Baltazar. Autobiografia - Sławomir Mrożek - ebook + książka

Baltazar. Autobiografia ebook

Sławomir Mrożek

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyjątkowa autobiografia Sławomira Mrożka w nowym wydaniu!

„Sławomir Mrożek w słowie wstępnym i zakończeniu tej książki powiada, iż spisywanie wspomnień podjął w celach terapeutycznych. Chodziło o to, aby za pomocą metodycznego drążenia pamięci i przelewania na papier zawartych w niej przeżyć, obrazów i myśli pokonać afazję (utratę zdolności posługiwania się językiem, zarówno w mowie, jak w piśmie), którą został on dotknięty w wyniku udaru mózgu.

Baltazar vel Sławomir Mrożek dokonuje w tej książce bilansu swego życia („liczy”) i ocenia samego siebie („waży”). Ponieważ zaś nie posiada żadnego królestwa i nie ma czego dzielić, d z i e l is i ętym, co ma, czyli swoją mądrością. A mądrość ta powiada: to, co nas scala, to pamięć i mowa. Oto jedyne królestwo człowieka.”

ze wstępu Antoniego Libery

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 278

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Słowo wstępne: AN­TONI LI­BERA
Za­miesz­czone w książce fo­to­gra­fie po­cho­dzą z pry­wat­nego ar­chi­wum Sła­wo­mira Mrożka
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA
Opra­co­wa­nie gra­ficzne: TO­MASZ LEC
Co­py­ri­ght © 2006 by Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa For all Po­lish lan­gu­age edi­tions All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-7392-953-1
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

TO, CO NAS SCALA,TO PA­MIĘĆ I MOWA

Różne by­wają po­wody, dla ja­kich pi­sa­rze przy­stę­pują do pi­sa­nia wspo­mnień albo au­to­bio­gra­fii. Naj­czę­ściej jest to prze­ko­na­nie o waż­no­ści czy wręcz wy­jąt­ko­wo­ści wła­snej eg­zy­sten­cji, cza­sem wola sko­men­to­wa­nia wła­snej twór­czo­ści, nie­kiedy wresz­cie – na­łóg pi­sa­nia.

Sła­wo­mir Mro­żek w sło­wie wstęp­nym i w za­koń­cze­niu tej książki po­wia­da­mia, iż spi­sy­wa­nie wspo­mnień pod­jął w ce­lach te­ra­peu­tycz­nych. Cho­dziło o to, aby za po­mocą me­to­dycz­nego drą­że­nia pa­mięci i prze­le­wa­nia na pa­pier za­war­tych w niej prze­żyć, ob­ra­zów i my­śli po­ko­nać afa­zję (utratę zdol­no­ści po­słu­gi­wa­nia się ję­zy­kiem, za­równo w mo­wie, jak i w pi­śmie), którą zo­stał on do­tknięty w wy­niku udaru mó­zgu. W ostat­nich zda­niach pi­sarz, dzię­ku­jąc swoim te­ra­peu­tom i opie­ku­nom za po­moc w re­kon­wa­le­scen­cji, do­daje, że owoc tej pracy pra­gnie po­świę­cić „wszyst­kim oso­bom do­tknię­tym afa­zją”, i wy­raża na­dzieję, że może przy­służy się im ona w prze­zwy­cię­ża­niu tego ogra­ni­cze­nia.

