Trylobity. Opowiadania zebrane - Breece D'J Pancake - ebook

Trylobity. Opowiadania zebrane ebook

Breece D'J Pancake

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pokryta węglowym pyłem Wirginia Zachodnia w opowiadaniach Pancake’a to kraina bogów porażki. Ubodzy górnicy, sfrustrowani farmerzy, prawdziwi i niedoszli mordercy, marzyciele i szaleńcy. Gospodarstwa, kopalnie, sale barowe i podrzędne hotele. A wokół oposy, lisy, węże i łanie – uważnie przyglądająca się człowiekowi przyroda. To miejsce, gdzie prowincjonalny krajobraz łączy się z równie prowincjonalnym myśleniem; gdzie łatwiej sobie odgryźć język, niż wyjawić skrywane uczucia. Przy tych bohaterach, ludziach pełnych gniewu i szukających wybawienia, autor trwa bez względu na to, jak nisko upadają.

Pierwsza i ostatnia książka jednego z najwybitniejszych amerykańskich prozaików wypełniona jest okruchami strzaskanego życia, którego nic nie jest w stanie posklejać. W brutalnej prozie Pancake’a podążamy śladami postaci nieumiejących porzucić strachu, że na końcu i tak wszystkich zmiecie gorący wiatr.

„Breece D’J Pancake przemawia wyjątkowym głosem: charakternym, zjadliwym, plastycznie oddającym strukturę dotykanego świata, gwałtownym i niedającym czytelnikowi spokoju.” Margaret Atwood

„Słowo honoru, to najlepszy, najszczerszy pisarz, jakiego czytałem. Przypuszczam, że bycie tak dobrym bolało za bardzo, ani trochę nie było fajne. Ty i ja nigdy się o tym nie przekonamy.” Kurt Vonnegut w liście do Johna Caseya

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 245

Oceny
4,0 (30 ocen)
12
11
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElwiraPe

Nie oderwiesz się od lektury

„Przygarbiony Buddy, klęczący w szybie o szerokości trzech stóp, zatracił się w rytmie kopalnianej roboty - w blasku węgla i piaskowca, oświetlanych jego czołówką: uderz, podnieś, wysyp. To miejsce w niczym nie przypominało prawdziwej kopalni, nie było tutaj głębokich runęli ani specjalnych wind transportujących górników do pracy i z powrotem na powierzchni, tylko: uderz, podnieś, wysyp i pobłyski świateł szychtowych czołówek. W szybkim roboczym rytmie Buddy wspominał, jak kiedyś ojciec opuścił go do studni: dawno temu, latem, dotykał chłodnych, ocembrowanych ścian, wyczuwał wilgotne powietrze bijące z wody na dole i słyszał, jak w kręgu błękitu ponad jego głową trzeszczy blok. Blaszane wiadro ograniczało ruchy jego nóżek i zaczął płakać. Ojciec wciągnął go na powierzchnie. -Tak to wygląda u nas w kopalni. - Zaśmiał się, niosąc Buddy’ego do domu.” Kolejna pozycja w serii opowiadań amerykańskich nie zawodzi. To, co dodatkowo ujmuje, to tragiczne losy samego autora, który odebrał sobi...
10
espequer

Dobrze spędzony czas

Zbiór opowiadań z mrocznych Appalachów (i nie tylko) ocierające się gdzieś o carverowski minimalizm (aczkolwiek ciut bardziej rozbudowane).
10

Popularność




Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.

W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.

Dotychczas ukazały się:

Carson McCullers, Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane

Deesha Philyaw, Sekretne życie pobożnych kobiet

John Cheever, Wizja świata. Opowiadania wybrane

Lucia Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających

Kolejna książka w serii:

Nicole Krauss, Być człowiekiem

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Stories of Breece D’J Pancake

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Obraz na okładce: Winslow Homer, The Fox Hunt, 1893 © Alamy / Indigo Images

Copyright © 1977, 1978, 1979, 1981, 1982, 1983 by Helen Pancake

Afterword copyright © 2002 by Andre Dubus III

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Maciej Świerkocki, 2024

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Patrycja Pączek / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-861-9

Trylobity

Otwieram drzwi półciężarówki, wysiadam na wyłożoną kostką boczną uliczkę. Znowu wpatruję się we wzgórze, jak gdyby do cna wysłużone, zniszczone. Dawno temu Company Hill to była naprawdę skalista góra, wyrastająca na rzece Teays jak wyspa. Stworzenie tego gładkiego dziś wzniesienia trwało ponad milion lat, a ja wciąż przepatruję je całe wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu trylobitów. Myślę, że Company Hill zawsze stało i będzie stać w tym miejscu, w każdym razie tak długo, jak długo będzie potrzebne. Powietrze jest jakby zadymione oparami lata. Nad moją głową przepływa stadko szpaków. Urodziłem się tutaj i nigdy nie miałem szczególnie wielkiej ochoty, żeby stąd wyjechać. Pamiętam martwe oczy taty, które na mnie patrzyły. Były bardzo suche, coś mi odebrały, pozbawiły mnie kawałka duszy. Zamykam drzwi, idę w stronę kafejki.

