnie by chciał, żeby zniknął na wieki. Śmiercior jednak wiedział, że niedługo powróci.
Przeczytał tekst kilkakrotnie i zamyślił się, patrząc w okno. Najpierw myślał o nieznanym autorze opowiadania, potem już tylko błądził wzrokiem po dachu kamienicy sąsiadującej z jego budynkiem i obserwował dwa gołębie. Ocknął się z rozmyślań, kiedy zerwały się i odleciały spłoszone.
Kawa wystygła.
Odłożył kartki z opowiadaniem i sięgnął po gruby segregator z wycinkami prasowymi i wydrukami ze stron internetowych. Wszystkie były poukładane chronologicznie. Przerzucał je, zerkając tylko na nagłówki. Samobójstwo czy morderstwo?, Tragedia we wsi Lutomierz – ojciec morduje rodzinę i sam popełnia samobójstwo, Nieznajomy mężczyzna rzucił się z mostu, Samobójstwo dwójki nastolatków. W końcu znalazł interesujący go wycinek. Kilka zdań pośród innych wiadomości miejskich wydrukowanych w „Gazecie Wrocławskiej” 21 lipca zeszłego roku.
* * *
Makabrycznego odkrycia dokonał mieszkaniec ulicy Suchej w piątkowy poranek. Będąc na porannym spacerze z psem w pobliskim parku, natknął się na wiszące na gałęzi jednego z drzew zwłoki młodego mężczyzny. Wezwany na miejsce zdarzenia lekarz pogotowia ratunkowego orzekł zgon. Przyczyną zgonu było prawdopodobnie powieszenie. Z nieoficjalnych informacji wynika, że mężczyzna był bezdomnym, widywano go często w okolicach Dworca Głównego PKP. Nie są znane przyczyny samobójstwa. Policja prowadzi w tej sprawie czynności wyjaśniające.
Treść informacji doskonale pasowała do znalezionego w Internecie opowiadania. Włożył oba teksty do foliowej koszulki i czarnym flamastrem nadał jej kolejny numer wypisany starannie w prawym górnym rogu – 16.
Bożena Wysocka nie spała. Wsłuchiwała się w odgłosy nocy i czekała na uderzenia starego ściennego zegara wiszącego w salonie. W nocy bicie słychać było bardzo wyraźnie.
Do jej uszu dobiegł dźwięk dwóch uderzeń. Druga w nocy. „Czas tajemnic” – szepnęła bezgłośnie i zaśmiała się w duchu. Jej mąż, prokurator Dariusz Wysocki, spał obok. Słyszała jego miarowy oddech, czasem z gardła wydobywało mu się pochrapywanie.
Cicho wstała i przez chwilę obserwowała męża. Upewniwszy się, że mocno śpi, ruszyła boso w kierunku schodów prowadzących z sypialni na parter. Drewniane stopnie skrzypiały, Bożena jednak znała je doskonale, wiedziała, gdzie stanąć. Jak duch w białej nocnej koszuli spłynęła na dół. Nie zapalała światła. Podczas nocnych rozmyślań nie zamykała oczu, dlatego były przyzwyczajone do ciemności.
Na dole przeszukała dokładnie torbę męża, potem kieszenie jego spodni i marynarki. Często to robiła. Wysocki notorycznie ją zdradzał i oszukiwał, traktował jak głupią kurę domową. A ona była bardzo przebiegła. Przecież gdyby nie zaszła w ciążę, też zostałaby prokuratorem.
Wiedziała o wszystkich jego romansach. Na początku się nimi przejmowała, wreszcie jej zobojętniały. Z wyjątkiem jednego.
Tym razem w kieszeni marynarki zabrzęczały klucze. Bożenie szybciej zabiło serce. Jej mąż miał jedną tajemnicę, której jeszcze nie zdołała rozwikłać.
Do ich domu przylegały dwa garaże. W pierwszym parkowali terenowego nissana, drugi nie był używany. Chociaż właściwie Bożena nie miała co do tego pewności. Przed rokiem jej mąż nagle zmienił zamki do tego garażu. Nawet jej nie wytłumaczył dlaczego. Długo ignorował pytania, potem zbywał ją głupimi żartami, wreszcie oświadczył, żeby się tym nie interesowała, bo on potrzebuje miejsca, gdzie nikt nie ma dostępu i gdzie może realizować swoje męskie hobby. Bożena była zdziwiona. Nigdy nie zaobserwowała, żeby Wysocki miał jakieś hobby. Może z wyjątkiem kobiet. Ale kobiet na pewno tam nie zapraszał.