De­dy­ka­cja ta i prze­sła­nie brzmią szcze­rze i praw­dzi­wie, nie wy­daje się jed­nak, aby Au­tor szedł tu śla­dem mod­nych obec­nie i wielce ce­nio­nych w kul­tu­rze ma­so­wej „ofiar”, które zmie­rzyw­szy się z taką czy inną przy­pa­dło­ścią – ra­kiem, al­ko­ho­li­zmem, nar­ko­ma­nią itp. – i wy­szedł­szy z opre­sji w miarę obronną ręką, ogła­szają światu swój try­umf i przyj­mują nie­raz wo­bec in­nych pozę wta­jem­ni­czo­nych po­cie­szy­cieli. (Na­wia­sem mó­wiąc, ich po­cie­cha po­lega czę­sto na za­wo­alo­wa­nym cheł­pie­niu się wła­snym wy­zdro­wie­niem, czyli – szczę­ściem). Wy­daje się, że Sła­wo­mir Mro­żek, pod­kre­śla­jąc te­ra­peu­tyczny cha­rak­ter książki i w szcze­gólny spo­sób ad­re­su­jąc ją do osób z upo­śle­dze­niem, ja­kie stało się jego udzia­łem, czyni gest o głęb­szym zna­cze­niu niż tylko wy­ra­że­nie so­li­dar­no­ści z to­wa­rzy­szami nie­doli.

Lu­dzie do­tknięci afa­zją, a także po­krew­nymi przy­pa­dło­ściami, ta­kimi jak amne­zja czy cho­roba Al­zhe­imera, zdają się sta­no­wić dla niego za­le­d­wie wy­ostrzony przy­pa­dek... nor­mal­nego ludz­kiego losu. Cho­dzi o to, że czło­wiek, z na­tury rze­czy prze­obra­ża­jąc się w cza­sie, traci, i to nie raz, sa­mego sie­bie; wie­lo­krot­nie prze­staje być tak zwa­nym sobą. „Tak zwa­nym”, bo gdy się za­sta­no­wić nad sen­sem tego za­imka, za­czyna się on „roz­my­wać”; staje się, jak okre­śla to pi­sarz przy in­nej oka­zji, „lin­gwi­styczną ułudą”.

Ina­czej mó­wiąc, Sła­wo­mir Mro­żek, któ­rego zresztą za­wsze zaj­mo­wała kwe­stia toż­sa­mo­ści (na­ro­do­wej, spo­łecz­nej, kul­tu­ro­wej), z godną po­dziwu od­wagą i de­ter­mi­na­cją wy­ko­rzy­stał przy­pa­dek wła­snej cho­roby do pod­ję­cia za­sad­ni­czego pro­blemu czło­wieka, ja­kim jest sa­mo­iden­ty­fi­ka­cja jed­nostki. Co ro­zu­miemy, mó­wiąc o so­bie, „ja”? Co to wła­ści­wie zna­czy, że czu­jemy się „sobą”? Czy jest to stan cią­gły, czy zmienny, a je­śli zmienny, to co pod­lega zmia­nie? Co jest pod­stawą na­szej toż­sa­mo­ści, którą wią­żemy z na­szym imie­niem i na­zwi­skiem?

Au­tor, na­wią­zu­jąc do ko­re­spon­den­cji z Ja­nem Błoń­skim, za­przy­jaź­nio­nym kry­ty­kiem, pro­wa­dzo­nej w la­tach sześć­dzie­sią­tych, przy­wo­łuje pewne jego spo­strze­że­nie do­ty­czące swo­jego ów­cze­snego do­robku li­te­rac­kiego. Otóż Błoń­ski w jed­nym z li­stów po­wiada, że Mro­żek pi­sze tak, jakby nie po­tra­fił pod­jąć żad­nego te­matu „w sta­nie na­tu­ral­nym”, tylko „po­nadna­tu­ral­nym”; że aby po­wie­dzieć coś istot­nego – o czym­kol­wiek – musi się on wznieść do po­ziomu dzi­wac­twa, gro­te­ski, ab­surdu; tylko w ten spo­sób umie mó­wić o świe­cie, czło­wieku czy hi­sto­rii.

