Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagroda główna w III Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika
Tata, mama, córka, syn – każdy z czworga bohaterów mikropowieści Piotra Dardzińskiego relacjonuje wspólny dramat z własnego punktu widzenia. Czytelnik zaś pochyla się nad okruchami wspomnień, by w rozbitym zwierciadle dojrzeć obraz rozpadu rodziny i jego konsekwencji. Prysły złudzenia. Zerwały się więzi. Co pozostało? Zatruwająca życie trauma i być może daremny trud budowania narracji, która usprawiedliwi zło lub nada sens cierpieniu.
To proza, która chwyta za gardło […]. Tytułowe trucizny sączą się z każdego zdania tej niewielkiej objętościowo, ale bardzo esencjonalnej mikropowieści. Tekst wciąga czytelnika w wir rodzinnego dramatu, czyniąc go nie tyle uczestnikiem opisywanych zdarzeń, ile ich podglądaczem, świadkiem, który choć bezsilny, nie może pozostać obojętnym. […] Trucizny są czymś więcej niż zwykłą „obyczajówką”. To po prostu dobry literacko tekst.
z laudacji jury
Ten świetny debiutant długo czekał na to, by ktoś go zauważył. To wspaniale, że tak się stało. Wiem to wszystko, bo czytałem jego teksty „do szuflady”, a teraz mam przyjemność polecić rzecz, która dotyka z jednej strony czule, z drugiej – boleśnie bezkompromisowo. Opowieść o ojcowskim fatalizmie, napisana w duchu Daniela Magariela i ujęta w typową dla niego krótką formę, jest jednocześnie historią tego, co cenimy po utracie, i literackim requiem, w którym Piotr Dardziński udowadnia, że można znaleźć słowa, by opisać to, czego często nie umiemy zwerbalizować.
Jarosław Czechowicz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 67
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
BIBLIOTEKA LITERACKA KWARTALNIKA „NOWY NAPIS”
2021
Piotr Dardziński, Trucizny
Wojciech Kopeć, przyjmę/oddam/wymienię:
Pragnienie. Antologia Nowego Dokumentu Tekstowego 2021
Grzegorz Pul, Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień
Tomasz Wojtach, Futurystyka miejska
2020
Łukasz Barys, Wysokie słońce
Głód. Antologia Nowego Dokumentu Tekstowego 2020
Paweł Hohmann, Iskra i kamień
Damian Kowal, Pieśni
Marta Kozłowska, B.Bomb
Adam Leszkiewicz, Apokalipsa psa
Maciej Taranek, Impresariat
2019
Maciej Filipek, Formalina
Ewa Frączek, niedoskonałości
Tomasz Genow, Kosmos jest ze słów. Eseje o różności świata
Jan Polkowski, Portier i inne opowiadania
Bartosz Popadiak, Podzwonne dla Instytutu
Stefan Türschmid, Tancerz
Pamięci Józefa Dardzińskiego
Istnieją ojcowie godni zaufania. (...) Ojcowie, którzy w niedzielne poranki siedzą przy świetle i czytają gazetę, mrucząc przy tym pod nosem, a później chwilę żartują z dziećmi, które wzdychają i mówią: „Oj, tato, nic nie rozumiesz”. Ojcowie, na których zawsze można polegać, którzy wieczorem otulają dzieci kołdrą. Istnieją też ci źli, którzy nie mają czasu i uważają, że człowiek do niczego się nie nadaje. Tacy, którzy robią z człowieka pośmiewisko przed obcymi, którzy upijają się, wpadają w złość i mówią, że ktoś wdał się w matkę. No i są też tacy jak mój.
Andrea Lundgren, Ptak, który krzyczy nocą[1]
1
Od rana próbowałem się dostać do pokoju, w którym żona zamknęła się z dziećmi. Pukałem, nasłuchiwałem, bałem się, że może przyjść jej coś chorego do głowy. Zawsze się bałem o jej głowę.
Bo jeśli na przykład wyskoczą z okna, to tylko ona z całej rodziny wyjdzie z tego cało. Podniesie się, zrobi krok nad martwymi ciałami, jakby nie chciała wdepnąć w gówno, i pójdzie przed siebie. Zbiorą się gapie, ale nikt jej nie zatrzyma. Co się dziwić, dzieciobójstwo jest nieuleczalną chorobą, w dodatku zakaźną. Ludzie się boją.