Czasem zamykał się w garażu na kilka godzin, a ona podsłuchiwała pod drzwiami. Słyszała odgłosy stukania, chyba przecinarkę do metalu, coś jakby odgłos palnika acetylenowego.
Od miesięcy starała się znaleźć klucze do garażu. Nie była pewna, czy chodzi o te, ale prawdopodobieństwo było duże. Prokurator Dariusz Wysocki stracił czujność.
Wyjęła klucze i nie zapalając nigdzie światła, poszła do garażu. Przeszła przez pierwsze pomieszczenie, w którym majaczył cień czarnego nissana. Nie lubiła nowego auta. Wcześniej mieli hondę, ale zeszłego lata ktoś ją ukradł i już się nie znalazła, mimo że Darek postawił na nogi połowę policji w mieście. Pewnie pojechała na wschód.
Stanęła przed drzwiami do drugiego garażu. Klucze nie pasowały. Wróciła na górę. Rozczarowanie zmieniło się w złość.
Mąż spał w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiła. Cicho sięgnęła do skrytki pod parapetem okna. Dotyk chłodnej stali przyprawił ją o zawrót głowy. Poczuła, jak ogarnia ją dziwna euforia. Wyprostowała się i mocno zacisnęła palce na rękojeści pistoletu CZ 75 kaliber 9 milimetrów. Ona też ma swoje skrytki i tajemnice.
Stanęła w nogach łóżka, podniosła broń i wycelowała w głowę męża. Ze zdziwieniem zarejestrowała, że czuje mrowienie w podbrzuszu. Cudowne uczucie. Jakby wstęp do potężnego orgazmu. Pewnie dlatego niektórzy mężczyźni tak kochają broń.
Zastanowiła się, co by się stało, gdyby teraz strzeliła. Za daleko, mogłaby nie trafić. Zbliżyła się do śpiącego i jeszcze raz wycelowała mu w głowę. Wystarczyło tylko z wyczuciem nacisnąć spust i nie zerwać strzału. Właściwie jego wszystkie zdrady przestały ją interesować. Z wyjątkiem jednej.
Ta cholerna policjantka Paulina. Darek miał czelność się w niej zakochać. Za to należała mu się kula w łeb. Za to, że obdarzył tę pierdoloną dziwkę uczuciem, jakim nigdy nie obdarzył własnej żony. Druga kula należy się dziwce.
Cały czas czuła narastające ciepło w podbrzuszu.
Nacisnęła mocniej palcem wskazującym spust i poczuła, że sprężyna powoli ustępuje.
Początek września
W ułamku sekundy koszmar powrócił. Poczuła się, jakby dostała pałką w głowę. Oszołomiona i zszokowana, patrzyła w ekran komputera, czując wszechogarniające zimno.
Nie była gotowa na taki widok. Wiadomość z nieznanego adresu otworzyła odruchowo, myśląc, że to spam. Duże, czarne litery tworzyły zdanie, które wbiło się w jej duszę niby lodowy sztylet:
Szepce ci do ucha miły głos – znowu wylosowałaś pusty los.
Ciągle jeszcze śniły jej się w nocy zmasakrowane zwłoki Apacza leżące w kałuży krwi. Przez pierwsze dni non stop myła twarz i dłonie, ciągle czując na nich jego krew. Jak Lady Makbet. Ale miała nadzieję, że to już mija.
Ten mail wszystko zmienił.
Pierwszego tygodnia po śmierci Apacza Anka Wiśniewska nie pamiętała. Czasem wracały do niej jakieś obrazy: policja, koledzy niosący trumnę, zapłakani rodzice, pochylający się nad nią ratownik medyczny z pytaniem, czy go słyszy. Obrazy były jednak nienaturalnie zniekształcone jak u Goi w ostatnim okresie jego twórczości. Ciąg ciemnych twarzy porażających szpetotą.