W tej książce jest ina­czej. Pi­sarz mówi tu naj­zwy­czaj­niej, jak jest to tylko moż­liwe. Nie zda­rza się to wpraw­dzie po raz pierw­szy – już wcze­śniej dał liczne przy­kłady ta­kiej formy (cho­dzi głów­nie o tek­sty ze­brane w to­mach Va­ria, a także o setki stron fa­scy­nu­ją­cej ko­re­spon­den­cji) – po raz pierw­szy jed­nak przy­biera to ta­kie roz­miary. Kusi w tym miej­scu pa­ra­doks: być może ten stan rze­czy po­wo­duje „nie­na­tu­ralna”, „zde­for­mo­wana” czy wręcz „mon­stru­alna” sy­tu­acja, w ja­kiej au­tor Emi­gran­tów zna­lazł się wsku­tek cho­roby.

On sam, z wła­ści­wym so­bie po­czu­ciem hu­moru, in­ter­pre­tuje to tak, że ten, który nie po­tra­fił pi­sać ina­czej niż „po­nadna­tu­ral­nie” (sur­re­ali­stycz­nie, pa­ra­bo­licz­nie, gro­te­skowo), po pro­stu prze­stał ist­nieć – za­nikł, roz­wiał się nie wia­domo gdzie, umarł. Jego miej­sce zaj­muje te­raz ktoś inny – oso­bo­wość o in­nych wła­ści­wo­ściach, i to do tego stop­nia, że do­maga się in­nego na­zwi­ska. Bę­dzie nim ty­tu­łowy Bal­ta­zar.

Pod ko­niec tego ra­portu o ży­ciu Sła­wo­mira Mrożka jego au­tor opo­wiada o śnie, jaki miał w Pa­ryżu w grud­niu 2003, w pół­tora roku po prze­by­tym uda­rze. To wła­śnie w tym śnie po­znał on swoje nowe imię i „usły­szał” za­po­wiedź „da­le­kiej po­dróży za gra­nicę”. Nie ma po­wodu wąt­pić w szcze­rość tego wy­zna­nia; nie wy­daje się, aby pi­szący wy­my­ślił ten sen dla ce­lów kom­po­zy­cyj­nych, a zwłasz­cza do­brał w nim so­bie imię. Nie jest ono jed­nak po­spo­lite ani mało zna­czące. Nie­od­par­cie ko­ja­rzy się z ostat­nim kró­lem Ba­bi­lo­nii, a przez to ze słynną prze­po­wied­nią pod­czas mi­tycz­nej uczty. Cho­dzi oczy­wi­ście o bi­blijne mane, te­kel, fa­res, wy­pi­sane na ścia­nie ta­jem­ni­czą ręką. Przy­po­mnijmy, co zna­czą te słowa, przy­naj­mniej we­dług pro­roka Da­niela:

Po­li­czono, zwa­żono, roz­dzie­lono. Po­li­czył Bóg kró­le­stwo twoje i kres mu po­ło­żył. Zwa­żony je­steś i zna­le­ziony za lek­kim. Roz­dzie­lono kró­le­stwo twoje i dano je Me­dom i Per­som.

Bal­ta­zar vel Sła­wo­mir Mro­żek do­ko­nuje w tej książce bi­lansu swego ży­cia („li­czy”) i oce­nia sa­mego sie­bie („waży”). Po­nie­waż zaś nie po­siada żad­nego kró­le­stwa i nie ma czego dzie­lić, dzieli się tym, co ma, czyli swoją mą­dro­ścią. A mą­drość ta po­wiada: to, co nas scala, to pa­mięć i mowa. Oto je­dyne kró­le­stwo czło­wieka.

An­toni Li­bera

OD AU­TORA

Na­zy­wam się Sła­wo­mir Mro­żek, ale na sku­tek oko­licz­no­ści, które za­szły w moim ży­ciu cztery lata temu, moje nowe na­zwi­sko bę­dzie znacz­nie krót­sze: Bal­ta­zar.

