Trójkąt warszawski - Katarzyna Brandt - ebook

Trójkąt warszawski ebook

Katarzyna Brandt

4,7

Opis

Warszawa. Trzy historie. Trzy bohaterki, których z pozoru nic nie łączy. Każda z nich uwikłana jest w swój własny trójkąt bermudzki. A żeby tego było mało, pandemia sprawia, że świat staje na głowie. Niespodziewanie losy Marty, Agaty i Igi przetną się, otwierając przed nimi nieznane możliwości. Bez cenzury, lecz z dawką celnego humoru, Trójkąt warszawski opowiada o wyzwaniach współczesnych kobiet: trudach drogi na szczyt w świecie rządzonym przez mężczyzn, walce o macierzyństwo oraz o blaskach i cieniach przeżywania pierwszej miłości, gdy wartość człowieka mierzy się pozycją w mediach społecznościowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elicea

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Warszawa. Trzy historie. Trzy bohaterki, których z pozoru nic nie łączy. Każda z nich uwikłana jest w swój własny trójkąt bermudzki. A żeby tego było mało, pandemia sprawia, że świat staje na głowie. Niespodziewanie losy Marty, Agaty i Igi przetną się, otwierając przed nimi nieznane możliwości. Bez cenzury, lecz z dawką celnego humoru, Trójkąt warszawski opowiada o wyzwaniach współczesnych kobiet: trudach drogi na szczyt w świecie rządzonym przez mężczyzn, walce o ma- cierzyństwo oraz o blaskach i cieniach przeżywania pierwszej miłości, gdy wartość człowieka mierzy się pozycją w mediach społecznościowych. Katarzyna Brandt - warszawianka z wyboru. Przez większość zawodowego życia świat międzynarodowych korporacji był jej codziennością. Lecz podobnie jak jej bohaterki odważyła się spełnić swoje marzenia i w ten sposób jej debiutancka książka - Trójkąt warszawski - ujrzała światło dzienne. Pisze pod pseudonimem artystycznym. Katarzyna Brandt TRÓJKĄT WARSZAWSKI Copyright © Katarzyna Brandt, 2023 rok Redakcja: Daria Ławska | ef-ef.pl Korekta: Maciej Lidachowski | ef-ef.pl Skład i łamanie: Ewa Krefft-Bladoszewska | ef.ef.pl Projekt okładki: Weronika Kuc-Bryńska Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. 978-83-970403-0-4 druk 978-83-970403-1-1 e-book (PDF) 978-83-970403-2-8 e-book (epub) MARTA – Aga, upewnij się, proszę, że te dokumenty będą gotowe w sali konferencyjnej przed dziesiątą. Włosi mają się pojawić punkt dzie- siąta. – Marta wydała ostatnie dyspozycje przed dzisiejszym za - mknięciem transakcji. Jej asystentka, Agnieszka, zawzięcie wszystko notowała. Była świetna – bystra, pracowita, dodatkowo odznaczała się niebanal- nym poczuciem humoru, które Marta uwielbiała, a to już naprawdę rzadkie połączenie. Mogła ze spokojną głową zostawić ostatnie przygotowania Adze i Wiktorii, młodszej prawniczce z jej zespołu, i wrócić do domu, żeby szybko się odświeżyć i zjeść śniadanie. Była 8:10, miała jeszcze prawie dwie godziny do spotkania. Gdy wsiadała do taksówki, wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. Spojrzała w górę: było jeszcze ciemno. Grafitowe listopadowe chmury zdawały się kłębić w szklanej elewacji budynku. Zawsze uważała listopad za najbardziej przygnębiający miesiąc roku. Szaro, buro, piździ złem i ciągle pada. Jeśli jeszcze dodać do tego fakt, że w jej branży listopad oznaczał pracę właściwie non stop (kochani klienci zawsze chcieli domykać wszystkie projekty przed Bożym Narodzeniem, co w praktyce oznaczało rozpaczliwą i frustrującą walkę z czasem do samego sylwestra), nigdy nie czekała na jego nadejście z utęsknieniem. 5 Ledwie zdążyła podać kierowcy adres, gdy usłyszała charakte- rystyczny dzwonek iPhone’a. – Cześć, mamo. – Jak to się działo, że jej matka miała wewnętrz- ny radar, wyczuwający najmniej odpowiedni moment na beztroskie pogaduszki? Ale matka to matka, więc Marta odebrała. – Cześć, kochanie! Wiem, że jest wcześnie, mam nadzieję, że cię nie obudziłam, ale chciałam… – Właśnie jadę do domu po jednej połowie nocy spędzonej na negocjacjach, a drugiej z nosem wbitym wkomputer, żeby wyrobić się ze wszystkim na rano, więc nie, nie obudziłaś mnie. – Marta mimowolnie uniosła głos. Boże, dlaczego była przez nią taka zi- rytowana? Przecież mama nawet nie wiedziała, że Marta przepra- cowała całą noc, a nie byłoby przesadą stwierdzić, że przez ostatni tydzień praktycznie mieszkała w biurze. – Co się stało? – zapytała już delikatniejszym głosem. – Matko Boska, dziecko, przecież ty się wykończysz! – Znowu się zaczyna, pomyślała Marta. – Nie możesz się tak zaharowywać! Na pewno masz tam jakichś młodszych pracowników do pomocy. – Mamo, proszę cię, padam z nóg… – Marta naprawdę nie miała teraz siły na kolejną dyskusję z cyklu „to nie jest praca, to kołchoz, nie możesz tyle pracować”. – No nic, po prostu zastanawiałam się, czy przyjedziecie z Ada- mem do Gdańska na długi weekend. – Pogadamy o tym później, teraz naprawdę muszę kończyć. – Ja wszystko rozumiem, ale to już zaraz, więc bądź łaskawa dać znać jutro, żebyśmy wiedzieli z ojcem, jak się zorganizować. – Mama uderzyła w belferskie tony. – Dobrze, jutro się odezwę. Pa, mamo! – Pa, skarbie, dbaj o siebie! 6 Rozłączyła się i przez chwilę tępo wpatrywała się w ekran telefonu. Jej mama była niesamowita – potrafiła zadzwonić w tygo- dniu o 15:00 i beztrosko zapytać Martę, co porabia. Najwyraź- niej umykało jej, że nawet „normalni” ludzie zazwyczaj są o tej porze w pracy, a takie korpoludki jak Marta o 15:00 zaczynają drugą zmianę. Kobieta miała poczucie, że jej matka kompletnie nie rozumiała, a nawet nie starała się zrozumieć jej trybu pracy. Była profesorem literatury polskiej na Uniwersytecie Gdańskim i poza okazjonalnymi wyjazdami na przeróżne konferencje czy sympozja oraz koniecznością pojawiania się o określonych porach na uczelni, była panią swojego czasu – sama ustalała, co i kiedy zrobi. Dlatego statecznej pani profesor nie mieściło się w głowie, że kiedy klient Marty chce dostać dokument na poniedziałek rano, musi go wtedy otrzymać. Wtrzyosobowej rodzinie Zielińskich to mama – niczym królowa matka – rządziła niepodzielnie i posiadała wszelkie zarządczo-decyzyjne prerogatywy. Tata najwidoczniej nie miał nic przeciwko temu. Było mu wygodnie zdjąć z siebie odpo- wiedzialność za wszelkie decyzje, począwszy od wyboru tego, co będzie na obiad, a skończywszy na wakacyjnej destynacji. Akurat tę chęć rządzenia i postępowania zgodnie z własnym widzimisię Marta odziedziczyła po mamie. Nic dziwnego, że gdy w okresie dojrzewania królewna Marta próbowała wybić się na niepodległość, zderzenie tych dwóch temperamentów często przypomniało silną erupcję wulkanu, przed którą ojciec ewakuował się zwykle do swojego gabinetu. Oczywiście Marta bardzo kochała matkę, przede wszystkim za jej ogromne serce. Czasem tylko nadmiar okazywania wielkości tego serca ją przytłaczał. Zastanawiała się, jak mogą być jednocześnie do siebie tak podobne, a zarazem zupełnie różne. Po chwili taksówka zatrzymała się przed jej kamienicą. 7 – Czternaście pięćdziesiąt poproszę. – Starszy taksówkarz o sym- patycznej aparycji odwrócił się w jej stronę. Musiała wyglądać nieszczególnie, bo dodał: – Ciężki poranek? – Raczej ciężka noc – uśmiechnęła się z rezygnacją. – Kartą biznes poproszę. Po całonocnej orce w biurze podróż taksówką na koszt firmy należała jej się jak psu zupa. Po raz kolejny doceniła też mieszka- nie w centrum. Nie dość, że wszystkie atrakcje wielkiego miasta były na wyciągnięcie ręki, to jeszcze dojazd do pracy zajmował zaledwie około dziesięciu minut, nawet w godzinach szczytu. Jak na warszawskie standardy takie udogodnienie okazywało się wręcz nieprzyzwoite. Biorąc pod uwagę jej godziny pracy, każda minuta poza biurem była na wagę złota. Wspięła się na czwarte piętro i włożyła klucz do zamka w so- lidnych drewnianych drzwiach z numerem 6. Zdecydowali się na mieszkanie w tej kamienicy nie tylko ze względu na jej znakomitą lokalizację. Przeszła generalny remont zewnętrznej elewacji, trwała również rewitalizacja przestrzeni wspólnej – klatek schodowych i piwnic, ale nie była to tak zwana zreprywatyzowana kamienica. Część aktualnych lokatorów mieszkała w tej kamienicy od wielu lat. Cieszyło to Martę i Adama, ponieważ nie chcieli mieszkać w miejscu, w którym poziom snobizmu przekraczałby normy dobrego smaku. Gdy tylko otworzyła drzwi, do jej nozdrzy dotarł rozkosznie odurzający zapach świeżej kawy i jajecznicy na maśle. Nie zda- wała sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, dopóki jej żołądek nie zareagował w odpowiedzi na te smakowitości rozpaczliwym bur- czeniem w brzuchu. Szybko zrzuciła płaszcz i szpilki, po czym wpadła do dużej otwartej kuchni. Adam krzątał się nad patelnią z jajecznicą. Szczęśliwiec, pomyślała Marta, ewidentnie dopiero 8 co wstał. Jego lewy policzek nosił wyraźnie ślady niedawnego kontaktu z poduszką. Marta ciężko padła na stołek przy kuchennym barze. – OBoże, nakarm mnie! – wykrzyknęła bez żadnego powitania. – Wystarczyłoby panie i władco. – Adam puścił do niej oko. – Proszę bardzo – powiedział, stawiając przed nią talerz ze śniada- niem. – Żyjesz? – Ledwo, ale to już ostatnia prosta. Jak tylko dzisiaj podpiszemy tę cholerną umowę sprzedaży, to potem będzie z górki – odpowie- działa z ustami pełnymi jedzenia. Była tak