Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czytelnik najbardziej zapewne przywykł do krótkich opowiadań Sławomira Mrożka.
Tym razem przedstawiamy trzy opowiadania, z których każde liczy kilkadziesiąt stron.
Wszystkie trzy powstały dziesięciolecia temu. I jak to u Mrożka bywa, z powodzeniem można w nich odnaleźć aktualną rzeczywistość, sprawy, które dostrzegamy także dzisiaj w sobie i wokół siebie.
Najdawniejsza Książeczka mułów to arcyzabawny utwór stylizowany na powieść przygodową; „łowcy mułów” próbują poskromić nader uciążliwe istoty odradzające się w każdym społeczeństwie i w każdym pokoleniu.
Moje ukochane Beznóżki to nowelka w formie listu ojca do syna o zderzeniu wybujałego idealizmu i młodzieńczych ambicji z prozą życia; zderzenie to rodzi obsesję, a jej skutki są zatrważające, tak dla postaci utworu, jak dla czytelnika.
Moniza Clavier jest satyryczną nowelą o kompleksach Polaka na Zachodzie; jej końcowa część, chociaż opowiadanie powstało dekady temu, jest doskonałą metaforą funkcjonowania rozmaitych ugrupowań społecznych i politycznych w dzisiejszej Polsce. W Polsce drugiego dziesięciolecia XXI wieku obecność Sławomira Mrożka nie bez powodu przyciaga tłumy młodych ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
KSIĄŻECZKA MUŁÓW
SŁOWO WSTĘPNE
W szkole nie miałem najlepszych stopni. Mówiono mi wtedy: czy jest jakaś nauka, do której zabrałbyś się na serio?
Długo się nad tym zastanawiałem, czy jest. Niestety – przegląd, choćby najbardziej szczegółowy, wszystkich znanych dziedzin nauki – nie dawał odpowiedzi. Botanika – nie, chemia – nie, fizy-ka – nie. Inne też nie.
Wobec tego zacząłem się zastanawiać nad możliwością istnienia takiej nauki, której jeszcze nie odkryto, bądź nad jej stworzeniem. Jednak lata mijały, a mój dzień ciągle nie nadchodził.
Aż wreszcie pragnienia moje spełniły się, i to – można powiedzieć – w dwójnasób.
Po pierwsze – sam fakt, że taką naukę w ogóle znalazłem, po drugie – moje ambicje naukowe mogą, jak mniemam, zostać zaspokojone z dużym pożytkiem dla ogółu. Słowem – zostałem mułologiem.
Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przystąpić do zarysu Książeczki mułów i w ten sposób poinformować zainteresowanych o istocie, przedmiocie badań i niektórych wynikach mułologii oraz złożyć wyrazy głębokiej czci i podziwu dla Williama Tha-ckeraya, autora wielkiej Księgi snobów. Oświadczam przy tym, że słowo „snobów” nie kryje żadnej aluzji do nikogo ani do niczego, a wyrazy czci są naprawdę wyrazami czci, wbrew temu, że we wszystkich tekstach opatrzonych marką „satyra” przywykło się w każdym słowie szukać podwójnego dna. Jednego na wierzchu, a drugiego, tego „do śmiechu”, pod spodem.
Poniższe rozdziały są celniejszymi fragmentami zapisków, czynionych przeze mnie w czasie długich lat studiów.
I. KWESTIA TERMINOLOGII
Byłem już sławnym mułologiem i pozycja moja w tej dziedzinie wiedzy nie podlegała dyskusji, kiedy okazało się, że mam wroga, kwestionującego nomenklaturę mojej umiłowanej nauki.
Przysyłał mi listy z wezwaniem: od mułów wara! – i robił rozmaite nieprzyjemne figle. To rozgłaszał, że mam duszę kupczyka, to uszkadzał mi słomiankę pod drzwiami, to znowu rzucał mi kłody pod nogi. Wreszcie postanowiłem z tym skończyć. Napisałem do niego obszerny list, w którym wezwałem go, aby – jeżeli jest człowiekiem prawym – stawił się na spotkanie ze mną twarzą w twarz i otwarcie wygłosił swoje zarzuty.
