Tropizmy - Nathalie Sarraute - ebook + książka

Tropizmy ebook

Nathalie Sarraute

0,0

Opis

Jedna ze stu najlepszych książek XX w. według „Le Monde”. Debiutancki tom prozatorskich impresji francuskiej pisarki Nathalie Sarraute to doskonały przykład nouveau roman; ukazuje się w Polsce niemal osiemdziesiąt lat od wydania oryginalnego. Naukowe określenie, jakim Sarraute posłużyła się w tytule, odnosi się do reakcji m.in. roślin na bodźce zewnętrzne i sugeruje, że książka jest zapisem nie tyle samej świadomości jakiegoś określonego podmiotu czy narratora, ale procesów myślowych czy właśnie reakcji na to, jak działa na nas otaczający świat. Tropizmy przełożył Szymon Żuchowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 41

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nathalie Sarraute

Tropizmy

Przełożył Szymon Żuchowski

Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2017

Proza 43

Nathalie Sarraute: Tropizmy

Przekład: Szymon Żuchowski

Redakcja: Anna Krzywania, Tomasz Swoboda

Korekta: Anna Krzywania

Zdjęcie na okładce: Marcin Niewirowicz

Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski

Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn

Original title: Tropismes

Copyright © 1957 by Les Editions de Minuit

Copyright © by Marcin Niewirowicz, 2016

Copyright © by Szymon Żuchowski

Copyright © by Biuro Literackie, 2017

Biuro Literackie

Sokolnicza 5/37, 53-676 Wrocław

tel. 71 346 01 42, [email protected]

www.biuroliterackie.pl

ISBN 978-83-65358-48-6

Wszelkie powielanie lub wykorzystywanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Spis treści

I [Zdawało się, że wyłaniają się zewsząd…]

II [Odrywali się od szafy z lustrem…]

III [Przybyli tu, żeby zamieszkać…]

IV [Z błędnym wzrokiem…]

V [W gorące lipcowe dni…]

VI [Wyskakiwała z łóżka…]

VII [Byle nie przy nim…]

VIII [Kiedy przebywał z istotami młodymi…]

IX [Skuliła się w rogu fotela…]

X [Po południu wychodziły razem…]

XI [Rozwikłała tę zagadkę…]

XII [Podczas obleganych zajęć…]

XIII [Widać było, jak idą…]

XIV [Chociaż zawsze milczała…]

XV [Lubiła starszych panów…]

XVI [Teraz byli starzy…]

XVII [Kiedy nastawała ładna pogoda…]

XVIII [W okolicach Londynu…]

XIX [Był gładki i płaski…]

XX [Kiedy był mały…]

XXI [W czarnym fartuchu…]

XXII [Czasem, gdy nikt nie patrzył…]

XXIII [Byli brzydcy, byli płascy…]

XXIV [Pokazywali się z rzadka…]

Tropizmy – czas wiecznie niedokonany (Szymon Żuchowski)

Nota o autorce

I

Zdawało się, że wyłaniają się zewsząd, rozkwitłe w lekko spoconym chłodzie powietrza, że powoli wyciekają, jakby sączyły się z murów, z osiatkowanych drzew, z ławek, z brudnych chodników, ze skwerów.

Ich długie ciemne grona wysuwały się spomiędzy martwych fasad domów. Gdzieniegdzie przed wystawami sklepowymi ich skupisko stawało się bardziej zwarte i nieruchome, czasami tylko drgały, jakby od lekkiego obrzmienia.

Bił od nich dziwny spokój, coś w rodzaju rozpaczliwej satysfakcji. Uważnie patrzyły na stosiki pościeli ze Świata Bielizny, wprawnie naśladujące ośnieżone góry, albo na lalkę, której zęby i oczy w regularnych cyklach zapalały się, gasły, zapalały, gasły, zapalały, gasły, zawsze w regularnych cyklach, zapalały się na nowo i na nowo gasły.