głodna, że nawet nie czuła smaku pochłanianej jajecznicy. – Zostaną jakieś wykończe- niowe pierdoły. Wiki je ogarnie. Marta była doświadczonym prawnikiem wwarszawskim biurze Anderson &Partners, renomowanej międzynarodowej kancelarii prawnej. Zajmowała się fuzjami i przejęciami – działką zdomi- nowaną przez mężczyzn. Ale, o ironio, dobrze czuła się w tym ociekającym testosteronem środowisku. Bawiło ją obserwowanie mężczyzn wyciągających swoje nędzne szabelki na pohybel trans- akcyjnym adwersarzom. Lubiła o sobie myśleć, że jest zdystan- sowaną obserwatorką tej chłopięcej rozgrywki, a jednocześnie, dzięki swoim zdolnościom negocjacyjnym, umiała przebić się przez rozrośnięte ściany ich ego. Choć jeszcze bardziej lubiła utrzeć im nosa. Klienci ją cenili. Słuchali jej rad. Była skuteczna. Koledzy po fachu szanowali ją (no, może za wyjątkiem tego oślizgłego po- paprańca Pawła). Jednak i tak zdarzało jej się dobitnie odczuć, że nie należy i nigdy nie będzie należeć do tego męskiego klubu. Nie żeby jej na tym jakoś specjalnie zależało. Była świadoma i dumna ze swojej kobiecości. Nigdy też nie chciała się zmienić w jędzowatą heterę – kobietę, która do tego stopnia chce udowodnić mężczy- znom, że kobietą nie jest, że zmienia się w godną pożałowania 9 stereotypową korpowiedźmę, przed którą drżą w trwodze młodsi współpracownicy, nawet niezbyt skrycie jej nienawidząc, a równi stopniem rzucają za jej plecami bardzo, ich zdaniem, zabawne docinki. Przejawy zawodowego seksizmu nigdy Martę nie dotknę - ły – skoro nie poczuła się dotknięta, to znaczy, że nie była ofiarą seksizmu, prawda? Chyba. Tak naprawdę miała zbyt wiele zajęć, żeby się kiedykolwiek nad tym zastanawiać. Uwielbiała swoją pracę. Dawała jej poczucie satysfakcji oraz – do czego trochę wstydziła się przyznać nawet przed sobą – władzy i prestiżu. Kierowała własnym zespołem, jej nazwisko było znane także poza Polską i zarabiała naprawdę dobre pieniądze. A miała zarabiać zdecydowanie więcej. Skończyła dopiero trzydzieści sześć lat, a lada moment miała zostać pierwszą kobietą partnerem wswoim biurze i najmłodszym partnerem mianowanym od czasu kryzysu finansowego. Niech tylko dopnie tę transakcję z Włochami… ale to była jedynie formalność. Ostatnie trzy lata były dla Marty prawdziwą katorgą, nie tylko ze względu na ogrom pracy i wyrzeczeń osobistych. Droga do

part - nershipu

jest usłana mnóstwem spotkań z globalnym szefostwem i strategicznymi klientami, podczas których trzeba włazić w tyłe- kodpowiednim osobom z odpowiednią siłą i odpowiednią ilością wazeliny. A to był dla Marty zdecydowanie najtrudniejszy etap tego ultramaratonu. Niesamowite, ile wewnętrznej polityki stoi za tym wszystkim. Musiała udowodnić, że może niekoniecznie zostanie prawowitym członkiem klubu, ale zasługuje na to, by dopuścić ją do uczestnictwa (najlepiej w roli milczącego obserwatora) w jego spotkaniach. Nie chciała myśleć o tym, że jej awans na partnera wspaniale wpisuje się w(jakże modną współcześnie) strategię firmy, by promować kobiety na najwyższych kierowniczych stanowiskach. 10 Czuła niezmierną wdzięczność wobec Adama za to, że nie znie- nawidził jej przez ten czas. Poświęcała pracy bardzo dużo uwagi, przez co nie zostawało jej zbyt wiele miejsca na inne sprawy. Jednak dla niego kariera zawodowa również była bardzo istotna i najwi- doczniej nie uważał rozwoju zawodowego Marty za mniej ważny od własnego. Adam był mózgiem komputerowym – studiował informatykę na prestiżowej uczelni w Londynie, gdzie zresztą się poznali – ale przy tym miał niezwykły zmysł biznesowy. Kilka lat po studiach stworzył aplikację, która okazała się spektakularnym sukcesem. Sprzedał ją za grube pieniądze, a te następnie zainwe- stował w kolejne innowacyjne projekty. Obecnie kierował własną prężnie działającą firmą tworzącą nowoczesne rozwiązania dla fintechów. Większość swojej pracy mógł wykonywać z dowolnego miejsca na Ziemi, czego Marta zazdrościła munieskrycie. – Dobra, idę się szykować – rzuciła, wstając. Weszła do łazienki. Prawie wszystkie szafki były pootwierane na oścież, a na podłodze leżały rzucone niechlujnie zbite w kulki skarpety. Widok równie smętny i irytujący co poranne listopadowe niebo. Wzięła głęboki oddech i policzyła w myślach do trzech. Na początku ich wspólnego zamieszkiwania (kiedy to było… dziewięć, dziesięć lat temu?) zawzięcie walczyła z podobnymi prak- tykami swojego konkubenta – swoją drogą nie dziwiło ją to, że język polski, przesycony jedną słuszną moralnością, nie wykształcił lepszego określenia dla osób trwale dzielących ze sobą szafę i (tfu!) łóżko bez ślubu – ale spotkała się z kompletnym brakiem zrozu- mienia. No przecież, czego ona się, do cholery, czepia?! Jemu to nie przeszkadza! Ostatecznie, nie chcąc być wiecznie mędzącą jędzą, dała sobie spokój. Kiedyś z koleżankami wylewały gorzkie żale na domowe występki swoich partnerów i doszły do wniosku, że tego typu ułomności muszą iść w parze z chromosomem Y. Im to po 11 prostu nie przeszkadza! A skoro im nie przeszkadza, to o co tyle krzyku? Marta nie potrafiła funkcjonować w nieuporządkowanej przestrzeni. Dlatego pomimo ponad doby na nogach pozamykała wszystkie szafki, a brudne skarpety wrzuciła do kosza na ubrania. Czy to naprawdę jest takie trudne? Wskoczyła pod prysznic, a po chwili poczuła na skórze kojący strumień gorącej wody. Spojrzała na swoje nogi. Po wielu go- dzinach siedzenia kostki miała tak spuchnięte, że przypomniały przegotowane serdelki. Zamknęła suche jak pieprz oczy. Jeszcze tylko kilka godzin… Potem wreszcie odpocznie. Gdy tylko odeśpi ostatni tydzień, dobrze jej zrobi masaż. Kiedy była już umalowana i uczesana – uważała nowoczesne zdobycze kosmetologii za jeden z najwspanialszych darów współ- czesnej nauki dla żeńskiej części ludzkości – wcisnęła się w kor- poracyjną zbroję, czyli czerwony garnitur od Hugo Bossa. Długie miodoworudawe włosy związała w gładki kucyk. Przy czerwieni garnituru jej jasnopiwne tęczówki jarzyły się płynnym złotem. Z zadowoleniem oceniła swoje odbicie w lustrze. Była gotowa. AGATA – Gdy będą państwo gotowi, proszę umówić się na wizytę. Wtedy porozmawiamy o dalszych możliwych krokach. Chętnie odpowiem na państwa wszelkie pytania. – Agata miała wrażenie, jakby głos lekarza dochodził do niej z innego wymiaru, wbijał się jej w mózg pulsującymi kręgami. Patrzyła przez okno. Z uporem wpatrywała się w kuriera wypa- kowującego przesyłki przed blokiem naprzeciwko, jakby odwró- cenie wzroku miało sprowadzić na świat zagładę. – Dziękuję, odezwiemy się, do widzenia – wydusiła przez ściś- nięte gardło. Osunęła się na fotel. Czuła, że trzęsą jej się ręce. Bardzo chciała się rozpłakać, szlochać, rozpaczać, ale jej oczy nie były w stanie wyprodukować nawet odrobiny łez. Mogła jedynie siedzieć sztyw- no w fotelu. Kiedy odbierała telefon, mogła jeszcze wierzyć, że tym razem się udało, że to będzie wspaniały dzień, pierwszy dzień spełnionego marzenia. Pragnęła cofnąć się do tamtej chwili i móc jeszcze się łudzić. Choćby przez moment. Ulotną chwilę. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęło się ściemniać. Z letargu wyrwał ją chrobot klucza w zamku. Nie wiedziała, ile czasu minęło, odkąd skończyła rozmawiać z lekarzem, ale musiało to być dobre kilka godzin, ponieważ pokój pogrążony był w mroku. 13 – Agata, jesteś? – Z przedpokoju dobiegł ją głos męża. – Dla- czego siedzisz po ciemku? – Odruchowo skrzywiła się, gdy błys- nęło światło. Grzesiek stał w drzwiach i patrzył na nią z konsternacją. Naj- wyraźniej wyczytał „to” z jej twarzy, zanim jeszcze się odezwała. – Dzwonili z kliniki? – zapytał ostrożnie. – Zarodek się nie przyjął. Znowu się nie udało. – Agata była zdziwiona, że zdołała powiedzieć to tak spokojnie i rzeczowo. – Doktor Kędzierski zaprasza nas na wizytę, żeby porozmawiać o ko- lejnych krokach. – Agata… – Jego ramiona opadły, a on sam wyglądał, jakby się w sobie zapadł. Po chwili twarz mężczyzny się zmieniła, jakby wewnętrznie podjął jakąś trudną decyzję. Widziała, jak nabrał powietrza. – Może będzie chciał nam przedstawić jakieś nowatorskie tech- niki – dodała szybko Agata, zanim zdążył rozwinąć myśl. – Wiem, że in vitro to w standardowych przypadkach rozwiązanie ostatniej szansy, ale być może mają coś innego… – Sama nie wiedziała, kogo bardziej chce przekonać, czy siebie, czy jego, ale wyrzucała z siebie słowa, licząc, że dostrzeże zrozumienie w oczach męża. – Agata, proszę, przestań… – Grzegorz podszedł do niej i kuc- nął przy fotelu tak, że patrzyła na niego z góry. – Wiem, że jesteś smutna, co ja mówię, zdruzgotana, ale w tej chwili nie potrafię ci powiedzieć nic pocieszającego. – Trwał tak przez chwilę. – Po prostu… myślę, że może to znak, że powinniśmy sobie odpuścić… – Odpuścić? Co odpuścić?! – mimowolnie zaczęła podnosić głos. – No… – Wpatrywała się w niego bezlitośnie. Wyduś to z siebie, no dalej, myślała z masochistyczną uciechą. Widziała, jak pewność siebie ulatuje z niego z każdą sekundą. 