Na ulicy widzę betonową plamę. Ma kształt Florydy, więc przypominam sobie, co napisałem w szkolnej księdze pamiątkowej Ginny: „Będziemy żyć owocami mango i miłością”. A Ginny zabrała się i wyjechała beze mnie – i mieszka tam beze mnie od dwóch lat. Przysyła mi pocztówki ze zdjęciami flamingów albo facetów, którzy siłują się z aligatorami. Nigdy nie zadaje żadnych pytań. Z powodu wpisu w tej księdze czuję się dzisiaj jak kompletny idiota. Wchodzę do kafejki.

W środku jest pusto, schłodzone powietrze przynosi mi ulgę. Kawę nalewa młodsza siostra Tinkera Reilly’ego. Ma ładne biodra. Przypominają trochę biodra Ginny, ich krągłe łuki pięknie się łączą ze zgrabnymi nogami. Takie biodra i nogi wchodzą zazwyczaj po schodkach do samolotów. Siostra Tinkera wraca na koniec baru, aby dokończyć swoją porcję lodów z bitą śmietaną i owocami. Uśmiecham się do niej, jest jednak nieletnia. Nieletnich dziewczyn i węży smugowych nie tykam nawet kijem od szczotki. Kiedyś bawiłem się jednym takim wstrętnym wężem jak biczem i oderwałem frajerowi łeb, a potem tata spuścił mi porządne lanie tym bezgłowym gadzim truchłem. Myślę, że czasem naprawdę potrafił mnie wkurzyć. Uśmiecham się szeroko.

Myślę też o wczorajszym wieczorze, bo zadzwoniła Ginny. Jej tata przywiózł ją z lotniska w Charlestonie. Już była znudzona. Możemy się spotkać? Pewnie. Może zorganizowalibyśmy jakieś piwko? Pewnie. Ten sam kochany Colly. Ta sama kochana Ginny. Mówiła przez ten swój orli nos. Chciałem jej powiedzieć, że mój ojciec nie żyje, a mama wstąpiła na wojenną ścieżkę i chce sprzedać farmę, ale Ginny ciągle nosowo gadała. Aż dostawałem dreszczy.

Dreszczy dostaję też na widok kubków. Spoglądam na nie, wiszą na kołkach przy knajpianej witrynie. Widać na nich wypisane kalkomanią imiona i tłusty brud. Są cztery. Jeden należał do mojego taty, jednak nie dlatego przechodzą mnie dreszcze. Najczyściej wygląda kubek Jima – jest czysty, bo Jim ciągle go używa, ale odwiesza zawsze w tym samym miejscu, wśród innych. Widzę za oknem, jak przechodzi przez ulicę. Reumatyzm dosłownie zabetonował mu stawy. Myślę sobie, ile czasu minie, zanim ja kojfnę, ale Jim jest już starcem i to dlatego na widok jego wiszącego na kołku kubka przebiegają mnie dreszcze. Podchodzę do drzwi, żeby pomóc mu wejść.

– Gadaj prawdę, no już – mówi i szczypie mnie w ramię tymi swoimi starczymi paluchami.

– Nie mogę jej zaliczyć – odpowiadam, podprowadzając Jima do stołka barowego.

Wyciągam z kieszeni gruby okruch skały i z trzaskiem kładę go na kontuarze przed Jimem. Odwraca łupek wychudzoną dłonią, żeby mu się przyjrzeć.

– Brzuchonóg – mówi. – Pewnie z permu. Znowu stawiasz mi drinka.

Nie potrafię z nim wygrać. Zna się na absolutnie wszystkich skamielinach.

– Dalej nie mogę znaleźć trylobitów – mówię.

– Jest ich tu trochę – odpowiada. – Ale nie za wiele. Odkrywki w tej okolicy na ogół są za młode.

Siostra Reilly’ego przynosi Jimowi kawę w jego kubku i obaj patrzymy, jak kołysząc się, wraca do kuchni. Ładne ma te biodra.

– Widzisz? – Jim wskazuje ją gwałtownym ruchem głowy.

– Oznacza celę w pierdlu w Moundsville – odpowiadam.

Małolatę potrafię zwęszyć na milę.

– Do diabła, wiek dziewczyny nigdy nie powstrzymywał twojego taty i mnie w Michigan.

– Nie piłuj.

– A jak. Tylko trzeba było cięgiem patrzeć na zegarek, żeby wciągnąć portki i zdążyć jeszcze wskoczyć do pierwszego pociągu towarowego, kiedy wyruszał w trasę.

Spoglądam na parapet, usiany chrupkimi zwłokami much.

– Dlaczego ty i tata wyjechaliście z Michigan?

Zmarszczki wokół oczu Jima wiotczeją.

– Wojna – mówi i popija kawę.

– Tata nigdy już tam nie wrócił.

– Ja też nie. Chociaż zawsze chciałem. Tam albo do Niemiec… Choćby tylko po to, żeby się rozejrzeć.

– Taa. Ojciec obiecywał mi pokazać, gdzie w czasie wojny zakopaliście całą tę srebrną zastawę i w ogóle.

