54,90 zł
Niepublikowana dotąd korespondencja dwóch wielkich twórców XX wieku
O Polsce, emigracji, sztuce i próbach zrozumienia własnych losów
Dzieliły ich wiek, pochodzenie, wykształcenie, bagaż doświadczeń i sytuacja życiowa. Łączyło podobne spojrzenie na świat. I to, że obaj obdarzeni byli talentem literackim i plastycznym.
Sławomir Mrożek i Józef Czapski znali się blisko trzydzieści lat, z czego przez niemal ćwierć wieku prowadzili ze sobą intensywny, osobisty i intelektualny dialog. Książka przedstawia blisko 100 nieznanych wcześniej listów z lat 1964–1988. To niezwykłe świadectwo przyjaźni i wzajemnej fascynacji, ale przede wszystkim cenny dla polskiej literatury i sztuki dokument. Jak pisze we wstępie Michał Paweł Markowski: „Mrożek był z miałkiego drobnomieszczaństwa, Czapski był z solidnej arystokracji. Mrożek miał za plecami pustkę i klęskę, na życie Czapskiego patrzyło tysiąc lat rodzinnych sukcesów, których nawet wywłaszczenie nie naruszyło. To rozminięcie, to niespotkanie więcej mówi o kondycji polskiej kultury w wieku dwudziestym (…) niż jej największe arcydzieła, starannie maskujące swoje pochodzenie”.
Czapski i Mrożek piszą o wszystkim, co ich boli: o kondycji intelektualnej polskiej emigracji, spustoszeniach w duszy polskiej, jaka dokonała się w czasach okupacji, o polskiej megalomanii i kompleksach. Nie stronią też od wątków osobistych, nie tając – szczególnie Mrożek – swoich załamań i zwątpienia co do sensu własnego dzieła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 264
91, AV. DE POISSYMAISONS-LAFFITTE(S-ET-O)(TEL. 962 [...], TEL. MÓJ, NIE „KULTURY”)[1]
8 stycznia [1964]
Drogi Panie,
już czuję, że drugi mój list do Pana „wyparuje”[2] przed napisaniem, a nie chciałbym bardzo, bo spotkanie z Panem było dla mnie znaczące. Moją chyba wadą „żeromską”[3] jest, że literatura istnieje we mnie zazębiona o człowieka tak silnie, że, zdaje mi się, głębiej czytam autora, którego znam. Prawda, że znam niektórych, którzy już dawno pomarli, ale jeżeli chodzi o żywych, potrzebuję ich choć raz zobaczyć. Ale nie chodzi tu jednak o mnie, chciałem pisać do Pana o Panu. Ten miotacz ognia, a potem Amerykanin w rozchełstanej koszuli ryczący przed ogonkiem czekającym na otwarcie kina w mokrą, ciemną, zimną godzinę paryską to były sceny dla mnie aż niesamowicie „mrożkowe”. Wiążą się one z tym, co Pan mówił o tym, co każdy człowiek w sobie tłamsi, i jeszcze również z Pańskim wspomnieniem opustoszonych domów z latającym pierzem i fotografią żołnierza, Żyda-Polaka, na usypanej piaskiem podłodze strychu[4].
Mówił Pan, że ma Pan „chyba prawo” wrócić do wspomnień okupacji i o niej pisać, mówił Pan również o naszych polskich głuchych uczuciach atrakcji wobec SS-manów z trupią czaszką na czarnych czapach. Trudno mi to wszystko zapomnieć i mnie się zdaje, że nie tylko Pan „ma prawo”, ale że Pan musi do tego wrócić i o tym pisać, bo inaczej NIE WARTO ŻYĆ. Pan się żachnął, „o tym nigdy w Polsce nie można będzie pisać”.
To mi, może niesłusznie, obudziło mój pierwszy odruch po przeczytaniu Pana listu do Piotra[5] z tego lata, że przecież brak oddechu wolnego w pisaniu i na Panu ciąży, choć, jak Pan mówi, nigdy nie miał Pan z cenzurą trudności. Boję się, że grozi Panu stokrotnie gorsza wewnętrzna cenzura i że pisać Pan będzie coraz subtelniej aluzyjnie, aż wyląduje Pan w czystej abstrakcji, jałowej abstrakcji.
Rozstaliśmy się w chwili, gdy Pan postawił zapytanie, co robić z tym, co w człowieku się tłamsi i co w każdej chwili może wybuchnąć, a co na dalszą metę MUSI wybuchnąć.