14 – Wiesz co? To nie jest najlepszy moment na rozmowę. Ochło- niemy i pomyślimy, dobrze? – Nie, niedobrze. Niby na co mamy czekać?! Aż stanę się starą, jałową babą, z której i tak nic nie będzie? Dokończ! Grzegorz westchnął. – Chodzi mi o ten cały projekt „Dziecko”! Te wszystkie lata pokazują, że bycie rodzicami nie jest nam pisane i tyle. Nie wszyscy ludzie muszą mieć dzieci. Staraliśmy się tyle czasu. Bezskutecznie. Utopiliśmy w tym dużo pieniędzy… Zobacz, jak to wpłynęło na nas, na nasze rodziny… Może teraz jest ten moment, kiedy powinniśmy powiedzieć dość? – Przepraszam, ale nie rozumiem, o czym ty do mnie mówisz. Przecież chcemy mieć dziecko. Razem tak zdecydowaliśmy, więc będziemy o nie walczyć! A ty teraz chcesz sobie odpuścić? I jeszcze śmiesz mi wypominać, ile to kosztowało? Że przeze mnie nasze stosunki rodzinne nie są idealne? Po tym wszystkim, co przeszli- śmy, a właściwie, przez co ja przeszłam?! Robiłam to dla nas! – Nie wierzyła wto, co właśnie usłyszała. Czy to miał być jakiś nieudolny żart na rozluźnienie sytuacji? Czuła wzbierającą furię, jej oddech gwałtownie przyspieszył. – No właśnie! Już nie wiem od ilu lat, ciągle ładujesz w siebie hormony, po których czasem totalnie ci odwala! Momentami nie wiem, kim ty jesteś! Agata rzuciła mu niedowierzające spojrzenie i zerwała się na równe nogi. Miała ochotę uciec z tego pokoju, jak najdalej od tego nieczułego palanta. On też wstał i ruszył za nią. – Poczekaj, przepraszam. – Wziął ją za rękę. Nie odtrąciła jego dłoni. – Przecież wiem, że dla ciebie to niesamowicie trudne. Tak bardzo pragniesz dziecka. Cholera, ja też tego chciałem… Ale jestem już tym zmęczony. Naprawdę. – Patrzył na nią zrezygnowany. – Po 15 drugim nieudanym in vitro liczyłem na to, że będziesz chciała zrobić sobie przerwę i spróbujemy wrócić do normalności, zdy- stansujemy się wobec tego. Nie wiem, może zastanowimy się nad adopcją. Ale ty chciałaś podjąć kolejną próbę jak najszybciej, więc zacisnąłem zęby i starałem się wspierać cię najlepiej, jak potrafiłem. Agata… przejrzyj na oczy. Nie możemy tak dłużej żyć… Tęsknię za naszym dawnym życiem, w którym nie wszystko kręciło się wokół tego, jak dojrzałe są twoje pęcherzyki i czy moje plemniki są odpowiedniej jakości. Kocham cię, chciałbym dać ci wszystko, ale cholera… naprawdę… Przykro mi. Gdy zamilkł, Agata przypatrywała się jeszcze przez chwilę jego dłoni głaszczącej jej palce. Wiedziała, że mąż patrzy na nią wy- czekująco. On niczego nie rozumiał. Nagle rozlała się w niej fala ulgi, poczuła bowiem wyczekiwaną łzę, spływającą po policzku. Płacz najlepiej uwalniał wszelkie emocje. Spojrzała mu prosto w oczy. – Wynoś się – wycedziła tonem, od którego zamarzłaby pustynia. IGA IV Liceum Ogólnokształcące im. Jana III Sobieskiego w Warszawie szczyci się mianem jednej z najlepszych szkół średnich w Polsce. Pomimo przywdziania skromnego mundurka egalitaryzmu, cha- rakterystycznego dla publicznej placówki oświatowej, społeczność uczniowska – a częściowo również nauczycielska –stanowiła zna- komity przykład rozwarstwienia społecznego w pigułce. Równy dostęp do treści edukacyjnych gwarantowanych przez szkołę był osiągalny dla każdego, kto zdobył odpowiednio wysoką liczbę punktów podczas rekrutacji bez względu na status ekonomiczny i pochodzenie. Patrząc na niektóre osobniki uczęszczające do tej szkoły, Iga nie mogła pozbyć się myśli, że lwią część uciułanej w bólach punktacji musieli oni zawdzięczać swoim bardzo głę- boko ukrytym talentom – na przykład wpływowym i ambitnym rodzicom. Punktów z testu końcowego nie oszukasz (a przynaj- mniej taką miała nadzieję), ale oceny ze świadectwa? Punkty za idiotyczne kółka, wolontariaty i inne pseudospołeczne wyczyny? Och, oczywiście doceniamy państwa wkład wrozwój szkoły. Nasza sala gimnastyczna jest wreszcie należycie wyposażona. Państwa syn zasłużył na celujący, proszę bardzo. Iga bez problemu dostała się do Sobieskiego, lecz po pierwszym tygodniu zajęć uświadomiła sobie boleśnie, że bystrość umysłu nie gwarantuje, że w szkole znajdzie się wśród swoich. Czwarte liceum – ze względu na renomę –stanowiło oczywisty wybór dla 17 narybku polityków, ludzi biznesu zwykłego i tego show, lekarzy oraz prawników. Zasadniczo ludzi odpowiednio sytuowanych. Iga, ze swoją przeciętną rodziną i nawet bardziej niż przeciętnym statusem finansowym, niezbyt dobrze spełniała kryteria pożąda- nej koleżanki. Oczywiście stare szkolne mury zaszczycali nie sami dziedzice i dziedziczki polskich nuworyszowskich fortun – w koń- cu była to szkoła publiczna. Jednak ten najbardziej prymitywny podział na lepszych i gorszych uderzył dziewczynę w oczy już w pierwszej chwili. Wiedząc, że nie ma najmniejszych szans na zbratanie się z elitą, Iga zaczęła eksperymentować z makijażem i ubiorem, w granicach wyznaczonych przez obowiązkowy mundurek, szkolny regulamin i własne poczucie przyzwoitości, aby chociaż w ten sposób zazna- czyć swoją obecność w szkolnym mikrokosmosie. To, co udało jej się osiągnąć przez ponad dwa lata licealnej edukacji, to zimna wrogość, ale i pewna rezerwa ze strony szkolnych instaksiężni- czek – w ten sposób Iga lubiła określać najbardziej popularne z jej rocznika, próżne i wysublimowanie okrutne córeczki wpływowych tatusiów. Przynajmniej, pomyślała, wzbudzała w nich jakiekol- wiek wyraziste uczucia. O ironio, przecież najgorsze, co może cię spotkać w szkole, to bycie niewidzialnym. Bycie nikim. Hm, najwyraźniej ze swoją autoironią Iga również weszła na wyższy poziom wtajemniczenia. Cholera, zaraz będzie spóźniona. Przez tę pogodę miasto wyda- wało się sparaliżowane, autobus stał w korkach dłużej niż zwykle. Wpadła do szkoły równo z dzwonkiem i popędziła do swojej szafki. Obok stał Daniel i przyglądał jej się z pobłażliwym uśmiechem. – Nic nie mów, nie każdemu starzy wożą dupsko, jak tylko spadną trzy krople deszczu – warknęła na niego, wpychając prze- moczoną kurtkę do szafki. 18 – Przecież nic nie mówię. – Uśmiechnął się słodko Daniel, od- słaniając garnitur wybielonych zębów. – A teraz pani pozwoli, że niezwłocznie zaprowadzę do sali. Lepiej nie rozgniewać Krakena z samego rana. Na pierwszych dwóch lekcjach mieli matematykę. Profesor Karwińska, nazywana przez uczniów Krakenem ze względu na swoje imponujące rozmiary oraz częste wybuchy gniewu, nie to- lerowała spóźnień. Wzasadzie nie tolerowała żadnego zachowania, które choć odrobinę odbiegałoby od surowych reguł więzienia o zaostrzonym rygorze. Iga liczyła się z tym, że za moment spadnie na nią legendarny gniew Krakena. Ciepło pomyślała o Danielu, który czekał na nią tylko po to, żeby podzielić z nią ten trudny los. Zapukała i weszła do sali w chwili, gdy profesorka kończyła sprawdzać listę obecności. – Dzień dobry, bardzo przepraszamy za spóźnienie. – O, więc pani Kamińska i pan Ferenc jednak nas zaszczycili. Obojgu wpisuję spóźnienia – zaskrzeczała. – Zrobicie też dodat- kowe zadania na następny tydzień. Skoro macie tak dużo czasu na inne zajęcia, żeby nie pojawiać się na lekcji punktualnie, to znaczy, że znajdziecie też chwilę na pogłębienie wiedzy. Zaraz matura, a państwu się wydaje, że to jest jakaś zabawa! Nasza szkoła od wielu lat osiąga spektakularne wyniki na egzaminach i, jak państwo doskonale wiedzą, nasi absolwenci dostają się na najlepsze uczelnie nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie, a nawet w Stanach Zjed- noczonych. Dlatego ciąży na państwu odpowiedzialność! A teraz otwieramy zadania w rozdziale trzecim. Za dziesięć minut ktoś z państwa będzie miał okazję popisać się wiedzą przy tablicy. Gdy Iga i Daniel zajmowali swoje miejsca w przedostatniej ławce pod oknem, chłopak wykonał nieokreślony wymiotny gest, podsumowując wywód profesorki. Iga parsknęła pod nosem. 19 Niedobrze jej było, gdy tylko ktoś wspominał o maturze. Na- uczyciele nie dawali im spokoju już od drugiej klasy, jakby cała edukacja sprowadzała się wyłącznie do przygotowania do egza- minów. Uczęszczała do klasy o jakże nowatorskim profilu nauk matematyczno-społecznych z rozszerzoną matematyką, językiem polskim, historią i WOS-em. Idealna kombinacja dla tych naiw- nych duszyczek, które myślą, że gdy tylko skończą prawo i dowolny kierunek na SGH, wielka kariera zrobi się sama. Te same duszyczki musiały przejść przez czyściec rozszerzonych lekcji matmy, który szybko zrewidował ich wizję wyboru rozszerzonych przedmiotów maturalnych. Iga lubiła matematykę. Wszystko było w niej logiczne i upo- rządkowane. Królowa nauk porządkowała chaos. Podobnie jak projektowanie – z chaosu wyłaniała się kompozycja. A Iga chciała projektować modę. Bardzo chciała. Potajemnie marzyła o tym, żeby studiować w London College of Fashion. Otym ma- rzeniu nie wiedziała nawet jej mama. Jak dotąd powiedziała tylko Danielowi. I w sekrecie rozbudowywała swoje portfolio. Latem udało jej się nawet załapać na staż (bardziej wolontariat) w pra- cowni jednej z polskich marek. Wdomowym zaciszu przerabiała swoje ubrania. Musiała odłożyć jeszcze sporo pieniędzy i dlatego, odkąd skończyła osiemnaście lat, zasuwała co weekend za ladą w sieciowej kawiarni. Plusem były darmowe kanapki i ciasta, które nie sprzedały się na koniec dnia. Planowała zrobić sobie

gap year