Jakoż nie był widocznie człowiekiem pozbawionym pewnej godności, kiedy przyjął moją propo-zycję.
Od dawna już żywiłem podejrzenie, że jest agentem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Nie sądziłem bowiem, aby jako osoba prywatna przeciwstawiał się z taką zaciętością używaniu przeze mnie słowa „muły” (jest to przecież imię tych poczciwych, jucznych zwierząt – mułów) dla określenia nim osobników bardzo niepozytywnych.
Moje podejrzenia wzmocniły się, kiedy na spotkanie zjawił się nie sam, ale z jamnikiem. Widoczne było, że jamnik miał go kontrolować.
Spotkaliśmy się w pustej kawiarence, w której płaty lakieru odpadały od sufitu miarowo, z dokładnością klepsydry.
– Jak można używać tej nazwy – upierał się. – Czy pan wie, jak rozumnymi, poczciwymi, dobrymi stworzonkami są te muły, które pan okradł z imienia i czci, do imienia tego przywiązanej? Czy pan zdaje sobie sprawę z krzywdy moralnej, którą pan im, bezbronnym istotom, wyrządził? To nieładnie z pańskiej strony. To podłość! – poprawił się, ponieważ jamnik, któremu określenie „nieładnie” widocznie wydało się za słabe, trącił go w nogę.
– Szanuję stworzenia, o których mowa – odrzekłem. – Mało tego, kocham je – dodałem, pragnąc użyć argumentów możliwie najsilniejszych. – Zwracam jednak uwagę panów na fakt, że cały szereg innych wyrazów również posiada wiele znaczeń. Znałem na przykład człowieka, który nazywał się Czcionka. Sięgnijmy jednak do przykładów również ze świata zwierzęcego. Na przykład – byk. Niewinny błąd nazwie pan bykiem, podobnie jak przegraną Napoleona pod Waterloo, która zadecydo-wała o ostatecznym upadku imperatora, określi pan także: „Napoleon strzelił byka”, nie mówiąc o tym, że właściwe zwierzę noszące to miano, owego spokojnie pasącego się na naszych pastwiskach byka – także pan nazywa bykiem.
Nie mogłem go jednak przekonać. Możliwe, że gdybyśmy rozmawiali w cztery oczy, prędzej doszedłbym z nim do ładu. Zamówiliśmy po czarnej kawie i ciasteczka. (Jamnik dla przyzwoitości nic nie jadł.) Dyskutowaliśmy nadal, lecz nie będę tu przytaczał fragmentów tej dyskusji, które później nastąpiły, ponieważ nie wniosły one do sprawy żadnych zasadniczych zmian.
W pewnej chwili, gdy nadal usiłowaliśmy beznamiętnie przekonać się nawzajem, zbliżył się do naszego stolika kelner. Człowiek ten umierał z nudów i postanowił coś przedsięwziąć. Był to silnie zbudowany mężczyzna, o ciężkich ruchach i powierzchowności karbonariusza. Zbliżywszy się, wskazał nam ogłoszenie, którego dotąd nie zauważyliśmy – „Psów wprowadzać nie wolno”.
Spostrzegłem, że mój dyskutant znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Gdyby był sam, na pewno wyszedłby bez słowa sprzeciwu, ale znajdując się w towarzystwie jamnika, nie mógł tego uczynić bez naruszenia uczuć tego ostatniego.
Myślę także, że sprawę komplikowały jeszcze bardziej stosunki służbowe, zachodzące między nimi, których charakteru bliżej nie znałem.
– Czyj to pies? – kelner przerwał milczenie.