Mnie też nikt nie zatrzyma. Będę chciał do dzieci. Natychmiast! Do dziewczynki i chłopca. Później ludzie powiedzą, że z góry wyglądaliśmy jak rozjechane ptaki, więc pukałem dalej. Coraz mocniej i głośniej. Po drugiej stronie cisza – taka, że aż zacząłem z niej żartować. Trudno mi się było tylko śmiać z tych ptaków.
Albo nagada im głupot jak tydzień temu. Też się z nimi zamknęła, tylko na krócej. W pewnym momencie podsłuchałem, jak im tłumaczy, że jeśli mi otworzy, to wejdę i ich zjem. Dzieciaki oczywiście były zachwycone i chciały więcej takich strasznych historii, ale później już nie. Bo mamusia opowiedziała im o studencie z Rosji, który zabił swojego kolegę z akademika, a potem go zjadł. Noż kurwa mać!
– Tato, to było bardziej creepy niż baśnie braci Grimm – przyznała mi się później siedmioletnia córka.
– Wygląda na to, że tak – odpowiedziałem smutno, bo pomyślałem, że być może właśnie skończyło się jej dzieciństwo.
Oparty o ścianę w przedpokoju, zastanawiałem się, co jeszcze musi się skończyć, żeby w końcu stamtąd wyszli. Prędzej czy później dzieci zaczną świrować. Będą chciały siku, pić... Przecież nie może ich tam trzymać przez całą sobotę.
I jeszcze ci będzie wmawiać, jebana, że chroni je przede mną!
2
Usiadłem w kuchni, która cała była wyłożona boazerią. Nawet sufit. Sraczkowaty brąz lał się strumieniami po oczach już od wejścia i nic nie mogło tego powstrzymać, nawet dizajnerski czerwony ekspres do kawy, który kupiliśmy sobie na pierwszą rocznicę ślubu. Wszystko było w drewnie. Powrót do przeszłości, ale z tych raczej traumatycznych. Brakowało tylko poroża na ścianie. Żona nie chciała demontować tego gówna. Miała pomysł na ten pokryty bejcą mrok, który rozpanoszył się na dobre w naszej kuchni, a później i w innych pomieszczeniach, ale szybko pochłonęło nas życie, jego rozpad i związane z nim wyzwania. W końcu ciemność sama się nami zajęła.
Zgarnąłem rozsypany cukier i przetarłem w tym miejscu stół. Musiałem uważać, bo Maria nigdy nie potrafiła dobrze sprzątać. Blat zawsze był czymś upierdolony. Jak nie na górze, to od spodu. Wiecznie coś wylane, zaschnięte, tłuste i klejące, a wysmarowane masłem łyżki (tak, łyżki!) i nieodstawiona na swoje miejsce sól to już klasyka.
Mój wzrok automatycznie powędrował w stronę zlewu, z którego jak okręty wroga wyrastały nieumyte po jej fusiastej kawie kubki. Budziło to we mnie zawsze obrzydzenie, jakbym patrzył w obsrany kibel. Wiem, że nie lubi parzonej, wiele razy o tym mówiła. Ale pije. Podejrzewam, że robi to specjalnie. Pije sypaną, żeby jak najrzadziej korzystać z naszego rocznicowego ekspresu. Kara musi być. No i żebym potem mógł się porzygać. Bo oprócz fusów w zlewie pływały resztki jedzenia. Najgorszy był rozmiękczony olejem z patelni chleb tostowy. Nie można go było wyłowić, bo przeciekał przez palce.
Moja żona miała dziwny zwyczaj – nie wyrzucała resztek z obiadu do specjalnego pojemnika na odpady bio, tylko właśnie tutaj. „Zlew to zlew”, mówiła z pogardą właściwą temu słowu, patrząc mi prosto w oczy. „Od zlewek. W języku masz odpowiedź”. Zawsze wiedziała, jak mnie zranić. Nieważne, że od tych jej teorii momentalnie zatykał się mój świat, a od jej resztek odpływ. I to ja musiałem później wszystko przetykać, bo ona miała na to totalnie wyjebane. „Jeszcze tylko tam nasrać”, mówiłem za każdym razem, kiedy brałem się za tę robotę, a w pobliżu nie było dzieci.
Zostałem więc specem od kanalizacyjnych odpływów, raz nawet sąsiadce z naprzeciwka przepchałem rurę. Kret, wiadomo, ale dobre były też ocet i soda. Wsypywało się trzy czwarte szklanki sody, zalewało połową szklanki octu, czekało z pół godziny i spłukiwało obficie gorącą wodą. Natomiast najlepszym środkiem do udrażniania własnego świata był bourbon.