po maturze, żeby zgromadzić jak najwięcej funduszy i dopracować swoją aplikację na studia. Obawiała się tylko mało entuzjastycznej, delikatnie mówiąc, reakcji swojej mamy na wieść o planach córki. Jakoś przetrwali poranną lekcję. Kiedy podczas przerwy prze- mieszczali się do innej sali, do Daniela podeszła Marika, prawdziwa królowa instaksiężniczek. 20 – Hej, Dani! W piątek robię imprezę dla znajomych, tak na inaugurację długiego weekendu. Możesz wpaść, jeśli chcesz. Może pstryknąłbyś jakieś ciekawe fotki. Wow, „możesz wpaść, jeśli chcesz”. Co za łaska spłynęła na Daniela, pomyślała kwaśno Iga. – O, spoko, do tej pory nie miałem konkretnych planów na piątek, więc może zajrzę. – Daniel, również starał się zachować pozę „mam to gdzieś, ale jak będę zdychał z nudów, to skorzystam”. Iga nie dała się zwieść. Wiedziała, że bardzo liczył na zaproszenie na domówkę Mariki. Plotki o imprezie krążyły po szkole od po- czątku tygodnia. Każdy, kto jakkolwiek liczył się w szkole, chciał wziąć udział w tym wydarzeniu. Podobno została utworzona jakaś zamknięta grupa na fejsie, ale najwyraźniej niektórzy wybrańcy otrzymywali zaproszenia w realu. – No to super, do piątku! – Marika rzuciła Danielowi łaskawy uśmiech, a Igę zaszczyciła czymś w rodzaju miny srającego kota. – Idziesz ze mną na tę imprezę – zdecydował Daniel, gdy Marika oddaliła się z zasięgu słuchu. – Nie wygłupiaj się. Po pierwsze, to nie brzmiało jak zaprosze- nie „plus one”, a po drugie, nie będę się pchała do gniazda żmii. W żaden sposób nie nakarmi to mojej miłości własnej, w przeci- wieństwie do twojej – dodała uszczypliwie Iga. – Pójdziesz i będziesz z lubością zatruwać swoją obecnością życie naszej gospodyni, a ona nie będzie mogła nic zrobić, żeby nie urazić uczuć najlepszego fotografa w szkole, który stoi za sukcesem jej najlepszych zdjęć na Instagramie. To było niesamowite. Daniel lawirował gdzieś na granicy bycia częścią szkolnej elity i bycia ponad nią (skoro szczerze przyjaźnił się z Igą). Pochodził z artystycznej rodziny. Jego rodzice z suk- cesem prowadzili modną galerię sztuki. Daniel siłą rzeczy złapał 21 artystycznego bakcyla, ale najbardziej pociągała go fotografia. Robił naprawdę wyjątkowe zdjęcia. Jednak przede wszystkim był specem od ich graficznej obróbki, a to szczególnie cenna umiejętność dla naszych instaksiężniczek. Do tego wszystkiego był, nie inaczej, zdeklarowanym gejem. To połączenie nie mogło przejść w szkole niezauważone. Nieszczególnie pasował do bycia stałym członkiem szkolnej elity, ale jego pochodzenie, umiejętności i (sic!) orientacja seksualna (negatywny stosunek do kolegi geja byłby zabójczy dla aplikacji na zagraniczne uczelnie!) sprawiły, że stał się akceptowal- nym, a czasem nawet pożądanym, członkiem szkolnych wyższych sfer. Wybaczono munawet społecznie niezrozumiałą przyjaźń z Igą. Tym samym stał się dla dziewczyny łącznikiem ze światem próż- ności, którym z jednej strony szczerze gardziła, a który z drugiej strony ją fascynował. Jasne, że pójdzie na tę imprezę. Jeśli Daniel coś sobie postanowił, to tak było i już. A poza tym po prostu nie mogło jej to ominąć. AGATA Trzaśnięcie drzwi i cisza. Stała wciąż tak, jak zostawił ją Grzegorz. Nie do końca docierało do niej, co się właśnie stało. On naprawdę wyszedł. Kazała mu się wynosić, a on jej posłuchał, jak zwykle zresztą. Nie poszedł do drugiego pokoju, czego się spodziewała, lecz po- spiesznie się ubrał, trzasnął drzwiami i zniknął nie wiadomo gdzie. Agata otarła resztkę łez z twarzy. Emocje powoli krzepły jej w żyłach, a wraz z tym opuszczała ją pewność, że zachowała się właściwie. Nie, nie, odgoniła tę myśl. Grzesiek się myli. Inaczej nie byłby w stanie zaznać choćby krztyny żalu, jaki ją teraz ogarniał. Niech on też trochę pocierpi. Zgasiła światło. Pomieszczenie ponownie wypełnił mrok jesien- nego wieczoru. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie miała ochoty nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać. Czy miałaby wogóle komu się wyżalić? Beata, jej starsza siostra, przestała ją wspierać już dawno temu. Na myśl o ich ostatniej rozmowie wiele lat temu, zapiekły ją po- liczki. Agata była zdruzgotana tym, że ze strony najbliższej, jak jej się wtedy wydawało, osoby spotkało ją takie rozczarowanie. Padło wiele przykrych słów. Nie rozmawiały ze sobą od tamtego czasu. Wysyłały sobie jedynie kurtuazyjne esemesy na urodziny i święta. 23 Beata nie wiedziała nawet o drugim in vitro. Agacie czasem bardzo brakowało siostry i spodziewała się, że Beata też za nią tęskni, ale obie były zbyt dumne i zbyt pewne swoich racji, żeby puścić tych kilka niepotrzebnych słów w niepamięć. Zwinęła się na kanapie i szczelnie otuliła kocem. Tak uzbrojo- na była gotowa na nadejście snu. Najchętniej wpadłaby w czarną otchłań i przespałaby to wszystko. Poddałaby się hibernacji. Jak niedźwiedź, zapadłaby w sen zimowy i obudziłaby się akurat na porę godową. Nie bała się koszmarów sennych, dużo gorszy kosz- mar czekał na nią na jawie. Sen jednak nie nadchodził. Wzwojach koca wymacała pilot od telewizora. Ekran ożył. Bezmyślnie obserwowała zmieniające się kolorowe obrazy: szczęśliwe rodziny zajadające się najpyszniejszym masłem pod słońcem, usatysfakcjonowane panie domu, które pokonały nie- zwykle oporną plamę ku chwale ojczyzny, oraz tatusiowie – zado- woleni, że dzięki niezastąpionemu środkowi na gorączkę nie muszą pełnić nocnej warty przy łóżku chorego malucha. Tak naprawdę cała telewizja składa się z reklam. Recepta na udane życie zapisana jest językiem reklamy. Z naszym produktem będziesz lepszym rodzicem, wspaniałą panią domu, wymarzoną przyjaciółką, nie- zastąpionym pracownikiem i kim tam jeszcze tylko zapragniesz! A, i jeszcze inni będą ci zazdrościć! Sama nie tak dawno uczestniczyła w procesie produkcji tej papki dla mas. I wychodziło jej to całkiem nieźle. Przynajmniej do niedawna. Ostatnio było tak źle, że musiała pójść na zwolnienie, ponieważ hormony zrobiły jej z mózgu sieczkę. To w przypadku osoby samozatrudnionej oznacza zawieszenie działalności, z nadzie- ją na ponowne nawiązanie współpracy ze swoją firmą, gdy dojdzie do siebie. Pewnie myślą, że już nie wróci. Małżeństwo bardzo odczuło zniknięcie dochodów z domowego budżetu. A do tego 24 koszty terapii… Wszystkie pieniądze ładowali w, jak to bezdusznie określił Grzegorz, projekt „Dziecko”. Po coś jednak oszczędzali przez tyle lat. Żeby sprowadzić swoje myśli na bezpieczniejsze tory, Agata starała się skupić całą swoją uwagę na przerywającym właśnie blok reklamowy programie. Sympatyczna blondynka z zachwytem opowiadała o odrestaurowanym mazurskim siedlisku, malowniczo usadowionym w pobliżu niewielkiego jeziora. Mieścił się w nim kameralny hotel. Miejsce rzeczywiście było piękne. Sielsko, aniel- sko. Odruchowo sięgnęła po komórkę. Lubiła sprawdzać intere- sujące ją miejsca, przedmioty i zdarzenia. Zajmie się czymkolwiek, byleby tylko uciszyć złośliwego diabełka, który zalęgł się w jej głowie. Znalazła nazwę siedliska na stronie programu i wpisała ją w wyszukiwarkę. Ładne, profesjonalne zdjęcia. Widać, że właściciele chcieli podkreślić prostotę i naturalność tego miejsca. Cóż, natura jest w modzie, zwłaszcza wśród mieszczuchów. Dochodziła 21:00. Chyba nie jest za późno, żeby zadzwonić, w końcu to hotel. Zanim zdążyła się zastanowić, wybrała numer recepcji. Już myślała, że nikt nie odbierze, gdy odezwał się miły męski głos. – Siedlisko Mazury. Wczym mogę pomóc? – Och, mhm, dobry wieczór – zawahała się przez chwilę. Cho- ciaż raz będę spontaniczna, skarciła się w myślach. – Czy mieliby państwo wolny pokój dla jednej osoby od jutra? Powiedzmy na dwie noce? – Tak, jak najbardziej, mamy jeszcze wolne pokoje. Wolałaby pani pokój w dawnej stodole czy w dawnym domu gospodarza? – Sama nie wiem. A który by pan polecił? 25 – Każdy nasz pokój jest inaczej urządzony. Ze względu na po- godę zachęcam jednak do wybrania domu gospodarza. Jadalnia dla gości mieści się właśnie w tym budynku, więc nie będzie pani musiała cieplej się ubierać na posiłki. – Wtakim razie niech będzie dom gospodarza. – Świetnie. Poproszę imię i nazwisko. – Agata Stępień. – Dziękuję. Czy numer kontaktowy to ten, z którego pani dzwoni? – Tak. – W takim razie zapraszamy jutro. Pokój będzie gotowy od godziny czternastej. Gdyby coś zmieniło się z pani strony, prosimy o kontakt – wyrecytował finalną formułkę mężczyzna. – Dziękuję, do zobaczenia. – Do widzenia! Agata odłożyła komórkę i skrzywiła się z dziwnym uczuciem odrealnienia. Odbiło jej, padło na mózg! Właśnie pokłóciła się z mężem. Nie, nawet nie pokłóciła, wypędziła go z domu! A teraz jedzie sobie na samotną romantyczną wyprawę na Mazury. Musi się z tym przespać. Najwyżej rano odwoła rezerwację i przeprosi za kłopot. Jakimś cudem przespała twardo całą noc. Nie pamiętała, żeby coś jej się śniło. Obudziły ją wytłumione odgłosy dobiegające z łazienki. Było już widno. Zanim się dobudziła, chciała krzyknąć do męża, żeby przygo- tował jej herbatę. Opuściła stopy na podłogę. Dlaczego jest na kanapie we wczorajszych ciuchach? Wtedy z całą mocą powróciła do niej lodowata prawda poprzed- niego dnia: telefon od lekarza, kłótnia z Grzegorzem, trzaśnięcie 26 drzwi. Pocieszające było to, że Grzesiek nie wziął jej „wynoś się” aż tak poważnie, czego niezbity dowód stanowiły odgłosy porannej krzątaniny. Usłyszała, jak otwierają się drzwi łazienki, a potem nasłuchiwała kroków w korytarzu. Szybko wskoczyła pod koc i zamknęła oczy. Nie była w stanie skonfrontować się z mężczyzną, nie po tym, co stało się wczoraj. Jeszcze nie teraz. Grzegorz najwyraźniej dał się nabrać. Po chwili ustał harmider w przedpokoju i wyszedł z mieszkania. Dla pewności odczekała jeszcze parę minut. Czuła się jak na kacu. A przecież wczoraj nic nie piła. Zresztą nie tylko wczoraj – nie tknęła alkoholu od miesięcy. Miała wraże- nie, jakby głowę ściskało jej imadło. Dotarła z trudem do łazienki i popatrzyła w lustro. Zdecydowanie nie był to jej najlepszy dzień. Patrzyła z niesmakiem na zmęczoną, rozczochraną kobietę, która najlepsze lata wydawała się mieć za sobą. Szara cera, widoczny odrost na matowych włosach, o zgrozo, poprzetykany siwizną. Nie tak powinna wyglądać. Jakiś czas temu podczas zakupów w jednym z marketów na- tknęła się na dawną koleżankę z pracy. Ta ewidentnie jej nie po- znała. Myśląc o tym teraz, Agata sama miała problem z tym, żeby się rozpoznać. Zrobiło jej się przykro. Nie chciała być tą smutną, zaniedbaną, obcą kobietą z lustra. Ale zaraz, zaraz… Coś nie dawało jej spokoju. Wczoraj zrobiła coś jeszcze… Ach tak! Przypomniała sobie, że w przypływie, sama nie wiedziała czego – totalnego zamroczenia czy czarnej rozpaczy – zarezerwowała pobyt w tym idiotycznym siedlisku z telewizji. Jak ostatni tchórz zaszyje się w lesie, zamiast uporządkować życiowy chaos. Z drugiej strony miała pewność, że kilka dni odosobnienia pozwoliłoby jej wspokoju poukładać myśli. 27 Grześkowi pewnie też dobrze zrobi chwila oddechu od niej. Poza tym od tak dawna nigdzie nie wyjeżdżała… Pojedzie więc do tego cholernego siedliska i spożytkuje czas na głęboki wgląd w siebie! Najpierw jednak musi okiełznać obraz nędzy i rozpaczy wpa- trujący się w nią w lustrze. Spojrzała na siebie przelotnie we wstecznym lusterku samochodu. Miała tylko odświeżyć kolor i podciąć końcówki, lecz ostatecznie zdecydowała się na totalną metamorfozę. Przez całe dorosłe życie nosiła sięgające za ramiona ciemnokasztanowe włosy. Niestety terapia hormonalna odbiła się wyraźnie również na kondycji jej włosów. Przypominała liniejącego kota. Jej fryzjerka aż klasnęła w dłonie, kiedy Agata zakomunikowała, że jest gotowa na zmianę koloru i odważniejsze cięcie. Musnęła kosmyki, miękko opadające jej przy szyi. Teraz nosiła długiego boba w odcieniu ciemnego blondu. Gdzieniegdzie prześwitywały jaśniejsze pasma. Fryzjerka miała rację. Nowy kolor dodał jej blasku i odjął lat. Odrobina różu, korektor pod oczy i tusz do rzęs również potrafią zdziałać cuda. Z trudem poszukiwała na swojej twarzy śladu wczorajszego dnia, lecz ten wciąż o sobie przypomniał, zaciskając mocny węzeł w jej brzuchu. Do siedliska zostało jeszcze około dwóch godzin jazdy. Powin- na dotrzeć przed zmrokiem. Napisała esemes do Grzegorza, że przeprasza, że potrzebuje pobyć sama przez parę dni, że wyjeżdża i żeby się nie martwił. Jak dotąd nie odpisał. Zjechała już z drogi ekspresowej wiodącej z Warszawy na Ma- zury. Do samego celu miała jechać drogami krajowymi wijącymi się przez okoliczne wsie i miasteczka. Dobrych kilka lat temu, jeszcze przed tym całym zapłodnieniowym koszmarem, jechali z Grześkiem tymi samymi drogami na żagle. Dla zabicia czasu 28 liczyli przydrożne kapliczki. Naliczyli ich z siedemdziesiąt. Cała plejada maryjek i jezusków w rozmaitych konfiguracjach i o róż- nych stopniach zaopiekowania. Maryja w szklanej gablocie, Ma- ryja kolumnowa, Jezus w ogródku, kompilacja różnych układów Świętej Rodziny, każda skierowana w inną stronę świata, a nawet Maryja na własnej wyspie, wzniesionej na środku ogrodowego stawu. Zdecydowanie więcej było maryjek. Najwidoczniej Matka Boska postrzegana jest jako bardziej przystępna w wysłuchiwa- niu próśb. W jednej wsi widzieli prywatną kapliczkę w co dru- gim gospodarstwie. Wtedy ich to bawiło, mieszkańcy zdawali się prowadzić swoisty kapliczkowy pojedynek. Teraz zazdrościła tym ludziom. Potrafili zrzucić swoje niepowodzenia na wolę boską. Jeśli coś ci nie wychodzi, to znaczy, że za mało się modliłeś, czymś obraziłeś Boga albo po prostu taki jest boski plan. Bóg tak chciał, a woli boskiej sprzeciwiać się nie należy. Jak dobrze zdjąć z siebie odpowiedzialność za swoje życie! Bóg tak chciał, więc nie będziesz miała dziecka. Nigdy. Amen! Skarciła się w duchu. Wkońcu kim była, żeby oceniać wybory innych ludzi? Zresztą sama została wychowana, jak to się mówi, w wierze. Jako dzieci, wraz z siostrą, wystrojone w odświętne ubranka, co niedzielę uczestniczyły z rodzicami we mszy świętej. Podobała jej się atmosfera panująca w kościele. Ten nastrój podniosłego oczekiwania. Zapach minionych wieków zaklęty w kościelnych murach. I ta muzyka. W ich kościele odpowiadały za nią praw- dziwe, ogromne organy oraz chór złożony z co bardziej muzycz- nie uzdolnionych przedstawicielek lokalnej społeczności. Jednak po tragicznej śmierci rodziców w wypadku samochodowym, gdy opiekę nad dwunastoletnią wówczas Agatą i jej o trzy lata starszą siostrą przejęła babcia, w duszy Agaty zaczęło kiełkować ziarenko 29 sceptycyzmu. Wjej dwunastoletniej głowie nie mieściło się, jaki wielki plan miłosiernego przecież Boga mógł zakładać postawienie na drodze jej rodziców pijanego w sztok kierowcy, który unice- stwiając rodzinę dwóch dziewczynek, sam wyszedł z całego zda- rzenia zaledwie z paroma draśnięciami. Z biegiem lat zaczęła dostrzegać w wierze coraz więcej teatru, a coraz mniej miłosierdzia. Jej siostra, Beata, nie podzielała wątpli- wości Agaty. Na pewno do tej pory całą rodziną mężnie stawiała się w kościele na każdej niedzielnej mszy i dopełniała wszelkich magicznych obrzędów potrzebnych do zapewnienia pomyślno- ści na ziemi i wiecznego życia po śmierci. Agacie wystarczyło, że wypełnianie tych obrządków nie uchroniło jej rodziców od przedwczesnego zakończenia ziemskiej egzystencji. Ostatecznie pożegnała się z katolicyzmem, gdy postanowiła skorzystać z in vitro – metody, jak wiadomo, potępianej przez Kościół. Nie mogła tolerować instytucji, która odmawiała jej prawa do wykorzystania zdobyczy medycyny w celu poczęcia własnego dziecka, i która, co gorsza, odmawiała dzieciom poczętym w wyniku tej metody przy- miotu człowieczeństwa. A podobno każde dziecko to boski cud. Skręciła w wąską gruntową drogę, zgodnie z nakazem nawiga- cji. Po dwóch kilometrach miała znaleźć się u celu. Lało i nic nie zapowiadało poprawy pogody w najbliższych dniach. Dobrze, że wzięła pokój w głównym budynku. Wnajgorszym przypadku uro- ki przyrody będzie obserwować przez okno. A natura rzeczywiście robiła wrażenie. Pomimo parszywej pogody okolica wyglądała na niezwykle urokliwą. Skręciła ponownie, tym razem w wysypaną żwirem drogę, i po chwili znalazła się na otoczonym wysokimi drzewami kameralnym parkingu. Oprócz jej auta stały tam jeszcze tylko dwa samochody. Nie zauważyła, żeby dało się podjechać dalej niż na parking. Taka pogoda, a ona zapomniała parasola. 30 Pomyślała, że zepsuje jej się fryzura, i zaśmiała się sama do siebie. Skoro jest wstanie myśleć o takich bzdurach, chyba będzie dobrze. Zarzuciła kaptur, wyciągnęła z bagażnika walizkę i w strugach deszczu popędziła w stronę widocznych nieopodal zabudowań. Znalazła się wewnątrz bardzo ładnego, dostatniego obejścia. Wszystko wyglądało tak jak w telewizji, z tą zasadniczą różnicą, że program był kręcony w środku lata, gdy cały teren tętnił zielenią i słońcem. Listopadowa aura nadała siedlisku melancholijnego kli- matu. Agata założyła, że recepcja mieści się wdawnym domostwie. Dom absolutnie nie był żadną wiejską chałupą. Raczej ceglanym dworkiem w stylu niemieckim. Przeszła przez wielkie drewniane drzwi i znalazła się w obszer- nym hallu, gdzie wpływy stylu loftowego mieszały się ze wspo- mnieniem ziemiańskiej letniej rezydencji. Hall od sąsiadujących pomieszczeń oddzielały przeszklone przesuwane drzwi. Pomimo zapadającego mroku do pomieszczeniu wpadało zadziwiająco dużo naturalnego światła. – Dzień dobry, wczym mogę pomóc? – Dopiero teraz zauważyła znajdującą się po prawej stronie hallu drewnianą ladę. Stał za nią młody mężczyzna i uśmiechał się przyjaźnie. – Dzień dobry. Agata Stępień. Dzwoniłam wczoraj w sprawie pokoju. – Podeszła do stanowiska i odwzajemniła uśmiech. – Oczywiście. To będzie pokój numer trzy. Za moment panią zaprowadzę. Gdy dokończyli formalności, Agata podążyła za recepcjonistą – Krystianem, jak przedstawił się chłopak – na piętro, słuchając wskazówek, gdzie co znaleźć oraz w jakich godzinach wydawane są posiłki. O dziwo, tym razem telewizja nie kłamała. Dom urządzony był naprawdę niezwykle. Agata już nie mogła się doczekać, kiedy 31 dokładnie go zwiedzi. Jej pokój nie był duży, ale miał półokrągłe mansardowe okno, wychodzące na jezioro. Zamiast zwykłej szyby wypełniały je kolorowe szkiełka – geometryczny witraż. Pod oknem znajdował się głęboki drewniany parapet wyłożony poduchami. Miała przeczucie, że na tym parapecie spędzi sporo czasu. Gdy tylko została w pokoju sama, usiadła na wysokim podwójnym łożu i wyciągnęła telefon.

Daj znać, jak dojedziesz. Gdziekolwiek to jest

– odczytała wia- domość od Grześka. Odpisała mu po prostu:

Jestem

. Następnie padła na łóżko. MARTA – Jesteśmy dumni, że nasza kancelaria mogła was reprezentować przy tej transakcji. Stanowi to dla nas nie tylko wyjątkowe uko- ronowane wieloletniej współpracy Enterprise Capital z kancelarią Anderson & Partners, ale również wspaniały wstęp do kolejnych wspólnych projektów – perorował w swoim patetycznym stylu Marek Kotecki, szef wszystkich szefów warszawskiego biura kan- celarii Anderson &Partners. – Gratulujemy wam tego ogromnego sukcesu – Marek wzniósł lampkę szampana w kierunku Roberta Drzewieckiego, dyrektora zarządzającego Enterprise Capital. Marta obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Rozluźniony Robert słuchał przemówienia z wyraźnym zadowoleniem i wyrazem królewskiej łaski wypisanym na twarzy. Marta przypomniała sobie, że wyglądał trochę inaczej, kiedy o drugiej w nocy ostatniego dnia negocjacji Włosi chcieli wycofać się z dotychczasowych ustaleń i odejść od sto- łu. To byłaby spektakularna porażka, o której konkurenci Roberta przeczytaliby z mściwą przyjemnością we wszystkich biznesowych mediach. Wtedy jednak wszyscy bardziej przypominali zombie niż pewnych siebie ludzi sukcesu, którzy właśnie świętują swoje kolejne wielkie osiągnięcie. A było co świętować. Firma Roberta zajmowała się kupowaniem firm, poprawianiem ich wyników finansowych i odsprzedawaniem z jak największym zyskiem. Takie Monopoly dla dużych chłopców, a okazjonalnie także dla nielicznych dużych dziewczynek. W tych 33 rzadkich sytuacjach, gdy po przeciwległych stronach stołu przy jednym projekcie spotykały się kobiety, Martę nie przestała zadzi- wiać fala wrogiej podejrzliwości, którą obdarzały ją negocjacyjne przeciwniczki. Jakby świat był za mały, by pomieścić więcej niż jedną odnajdującą się wbiznesie kobietę. Dla odmiany miło byłoby choć raz zaznać odrobiny siostrzanego wparcia. Wkażdym razie teraz firma Roberta sprzedała włoskim kontra- hentom najpopularniejszy portal zakupowy online w Polsce. To będzie transakcja roku. Wramach bonusu Robert przytuli skrom- nie parędziesiąt milionów nowych polskich złotych. Gdyby była na jego miejscu, Marcie też nie schodziłaby z twarzy mina kota, który właśnie połknął tłustego kanarka. A tam kanarka, kondora! – Nie mogę nie wspomnieć – kontynuował Marek – że ten sukces nie byłby możliwy bez mecenas Marty Zielińskiej, która z najwyższym zaangażowaniem i determinacją poprowadziła nasz zespół do szczęśliwego finału. Marta, myślę, że niedługo będziesz miała kolejną okazję do świętowania. – Puścił do niej oko, co wy- padło dosyć topornie, ale Marta była zbyt zmęczona i zadowolona zarazem, by się tym przejąć. – Jeszcze raz wszystkim serdecznie gratuluję! – Marek spełnił toast, a pozostali zebrani w gwiazdkowej restauracji – członkowie zespołów Enterprise Capital oraz Ander- son & Partners – poszli w jego ślady. Marcie również udzielał się radosny nastrój. Czuła, jak przyjemne mrowienie rozchodzi się po jej ciele z każdym kolejnym łykiem perfekcyjnie schłodzonego szampana. – Wiki, jak się bawisz? – zwróciła się z uśmiechem do siedzącej po drugiej stronie stołu współpracownicy. – Super, jeszcze nigdy nie byłam w tej restauracji. Dziękuję, że mnie zaprosiłaś. – Szampan najwyraźniej też udzielił się Wiktorii, jej policzki biły rozgrzaną czerwienią. 34 – No nie żartuj, byłaś bardzo ważnym członkiem zespołu. Takie wyjścia to dla nas dodatkowa nagroda, wisienka na torcie. Przy- zwyczajaj się. To dopiero początek! To był ich pierwszy tak duży projekt, ale Wiki poradziła sobie naprawdę znakomicie. Oczywiście musiała się jeszcze bardzo dużo nauczyć i popracować nad pewnością siebie, ale Marta żywiła przekonanie, że wyjdzie na ludzi. Tak, urządzą sobie konstruk- tywną sesję feedbackową. Postawiła sobie za punkt honoru stać się mentorką Wiktorii. Szkoda, żeby taki potencjał się zmarnował. Jako partner zyska dodatkowe narzędzia w zarządzaniu karierą młodszej koleżanki. Po trzydaniowej kolacji przeplatanej niespodziankami od szefa kuchni i niezliczoną liczbą kieliszków wina, gdy goście odbierali okrycia z szatni, ktoś rzucił pomysł, by celebrację kontynuować w jednym z barów na Kruczej. Propozycja spotkała się z aprobatą większości. Rozochocone towarzystwo, poupychane do kilku tak- sówek, ruszyło w niedaleką podróż do modnego lokalu, słynącego z ciekawych autorskich koktajli i selekcji najlepszych alkoholi. Marta obiecała sobie, że zostaje na jednego, no, góra dwa drin- ki. Był czwartek, co oznaczało, że jeszcze jutro musi pojawić się w biurze w przyzwoitym stanie. Kiedy wlali się do baru, nigdzie nie dostrzegła Marka. Gdy kota nie ma, myszy harcują. I dobrze, teraz spotkanie nabierze zdecy- dowanie mniej formalnego charakteru. Większość zgormadzonych i tak znała się dość dobrze, więc wreszcie będą mogli zachowywać się bardziej jak kumple niż klienci i klakierzy. Stanęła przy barze. Obok niej usadowił się Robert. – I co, pani partner, zadowolona? – Robert spojrzał na nią z nie- odzownym ironicznym uśmiechem. 35 – Jeszcze nieoficjalnie, ale żebyś wiedział, nawet bardzo zadowo- lona. – Marta zmrużyła oczy. – Dobrze wiesz, że flaki musiałam sobie wypruwać, a tacy klienci jak ty nie ułatwiają życia. Szczerze mówiąc, czuję ulgę, że ta droga przez mękę się skończy, ale też boję się, że w pewnym momencie poczuję pustkę. Wiesz, brak adrena- liny, jakiegoś większego celu. Jasne, teraz będę musiała udowodnić, że na to wszystko zasłużyłam i że nie pomylili się co do mnie, bla, bla, bla. Jednak ta świadomość, że co by się nie działo, i tak spadnę na cztery łapy, jest, o ironio, przerażająca… Też tak miałeś, kiedy zostałeś zarządzającym? – Chyba nie miałem aż tak głębokich refleksji na ten temat. Po prostu chciałem rozdawać karty, więc kiedy zacząłem zarządzać funduszem, wiedziałem, że wszystko jest na swoim miejscu – przy- znał z rozbrajającą szczerością Robert. Oczywiście, dla takich mężczyzn jak Robert dojście na szczyt stanowi po prostu naturalną kolej rzeczy. Nie coś, o co się walczy. Marta musiała zwrócić mu honor. Też harował wiele lat, żeby wstąpić na Olimp polskiego biznesu. – Już nie wspominając o pieniądzach, to zupełnie inna liga. Ty teraz też się wreszcie dorwiesz do tortu, co? – Robert uniósł brew i nachylił się do niej konspiracyjnie. – Nie będę zaprzeczać, że ta perspektywa jest bardzo zachęcają- ca. – Roześmiała się i upiła łyk koktajlu, który przed momentem postawił przed nią barman. Negroni, wytrawne, takie, jakie lubiła. Usłyszała gromki męski śmiech na drugim końcu baru. A ta gnida co tu robi? Aż się skrzywiła. – Hej, Marcin, skąd się tu wziął Piotrek? – zagaiła do chłopaka stojącego po jej lewej stronie. Marcin przygotował większość ba- dania stanu prawnego spółki na potrzeby sprzedaży, a przy okazji był dobrym znajomym Piotrka. 36 – Piotrek często gra w squasha z chłopakami z Enterprise, więc dałem mu znać, że tu będziemy. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe? – Skąd, im więcej, tym weselej. – Marta musiała być ponad tę rozgrywkę rodem z piaskownicy. – Pytam z ciekawości – uśmiech- nęła się beztrosko. Bez względu na ogromny apetyt, który wyrażał niejednokrotnie przed szefostwem, Piotr nie dostąpił zaszczytu wysłania nawet jednego maila w tym projekcie. Oczywiście miał też chrapkę na wejście na ścieżkę partnerską zamiast Marty, a gdy to mu się nie udało, starał się podebrać jej każdy ciekawszy projekt. Z marnym efektem, pomyślała z satysfakcją. Najwyraźniej ból w dolnej części pleców doskwierał mu tak bardzo, że musiał tu przyjść i zazna- czyć swoją obecność. Obsikać teren na jej oczach. Biedaczek nie wiedział tylko jednego: bez względu na to, jak bardzo by się starał i ilu managerom funduszu dawałby złoić sobie tyłek w squasha, Robert uważał go za skretyniałego ćwoka. Zatem szanse na zro - bienie transakcji dla Enterprise Capital, przynajmniej tak długo, jak kierował nim Robert, Piotruś miał bliskie zera absolutnego. Poczuła, że kolano Roberta muska jej nogę. Spojrzała na niego pytająco. Robert nie owijał w bawełnę. – To co, przeniesiemy się, może do Europejskiego i przypomni- my sobie dawne czasy? Martę chyba nigdy nie przestała zadziwiać jego bezczelność i pewność siebie. Jedno musiała jednak przyznać: był charyzma- tyczny, pociągający, a do tego w pełni świadomy swoich atutów. Gdyby nie pozostawała w związku, na którym bardzo jej zależało, musiałaby sobie szybciutko przypomnieć, dlaczego sypianie ze strategicznym klientem nie byłoby najlepszym motorem napędo- wym dla jej dalszej kariery. 37 – A co słychać u… Sandry, tak? – zapytała z uśmiechem niewiniątka. Popatrzył na nią przeciągle i zaśmiał się lekko. Znali się od wielu lat. Kiedyś znali się nawet bardzo dobrze. Wpadli na siebie na jakimś evencie dla polskich młodych profesjonalistów w Lon- dynie. Marta studiowała prawo, aon, kilka lat starszy, pracował w londyńskim City, w banku inwestycyjnym. Darmowe wino i drobne przekąski przyciągały nie tylko spragnionych nawiązania kontaktów zawodowych, ale też po prostu łasych na darmochę. Marta i Robert spędzili kilka beztroskich weekendów, chodząc na imprezy i uprawiając całkiem satysfakcjonujący seks. Oboje wiedzieli, że nie wytrzymaliby ze sobą w prawdziwym związku, więc zdecydowali się pozostać na stopie czysto koleżeńskiej, z oka- zjonalnymi numerkami, do czasu, gdy Marta pod koniec swojej londyńskiej przygody poznała Adama i wróciła za nim do Warsza- wy. Po pewnym czasie, zdobywszy bezcenne doświadczenie, Robert również przeniósł się na łono ojczyny, gdzie rozpoczął podbój rodzimych funduszy inwestycyjnych. Kiedy Marta prowadziła już swoje transakcje, Robert obdarzył ją zaufaniem na tyle, że powie- rzył jej kierowanie negocjacjami nad jednym ze swoich dużych zakupów. Transakcja zakończyła się sukcesem, a Marta pozyskała nowego gorącego klienta. Tym samym ugruntowała swoją pozycję w kancelaryjnej hierarchii. Tymczasem Robert zdążył rozwieść się dwukrotnie i ożenić po raz trzeci. Śmiała się w duchu, że przy każ- dej większej sprzedaży firmy portfelowej Robert wymienia swoją aktualną partnerkę na nowszy model. To dawało średnio jakieś trzy, cztery lata na każde małżeństwo? Zastanawiała się, czy on nie uczy się na błędach, czy po prostu liczy na sprawdzoną regułę „do trzech razy sztuka”? Ach, i jeszcze wszystkie je zdradzał. Czy nie męczył go ten ciągły znój organizacyjny: wesele, rozwód, wesele, 38 rozwód? Musiała go kiedyś o to zapytać. Wkażdym razie Sandra, żona numer trzy, powinna drżeć na myśl o najświeższym sukcesie męża. Czyżby znów nadszedł czas na przemeblowanie w życiu? – Trzymaj się, Robert. – Marta przyłożyła policzek do jego policzka. – Jeszcze raz gratuluję. – I z tymi słowami zostawiła go przy barze. Gdy wychodziła na chłodne nocne powietrze, czuła, jak odprowadzał ją wzrokiem. Budzik brutalnie przywrócił ją do rzeczywistości. Cholera, wczo- raj zapomniała przestawić godzinę, mogła przecież dzisiaj przyjść później do biura. Szybko przesunęła palcem po ekranie. Boleśnie odczuwała skutki wczorajszej mieszanki szampana, wina, ginu i wermutu. Królestwo za aspirynę! Nagle poczuła dłoń Adama wślizgującą się pod jej koszulkę. Przywarł do jej pleców i zaczął delikatnie całować szyję. Na udach czuła niezbity dowód zamia- rów Adama. Okej, taki rozwój wypadków był, pomimo przykrych objawów kaca, całkiem miłą niespodzianką. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz uprawiali seks, dlatego trzeba było wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Nadmiar pracy i stresu potrafi skutecz- nie zabić nawet najbardziej żywotne libido. Mózg przestawia się wówczas na czynności związane z przetrwaniem, udaremniając trwonienie ograniczonych zasobów energii na takie ekstrawagancje jak miłość fizyczna. Poranny seksik nie był może cudownym antidotum na skutki zatrucia alkoholowego, ale zdecydowanie poprawił jej samopoczu- cie. Właśnie pokrzepiali się kawą i kanapkami, beztrosko krusząc włóżku (normalnie byłoby to nie do pomyślenia!), gdy rozdzwonił się telefon Marty. – Trochę nam zeszło – zachichotała – nie przeżyją beze mnie nawet godziny. Cześć, Aga, co tam? 39 – Marta, cholera, przyjeżdżaj jak najszybciej – usłyszała panikę w ściszonym głosie Agnieszki. – Marek lata po korytarzach jak wściekły bąk, ciągle wisi na telefonie i parę razy usłyszałam, jak wspomniał o tobie… – Co mówił? – Dobry nastrój Marty prysł w jednej chwili. – Nie wiem dokładnie, nie słyszałam. Jest ewidentnie wkur- wiony. Jeszcze go takiego nie widziałam. Ale na pewno coś mó- wił o tobie. – Dobra, będę za pół godziny. Dzięki za telefon. Kurwa. Dlaczego nie dzwonią bezpośrednio do niej, skoro dzieje się coś, co najwyraźniej ma z nią związek? I dlaczego, kiedy wszystko zaczyna się wreszcie układać, coś musi się spektakularnie zepsuć? Adam patrzył na nią z troską. – Co się stało? – Nie wiem… Maras podobno lata po biurze jak opętany i coś mówi o mnie, ale nie raczy sam zadzwonić. Jeśli Włosi chcą coś teraz odkręcić albo coś wielkiego się wysypało, to mam przesrane… – Uspokój się i jedź do biura. Daj znać, jak się wyjaśni, o co chodzi. Nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje na początku. I pa- miętaj, że ty zrobiłaś wszystko, co mogłaś. – Dzięki – uśmiechnęła się słabo, ale wgłębi serca chciała wrzesz- czeć z całych sił i wyzywać świat od najgorszych. Po niespełna dwudziestu minutach siedziała w taksówce. Jej żołądek i serce zbiły się w jedną wielką gorejącą bulwę, próbującą wyrwać się przez gardło. Otworzyła okno. Wciąż żadnych maili ani telefonów. Czyżby odcięli ją od systemu? Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak poważne naruszenie obowiązków musiałoby spowo- dować tak drastyczne i natychmiastowe środki. Zaczęła gorączkowo 40 myśleć. Nie zrobiła nic, co mogłoby być choć w połowie tak brze- mienne w skutkach. Po prostu uspokój się, powtarzała sobie, wjeżdżając windą na trzydzieste szóste piętro. Przeszła obok recepcji. Kurtuazyjne „cześć, cześć”, jak gdyby nigdy nic. To chyba dobry znak? Przeszła przez kliencką część biura i gdy otworzyła drzwi do części zamkniętej, wpadła prosto na Marka. – O, Marta, cześć, dobrze, że już jesteś. Możesz teraz wstąpić do mnie do gabinetu? – Tak, oczywiście. Agnieszka do mnie dzwoniła, że jest jakiś pożar. Czy to ma coś wspólnego z naszymi Włochami? – Co? Z jakimi Włochami? – Marek był wyraźnie rozkojarzony. Marta obserwowała jego nerwowe ruchy, gdy podążała za nim do gabinetu. Jakby skasować całe lata coachingu, który przeszedł, żeby wyrobić w sobie zawsze profesjonalną i opanowaną postawę. – A, nie, nie. Proszę, wejdź. Wgabinecie czekała Monika, szefowa działu kard. Na powitanie rzuciła Marcie niepewny uśmiech, ale nie zdołała ukryć zgnębionej miny. Matulko boska i jej nieprawi bracia i siostry ze słownika kultury niskiej! Zaraz ją wywalą. Nieważne, że obiektywnie nie ma za co. Coś komuś się nie spodobało i tyle. Tak to wygląda. Nie wiedziała, dlaczego właśnie wtej chwili najbardziej zabolała ją myśl o triumfującym Piotrku. Marek zamknął drzwi, odchrząknął i usiadł obok Moniki przy okrągłym stole w rogu gabinetu. Marta zajęła ostatnie wolne krze- sło. Patrzyła na nich wyczekująco. Nie zamierzała im tego ułatwiać. – Marta, miał miejsce pewien incydent – zaczął niepewnie Ma- rek. – Wtwoim zespole – doprecyzował. – Incydent? – Marta nie mogła się powstrzymać. Teraz już w ogóle nie miała pojęcia, o co może chodzić. 41 – Dowiedzieliśmy się, że Wiktoria Zalewska dopuściła się nie- właściwego zachowania względem naszego klienta. – Monika wy- bawiła Marka od konieczności rozwinięcia tematu. – Zachowania, mówiąc wprost, na tle seksualnym. Na twarzy Marty musiało malować się głębokie zdumienie, ponieważ Monika szybko dodała: – Jesteśmy równie zszokowani tymi rewelacjami jak ty. – Ale co dokładnie się wydarzyło? I przede wszystkim, o kogo chodzi? Chyba możecie mi to powiedzieć? – Sprawa jest bardzo delikatna i nie możemy dopuścić do jej nagłośnienia, ale oczywiście wprowadzimy cię, jako bezpośrednią przełożoną Wiktorii, w niezbędne szczegóły. Zgodnie z pozyska- nymi przez nas informacjami Wiktoria w sposób nachalny i ab- solutnie niedopuszczalny… Ekhmm… – Monice najwyraźniej brakowało odpowiedniego słowa na opisanie tej straszliwej zbrod- ni. – Napastowała Roberta Drzewieckiego podczas wczorajszego wieczornego wyjścia. – Wiktoria… napastowała… Roberta? – To musi być jakiś idio- tyczny żart. Wiktoria wyglądała na ostatnią osobę, która mogłaby kogokolwiek napastować. – A skąd to wiemy? Czy Robert się skarżył? – Rozmawiałem już z Robertem… i przyznał, że pewna niezręcz - na sytuacja rzeczywiście miała wczoraj miejsce. On nie jest zain- teresowany nagłaśnianiem czy eskalowaniem problemu. Chciałby, żebyśmy to załatwili w jak najwęższym, zaufanym gronie. Obiecał, że nie wpłynie to negatywnie na relacje z naszą kancelarią. – Dobrze, to bardzo dobrze… Ale powiedzcie, skąd dotarła informacja? – Tak się złożyło, że Piotrek Kraft uczestniczył we wczorajszej nieformalnej części świętowania, został do końca i widział, jak 42 Wiktoria… – Markowi też brakło języka wgębie – …no, dobierała się do Roberta w jakimś ciemnym kącie… To nie jest postawa, którą możemy zaakceptować – dodał jakby w samoobronie. – Poważnie?! Piotr Kraft, który sprzedałby własną matkę, a dziecko dorzuciłby w gratisie, żeby dostać awans, twierdzi, że widział, jak bardzo zdolna prawniczka z mojego, mojego zespołu obmacuje szefa największego funduszu inwestycyjnego w Polsce, i wy mu wierzycie?! Marta wiedziała, że to kanalia, ale żeby aż taka?! Sytuacja stawała się coraz bardziej absurdalna. Monika i Marek wymienili pełne zakłopotania spojrzenia. – Marta, wiemy, że jesteś zdenerwowana. Nami też to wstrząs- nęło. Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji. Ale, tak jak mówiłem, rozmawiałem z Robertem i on to potwierdził. Dlatego teraz mu- simy podjąć wszelkie kroki, aby chronić interesy naszego klienta i naszej firmy. – A rozmawialiście już z Wiktorią? – Nie, na szczęście nie przyszła jeszcze do biura. Jak tylko Piotr zadzwonił do mnie rano zaniepokojony sytuacją, najpierw chcie- liśmy ustalić, co się stało, porozmawiać z naszymi prawnikami i oczywiście z tobą. Co za ironia. Żeby kogoś zwolnić albo zmierzyć się ze skutkami molestowania seksualnego, prawnicy potrzebują zatrudnić innych prawników. Marek bezradnie rozłożył ręce. – Gdyby to wypłynęło na światło dzienne, nasza reputacja poniosłaby nieodwracalne straty. Robert jest skłonny o tym za- pomnieć, ale dziewczyna musi stąd zniknąć. Marta, jesteś dużą dziewczynką. Rozumiesz, jak by to wyglądało, gdyby osoba z taką historią była bliską współpracownicą nowej partner, której, co 43 gorsza, głównym klientem jest mężczyzna zamieszany wtę historię? Co by to świadczyło o tobie jako partnerze? Nie chcę uprawiać czarnowidztwa, ale niektórzy przedstawiciele naszej konkurencji nie mieliby skrupułów, żeby to wykorzystać – westchnął teatralnie Marek. – Prawnicy twierdzą, że moglibyśmy nawet zwolnić ją dyscyplinarnie, ale po co dziewczynie rujnować karierę? Chcemy jej zaproponować rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. A właściwie ty jej to zaproponujesz. Jesteś z nią najbliżej, więc uważamy, że przyjmie tę informację dużo lepiej, gdy usłyszy ją od ciebie. Musisz podkreślić, że jeśli zacznie o tym komukolwiek opowiadać, zrujnuje sobie karierę. Marcie zrobiło się niedobrze. Cała ta historia wydawała się moc- no naciągana. Nikt nawet nie spytał Wiktorii o jej wersję wydarzeń. Przecież Robert nie jest idiotą. Skoro nikt nie stawiał go pod ścianą, nigdy nie przyznałby, że po pijaku nie potrafił trzymać rąk przy sobie i obmacywał młodą prawniczkę, która miała nieszczęście znaleźć się w jego polu rażenia. Skoro jednak Robert potwierdził to, co wolał usłyszeć Marek – słowo klienta jest święte. I dobro kancelarii jest święte. Wtych ostatnich paru zdaniach, które padły z ust Marka, też tkwił wybór. Marta mogła dochodzić prawdy w obronie młodszej koleżanki, ale to oznaczałoby, że jej kariera jest spalona. Łajno, nawet cudze, przywiera na długo i czuć je z daleka. Dziewczynki od najmłodszych lat wychowuje się w duchu posłuszeństwa i spełniania oczekiwań. Oczekiwania wobec Marty były jasne. Teraz nadszedł czas, żeby udowodnić swoją lojalność wobec firmy. Każdy partner musi znać priorytety. Wzięła głęboki oddech. Ostatecznie wybór wcale nie był taki trudny, choć nie czuła się dobrze z tym, co musiała zrobić. – Dobrze, porozmawiam z nią. Upewnijcie się tylko, że Piotr dobrze rozumie, czym jest dyskrecja. 44 – Świetnie. Cieszę się, że się rozumiemy. A tak przy okazji, twój awans ogłosimy w przyszłą środę. Kiedy wyszła z gabinetu Marka i mijała stanowiska pracy kole- gów, wciąż buzowała w niej adrenalina. Jednocześnie odczuwała cudowną, egoistyczną ulgę. Ulgę, że to nie koniec jej wieloletniej drogi do czegoś, co czekało tuż za zakrętem i wystarczyło po to sięgnąć. Pocieszała się myślą, że Wika rozpoczyna dopiero swoją karierę, jest zdolna i pilna, więc na pewno świetnie sobie poradzi. Marta skontaktuje ją z najlepszymi łowcami głów w Warszawie. Weszła do swojego gabinetu, usiadła za biurkiem i przez dłuższą chwilę wbijała pusty wzrok w czarny ekran monitora. Musi się czymś zająć, sprawdzić maile. Po parunastu minutach usłyszała harmider dobiegający z po- koju obok, nieuchronnie zwiastujący przybycie ostatniej lokatorki. Czując, jakby ktoś założył jej betonowe buty (tyle że to nie miała być jej egzekucja), Marta wyjrzała ze swojego pokoju i zawołała do rozbierającej się Wiktorii. – Hej, Wiki, wpadniesz do mnie teraz? – Starała się brzmieć normalnie. Nie chciała, by którykolwiek z pozostałych dwóch młodszych prawników, z którymi Wiktoria dzieliła gabinet, wyczuł w jej głosie napięcie. W tym biurze plotki rozsiewały się z mocą i w tempie napalmu, zrzuconego na wymęczoną suszą puszczę. – Pewnie, daj mi tylko minutkę, odłożę rzeczy. – Wiki wyglądała na zmarnowaną. Marta nie była pewna, czy to kac, czy komplikacje wczorajszej nocy tak odbiły się na kondycji dziewczyny. A może jedno i drugie. Wróciła do gabinetu. Nie pierwszy raz miała kogoś zwolnić. Tyle że do tej pory zawsze dobrze znała i rozumiała powód zakoń- czenia współpracy. Nie wiedziała, gdzie usiąść: za biurkiem czy 45 przy małym stoliku przy drzwiach. Kiedyś słyszała, że rozmowy „przez biurko” są odbierane jako bardziej formalne i budujące dystans pomiędzy rozmówcami. Przyczynek do ich rozmowy był na tyle delikatny, że zdecydowała się na stolik. Kiedy Wiki stanęła w drzwiach, Marta gestem zaprosiła ją, by dołączyła do niej. – Zamknij drzwi – poprosiła jeszcze. Zauważyła, że wraz z zamknięciem drzwi Wiktoria momen- talnie się spięła. – Jak się czujesz? – Marta nie potrafiła od razu przejść do rzeczy. – Bywało lepiej. – Wiki siliła się na przywołanie pogodnego wyrazu twarzy. – Ale jestem bardzo wdzięczna, że mogłam wczoraj być – uzupełniła, ewidentnie nie chcąc wyjść na niewdzięczną. Dziewczyno, nie bądź taka grzeczna, pomyślała z nagłą złością Marta. – A ty? – Tak, też bywało lepiej. – Marta zebrała się w sobie, nie ma na co czekać. – Wiktorio, doszły nas słuchy o niepokojącej sytuacji, jaka miała miejsce wczoraj w barze pomiędzy tobą a Robertem Drzewieckim… Po tych słowach reszta krwi odpłynęła z twarzy Wiktorii, dziew- czyna spuściła oczy. Czyli przynajmniej cała ta historia nie jest totalnie wyssana z palca. Marta przerwała, postanowiła dać jej szansę na wyjaśnienie sytuacji. Patrzyła na nią wyczekująco. Przez chwilę miała nadzieję, że Wiktoria wybuchnie płaczem i opowie, jak to ona, niewinna młodsza prawniczka, została przydybana przez pijanego jak bela prestiżowego klienta i nie wiedziała, jak się zachować. Lecz cisza się przedłużała. Zatem trzeba to skończyć. – Rozumiem. W zaistniałych okolicznościach niestety nie bę- dziemy mogli kontynuować z tobą współpracy. Jednak doceniamy ogrom zaangażowania, z jakim wykonywałaś swoje obowiązki, więc 46 chcielibyśmy rozwiązać umowę za porozumieniem stron. Pozo- stawimy ci pełny okres wypowiedzenia i zwolnimy z obowiązku świadczenia pracy. Dziś będzie twój ostatni dzień wbiurze. – Marta widziała, jak z każdym jej słowem Wiki coraz bardziej zapada się w sobie. – Wiem, że w marcu masz egzamin adwokacki. Ze swojej strony postaram się załatwić wydłużenie twojego okresu wypowie- dzenia, żebyś chociaż przez miesiąc miała zapewnione utrzymanie podczas nauki do egzaminu. Oczywiście możesz liczyć na bardzo dobre referencje. Czy chciałabyś o coś zapytać? Wiktoria cicho wypuściła powietrze i podniosła wzrok. Po- patrzyła Marcie prosto w oczy po raz pierwszy od chwili, gdy ta wspomniała o Robercie. Były to oczy psa, którego pan zbił za coś, czego pies nie zrobił. Czysta krzywda i niezrozumienie. Marcie było jej żal, ale „life is brutal and full of zasadzkas”, jak to się mawia. To nie było nic osobistego. To po prostu biznes. – Nie, chwilowo nie. – Głos jej drżał. Marta bała się, że dziewczyna zaraz się rozpłacze. Nie radziła sobie z płaczącymi osobami. Pewnie dlatego że sama nie pozwalała sobie na łzy, oprócz szybkiego, oczyszczającego szlochu w abso- lutnie krytycznych, wyjątkowych sytuacjach. W całym swoim dorosłym życiu policzyłaby takie sytuacje na palcach jednej dłoni. – Przykro mi – powiedziała zupełnie szczerze Marta. – Dziękuję. – Wiktoria wstała, wyczuwając, że jest to koniec rozmowy. Gdy była przy drzwiach, Marta rzuciła jeszcze: – Wiktoria! – Tak? – Oczywiście powody, dla których się rozstajemy, muszą pozo- stać między nami. – Oczywiście. Wiktoria zamknęła za sobą drzwi. 47 Marta próbowała popracować, lecz nie mogła zebrać myśli. Cholerny świat! Z tego wszystkiego kompletnie zapomniała o lunchu z Margo. Na oparach wpadła do knajpki na Próżnej. Szybki marsz dobrze jej zrobił. Spóźniła się zaledwie trzy minuty. Margo już czekała przy stoliku w głębi restauracji (dobra rada: gdy chce się poplotkować w knajpie w biznesowej okolicy, dyskretny stolik to podstawa). Powitała Martę oślepiająco białym uśmiechem na idealnie uszminkowanych wargach. Wyściskały się, jakby nie widziały się z pół roku. Wobjęciach przyjaciółki Marta momen- talnie poczuła się lepiej. – Gratulacje! Jesteś wielka! – Margo wypuściła Martę z ob- jęć. – No, no, widzę, że imprezka dobrze poszła – skwitowała z porozumiewawczym uśmiechem przyjaciółka, objeżdżając Martę wymownym spojrzeniem od stóp do głów. Czyli było aż tak źle. Marta miała dzisiaj rano zaledwie chwilę, żeby dostarczyć się pod osąd Marka, toteż dbałość o perfekcyjną stylizację, w przeciwieństwie do czystych zębów i włosów, nie stanowiła dla niej priorytetu. Nie to, co Margo – przyjaciółka wyglądała, jak zawsze, jak milion dolarów. Ciemne proste włosy, idealnie odcięte na wysokości podbródka, nienaganny makijaż i olśniewające ciuchy. Cóż, ale Margo była wschodzącą gwiazdą telewizji informacyjnej. Traktowała swój wygląd jak produkt sam wsobie. Wsumie Marta miała do tego podobne podejście. Wierzy- ła, że odpowiedni wizerunek dawał jej klientom poczucie, że mają do czynienia z pewną siebie profesjonalistką. Nie wspominając o prozaicznym, acz nie mniej istotnym aspekcie – dopieszczeniu miłości własnej. – Wracasz prosto z nagrania? – Taaak. Wymyślili sobie jakiś dziwaczny materiał z nie mniej dziwacznymi ekspertami. Niby kanał informacyjny, ale przekaz 48