– Nad Elbą – odpowiada Jim. – Wszystko już pewnie powygrzebywały pługi albo coś.

W kawie odbija się mój oczodół, para wije mi się wokół twarzy i czuję, że zaczyna mnie boleć głowa. Podnoszę wzrok, żeby poprosić siostrę Reilly’go o aspirynę, lecz dziewczyna akurat chichocze w kuchni.

– To stamtąd przywiózł tę ranę – mówi Jim. – Dostał właśnie nad Elbą. Długo leżał nieprzytomny. Zimno wtedy było, Jezu, jak zimno. Myślałem, że nie żyje, ale odzyskał przytomność. „Zwiedziłem cały świat”, powiedział. I jeszcze: „Chiny są bardzo piękne, Jim”.

– Miał taki sen?

– Nie wiem. Przestałem się nad tym głowić już dawno temu.

Siostra Tinkera podchodzi z dzbankiem kawy, żeby nas naciągnąć na napiwek. Proszę ją o aspirynę i widzę, że ma pryszcz na obojczyku. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek oglądał jakieś zdjęcia z Chin. Przyglądam się biodrom dziewczyny.

– Trent dalej chce odkupić waszą farmę pod to osiedle mieszkaniowe?

– No pewnie – odpowiadam. – I mama chyba ją sprzeda. Nie umiem i nie chcę gospodarować jak tata. Trzcina jest w okropnym stanie, psiakrew.

Dopijam kawę. Mam już dość rozmów o farmie.

– Idę na randkę z Ginny – mówię.

– Daj jej ode mnie to – odpowiada Jim i raptownym ruchem przypominającym pchnięcie wskazuje mojego wacka. Nie lubię, kiedy wyraża się w taki sposób o Ginny. Widzi, że mi się to nie podoba, i jego szeroki uśmiech gaśnie. – Znalazłem sporo złóż gazu dla jej starego. Był kapitalnym facetem, dopóki nie odeszła od niego żona.

Obracam się na stołku i klepię go w starcze, osłabione ramię. Myślę o tacie i próbuję żartować.

– Cuchniesz tak okropnie, że chyba łazi już za tobą grabarz.

Śmieje się.

– A wiesz, że byłeś najbrzydszym noworodkiem, jaki kiedykolwiek przyszedł na ten świat?

Wyszczerzam zęby w uśmiechu i ruszam w stronę wyjścia. Słyszę, jak Jim woła do młodszej siostry Reilly’ego:

– Chodź no tutaj, skarbie, opowiem ci kawał.

Niebo wygląda jak powleczone błonką. Bijący z góry upał przepala sól na mojej skórze, która mocno się ściąga. Zapuszczam motor półciężarówki, jadę na zachód drogą wybudowaną w wyschłym korycie rzeki Teays. Wokół ciągnie się rozległa, żyzna, aluwialna ziemia, a wzgórza po obu stronach są otoczone przez żółte jakby fale, których słońce nie jest w stanie wypalić. Mijam żelazną tablicę, wkopaną tu za czasów Roosevelta przez rządową agencję Works Progress Administration: „Wzgórze Teays River, którego pomiarów dokonał George Washington”. Tam, gdzie dzisiaj stoją domy, widzę pola i bydło, przywołuję ich obraz z dawno minionych czasów.

Skręcam z głównej drogi do naszego domu. Chmury sprawiają, że słońce na podwórzu pomruguje jasnością i ciemnością. Znowu patrzę na ten spłacheć ziemi, gdzie upadł tata. Leżał z rozkrzyżowanymi rękami i nogami w gęstej trawie, bo wędrujący odłamek ze starej rany wojennej dotarł do jego mózgu. Pamiętam, że pomyślałem, jak staro wygląda jego twarz z odciśniętymi na niej źdźbłami trawy.

Dochodzę do stojącej wyżej stodoły, uruchamiam traktor, podjeżdżam na nim do pagórka na granicy farmy i wyłączam silnik. Siedzę, palę papierosa, raz jeszcze przyglądam się naszej trzcinie cukrowej. Jej szeregi rosną gęstymi łukami, lecz wokół nich widnieje coś w rodzaju gliniastej blizny, a na liściach pojawiła się fioletowa śnieć. Nie zastanawiam się nad tym, skąd się wzięła. Wiem, że trzcina jest już za bardzo chora, żeby się o to martwić. W oddali ktoś rąbie drewno, uderzenia siekiery wracają do mnie echem. Zbocza wzgórz wokoło są spalone, snują się po nich widma upału. Nasze bydło chroni się w miejscach, gdzie wieje lekki wiaterek, a ptaki szukają kryjówek w koronach drzew, których nie ścinamy nigdy pod pastwisko. Spoglądam na stary, pomarszczony słup graniczny. Tata postawił go, gdy jego dni włóczęgi i żołnierki dobiegły końca. Słup jest akacjowy i postoi jeszcze długie lata. Przywarło do niego kilka martwych piórolotków.

– Ja po prostu kompletnie się do tego nie nadaję – mówię. – Po prostu nie ma sensu zaharowywać się na śmierć, robiąc, kurde, coś, do czego człowiek kompletnie się nie nadaje.