Dlatego po ośmiu latach wspólnego życia stałem się kimś w rodzaju mistrza kuchennej uważności. Wcześniej mi nie przeszkadzał, dopiero w małżeństwie dostałem alergii na syf. Kiedy pierwszy raz zapytałem o to żonę, rozryczała się.
– Przepraszam, ale wszystko się klei. – Próbowałem mimo wszystko być racjonalny.
Ona nie wie, dlaczego tak jest.
– Dzwoń, dzwoń do matki. – Byłem wściekły. – I co jej powiesz? Że nie wycierasz dokładnie stołu, a do podłogi można się przykleić? Że nie myjesz kubków po sobie od razu, jak wypijesz swoją kawę, i zalegają potem w zlewie, przepraszam, moczą się, przez dwa tygodnie, a dzieci muszą pić mleko z kartonu, bo nie ma żadnego czystego? Żadnego, rozumiesz?! Wszystkie ujebane! To jej powiesz? Proszę bardzo... Pochwal się. Jak to od trzech miesięcy zanosisz zasłony do magla, jak jesteś niedopasowaną społecznie fleją i nie masz koordynacji kobieta/żona! No już... Dzwoń!
„Takie mieliśmy plany, kiedy się tutaj wprowadziliśmy”, maglowałem już dalej w myślach. „Nie tylko na remont”.
Nalałem świeżo zaparzonej kawy do niebieskiego kubka z Elsą. Córka powiedziała mi, że spoko, mogę w nim pić, jak chcę, tylko mam go ładnie później umyć.
– A wiesz, Tosiu, dlaczego czasami muszę wypić kawę w Elsie? Bo twoja mama wyrzuciła moją ukochaną filiżankę. „Zobaczysz, że wyjebię ci ją kiedyś za okno”, ostrzegała mnie za każdym razem, gdy zwracałem jej uwagę, że źle wkłada szklanki do zmywarki i później w środku są zaschnięte resztki. No i stało się. Któregoś dnia, kiedy znów jej to powiedziałem, wyrwała mi filiżankę z rąk i zaczęła krzyczeć, żebym patrzył. Patrzył, kurwa, dokładnie, do czego nas to wszystko doprowadziło, ale ja patrzyłem tylko na moją ukochaną, kruchą rosyjską porcelanę, która sekundę później rzeczywiście wyleciała przez okno i rozbiła się obok czerwonego uno sąsiada. Pooo-szło! W drobny mak...
– W drobny mak?
– Tak się mówi, córeczko, jak nie można już czegoś uratować.
3
Dwunasta. Dzwony z pobliskiego kościoła wstrzymały na chwilę oddech miasta. W wielu domach ucichły pasy i psy, dzieci zdążyły się pochować w swoich pokojach, a żony zadzwonić, gdzie trzeba.
Bim-bam.
Kończyły się wyroki w głowach pań domu.
Siedem lat to już chyba wystarczy, Wysoki Sądzie...
Czy jak wytrzymała pani siedem, to może jeszcze trochę się uda? Siedem lat chudych, siedem tłustych, co? Dla dobra dzieci...
Bim-bam.
Kadrowały się plany ucieczek od życia. Najciekawszy pierwszy plan.
Wreszcie bez mężów chujów. Plus alimenty.
Bim-bam.
Bimbamy się, mamy! Tylko my! Tylko my i linie wiodące kadru, które wciągają widza w scenę oraz kierują jego wzrok na kluczowy element naszego, uwaga, moje drogie panie: naszego no-we-go życia po ucieczce. Jeszcze nie wiemy, jakie ono będzie, ale wiemy, że na pewno nie będzie takie jak do tej pory. I tego się mamy trzymamy, tak? Nie słyszę...
Tyle przeczytałem z leżącej na stole kolorowej gazety, otwartej na artykule o mistrzowskich kompozycjach, czyli o tym, jak kadrować zdjęcia.
Dzwony przycichły.
Wybiło ostatnie bim-bam i audiosfera miasta wróciła do znanych melodii. Niektórym przypomniał się początek, innym koniec własnego małżeństwa.
Jednak miałaś rację. Miasta bez dzwonów pozostają martwe[2].