Dnia 15 maja 2002 roku prze­ży­łem udar mó­zgu, któ­rego wy­ni­kiem była afa­zja. Afa­zja jest to czę­ściowa lub cał­ko­wita utrata zdol­no­ści po­słu­gi­wa­nia się ję­zy­kiem, spo­wo­do­wana uszko­dze­niem nie­któ­rych struk­tur mó­zgo­wych.

Kiedy od­zy­ska­łem mowę i pod­ją­łem próbę po­wrotu do pracy, pani ma­gi­ster Be­ata Mi­ko­łajko, która jest z za­wodu lo­go­pedą, za­pro­po­no­wała mi, abym w ra­mach pro­wa­dzo­nej te­ra­pii na­pi­sał nową książkę. Zde­cy­do­wa­łem, że bę­dzie ona no­siła ro­bo­czy ty­tuł Dzien­nik po­wrotu – ciąg dal­szy w na­wią­za­niu do Dzien­nika po­wrotu, który opu­bli­ko­wa­łem w 1996 roku. Ale tym ra­zem opo­wia­dam o tym, co wy­da­rzyło się aż do roku 2005. I ta książka jest obec­nie go­towa.

W trak­cie pi­sa­nia moja pa­mięć stop­niowo po­wra­cała. W re­zul­ta­cie we wrze­śniu 2005 roku, gdy koń­czy­łem książkę, by­łem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie znacz­nie wię­cej wy­da­rzeń, a także po­tra­fi­łem je za­pi­sać. Mam na­dzieję, że po­mimo od­da­nia książki do druku pro­ces ten bę­dzie po­stę­po­wał i co­raz spraw­niej będę po­słu­gi­wał się ję­zy­kiem za­równo mó­wio­nym, jak i pi­sa­nym. Wie­rzę, że z cza­sem wy­rów­nam zdol­ność pi­sa­nia na tyle, na ile jest to moż­liwe po afa­zji.

Pierw­sza, krótka część tej książki do­ty­czy Mek­syku. Cho­dziło mi o to, żeby przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom, co się działo od roku 1990 do roku 1996 i co opi­sa­łem w Dzien­niku po­wrotu. Druga część książki opi­suje moje ży­cie od czasu dzie­ciń­stwa aż do mo­jego wy­jazdu z Pol­ski.

Pro­szę nie szu­kać w tej książce mo­jej ini­cja­cji ero­tycz­nej ani jej dal­szego ciągu, bo ich tu­taj nie ma. Zga­dzam się z tezą, że tego ro­dzaju bli­skość mię­dzy męż­czy­zną a ko­bietą jest naj­waż­niej­sza na świe­cie, ale po­wstrzy­muję się od tej te­ma­tyki z uwagi na ab­so­lut­nie pry­watny cha­rak­ter tych spraw oraz na pa­nu­jącą w na­szej li­te­ra­tu­rze nie­spra­wie­dli­wość. Pod­czas gdy męż­czyźni mó­wią o nich ha­ła­śli­wie, ko­biety prze­waż­nie mil­czą, choć nie­jedno mia­łyby do po­wie­dze­nia. Ta jed­no­stron­ność ze­znań bu­dzi we mnie nie­uf­ność. Zna­jąc męż­czyzn, znam także ich skłon­ność do sa­mo­chwal­stwa, która spra­wia, że zwy­kłem czy­tać ich pa­mięt­niki co naj­mniej z nie­do­wie­rza­niem.

W książce wspo­mi­nam różne znane i mniej znane osoby, a także różne sy­tu­acje, w któ­rych zna­la­złem się w ciągu mo­jego ży­cia. Może się zda­rzyć, że nie­chcący zmie­ni­łem pewne fakty i przed­sta­wi­łem je ina­czej, niż było w rze­czy­wi­sto­ści. W ta­kim wy­padku pro­szę czy­tel­ni­ków o wy­ba­cze­nie.