Odgłosy rąbania ustają. Nasłuchuję trzepotania skrzydełek koników polnych i wytężam wzrok, starając się dojrzeć śnieć po drugiej stronie aluwialnego pola.

– Tak jest, Colly – przekonuję samego siebie – nie umiałbyś wyhodować fasoli tycznej nawet na całej kupie końskiego nawozu.

Gaszę papierosa na podłodze traktora. Nie chcę wywołać pożaru. Wciskam przycisk rozrusznika i podskakując na nierównościach, objeżdżam pole, po czym zbliżam się do brodu na wysychającym potoku i przejeżdżam na jego drugi brzeg. Żółwie spadają ze zwalonych pni do nieruchomych stawków. Zatrzymuję maszynę. Trzcina po tej stronie również jest chora. Wcieram w kark maść na oparzenia słoneczne.

– Niech to diabli, Gin. Nic nie potrafię zrobić, jak należy.

Odchylam się na siedzeniu, starając się zapomnieć o naszych polach i otaczających je wzgórzach. Na długo zanim nastałem w tych stronach ja albo pojawiły się narzędzia rolnicze, płynęła tu rzeka Teays. Niemal czuję w tej chwili jej zimne wody i łaskotanie pełzających trylobitów. Cała woda z prehistorycznych gór spływała dawniej na zachód, później jednak ląd się podniósł. Została mi już tylko rzeczna ziemia i skamieniałe zwierzęta, które kolekcjonuję. Mrużę oczy i oddycham głęboko. W tym trzcinowym gaju mój ojciec jest niczym chmura koloru khaki, a Ginny nie znaczy dla mnie więcej niż goryczkowy zapach unoszący się w gęstwinie jeżyn na szczycie wzgórza.

Biorę wańtuch i oścień do polowania na żółwie. Przy brzegu połyskują chyże klenie. Pośród cętek porostów widzę kręgi na wodzie, tam, gdzie pod powierzchnię zanurkował żółw. Ten frajer już jest mój. Staw cuchnie zgnilizną, a słońce ma kolor zaskorupiałego brązu.

Brodzę w wodzie. Żółw ucieka między korzenie zwalonego pnia. Dźgam na oślep i czuję, jak końcówka ościenia drży. To inteligentny żółw, ale i tak frajer. Idę o zakład, że mógłby przez całe życie urywać się codziennie z takich ostrzy, choćby miał zostawić na nich wątrobę, ale zaplątał się frajersko w korzenie, które go przytrzymują, gdy ja manipuluję dalej swoją bronią. Wyciągam żółwia i widzę, że to skorpucha. Wykręciła krótką grubą szyję na bok i gryzie oścień. Kładę zdobycz na piasku, wyciągam ojcowski nóż. Jedną nogą staję na skorupie i mocno ją przydeptuję. Gruba żółwiowa szyja szybko się wydłuża i wyciąga daleko. Na piasek sączy się trochę krwi z rany po ościeniu, lecz kiedy robię cięcie, rozlewa się kałuża.

– Upolowałeś smoka, Colly? – rozlega się czyjś głos.

Drżę nieznacznie i podnoszę wzrok. To tylko przedsiębiorca budowlany. Stoi w jasnobrązowym garniturze nad brzegiem strumienia. Twarz ma pokrytą różowymi plamkami, a słońce sprawia, że jego okulary wydają się czarne.

– Czasami bierze mnie na nie chętka – odpowiadam.

I dalej przecinam chrząstki i obdzieram ze skorupy.

– No tak, twój tatko uwielbiał żółwinę – mówi Trent.

Nasłuchuję, jak w popołudniowym słońcu chrzęszczą trzcinowe liście. Bebechy wrzucam do stawu, pozostałe mięso chowam do wańtucha i idę w stronę brodu.

– W czym mogę panu pomóc? – pytam.

– Przejeżdżałem tą drogą i cię zauważyłem… Przyszedłem po prostu zapytać o moją ofertę – rozkręca się facet.

– Mówiłem już panu wczoraj, panie Trent. To nie jest moja własność, więc ja nie mogę jej sprzedać. – Po chwili łagodzę trochę swoją odpowiedź. Nie chcę, żeby Trent miał do mnie potem pretensje. – Musi pan gadać z mamą.

Z wańtucha kapie krew, zmienia piasek w ciemną pastę. Trent wkłada ręce do kieszeni, przygląda się trzcinie. Słońce zasłania chmura, a moje uprawy połyskują w cieniu zielonkawym blaskiem.

– W tych stronach to jest już chyba ostatnia farma z prawdziwego zdarzenia – mówi Trent.

– To, co zostawiła susza, zabierze śnieć – odpowiadam.

Przekładam worek do drugiej, wolnej ręki i uświadamiam sobie, że zaczynam się poddawać. Pozwalam, żeby ten facet zrobił ze mnie zwyczajne popychadło.

– A jak się miewa twoja matka? – pyta.

Nie widzę oczu Trenta za dymnymi szkłami.