– Mój, to jest... on jest moim przyjacielem... Tak jest – usiłował się teraz wywinąć z niezręcznej sytuacji przez ogólniki – pies jest przecież wiernym przyjacielem człowieka, nieprawdaż?
Kelner jednak domagał się natychmiastowego wyprowadzenia psa. Nie tyle zależało mu na tym, ile myśl o powrocie do bufetu i pogrążeniu się znowu w dręczącej go nudzie wydawała mu się wstrętną.
– Proszę na mnie nie podnosić głosu! – zaczął się denerwować przyjaciel psa. – Czy pan wie, jak pożytecznym stworzeniem jest jamnik? Spróbuj pan na przykład polować na borsuka z foksterierem, nic z tego! A jamnik...
Z ciekawością obserwowałem rozwój wypadków. Kelner rozprężył się, a po pewnym czasie przeszedł ze swoim interlokutorem na ty:
– Zabierzesz stąd tego psa czy nie?
– Nie.
– Ty pętaku!
– Ty grubianinie!
– Ty łajzo!
– Ty łobuzie!
– Ty klarnecie!
– Ty napastniku!
– Ty mule!
Zadrżałem radośnie. Natomiast jamnik, który dotąd przerzucał spojrzenie to na swego obrońcę, to na kelnera, jak widz na meczu pingpongowym, żachnął się najwidoczniej i opuścił lokal. Jego opiekunowi nie pozostało nic innego, jak wziąć kapelusz i udać się za nim.
Przeprowadziłem z kelnerem krótki wywiad. Okazało się, że słowa „muł” używał od najwcześniejszych lat jako epitetu. Podał mi nazwiska i zawody wielu swoich kolegów, którzy również, jak mnie zapewniał, posługują się tym rzeczownikiem, w celu wyrażenia swojego negatywnego stosunku do danego osobnika. Opowiadał, że w jego domu rodzinnym słowo to znajdowało szerokie zastosowanie między braćmi i tak był mi wdzięczny za pogawędkę, że podjął się pójść ze mną, po godzinach służbowych, do pobliskiego baru.
Tak, tak. Niech puryści mówią, co chcą – nie bez podstaw oparłem swoją naukę na takiej, a nie innej terminologii. Ileż to razy przedtem i potem zdarzało mi się znaleźć potwierdzenie mojego kroku w zasobach językowych społeczeństwa. A dla przezwyciężenia najbardziej zaciekłych oporów napisałem nawet broszurkę, w której wyprowadzam kluczowy termin mojej nauki nie od imienia owych miłych zwierząt, ale od konsystencji zwanej także szlamem.
Spróbujcie iść po mulistym dnie. Jak wiadomo, muliste dno nie jest nieugiętą skałą, która rani stopy. A jednak lepiej już chodzić po skale. Muł rozstępuje się pod stopą i więzi ją w lepkim uścisku. Po kilkudziesięciu krokach zaledwie jesteśmy już zmęczeni. Ach, ten muł!
Co robi muł, nasz muł, o którym traktuje niniejsza Książeczka? Nic wielkiego i w tym właśnie rzecz, że nic wielkiego. On wcale nie wznieca pożaru, nie wywołuje powodzi, nie wykoleja pociągów. Najbardziej charakterystyczną cechą muła jest to, że karmi się drobiazgami. Tysiące drobiazgów każdego dnia ginie w ich nienasyconych paszczękach.
Zamykam dyskusję nad nomenklaturą. Głównie bowiem chodzi o wyśledzenie mułów i mułowatości w naszym życiu.
Mułowatość, jak łatwo się domyśleć, jest to idea mułów.
Jamnika zaś spotkałem następnego dnia. Szedł sam. Nic jednak szczególnego się nie wydarzyło.
W tej edycji nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące utwory Sławomira Mrożka:
TANGO2010
SZTUKI ODNALEZIONE MAŁE I MNIEJSZE2010
KRÓTKIE, ALE CAŁE HISTORIE2011
CZEKOLADKI DLA PREZESA2018