Bal­ta­zar vel Sła­wo­mir Mro­żek

Z MEK­SYKU DO KRA­KOWA

Sie­dem lat mo­jego ży­cia spę­dzi­łem w Mek­syku, a w kwiet­niu 1996 roku pod­ją­łem de­cy­zję o po­wro­cie do Pol­ski. Żeby po­tem wy­trwać w tym po­sta­no­wie­niu, ogło­si­łem je nie­zwłocz­nie w „Dzien­niku Pol­skim” w cy­klu fe­lie­to­nów pt. Dzien­nik po­wrotu. Cykl ten był dru­ko­wany w Pol­sce i uka­zy­wał się do 2 sierp­nia 1996 roku. Był to zbiór mo­ich wra­żeń naj­roz­ma­it­szych – do­ty­czą­cych Mek­syku oraz Pol­ski.

Od chwili mo­jego wy­jazdu z kraju, czyli od 7 czerwca 1963 roku, Pol­ska sta­wała mi się co­raz mniej znana. Po raz pierw­szy od­wie­dzi­łem ją pięt­na­ście lat póź­niej, już z fran­cu­skim pasz­por­tem. Przy­je­cha­łem tylko na dwa ty­go­dnie, ale było to o wiele za mało, aby ten kraj na nowo po­znać.

Wy­da­wało się jed­nak, że pol­ska rze­czy­wi­stość, na­wet je­żeli nie wróci do normy, to przy­naj­mniej bę­dzie bar­dziej przy­ja­zna spo­łe­czeń­stwu. Za­no­siło się na So­li­dar­ność, Pol­ska sta­wała się co­raz cie­kaw­sza. Po raz ko­lejny od­wie­dzi­łem Pol­skę w roku 1980, w paź­dzier­niku. Nie wie­dzia­łem, gdym wra­cał do Pa­ryża, że już 13 grud­nia 1981 roku czeka ją stan wo­jenny.

Wo­jenne ry­gory w kraju opóź­niły mój na­stępny przy­jazd o sie­dem lat. Kiedy w roku 1987 umarł mój oj­ciec, mu­sia­łem po­now­nie po­wró­cić. Ale sie­dem lat od wpro­wa­dze­nia stanu wo­jen­nego sy­tu­acja po­li­tyczna ule­gła już roz­luź­nie­niu i nie wią­zało się to z ja­kimś szcze­gól­nym ry­zy­kiem. Wresz­cie w roku 1990 spę­dzi­łem nie­za­po­mniane trzy ty­go­dnie na moim fe­sti­walu w Kra­ko­wie, w Pol­sce już wol­nej.

Ale wtedy przy­je­cha­łem z Mek­syku, w któ­rym miesz­ka­łem od pół roku. Nie za­mie­rza­łem po­wró­cić na stałe do Pol­ski. Mek­syk wy­da­wał się moim prze­zna­cze­niem – już na za­wsze. Moim do­mem była ha­cjenda po­ło­żona wśród gór, w pół drogi mię­dzy mia­stami Me­xico City a Pu­ebla, jesz­cze nie­skoń­czona. By­łem pe­łen na­dziei na przy­szłość. Nie­stety, przy­szłość oka­zała się pra­wie śmier­telna.

Jesz­cze nie od razu. Z żoną Su­saną prze­ży­li­śmy jesz­cze pół roku, bu­du­jąc ha­cjendę. Oboje, pełni wra­żeń z fe­sti­walu, ukła­da­li­śmy plany, w któ­rych na Pol­skę nie było miej­sca. Prze­szłość była za­mknięta, fe­sti­wal był osta­tecz­nym try­um­fem i nie po­zo­stało już nic do do­da­nia. Te­raz tylko ha­cjenda i sta­teczne ży­cie na ubo­czu, jak naj­da­lej od Pol­ski.