Nadal siedziałem w kuchni, a oni nadal nie wychodzili z pokoju. Zazdrośnie obserwowałem, z jaką łatwością słońce radziło sobie z otaczającym mnie brudem. Jak za nic miało kurz, tłuste ślady palców na lodówce i plamy – cały ten paradygmat sobotniego sprzątania. A potem jak jeszcze słonecznym laserem powycinało z podłogi musztardowe prostokąty. Przyglądałem im się pod różnymi kątami. Opalizowały za każdym razem, kiedy przechylałem głowę. Raz ochra, raz przepalony cukier albo mocna herbata z cytryną. Niektóre z nich wyglądały jak sztabki złota. Nawet zacząłem kręcić obrączką na palcu. Obracałem nią tak mocno, żeby starł się grawer z datą naszego ślubu.
Na górze sąsiedzi puszczali swojemu nastoletniemu synowi płytę starą jak świat, na dole głośno grało radio, a grzyby planowały kolejną włochatą i gąbczastą krucjatę na mur.
Grzyb domowy biały – grzybnia jest puszysta, biała, sznury okrągłe, owocniki z drobnymi otworkami, jest trudny do oderwania od podłoża...
Zanim przystąpimy do pracy, należy bezwzględnie usunąć przyczyny zawilgocenia. Jeżeli nie ustalimy i nie zlikwidujemy przyczyn powstawania zawilgocenia, wszystkie nasze wysiłki, zmierzające do zlikwidowania grzyba, pójdą na marne[3].
Spiker przerwał i zapowiedział powrót do rozmowy za kilka minut. Zanim puścił muzykę, zapytał jeszcze, jak nam się zaczęła ta jesienna sobota.
Powiedziałem Marii, żeby otworzyła w końcu te cholerne drzwi. Chciałem pograć z Kajtkiem w Ślimaka Boba i dokończyć z Tosią karmnik do szkoły. Odpowiedziała mi, że teraz jest jej czas z dziećmi i nie życzy sobie, żebym ich nachodził. Poza tym jej syn i tak nie chce ze mną grać, a jej córka ma już karmnik. Zamówiony na Oliksie. Z dębu!
– Chyba z dupy! – wypaliłem, prawie wyrywając klamkę.
Ostrzegła, że jeżeli jeszcze raz tak zrobię, zadzwoni na Niebieską Linię.
– To dzwoń! – krzyknąłem i wyszedłem z domu.
Zagrzybiałe pomieszczenie przede wszystkim trzeba wietrzyć.
4
W te zimne jesienne soboty, siedząc na dupie w rozpadającym się domu, łatwo było przeziębić wolę życia. Ciągnęło się później to cholerstwo do wiosny. Czy chciałem, czy nie chciałem, zarażałem innych, wychodziłem więc często na fajkę. A jak nie chciało mi się już palić, to stałem po prostu na klatce. Lubiłem gapić się na stojący w kącie siedmiopalczasty kwiat. Był tam, odkąd pamiętam, choć nie zawsze wyglądał jak zombie. Przekrzywiony, jakby uciekał z płonącego budynku, z pożółkłymi palcami u stóp. Śmierdziało od niego jak po powodzi w dziewięćdziesiątym siódmym. Tyle zostało z egzotycznej rośliny. Podobno jak się z nimi rozmawia, lepiej rosną. „Cóż za doskonała ilustracja mojego małżeństwa”, myślałem wtedy, porównując wystające z donicy badyle zombie do takich właśnie sobót jak ta.
A niekiedy stałem tylko oparty o zimną ścianę. Czasem była to jedyna forma bliskości, jakiej mogłem doświadczyć. Zaciskałem oczy, żeby już do końca się nie rozlecieć. W moim wnętrzu było ciemno, ale było mi cieplej. Przyjemny dreszcz rozchodził się po całym ciele. Jeszcze jak ktoś z klatki włączył odkurzacz, to już w ogóle. Słuchałem krwi w żyłach matki, a to zawsze jest bonus, zwłaszcza w takie dni. Wciskałem się w biały szum jak w puszystą kołdrę, jak Baudelaire w te swoje marzenia. Z pozycji płodu wszystko miało pastelowe barwy, przyjazne kontury i najważniejsze – to, co złe, było jeszcze przede mną. Otwierałem oczy dopiero wtedy, gdy ktoś przechodził przez piętro albo gdy zaczynałem marznąć. „Chuj tam!” Biłem się chwilę z myślami i szedłem dalej.