To, co Pan mówił, to był pogrzeb pierwszej klasy błogiego jeszcze XIX-wiecznego optymizmu pozytywistycznego, nie tylko – to był pogrzeb optymizmu racjonalistyczno-rewolucyjnego, różnych „maszynek postępu” dans la direction de l’histoire[6] i tych lendemains qui chantent[7].
No dobrze, ale jeżeli tak, czy można powrócić do jakiegoś „moja chata z kraja” i cierpieć nad tym, że się nie jest dość bogatym, bo nie stać mnie na auto z szoferem, a tylko na auto bez szofera? To Brzozowski w swoim przedśmiertnym pamiętniku[8] notuje: „kto pierwszy wymyślił, że życie musi być przyjemne?”[9].
Kiedy my, kapiści[10], przyjechaliśmy do Paryża w 1924 roku, odwiedziliśmy wystawę polskich malarzy ówczesnych (marniutką), zorganizowaną przez najszlachetniejszego z wariatów, Aronsona[11], szmaciarza żydowskiego bez portek, bezinteresownego fanatyka malarstwa. Otóż chodził on po tej wystawie i mówił: „Uch, tyle talentów i ani jednego WIESZCZA”.
Niech mnie Pan nie bierze za Aronsona, wcale nie chcę z Pana robić vier und vierzig[12], ale WIEM, wiem po sobie, że głucha i często dla nas samych niewyrozumowana potrzeba, najczęściej nawet wbrew naszemu wyrozumowaniu, potrzeba coś wyrazić, coś namalować czy napisać, to jedyne, co znaczy i co jest w nas warte wyrazu, życia. Kiedy Pana cisną tematy nie do druku, stany wspomnienia, to jeżeli Pan do takich „studni” nie wskoczy, to Pan zginął, a może i my z Panem, bo Panu jednemu jest dane to właśnie na jaw wyprowadzić, zdjąć z nas niewyjawiony i REALNY urok. Co z tego, że Pan się męczy, to jest normalne i zdrowsze, i szczęśliwsze niż wszelkie „skrobanki” we własnej duszy dokonane.
Czy Pan słyszał o tej rozmowie Malraux[13] w Moskwie, chyba w ’38 czy ’39 roku?[14] Na odczycie, gdzie sławiono doskonałe szczęście przyszłych pokoleń komunistycznych, Malraux spytał: „A co zrobicie avec un enfant écrabouillé[15], które tramwaj przejechał?”. Odpowiedziano mu, że takich wypadków nie będzie w zorganizowanym społeczeństwie. Zresztą ten optymizm Pan lepiej niż ktokolwiek wyraził chociażby w święcie majowym z beznogimi i mańkutami. Ale jeszcze chodzi o to, co najciemniejsze w nas i co tak wygodnie pozostawić Niemcom jako ich własność wyłączną, bo „wszystkie Żydy psy, a Polacy złote ptacy” (taką piękną piosenkę śpiewaną przez uliczników słyszałem przed wojną przy stacji wiedeńskiej w Warszawie). Ten temat może jeszcze czeka na Pana.
Posyłam Panu ilustrację Pana świata, o ileż jest Pan jej bliższy niż szklanych domów Żeromskiego czy komunistów optymistycznych, czy na całym świecie rozplenionych błogich optymistów.
Optymizm, który odrzuca apokalipsę, która nam wisi na karku, odrzuca przy tym jakiś inny wymiar (mówię umyślnie „jakiś”, choć nienawidzę tego słowa), wymiar przemieniający to, co stłamszone w nas, w coś innego; wymiar, o którym nie mamy prawa mówić, jeżeli w nim nie jesteśmy, bo wszystko, co o nim powiemy, w naszym wymiarze wyobrażone, będzie kłamstwem i fałszem, ale o którym wiemy, że jest. Taki optymizm gotuje, MUSI zgotować nam ładne niespodzianki, gdzie „bracie, bracie, ten spadochroniarz, bracie, spod Gorlic” jeszcze będzie może wspomnieniem różowej przeszłości.
Odczytałem mój list i mam wrażenie, że otworzyłem parę drzwi już przez Pana dawno otwartych.
Najserdeczniej dłoń Pana ściskam i ukłony żonie[16] Pana łączę, i wdzięczny jestem Piotrowi, że nas spotkał.
Józef Czapski
CHIAVARI PRESSO GENOVACORSO COLOMBO 41/8ITALIA
31 stycznia 1964
Szanowny Panie,
jestem zażenowany Pańskim listem, nie liczyłem na to, że nie tylko poczuje Pan ochotę napisania do mnie, ale że uczyni Pan to tak obszernie – i tym gorzej dla mnie – jeszcze zanim ja zdążyłem to zrobić, to znaczy napisać na tyle wcześniej, żeby Pana w tym wyprzedzić. Tym gorzej tylko w tym sensie, że tym trudniej mi teraz się usprawiedliwiać z mojego zamilknięcia po naszym spotkaniu. Niedługo potem otrzymaliśmy wiadomość z Włoch, że należy zaraz wracać (różne powody natury praktycznej), więc też zaraz zaczęliśmy wracać, ja nawet z pewną ulgą, bo Paryż bardzo mnie już zmęczył[17]. Obiecywałem sobie napisać do Pana przy pierwszej sposobności i przeprosić, i wyjaśnić moje zniknięcie. Tymczasem w Chiavari[18] okazało się, że nie ma gdzie mieszkać, mieszkanie oczekiwane zawiodło, hotele za drogie, a w tanim pokoju sublokatorskim znalazły się pluskwy. Nie będę opisywał szczegółów, z natury przykrych. W każdym razie moja niewielka odporność, niewielka zdolność wytrzymywania sytuacji podniosła ręce do góry i pogrążyłem się w całkowitym rozprężeniu i rozterkach, z których nic mi oczywiście nie przyszło; nie znoszę okresów takich, bo ich patos z góry skazany jest na śmieszność, skoro po tygodniu czy dwóch trzeba wrócić do normalnego życia, załatwiania normalnych spraw i tak dalej, więc wszystkie te wichry wewnętrzne wieją trochę fuksem i nigdy nie mogą zawiać za daleko. (Bo żadne wielkie czyny nigdy z czegoś takiego nie wynikają, przynajmniej u mnie, i kończy się zawsze jak z synem marnotrawnym, wracam sam do siebie). Zmierzam do tego, że w takich wypadkach, gdy człowiek – śmiesznie i nieszczerze w gruncie rzeczy, jak to już powiedziałem – błąka się ponad swoimi pożal się Boże przepaściami, to takie, wymagające normalnego trudu i przyziemnej solidności, sprawy jak korespondencja nie wchodzą w rachubę, nawet zęby ledwie człowiek łaskawie umyć raczy. Z drugiej strony istotnie ciężko było, żyliśmy w walizkach, a ja nawet nie miałem stołu, na którym mógłbym się rozłożyć, teraz dopiero jakoś się rozjaśniło.
Pisze Pan o potrzebie wyrażenia. Ależ, niestety, taka potencja, taka potrzeba, to właśnie za tym tęsknię. Nieraz się nad tym zastanawiałem i niestety dochodziłem zawsze do wniosku, że nie ma we mnie żadnego wielkiego ciśnienia, żadnego nakazu, żadnego strumienia. Przynajmniej niczego takiego, co by mogło stanowić jakiś napęd zasadniczy, zrywam się tylko czasem we fragmentach, nic jednolicie silnego ani stałego, ciągłego we mnie nie wstaje. Raczej odnalazłem siebie w pewnej postaci powieściowej Tomasza Manna[19], jest to mój ulubiony przykład na mnie samego, często go cytuję. Chodzi o postać poety, zwycięzcy w konkursie na poemat na cześć życia, w powieści Jego Królewska Mość (czy coś w tym rodzaju) Tomasza Manna. Otóż młody władca, ciekaw wszystkiego (przepraszam, jeżeli Pan ten fragment akurat pamięta, ale ja go tak lubię, że powtórzę własnymi słowami), przyjmuje na audiencji nagrodzonego poetę. I kogóż widzi, bardzo niewiele mającego wspólnego z jakąkolwiek energią życiową osobnika o oku lekko kaprawym. Podczas rozmowy poeta zwierza się Jego Królewskiej Mości ze swojego życia wewnętrznego. Uskarża się mianowicie na całe okresy jakby ogłupienia, nieznośnej kurtyny na mózgu, nudy i pustki wewnętrznej. Władca jest coraz bardziej zaskoczony. Okazuje się, że poeta nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie nie kipi życiem. Poeta zwierza się także ze swoich zawiści. Otóż poeta ma przyjaciela, bardzo witalnego, który – wśród innych rozrywek – pędzi automobilem przez prowincję, a gdy zobaczy dorodne wieśniaczki pracujące w polu, wciąga je bez namysłu, przezwycięża swym urokiem władcy życia i posiada na podłodze automobilu. Był to, zdaje się, jedyny moment, kiedy zwycięzcy w konkursie na poemat ku czci życia rozbłysły oczy.
Otóż ja często sobie wspominam ten fragment i bardzo się cieszę, że ktoś go napisał. Bo to dbumbaldfzganie, to pumplumdbanie, to pimpampumgambdbambdlanie, które jest najczęściej funkcją mojego mózgu i stanem mojej duszy, ta niewyraźność, nuda, zasnucie, poczucie czczości tak doskonale są mi znane. Jakże tu mówić, a co tu dopiero mówić o ciśnieniu wewnętrznym, które by rozsadzało. Raczej przypomina mi to niezbyt udaną podróż żaglowcem, kiedy na morzach przeważnie ani powiewu i cała podróż polega raczej na drzemce i wyczekiwaniu, czy też nie powieje, a kiedy trochę powieje, to statek przesunie się o milkę czy dwie i znowu cisza. Nasza rozmowa to prawdopodobnie był dla mnie taki powiew. Zresztą, ja bardzo wojowniczy jestem i literacki póki daleko od maszyny do pisania, póki wiadomo, że okoliczności, w pełni zresztą usprawiedliwione, trzymają mnie z dala od papieru. Ale kiedy co do czego, jestem wtedy w sytuacji chłopczyka, który chwalił się, że pobije starszego brata kolegi, a potem, kiedy sam był, starszy brat się pojawił. Oczywiście starszego brata pobić się nie da.
Dlatego ja bardziej wierzę w pracę niż w wewnętrzne napięcie. Jest to wiara tylko mnie dotycząca, z braku czegoś lepszego wierzę, że inni mogą mieć taką skalę napięcia, taki ładunek, że są w innej niż ja, być może, a z mojego punktu widzenia na pewno, w lepszej sytuacji. A praca to już założenie zawierające w sobie czynnik kontroli, kierowania. Zresztą, tutaj wchodzimy już na teren tak niepewny, że wolę się wycofać, żeby nie nabredzić.
Tak, dotknął Pan sprawy bardzo dla mnie istotnej. Dotychczas uważałem się raczej za rzemieślnika, produkowałem utwory, jak stolarz produkuje stoły, mogłem tygodniowo dwa, a jak się przysadziłem, to i cztery (w złotym okresie mojej ekspansji, w latach 1955–1957[20], kiedy zarówno ja, jak i sytuacja przypominały dziewiczy ląd Ameryki Północnej, jaki rozciągał się przed zachwyconymi oczami pierwszych odkrywców, a potem pierwszych przemysłowców; tam podobno, na północy, ruda żelaza leżała na wielkich obszarach tuż pod powierzchnią, wystarczyła łopata, tylko brać i przetapiać; gdzie te czasy, teraz wiercić muszę głębokie sztolnie, a i to bez gwarancji). Poza tym literatura była dla mnie jedyną możliwością wyjścia z anonimowości, z mojego środowiska, dobraniem sobie mocniejszej karty niż te, którymi los mnie obdzielił na początku. A jeżeli moje utwory z tego okresu sprawiają wrażenie niewykonanego, obrobionego przedmiotu, to być może zasługa mojej roboty. Ale pozostaje pytanie: czy pisałbym, gdybym urodził się inaczej, tutaj, po tej stronie, w dogadzających mi warunkach, czy przypadkiem nie mógłbym żyć bez pisania, czy nie znalazłbym w samym życiu dosyć zajęcia, a przede wszystkim przyjemności, które tak bardzo lubię? Po tamtej stronie mało jest przyjemności, a te, które są, są tak tandetne, tak parszywe w gatunku, że przy jakich takich wymaganiach nie można ich przyjąć. (Jako przyjemności rozumiem nie tylko konkretne rozrywki, ale i podróże, kulturę materialną, zagłębianie się w rozmaitych sferach życia konsumpcyjnego, lekturę, kontakty i tym podobne). Co do tego wcale nie jestem pewny.
Być może powinno być tak, jak jest. Pocieszam się, że jeżeli Tomasz Mann stworzył postać poety, to nie była mu ona obca w nim samym. Być może moment zetknięcia osobowości z obróbką, żywiołu z pracą – jest istotny, i fakt, że tak dobrze go wyczuwam, że nie mam złudzeń co do żywiołu czystego, jest pozytywny dla mnie. Pozytywny, ale męczący, jak każdy brak złudzeń.
Łączę serdeczne pozdrowienia i podziękowania za nasze spotkanie, mam nadzieję nie ostatnie. Obecnie zamierzam osiąść we Włoszech jeszcze przez czas jakiś.
Pański
Sł. Mrożek
Spis ilustracji
s. 18, 19: Sławomir Mrożek, rysunki, Archiwum Sławomira Mrożka / Fundacja im. Jana Michalskiego.
Przypisy