Potem bardzo pomogła jej matka – ta sama matka, która od lat żyła w koszmarach po tragicznej śmierci ojca Anki. Z dnia na dzień rzuciła palenie, zaczęła się lepiej ubierać, dbać o siebie. I co najważniejsze, każdą chwilę poświęcała córce. Pomagała jej wrócić do normalnego życia. I kiedy się już prawie udało, przyszedł ten mail. Bezmyślny, brutalny żart… albo i nie…
Fiolka siedziała przed jarzącym się ekranem i wstrząsana dreszczami kiwała się w przód i w tył. Nie miała siły sięgnąć po myszkę i zamknąć okna. Co to, kurwa, jest?! Wreszcie zrozumiała, że nie jest zziębnięta, tylko przerażona.
– Co to, kurwa, jest?! – wypowiedziała głośno swoją ostatnią myśl. Wróciła do rzeczywistości.
Odetchnęła głośno i odważyła się spojrzeć w ekran. Nic się nie zmieniło. Wielkie litery nadal układały się w tę samą upiorną rymowankę. Sięgnęła po myszkę. Dłoń jej tak drżała, że nie mogła najechać kursorem na krzyżyk zamykający okno w poczcie. Wreszcie trafiła. [email protected]. Nie znała takiego adresu. Pocieszyła się, że przecież w Internecie nic nie ginie. Zawsze można namierzyć nadawcę wiadomości po kodzie IP. Poczuła się lepiej.
Nagle pomyślała, że powinna zatelefonować do innych. Może też dostali kretyńskie wiadomości z tego samego adresu? Zanim jednak zdążyła wybrać pierwszy numer, aparat zawibrował jej w dłoni. Na wyświetlaczu zobaczyła, że dzwoni Don Pedro.
– Fiolka, musimy się spotkać. – Tymon Jagla był zdenerwowany. – To nie na telefon. Za kwadrans przy szkole, jak zwykle.
Kiedy się zjawiła, już na nią czekał. Chodził niespokojnie tam i z powrotem. Trzy kroki w jedną stronę, trzy kroki w drugą. Dłonie zacisnął w pięści. Domyśliła się, dlaczego jest wzburzony.
Bez słowa podał jej kartkę złożoną na czworo. Rozwinęła ją. To był wydruk z maila.
Niestety, stary, otrzyj łzy – w tej kolejce wygrywasz TY.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Znowu dopadł ją strach.
– Dostałaś rymowankę? – zapytał Tymon.
Skinęła głową. Wyrwał jej kartkę z dłoni, zmiął i wyrzucił do pobliskiego kosza.
– Dzwoniłem do reszty – powiedział przytłumionym głosem. – Daenerys dostała coś podobnego, Skucha tak samo, Kwasu i Mateusz też. Nie dodzwoniłem się do Werki, ale ona jest jeszcze na dodatkowych zajęciach w szkole i pewnie nie sprawdzała poczty.
Fiolka zaczynała powoli rozumieć.
– Wszyscy mają rymowanki o pustym losie. Tylko ja… – zawahał się – wygrałem.
Fiolka milczała. Przed oczami znowu miała Apacza. Kiedy powiedziała mu wtedy o mailu, strasznie się zdenerwował, choć starał się to ukryć. A potem ją pocałował i objął. Nagle zrozumiała dlaczego i spojrzała na Pedra jeszcze bardziej przestraszona.
– Posłuchaj, Anka – zaczął, przestępując z nogi na nogę. – Jesteś z nas najrozsądniejsza, dlatego zadzwoniłem do ciebie. Poza tym lubiłaś Apacza i on ciebie też. Przecież nie był typem samobójcy. Nie wierzę, że skoczył z tego cholernego dachu. Nie znałem drugiego tak wesołego i pozytywnego gościa. A przyjaźniliśmy się przecież od przedszkola.
Anka pamiętała, że od kiedy poznała chłopaków, Tymon nie odstępował Apacza. Wyglądało, jakby był jego młodszym bratem – Oskar tak właśnie go traktował. Kiedyś trzech chłopaków ze starszej klasy popychało Tymona na korytarzu. Wtedy zjawił się Apacz – zawsze był wyrośnięty ponad swój wiek – i najzwyczajniej w świecie ich pobił.