– Dość dobrze – odpowiadam. – Chce się przeprowadzić do Akron. – Macham nieznacznie wańtuchem w stronę Ohio i trochę opryskuję Trentowi spodnie krwią. – Przepraszam.

– Zejdzie w praniu – stwierdza, ale ja mam nadzieję, że nie zejdzie. Uśmiecham się szeroko, patrzę na otwartą mordkę leżącego na piasku żółwia. – No tak, ale dlaczego do Akron? – Trent wraca do tematu. – Macie tam rodzinę?

Kiwam głową, że tak.

– Ze strony matki – odpowiadam. – Więc mama pewnie przyjmie pańską ofertę.

Gorący cień wysysa ze mnie siły, mój głos przechodzi w szept. Rzucam wańtuch na podłogę traktora i wspinam się na siodełko, by uruchomić silnik. Czuję się lepiej, ale jakoś dziwnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Rozpalone metalowe siedzisko parzy mnie przez dżinsy.

– Widziałem Ginny na poczcie! – krzyczy przedsiębiorca budowlany. – Naprawdę ładna z niej sztuka!

Macham do Trenta i prawie się uśmiecham, kiedy wrzucam bieg i wlokę się polną drogą. Mijam jego umorusanego lincolna, oddalając się od ukąszonej przez chorobę trzciny. Nie będzie już potrzebna. Nadgniłe nasiona, susza, śnieć – trzcina więcej nie będzie nam potrzebna, kiedy mama podpisze dokumenty. Wiem, że z tego powodu zawsze będę obrywać ja, ale to nie może być wyłącznie moja wina.

– A ty co? – mówię. – Od rana bolało cię w boku, ale za nic nie chciałeś pojechać do lekarza. Co to, to nie, musiałeś dopilnować, żeby twój głupi syn wziął i posiał wszystko, jak należy.

Potem zamykam jadaczkę, żeby nie pleść głupstw.

Zatrzymuję traktor na zboczu wzgórza, przy drodze prowadzącej do stodoły, i oglądam się za siebie na brzeg strumienia powyżej trzcinowego pola. Wczoraj Trent powiedział, że aluwialną ziemię mają zasypać piaskiem. Dzięki temu domy będą zabezpieczone przed powodzią, podniesie się jednak poziom wód zalewowych. Moje żółwie skamienieją pod tymi wszystkimi domami. Nasze krowy herefordzkie wygniatają na wzgórzu rdzawe łaty. Widzę grób ojca i zastanawiam się, czy nowa wysoka woda go zaleje.

Patrzę, jak bydło kręci się niespokojnie. Widocznie idzie na deszcz. Jeżeli krowy poruszają się w ten sposób, zawsze przychodzi deszcz. Czasami ich niepokój zwiastuje także śnieg, ale na ogół deszcz. Gdy tata stłukł mnie wtedy na kwaśne jabłko tym bezgłowym wężem, powiesił go potem na płocie, lecz nie zaczęło padać. Bydło nie kręciło się nerwowo i deszcz nie przyszedł, nie powiedziałem jednak na ten temat ani słowa. Wystarczył mi ten wąż, nie chciałem jeszcze oberwać pasem.

Długo przyglądam się wzgórzu. W tej czapie drzew na szczycie, tam był mój pierwszy raz z Ginny. Myślę o tym, jak blisko potrafiliśmy wtedy być z sobą, a może nawet jak blisko potrafilibyśmy być z sobą teraz, chociaż nie wiem, czyby się nam udało. Chciałbym z nią chodzić, mierzwić jej włosy gdzieś indziej, na jakimś innym polu. Zamiast tego mogę spotkać ją na poczcie. Idę o zakład, że wysyłała tam pocztówki do jakiegoś faceta na Florydzie.

Podjeżdżam wyżej, do stodoły, zatrzymuję traktor pod szopą. Ocieram rękawem pot z czoła i zauważam, że szwy koszuli zsunęły mi się z barków na ramiona. Jeżeli się wyprostuję, wrócą na swoje miejsce. Kawałki poporcjowanego żółwia przesuwają się w worku, a ja dostaję dreszczy, słysząc, jak skorupa obija się o oścień. Zabieram wańtuch pod kran, żeby umyć zdobycz. Tata zawsze lubił gulasz z żółwia. Na godzinę przed tym, jak go znalazłem, dużo gadał o gulaszu i dżungli.

Ciekaw jestem tych odwiedzin Ginny. Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie mówić przez nos. Może tym razem zabierze mnie do domu. Gdyby mamusia Ginny nie była kuzynką taty, jej stary pozwoliłby mi ją odwiedzać. Pieprzyć go. Przynajmniej mogę z nią rozmawiać. Ciekaw jestem, czy pamięta, jakie snuliśmy plany względem naszej farmy. I że chcieliśmy mieć dzieci. Zawsze też marudziła, że chce pawia. Zdobędę go dla niej.

Uśmiecham się, wrzucając zawartość worka do zardzewiałego zlewu, lecz stodołowy zapach – siana, bydła, benzyny – coś mi przypomina. Zbudowaliśmy tę stodołę razem z tatą. Patrząc na wszystkie gwoździe, którymi jest pozbijana, za każdym razem odczuwam ten sam tępy ból.

Oczyszczam żółwie mięso i kładę je na kawałku starego prześcieradła. Zawijam płócienne rogi, a potem idę z pakunkiem do domu.

Powietrze jest gorące, ale coś jak gdyby je miesiło, a opuszczone moskitiery grzechoczą w kuchennym oknie. Jestem już w środku, słyszę, jak mama rozmawia na ganku z Trentem, dlatego zostawiam podniesioną szybę. Zarzucił tę samą przynętę, na którą wczoraj próbował złowić mnie, i jestem gotów się założyć, że mama ją właśnie połyka. Myśli pewnie o podwieczorkach ze swoimi kuzynkami i kuzynami w Akron. Nigdy nikogo nie słucha. Odpowiada po prostu „dobrze” na wszystko i każdemu, tylko nie mnie ani – kiedyś – tacie. Zanim się pobrali, nawet głosowała na Hoovera. Wrzucam żółwie mięso na patelnię i biorę sobie piwo. Trent zmiękcza mamę, powołując się na mnie. Nadstawiam uszu.

– Colly na pewno się zgodzi – mówi.

Wciąż słyszę góralski zaśpiew w jego głosie.

– Mówiłam mu, że Sam znalazłby dla niego jakąś robotę w Goodrich Corporation – odpowiada mama. – Nauczyłby się fachu.

– Poza tym w Akron mieszka dużo młodzieży. Wie pani, że Colly będzie tam szczęśliwszy.

Myślę, że głos Trenta kojarzy mi się, kurde, z telewizją.

– No tak, jest strasznie dobry, że dotrzymuje mi tutaj towarzystwa. Nigdzie nie wychodzi, odkąd Ginny wyjechała do college’u.

– W Akron też mają college – odpowiada Trent, ale zamykam już okno.

Opieram się o zlew, przecieram twarz rękami. Zapach żółwia wsączył mi się między palce. Pachną dokładnie tak jak woda w naszych stawach.

Drzwi do salonu są otwarte, widzę więc gablotę z moimi zbiorami skał, którą zbudował dla mnie tata. Za połyskującym ciemno szkłem majaczą białe naklejki. Ponad połowę okazów pomogła mi znaleźć Ginny. Gdybym rzeczywiście poszedł na studia, mógłbym tu wrócić i zająć miejsce Jima przy odwiertach gazowych. Lubię trzymać w ręku te małe skamieliny, które tak dawno temu były żywymi stworzeniami. Ale na geologii nie znam się ani w ząb. Nie potrafię nawet znaleźć trylobita.

Mieszam mięso, nasłuchuję odgłosów albo rozmów na ganku, nic jednak nie słyszę. Wyglądam na zewnątrz. Błyskawica obiera podwórze z cieni, pozostawiając smugę ciemności pod jaskinią stodoły. Wyczuwam w nieruchomym powietrzu, że oblepia mnie jakieś obrzydliwy osad, kożuch. Wynoszę kolację na ganek.

Spoglądam w głąb doliny, w której kiedyś, zanim poprowadzono tędy pierwsze tory, pasły się stada bizonów. Tam, gdzie dawniej ciągnęły się szyny, wytyczono autostradę, a smagane wiatrem samochody pomykają po niej w jedną i drugą stronę. Patrzę, jak Trent cofa swoje auto i rusza na wschód, w stronę miasta. Boję się zapytać tak od razu, czy dostał to, czego chciał.

Podsuwam mamie talerz pod sam nos, ale pokazuje mi machnięciem ręki, żebym go zabrał, siadam więc w starym bujanym fotelu taty i przyglądam się, jak nadciąga burza. Nad nasypem biją w górę kłęby pyłu, a na podwórzu białymi brzuszkami do góry lądują klonowe skrzydlaki. Po drugiej stronie drogi ugina się nasz wiatrochron – szeregi cedrów kłaniają się to w lewą, to w prawą stronę.

– Idzie wielka burza? – pytam.

Mama nie odpowiada, tylko chłodzi się wachlarzem ozdobionym znakiem firmowym zakładu pogrzebowego. Wiatr rozwiewa jej włosy, lecz ona ciągle macha tekturowym Jezusem jak wariatka. Zmienia się wyraz jej twarzy. Wiem, co myśli. Myśli, że to nie ona jest tą dziewczyną na zdjęciu stojącym na kominku. I to nie ona ma na głowie przekrzywioną żołnierską czapkę taty.

– Szkoda, żeś nie wyszedł na ganek, kiedy był tu Trent – mówi, wpatrując się w wiatrochron po drugiej stronie drogi.

– Co ma do powiedzenia, słyszałem wczoraj.

– Ale w ogóle nie o to się rozchodzi – odpowiada i widzę, jak nieznacznie ściąga brwi. – To mi przypomina, jak Jim zadzwonił się spytać, czy chcemy trochę fasoli, a ja musiałam powiedzieć, żeby zostawił ją na samochodzie pod kościołem. Dobrze se zdaję sprawę, co wygadują ludzie, jak mężczyzna przychodzi odwiedzić wdowę.

Wiem, że Jim, ten stary pierdziel, plecie różne głupstwa, ale przecież nie zgwałciłby mamy ani nic takiego. Nie chcę się z nią kłócić.

– No to do kogo należy teraz farma? – pytam.

– Jeszcze do nas. Nie musimy nic robić do jutra rana.

Przestaje machać Jezusem, żeby na mnie popatrzeć.

– Akron ci się spodoba – zaczyna. – Boziu, założę się, że najmłodsza córka Marcy chętnie cię pozna. Ona też jest bardzo łasa na kamienie. Poza tym twój ojciec zawsze mówił, że się tam ze mną przeniesie, kiedy będziesz już na tyle duży, żeby samodzielnie prowadzić gospodarstwo.

Wiem, że mama musi to powiedzieć, ale po prostu trzymam gębę na kłódkę. Przychodzi deszcz, bębni o blaszany dach. Patrzę, jak huragan łamie gałęzie drzew. Blade drzazgi światła wystrzelają daleko za odległymi górami. O nas ta burza jedynie się ociera.

Sportowa fura Ginny przejeżdża z sykiem na wschód, trąbiąc w przelocie. Wiem, że zawróci.

– Zupełnie jak jej mamusia – stwierdza matka. – Gna na złamanie karku do piwiarni.

– Ginny to swojej mamusi nawet nie znała – odpowiadam, odstawiając talerz na podłogę. I cieszę się, że Ginny pomyślała, żeby zatrąbić.

– A gdybym to ja wzięła i uciekła z domu z jakimś kopalnianym brygadzistą?

– Ty byś tego nie zrobiła, mamo.

– Tak jest – odpowiada i przygląda się przejeżdżającym samochodom. – Zastrzelił ją w Chicago. I siebie też.

Spoglądam za linię wzgórz i poza czas. Widzę zasnutą rudymi włosami poduszkę, obryzganą krwią z rany postrzałowej. U stóp łóżka leży bezwładnie jeszcze jedno, nadal ciepłe ciało.

– Ludzie gadali, że zrobił to, bo nie chciała za niego wyjść. W jego kieszeni znaleziono dwie obrączki ślubne. Zadziorny mały makaroniarz.

Widzę policjantów i dziennikarzy w maleńkim pokoiku. Ich niewyraźne szepty dochodzą na korytarz, nikt jednak tak naprawdę nie przygląda się twarzy zabitej kobiety.

– No – mówi mama – ale przynajmniej byli jeszcze ubrani.

Deszcz słabnie, a ja przez dłuższy czas obserwuję chwiejący się przy drodze niebieski kwiat cykorii. Myślę o wszystkich znanych mi ludziach, którzy wyjechali już z tych gór. Tylko Jim i tata wrócili na naszą ziemię, uprawiali ją.

– Patrz no na te błędne ogniki. – Mama pokazuje w stronę wzgórz.

Deszcz siąpi, a kiedy wsiąka w ziemię i ochładza ją, podnosi się mgła. Jej kłębki przypominają małe duszki wkręcające się pomiędzy gałęzie i żleby. Słońce usiłuje się przebić przez te opary, ale jest tylko zaśniedziałą brązową plamą na różowym niebie. Gdziekolwiek unosi się mgła, światło ma kolor wypolerowanej pomarańczy.

– Nie mogę sobie przypomnieć, jak je nazywał tata – mówię.

Kolory zmieniają się, wymieniają odcieniami.

– Tak, on miał takie swoje różne naprawdę dziwne nazwy. Na kocura mówił „kotki wacek”.

Wracam myślami w przeszłość.

– Płatki kukurydziane to były dla niego „placki kukudrewniane”, a kurczak to był „kurczygnat”.

Wybuchamy śmiechem.

– No tak – mówi mama. – Ojciec zostanie z nami już na zawsze.

Oślizgła farba na podłokietniku fotela wciska mi się pod paznokcie. Wspominam, jak mama zawsze potrafiła zepsuć wszystkim nastrój.

Ginny znowu trąbi z głównej drogi. Wstaję, by wejść do środka, przytrzymuję jednak drzwi z moskitierą, szukając czegoś do powiedzenia.

– Nie będę mieszkał w Akron – mówię.

– No to gdzie szanowny pan umyślił sobie mieszkać?

– Nie wiem.

Mama znowu zaczyna wymachiwać wachlarzem.

– Wybieram się z Ginny na przejażdżkę jej podrasowanym wozem – mówię.

Mama nie chce na mnie patrzeć.

– Wróć wcześnie. Pan Trent nie będzie pracował po godzinach dla byle piwożłopa.

W domu jest cicho, więc słyszę, jak matka pociąga nosem na ganku. Ale co ja, do jasnej cholery, mogę na to poradzić? Biegnę zmyć żółwi zapach z rąk. Trzęsę się cały, kiedy spłukuję je wodą. Pyskowałem. Nigdy nie pyskowałem. Boję się, ale przestaję się trząść. Ginny nie może zobaczyć, że dygoczę. Po prostu wychodzę na drogę i nie oglądam się ani razu w stronę ganku.

Wsiadam, pozwalam Ginny pocałować się w policzek. Wygląda inaczej. Nigdy nie widziałem jej w tych ciuchach – poza tym ma na sobie za dużo biżuterii.

– Świetnie wyglądasz – mówi. – Nic się nie zmieniłeś.

Kierujemy się na zachód wzdłuż Pike.

– Dokąd jedziemy?

– Zatrzymajmy się gdzieś jak za dawnych czasów – mówi Ginny. – Może być na dworcu?

– Jasne – odpowiadam. Sięgam na tylne siedzenie po puszkę piwa Falls City. – Zapuściłaś włosy.

– Podobają ci się?

– No.

Jedziemy. Przyglądam się pokolorowanej mgle; jej barwy zmieniają odcienie.

– Niesamowity wieczór, co? – mówi to wszystko przez nos.

– Świczki, tata zawsze jakoś tak nazywał te światełka.

Zatrzymujemy się koło starego dworca. Większość zabudowań jest zabita deskami. Pijemy, patrzymy, jak kolory na niebie wślizgują się w szary zmierzch.

– Zaglądałaś kiedyś do swojej szkolnej księgi pamiątkowej? – pytam, dopijając piwo.

Śmieje się jak wariatka.

– A wiesz – odpowiada – że nawet nie wiem, gdzie ją schowałam.

W tej chwili czuję się zbyt podle, żebym mógł jakoś na to zareagować. Spoglądam ponad torami na pole obsiane tymotką. Jest tam kopalnia, są odwierty i pompy wysysające prastary gaz ziemny. Pali się na niebiesko i zastanawiam się, czy dawne słońce też było może niebieskie. Tory biegną w dal, aż stają się tylko kropką w brązowej mgle. W mechanizmach zwrotnicowych słychać trzaski, na bocznicy czeka kilka cystern. Ich koła rdzewieją na torach. Zastanawiam się, po jaką cholerę potrzebne mi trylobity.

– Wielki wieczór w Rock Camp – mówię, przyglądając się, jak Ginny pije. Ma taką białą skórę, aż połyskuje żółtawo. Ostatnie promienie słońca roziskrzają jej rude włosy.

– Tatuś urządziłby mi piekło. Ja tak blisko kopalni.

– Jesteś już dużą dziewczynką. Chodź na spacer.

Wysiadamy, a ona od razu bierze mnie za rękę. Palce Ginny na żyłach mojej dłoni są jak wstążki.

– Na długo przyjechałaś?

– Tutaj tylko na tydzień, a potem znów wyjeżdżam na tydzień do tatusia, do Nowego Jorku. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do siebie. Jest świetnie.

– Masz chłopaka?

Patrzy na mnie z tym swoim dziwnym uśmieszkiem.

– No, mam. Zajmuje się badaniem planktonu.

Odkąd odpysknąłem matce, bałem się, a z kolei teraz odczuwam ból. Podchodzimy do wagonów. Ginny ściska szczebel drabinki i zaczyna się wspinać.

– Tak dobrze?

Wygląda śmiesznie, wspina się na ugiętych nogach, jak gdyby wskoczyła właśnie w biegu do pociągu towarowego. Śmieję się.

– Trzeba wskakiwać jak najbliżej lokomotywy. Jeżeli się poślizgniesz, to pęd odrzuci cię na bok. Ale gdybyś spadła z tego miejsca, w którym teraz stoisz, wciągnie cię pod koła. Poza tym nikt nie jeździ na wagonach cysternach.

Ginny schodzi na ziemię, tym razem jednak nie bierze mnie za rękę.

– Nauczył cię wszystkiego. Co go zabiło?

– Mały odłamek pocisku. Nosił go w sobie od wojny. Dostał mu się do żyły… – Pstrykam palcami. Chcę mówić dalej, ale obraz, jaki pojawia się mojej w wyobraźni, nie przekłada się na słowa. Widzę, że jestem rozerwany na strzępy, wszystkie komórki mojego ciała znajdują się w odległości wielu mil od siebie. Przyciągam je z powrotem, klękam w wysokiej trawie. Obracam ciało na wznak i długo patrzę w oczy leżącego, zanim je zamykam. – A ty nigdy nie mówisz nic o swojej mamie – odzywam się.

– Nie chcę o niej mówić – odpowiada Ginny. Podbiega do otwartego okna w budynku dworcowym. Zagląda do środka, odwraca się do mnie. – Możemy wejść?

– A po co? W środku nie ma nic, tylko stare wagi towarowe.

– Bo to jest trochę przerażające i fajne, a ja mam ochotę wejść i już. – Podbiega z powrotem, całuje mnie w policzek. – Mam dość tej ponurej miny! Uśmiechnij się!

Poddaję się i podchodzę do budynku dworca. Podciągam zbutwiałą ławkę pod wybite okno i wdrapuję się do środka. Biorę Ginny za rękę, żeby jej pomóc. Długi niczym źdźbło trawy odłamek szkła przecina jej przedramię. Ścieżka rany jest płytka, zdejmuję jednak swój T-shirt, żeby ją owinąć. Krew zastyga purpurą na tkaninie.

– Boli?

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I