Przy­by­li­śmy tu z koń­cem czerwca. Był gru­dzień, ale w Mek­syku gru­dzień nie­wiele różni się od in­nych pór roku. Kiedy ukoń­czony zo­stał pierw­szy bu­dy­nek, po­sta­wi­li­śmy wie­chę. Było święto, fe­to­wa­nie, ma­ria­chis, służba, ro­bot­nicy i nasi go­ście. Nie­długo po­tem po­czu­łem się źle. Wsta­łem rano nie­swój i Su­sana, przyj­rzaw­szy mi się, po­wie­działa, że za­raz je­dziemy do Me­xico City. Ja oświad­czy­łem, że ni­g­dzie się nie ru­szę. Nic nie mó­wiąc, Su­sana wy­słała słu­żącą po klu­cze od sa­mo­chodu, a ja, co chwila tra­cąc przy­tom­ność, po­zwo­li­łem się umie­ścić obok kie­rowcy. Droga do Me­xico City za­jęła około dwu go­dzin. Sta­nę­li­śmy przed gma­chem The Bri­tish and the Ame­ri­can Ho­spi­tal. By­łem pół­przy­tomny. Ro­ze­bra­łem się i ob­rzu­ci­łem le­ka­rza ste­kiem wy­zwisk. Po­tem za­czą­łem się ubie­rać z po­wro­tem, żeby wró­cić do domu. Za­trzy­mano mnie siłą. Stra­ci­łem przy­tom­ność. Od­zy­ska­łem ją, kiedy by­łem już po ope­ra­cji. Zdia­gno­zo­wano u mnie aneu­ry­zmę, czyli po pol­sku – tęt­niaka aorty. Mój stan był po­ważny, stawką było 1 do 9. Je­den to prze­ży­cie ope­ra­cji. Jej ślady, za­bliź­nione cię­cie od szyi do pasa, będę no­sił aż do śmierci. Ta bli­zna kryje rurę z te­flonu, czyli sztuczną aortę.

Długo trwało, za­nim za­czą­łem przy­cho­dzić do sie­bie. Po mie­siącu za­wie­ziono mnie na ran­czo, ale do czasu kom­plet­nego wy­le­cze­nia po­trzeba było roku.

Za­czą­łem od­zy­ski­wać siły do­piero w 1992 roku, co zbie­gło się z ko­lejną po­dróżą, tym ra­zem do Włoch oraz do Pol­ski.

Ale naj­pierw mia­łem na­pi­sać sztukę pt. Wdowy, pierw­szą po pię­ciu la­tach prze­rwy. Póź­niej, w maju 1992 roku, wzią­łem udział w mię­dzy­na­ro­do­wym fe­sti­walu te­atral­nym w Sie­nie, gdzie wy­sta­wiono tę sztukę. To­wa­rzy­szyła mi grupa pol­skich ak­to­rów, gdyż – zgod­nie z mię­dzy­na­ro­do­wym re­gu­la­mi­nem fe­sti­walu – sztuka miała być przed­sta­wiona w ję­zyku, w ja­kim zo­stała na­pi­sana. W Pol­sce by­li­śmy krótko i nie mie­li­śmy kon­taktu ze spra­wami Po­la­ków. Moje dal­sze ży­cie miało to­czyć się wy­łącz­nie w Mek­syku.

Okres od 1993 do końca 1995 roku był naj­bar­dziej twór­czy w mo­jej mek­sy­kań­skiej wy­pra­wie. W 1993 roku na­pi­sa­łem sztukę Mi­łość na Kry­mie, która star­czy­łaby za trzy sztuki na raz. Do­sta­łem za nią pre­sti­żową na­grodę w Pa­ryżu i gwa­ran­cję wy­sta­wie­nia jej przez Fran­cu­ski Te­atr Na­ro­dowy, co zre­ali­zo­wano rok póź­niej. Rok 1994 przy­niósł po­dróże do Fran­cji, Szwaj­ca­rii i Nie­miec.