– Poza tym miał straszny fart. Nawet kiedy wpadał w kłopoty, zawsze mu się udawało z tego wyleźć obronną ręką. No i podkochiwała się w nim najfajniejsza dziewczyna w szkole.
Na zdziwione spojrzenie Anki Pedro zareagował niecierpliwym machnięciem ręki.
– No przecież o tobie mówię. I on też cię bardzo lubił. Anka, im dłużej o tym myślę, tym większe mam wątpliwości. On nie mógł popełnić samobójstwa. To, kurwa, niemożliwe!
Fiolka poczuła, że po policzkach spływają jej dwie duże łzy.
– On… – Głos jej się załamał. – Myślę… że on wtedy dostał takiego samego maila jak ty.
Tymon zamilkł i poszarzał na twarzy.
– Kiedy mu powiedziałam o swoim mailu, przestraszył się. Wydaje mi się, że pojechaliśmy na Białowieską, bo chciał nas chronić.
– Przed czym?
– Nie wiem.
Znowu te cholerne łzy i ściśnięte gardło. Przełknęła ślinę i otarła policzki.
– Wiem, kto może wysyłać te wiadomości – ciągnęła pewniejszym głosem. – Ktoś, kto wiedział o naszym Klubie Samobójców i o Kole Fortuny.
– Czyli kto?
– Nie wiem. Może któreś z nas się wygadało? Może nawet sam Oskar? Miał przecież mnóstwo znajomych.
Tymon uderzył pięścią w otwartą dłoń.
– Nigdy mi się ten pomysł z Kołem Fortuny nie podobał – mruknął. – Tylko jak zwykle uległem Apaczowi. Poza tym zakrzyczeliście mnie.
Na chwilę zamilkł, a potem wreszcie wypowiedział to na głos:
– Posłuchaj… Jeśli ktoś zrzucił Apacza z tego dachu, to znaczy, że ja będę następny? Dostałem przecież ten cholerny wierszyk.
– Jezu, niemożliwe. – Pokręciła głową. – Myślisz, że ktoś Oskara zamordował i teraz… twoja kolej? To jakiś nonsens! – wykrzyknęła. – Nie, to nie może być prawda. Ktoś sobie z nas po prostu robi debilne żarty.
– Ale kto? Po co? – przerwał jej Tymon.
– Chyba nikt z naszej paczki – rzuciła niepewnie.
Tymon jak gdyby się skurczył. Spojrzał jej ze strachem w oczy.
– Fiolka, co ja mam robić? Boję się.
Anka Wiśniewska miała zupełną pustkę w głowie.
– Musimy to zgłosić na policję – wypaliła po chwili.
– Zwariowałaś? Stary mnie zabije, kiedy się dowie, że bez jego wiedzy poszedłem do psiarni.
– To ja pójdę – rzuciła.
– Nie ma mowy. Co za różnica, kto pójdzie?
– W takim razie powiedz o wszystkim ojcu.
Tymon się zawahał. Wszyscy w ich paczce wiedzieli, że miał fatalne relacje ze swoim ojcem, prawnikiem. Kiedyś Mateusz powiedział jej w tajemnicy, że Tymon boi się swojego starego.
– Musisz mu powiedzieć – nalegała. – Mogę pójść z tobą.
– Przestań, Fiolka! Tylko byś zaszkodziła.
Chwyciła go mocno za ramię.
– Jeśli mu nie powiesz, jutro idę na policję.
– Powiem.
Uścisnęli się na pożegnanie.
– Uważaj na siebie – szepnęła mu do ucha.
Uśmiechnął się blado i poszedł ścieżką między blokami w kierunku domków jednorodzinnych na Świnoujskiej. Anka odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął za zakrętem.
Bała się. Strasznie się bała.
Bożena Wysocka próbowała oglądać wiadomości na TVN24, ale tylko patrzyła w ekran na zmieniające się obrazy. Jej myśli krążyły zupełnie gdzie indziej. Coraz częściej wracały do tamtej nocy, kiedy wycelowała pistolet w głowę śpiącego męża i nacisnęła spust. Wyobrażała sobie, co by się stało, gdyby pistolet był odbezpieczony. Huk. Krwawa wyrwa w skroni i szybko powiększająca się plama krwi na poduszce. Prokurator Wysocki umarłby we śnie. Może śnił o swojej policjantce. Może śniło mu się, że pieprzą się jak króliki w tanim hostelu z pokojami na godziny. Uśmiechnęła się na tę myśl i znowu poczuła, jak w podbrzuszu robi jej się ciepło i przyjemnie. Ciekawe, co powiedziałaby ta suka policjantka. „Prokurator Wysocki zginął we własnym łóżku od strzału w głowę. Policja podejrzewa porachunki w świecie przestępczym” – taki mógłby być napis na pasku w TVN24.
– Kochanie, muszę wyjść na godzinkę. – Głos męża dobiegł ją z daleka.
Ocknęła się gwałtownie z rozmyślań. Mąż usiadł przy niej, objął ją ramieniem i pocałował w policzek.
– Wyglądasz jakoś dziwnie – zaniepokoił się. – Źle się czujesz?
W życiu się, kurwa, tak dobrze nie czułam – chciała powiedzieć mu w twarz, ale tylko uśmiechnęła się blado.
– Ostatnio jestem jakaś osłabiona – odpowiedziała. – Chyba za dużo siedzę w domu.
– Może umów się z koleżankami gdzieś na mieście – zaproponował. – Słyszałem, że Agata Słowak i Jolka, narzeczona prokuratora Romańskiego, co chwilę wychodzą na piwo. Nie dzwoniły do ciebie?
– Dzwoniły, odmówiłam. Ale masz rację – dodała zaraz. – Następnym razem się z nimi wybiorę. Dobrze mi to zrobi.
– Bardzo mądra decyzja – pochwalił ją. – Nie można się ciągle zajmować domem. Jest jeszcze inny świat.
Świat dziwek i takich skurwieli jak ty, zdradzających żony – pomyślała.
Wysocki cmoknął ją jeszcze raz i wyszedł z domu.
Samochód stał na podjeździe. Wysocki wsiadł do nagrzanego wnętrza, uruchomił silnik, poczekał, aż brama się automatycznie otworzy, i wyjechał na drogę. Do parku Brochowskiego dojechał w trzy minuty. Zaparkował na skrzyżowaniu Wiaduktowej i Konduktorskiej, obok boiska piłkarskiego, i zgasił silnik. Był kilka minut spóźniony, ale nawet go to cieszyło. Niech tamten trochę poczeka, niech wie, kto tu rozdaje karty. Przeszedł na drugą stronę ulicy i wreszcie znalazł się na miejscu spotkania. Żar lejący się z nieba był nie do wytrzymania.
Zielony labirynt powstał w ramach projektu rewitalizacji parku na Brochowie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, na tyłach hotelu Brochów. Tworzące labirynt graby miały około dwóch metrów wysokości i śmiałkowie zapuszczający się do środka musieli się nieźle nachodzić, zanim udało im się znaleźć wyjście. Wysocki przeżył taką przygodę na własnej skórze, kiedy córki zaciągnęły go tu na spacer. Weszli razem, ale potem dziewczynki uciekły, zostawiając go samego. Trafienie do wyjścia zajęło mu dobre kilka minut. Na szczęście zasada skręcania tylko w prawo świetnie się tu sprawdziła. Córki śmiały się z tego dowcipu kilka miesięcy.
Mężczyzna już czekał. Miał koło pięćdziesiątki, ale ubierał się na sportowo, żeby wyglądać młodziej. Starannie przystrzyżone włosy zafarbował na czarno, może by ukryć siwiznę. Wąsy i hiszpańska bródka dopełniały całości. Pewnie dlatego tak podobał się kobietom. Według policyjnej kartoteki, którą Wysocki dokładnie przestudiował przed spotkaniem, facet dawno temu się rozwiódł, miał dziecko z kobietą, którą też już zdążył zostawić, a potem był w jeszcze kilku nieformalnych związkach.
Stanęli naprzeciw siebie.
Wysocki wyciągnął otwartą dłoń i powiedział krótko:
– Telefon.
Jednym takim gestem zyskał przewagę psychologiczną i wiedział, że nie straci jej do końca rozmowy.
– Wyłącz telefon.
Facet posłusznie wyłączył swój smartfon.
– Pokaż, co masz w kieszeniach.
Mężczyzna wyjął dokumenty, kluczyki od auta i papierosy.
– Rozepnij i rozchyl koszulę.
Wysocki nie patrzył długo. Nie interesowała go męska owłosiona pierś, tylko ewentualny podsłuch.
– Idziemy – rzucił i wszedł do labiryntu.
Mężczyzna bez słowa poszedł za nim. Doświadczenie zdobyte dzięki dowcipowi córek pozwoliło Wysockiemu szybko dotrzeć do centrum labiryntu, o tej porze na szczęście całkiem pustego.
– Wiesz, dlaczego chciałem się z tobą spotkać? – zapytał bez żadnych wstępów.
– Nie mam pojęcia.
– Ponieważ jesteś byłym mężem Pauliny Czerny. Wyświadczysz mi przysługę. – Prokurator patrzył na tamtego nieruchomym wzrokiem.
– Jaką? – padło ostrożne pytanie.
– Paulina ma w domu kompromitujące mnie fotografie. Zdobędziesz je i mi oddasz. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz.
– Co to za zdjęcia?
– Jestem na nich z dwiema dziewczynami w sytuacji, powiedzmy… in flagranti.
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. Szybko przeszedł do konkretów, co bardzo Wysockiego ucieszyło.
– Co będę z tego miał?
– Raczej czego z tego nie będziesz miał.
– Jaśniej, proszę.
– Jesteś zadłużony po uszy, ściga cię czterech komorników. Ale to nie jest twoje największe zmartwienie. Wspólnicy spółki Extres, której prezesem byłeś przez ostatnie dwa lata, złożyli zawiadomienie do prokuratury. Oskarżają cię o działanie na szkodę spółki i sprzeniewierzenie kilku milionów złotych. Ja prowadzę to postępowanie. Jeśli się nie zgodzisz, wsadzę cię do więzienia na co najmniej dwa lata. Do tego dołożę zakaz prowadzenia działalności gospodarczej, a sąd zasądzi odszkodowanie na grube miliony. Będziesz w czarnej dupie.
– A jeśli się zgodzę?
– Maksymalnie przeciągnę postępowanie. Być może uda się przedawnić oskarżenie. W najgorszym razie dostaniesz wyrok w zawiasach i kilkadziesiąt tysięcy nawiązki. Wspólnicy Extresu będą musieli założyć sprawę cywilną o zwrot zdefraudowanych pieniędzy. A to potrwa. Sądy są strasznie przeładowane. Żeby nie było, że chcę cię wykorzystać, dołożę pięćdziesiąt tysięcy gotówką jako zwrot kosztów odzyskania zdjęć. To chyba uczciwa propozycja?
– Bardzo ci zależy na tych fotkach.
– Gówno cię to obchodzi! – Wysocki podniósł głos. – Wszystkie zdjęcia mają trafić do mnie, jasne? Nie próbuj się ze mną kontaktować. Niedługo się odezwę.
Prokurator Wysocki odwrócił się i ruszył najbliższą ścieżką porośniętą z obu stron wyższymi od niego drzewami.
– Poczekaj pięć minut, zanim za mną pójdziesz – rzucił na odchodne. – Lepiej, żeby nikt nas nie widział razem.
Kiedy zniknął za zieloną ścianą, usłyszał jeszcze pełne niepokoju pytanie:
– Hej! Jak ja, do cholery, mam stąd wyjść?!
Wysocki uśmiechnął się i powiedział do siebie:
– To nie jest twój największy problem.
Zdjęcie na nagrobku przedstawiało roześmianą ciemnowłosą dziewczynę patrzącą prosto w obiektyw. Jego ukochana siostra. Wciąż nie mógł uwierzyć, że minęły już cztery lata. Pewnej deszczowej niedzieli w listopadzie uszczelniła okna i szpary w drzwiach watą, zrobiła sobie kawę w ekspresie i usiadła przy kuchennym stole.
„Odkręciła gaz, nie zapukał nikt na czas…” – śpiewał Grzegorz Markowski w Autobiografii. Tak samo było z Kasią.
Ale czy na pewno sama odkręciła kurki?
Na początku miał do siebie pretensje, że nie zauważył, kiedy zaczęło się z nią dziać coś dziwnego. Przygasła, zrobiła się apatyczna, rzadziej do niego dzwoniła, spotykali się też nie tak często, jak dawniej. Jej zachowanie wytłumaczył sobie zmęczeniem pracą i jesienną chandrą. Później miał do niej żal. Byli sobie bardzo bliscy, zwierzali się z najskrytszych tajemnic, a ona mu nie powiedziała, że dzieje się coś niedobrego.
Przez minione cztery lata jego myślenie o ostatnich chwilach Kasi uległo diametralnej zmianie. A jeśli to nie była depresja, tylko… strach? Może ktoś ją przeraził? Może dłoń, która przekręciła kurki i zamknęła drzwi do kuchni, nie była jej dłonią?
Pamiętał wszystko ze szczegółami, jakby przeżywał to wielokrotnie. Może zresztą tak było. Śnił koszmary, które zawsze zaczynały się od momentu, kiedy wchodził do pokoju Kasi i siadał przy jej biurku.
Pamiętał jak dziś. Był 29 listopada. Od trzech dni padał deszcz ze śniegiem, temperatura utrzymywała się w granicach zera, niebo pokrywały ciemnoszare, ciężkie chmury. Rodzice zaprosili go na obiad. Po obiedzie ojciec poszedł do kuchni, wyjął z lodówki zmrożoną butelkę wódki i rozlał do dwóch kieliszków. Wódka była gęsta jak olej i zimna jak Antarktyda.
Pół godziny później mama podała kawę i karpatkę, a on, trzymając talerzyk z ciastem w jednej ręce i szklankę z kawą w drugiej, ośmielony wypitym alkoholem, poszedł do pokoju Kasi i usiadł przy jej biurku. Nic tu się nie zmieniło, nie było nawet drobinki kurzu. Na obudowie monitora komputerowego wciąż przyklejone były żółte karteczki post-it. Tylko tusz trochę wyblakł.
Zadzwonić do Joaśki.
W czwartek ciuchy z pralni!
Projekt na piątek – deadline!
Zapomnieć o tym świrze.
Kim był świr?
Upił kawy ze szklanki, wziął do ust kawałek karpatki i sięgnął po papiery leżące na kupce z boku biurka. Przeglądał je machinalnie i nagle zamarł. Później nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego niebieska karteczka zrobiła na nim takie wrażenie.
Zapalił lampkę i postawił na płycie nagrobka.
– Muszę już iść, Kasiu – powiedział.
Zapalił e-papierosa i odszedł. Pod jego stopami chrzęściły kamienie, którymi wysypana była ścieżka. Po chwili wyszedł na wyasfaltowaną główną aleję cmentarza Osobowickiego, największej nekropolii w mieście, i ruszył w kierunku kaplicy. Minął dobry kwadrans, zanim znalazł się na parkingu. Jechał wolno do domu, cały czas błądząc myślami w przeszłości.
Na niebieskiej kwadratowej kartce wyrwanej z biurowego notatnika w kształcie kostki ktoś napisał rozchwianymi literami:
Śmiercior o Tobie pamięta.
Tamtego wieczoru tak długo wpatrywał się w ten napis, aż wreszcie wypity alkohol zwyciężył jego umysł, przywołując sen. Potem zapomniał na całe trzy miesiące.
Karteczka wpadła mu ponownie w ręce podczas robienia porządków. Właśnie skończył cykl artykułów o przemocy seksualnej w rodzinie. Część materiałów wpinał do segregatorów, ale większość lądowała w koszu na śmieci.
Przerwał wtedy sprzątanie i odruchowo w Google wpisał hasło „Śmiercior”. W ten sposób znalazł cztery opowiadania opublikowane na jakimś nędznym blogu literackim. Zamieszczano tam wszystkie śmieci, które przysyłali marzący o Literackiej Nagrodzie Nobla grafomani. Traf chciał, że pierwszy tekst, który znalazł, nosił tytuł Śmiercior dotrzymuje obietnic. Przeczytał opowiadanie i natychmiast skojarzył treść z prawdziwym zdarzeniem: we wsi Lutomierz ojciec zamordował żonę i dwójkę dzieci, a potem powiesił się w stodole.