Patrzyły długo w bezruchu, trwały przed witrynami, jak ofiarowane, do kolejnego cyklu odkładając chwilę odejścia. A spokojne małe dzieci, które trzymały je za rękę, rozkojarzone, znużone patrzeniem, cierpliwie czekały obok.

II

Odrywali się od szafy z lustrem, w której się właśnie przeglądali. Podnosili się na łóżkach: „Obiad na stole, obiad na stole!” – mówiła. Gromadziła przy stole rodzinę; wszyscy chowali się w swoich jamach, samotni, gniewni, wyczerpani. „Co z nimi nie tak, że wiecznie wyglądają na udręczonych?” – zastanawiała się, rozmawiając z kucharką.

A rozmawiała z kucharką godzinami, krzątając się przy stole, ciągle się krzątając, przygotowując dla nich napoje i dania, mówiła, krytykowała ludzi, którzy ich odwiedzali, przyjaciół: „A włosy tej i tamtej ściemnieją i będą jak u jej matki, całkiem proste; takim to dobrze, co nie potrzebują trwałej”. „Pani ma piękne włosy – odpowiadała kucharka – są gęste, są piękne, mimo że się nie kręcą”. „A ten i tamten, jestem pewna, że nie daruje ci ani grosza. Skąpcy, sami skąpcy, a mają pieniądze, mają, to wstrętne. A odmawiają sobie wszystkiego. Ja tego nie rozumiem”. „A przecież – mówiła kucharka – przecież tego ze sobą nie zabiorą. A ich córka, wciąż nie ma męża, nie jest taka ostatnia, ma piękne włosy, nosek i ładne stópki”. „Tak, piękne włosy, to prawda – mówiła – ale nikt jej nie lubi, wie pani, nie podoba się. Ha, to doprawdy zabawne”.

Czuł, że z kuchni dobiega ta myśl, mierna, brudna i drepcząca, drepcząca ciągle w miejscu, ciągle w miejscu, kręcąca się w kółko, w kółko, jakby mieć zawroty głowy, ale nie móc się zatrzymać, jakby mieć mdłości, ale nie móc się zatrzymać; jak obgryzamy paznokcie, jak odrywamy po kawałeczku skórę, kiedy się łuszczy, jak drapiemy się, kiedy mamy pokrzywkę, jak wiercimy się w łóżku podczas bezsenności, żeby sprawić sobie przyjemność i przykrość, wymęczyć się i stracić dech w piersiach…

„Ale może dla nich to było co innego”. Właśnie o tym myślał, leżąc na łóżku i nasłuchując, podczas gdy ich myśli jak lepka ślina przenikały do niego i przyklejały się, wyściełały go od środka.

Niczego nie dało się z tym zrobić. Niczego. Nie dało się tego uniknąć. Wszędzie, w niezliczonych, „zdradliwych” postaciach („Zdradliwe dzisiaj to słońce – mówiła dozorczyni – zdradliwe, można się rozchorować. Tak jak mój biedny mąż, choć tak o siebie dbał…”), wszędzie, pod pozorami czystego życia, chwytało cię to przed stróżówką, kiedy odbierałeś telefon, jadłeś śniadanie z rodziną, zapraszałeś znajomych, odzywałeś się do kogokolwiek.

Trzeba było odpowiadać i delikatnie zachęcać, i przede wszystkim, przede wszystkim nie dać im odczuć, ani przez chwilę nie dać im odczuć, że ma się wrażenie bycia innym. Poddawać się, poddawać, ulegać: „Tak, tak, tak, to prawda, oczywiście” – to należało im mówić i patrzeć na nich z sympatią, z czułością, bo jak nie, to rozdarcie, rozerwanie, coś nieoczekiwanego i gwałtownego, co nigdy dotąd się nie zdarzyło i będzie przerażające.

Wydawało mu się, że zaraz, w nagłym porywie sprawczości, mocy, z ogromną siłą zrzuci ich z siebie niczym stare gałgany, zemnie, rozerwie, zniszczy do cna.