W okre­sie Bo­żego Na­ro­dze­nia 1996 roku na­stą­pił krach na gieł­dzie, je­den z tych, które co parę lat wstrzą­sają Mek­sy­kiem, a po­śred­nio – in­nymi kra­jami. Spo­wo­do­wało to zu­bo­że­nie i li­kwi­da­cję ma­łych i śred­nich przed­się­biorstw oraz gwał­towny wzrost bez­ro­bo­cia. Jed­no­cze­śnie po dzie­się­ciu la­tach względ­nej sta­bi­li­za­cji znacz­nie wzro­sła prze­stęp­czość. Głów­nie po­rwa­nia dla okupu. Za­bój­stwo nie­do­szłego kan­dy­data na pre­zy­denta i zwią­zane z tym afery przy­czy­niły się do spo­łecz­nego za­mie­sza­nia. Na do­da­tek na­sze sprawy we­wnątrz La Epi­fa­nia (na­zwa ozna­cza­jąca ob­ja­wie­nie, nadana na­szej po­sia­dło­ści sześć lat wcze­śniej) za­czy­nały się psuć. Już nie mo­gli­śmy za­ra­dzić roz­przę­że­niu wśród służby. Nowy ochro­niarz, z któ­rym mu­sie­li­śmy jeź­dzić, za­czął mieć co­raz więk­sze wy­ma­ga­nia. Miesz­kańcy wio­ski, w po­bliżu któ­rej miesz­ka­li­śmy, wy­rą­bali ostat­nie drzewa. Wy­mie­ni­łem tylko nie­które z na­szych kło­po­tów. Za­czę­li­śmy już po­waż­nie, ale każde z osobna, my­śleć o opusz­cze­niu Mek­syku.

„Pa­ryż czy Kra­ków, wy­bie­raj”. Ta­kie py­ta­nie po­sta­wi­łem przy śnia­da­niu 10 kwiet­nia 1996 roku. I Su­sana, po krót­kim na­my­śle, od­parła: „Kra­ków”. „W jed­nej chwili roz­strzy­gnęły się na­sze dal­sze losy” – jak na­pi­sa­łem w Dzien­niku po­wrotu.

Te­raz po­wra­ca­łem do Kra­kowa już na stałe. Nie opusz­czało mnie jed­nak py­ta­nie, ja­kie to mia­sto bę­dzie dla nas, ale od­po­wiedź mia­łem uzy­skać do­piero po przy­jeź­dzie. Te­raz wi­dzę, że wszystko jest ina­czej, niż so­bie wtedy wy­obra­ża­łem. Dzia­łać, nie pla­nu­jąc choćby o je­den dzień na­przód, jest nie­moż­liwe. Ale gdy po­tem do­wiemy się, że ży­cie nie po­twier­dziło na­szych pla­nów – je­ste­śmy roz­cza­ro­wani. Co ro­bić? Nie­ustan­nie tylko po­dzi­wiać, że rze­czy­wi­stość nas so­bie lek­ce­waży? To wąt­pliwa po­cie­cha.

Na ra­zie przy­go­to­wa­nia do po­dróży cał­ko­wi­cie od­su­nęły ode mnie ten pro­blem. Na­le­żało całe ran­czo zre­du­ko­wać do kon­te­nera i w nim je za­mknąć, a na­stęp­nie do­pil­no­wać, żeby kon­te­ner od­je­chał za mo­rze, i ująw­szy po dwie wa­lizki, sa­memu się tam prze­nieść, co wy­ko­nano 8 wrze­śnia 1996 roku o świ­cie.

Gdy sa­mo­lot, na­braw­szy wy­so­ko­ści, skie­ro­wał się na wschód, z da­leka wi­dać było dzi­kie wą­wozy i nie­użytki – całą tę prze­strzeń pra­wie opusz­czoną przez czło­wieka. A ja wie­dzia­łem, że jak­kol­wiek ułożą się dal­sze moje losy, od­da­lam się stąd na za­wsze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki