Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyjątkowa autobiografia Sławomira Mrożka w nowym wydaniu!
„Sławomir Mrożek w słowie wstępnym i zakończeniu tej książki powiada, iż spisywanie wspomnień podjął w celach terapeutycznych. Chodziło o to, aby za pomocą metodycznego drążenia pamięci i przelewania na papier zawartych w niej przeżyć, obrazów i myśli pokonać afazję (utratę zdolności posługiwania się językiem, zarówno w mowie, jak w piśmie), którą został on dotknięty w wyniku udaru mózgu.
Baltazar vel Sławomir Mrożek dokonuje w tej książce bilansu swego życia („liczy”) i ocenia samego siebie („waży”). Ponieważ zaś nie posiada żadnego królestwa i nie ma czego dzielić, d z i e l is i ętym, co ma, czyli swoją mądrością. A mądrość ta powiada: to, co nas scala, to pamięć i mowa. Oto jedyne królestwo człowieka.”
ze wstępu Antoniego Libery
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
TO, CO NAS SCALA,TO PAMIĘĆ I MOWA
Różne bywają powody, dla jakich pisarze przystępują do pisania wspomnień albo autobiografii. Najczęściej jest to przekonanie o ważności czy wręcz wyjątkowości własnej egzystencji, czasem wola skomentowania własnej twórczości, niekiedy wreszcie – nałóg pisania.
Sławomir Mrożek w słowie wstępnym i w zakończeniu tej książki powiadamia, iż spisywanie wspomnień podjął w celach terapeutycznych. Chodziło o to, aby za pomocą metodycznego drążenia pamięci i przelewania na papier zawartych w niej przeżyć, obrazów i myśli pokonać afazję (utratę zdolności posługiwania się językiem, zarówno w mowie, jak i w piśmie), którą został on dotknięty w wyniku udaru mózgu. W ostatnich zdaniach pisarz, dziękując swoim terapeutom i opiekunom za pomoc w rekonwalescencji, dodaje, że owoc tej pracy pragnie poświęcić „wszystkim osobom dotkniętym afazją”, i wyraża nadzieję, że może przysłuży się im ona w przezwyciężaniu tego ograniczenia.
Dedykacja ta i przesłanie brzmią szczerze i prawdziwie, nie wydaje się jednak, aby Autor szedł tu śladem modnych obecnie i wielce cenionych w kulturze masowej „ofiar”, które zmierzywszy się z taką czy inną przypadłością – rakiem, alkoholizmem, narkomanią itp. – i wyszedłszy z opresji w miarę obronną ręką, ogłaszają światu swój tryumf i przyjmują nieraz wobec innych pozę wtajemniczonych pocieszycieli. (Nawiasem mówiąc, ich pociecha polega często na zawoalowanym chełpieniu się własnym wyzdrowieniem, czyli – szczęściem). Wydaje się, że Sławomir Mrożek, podkreślając terapeutyczny charakter książki i w szczególny sposób adresując ją do osób z upośledzeniem, jakie stało się jego udziałem, czyni gest o głębszym znaczeniu niż tylko wyrażenie solidarności z towarzyszami niedoli.
Ludzie dotknięci afazją, a także pokrewnymi przypadłościami, takimi jak amnezja czy choroba Alzheimera, zdają się stanowić dla niego zaledwie wyostrzony przypadek... normalnego ludzkiego losu. Chodzi o to, że człowiek, z natury rzeczy przeobrażając się w czasie, traci, i to nie raz, samego siebie; wielokrotnie przestaje być tak zwanym sobą. „Tak zwanym”, bo gdy się zastanowić nad sensem tego zaimka, zaczyna się on „rozmywać”; staje się, jak określa to pisarz przy innej okazji, „lingwistyczną ułudą”.
Inaczej mówiąc, Sławomir Mrożek, którego zresztą zawsze zajmowała kwestia tożsamości (narodowej, społecznej, kulturowej), z godną podziwu odwagą i determinacją wykorzystał przypadek własnej choroby do podjęcia zasadniczego problemu człowieka, jakim jest samoidentyfikacja jednostki. Co rozumiemy, mówiąc o sobie, „ja”? Co to właściwie znaczy, że czujemy się „sobą”? Czy jest to stan ciągły, czy zmienny, a jeśli zmienny, to co podlega zmianie? Co jest podstawą naszej tożsamości, którą wiążemy z naszym imieniem i nazwiskiem?
Autor, nawiązując do korespondencji z Janem Błońskim, zaprzyjaźnionym krytykiem, prowadzonej w latach sześćdziesiątych, przywołuje pewne jego spostrzeżenie dotyczące swojego ówczesnego dorobku literackiego. Otóż Błoński w jednym z listów powiada, że Mrożek pisze tak, jakby nie potrafił podjąć żadnego tematu „w stanie naturalnym”, tylko „ponadnaturalnym”; że aby powiedzieć coś istotnego – o czymkolwiek – musi się on wznieść do poziomu dziwactwa, groteski, absurdu; tylko w ten sposób umie mówić o świecie, człowieku czy historii.
W tej książce jest inaczej. Pisarz mówi tu najzwyczajniej, jak jest to tylko możliwe. Nie zdarza się to wprawdzie po raz pierwszy – już wcześniej dał liczne przykłady takiej formy (chodzi głównie o teksty zebrane w tomach Varia, a także o setki stron fascynującej korespondencji) – po raz pierwszy jednak przybiera to takie rozmiary. Kusi w tym miejscu paradoks: być może ten stan rzeczy powoduje „nienaturalna”, „zdeformowana” czy wręcz „monstrualna” sytuacja, w jakiej autor Emigrantów znalazł się wskutek choroby.
On sam, z właściwym sobie poczuciem humoru, interpretuje to tak, że ten, który nie potrafił pisać inaczej niż „ponadnaturalnie” (surrealistycznie, parabolicznie, groteskowo), po prostu przestał istnieć – zanikł, rozwiał się nie wiadomo gdzie, umarł. Jego miejsce zajmuje teraz ktoś inny – osobowość o innych właściwościach, i to do tego stopnia, że domaga się innego nazwiska. Będzie nim tytułowy Baltazar.
Pod koniec tego raportu o życiu Sławomira Mrożka jego autor opowiada o śnie, jaki miał w Paryżu w grudniu 2003, w półtora roku po przebytym udarze. To właśnie w tym śnie poznał on swoje nowe imię i „usłyszał” zapowiedź „dalekiej podróży za granicę”. Nie ma powodu wątpić w szczerość tego wyznania; nie wydaje się, aby piszący wymyślił ten sen dla celów kompozycyjnych, a zwłaszcza dobrał w nim sobie imię. Nie jest ono jednak pospolite ani mało znaczące. Nieodparcie kojarzy się z ostatnim królem Babilonii, a przez to ze słynną przepowiednią podczas mitycznej uczty. Chodzi oczywiście o biblijne mane, tekel, fares, wypisane na ścianie tajemniczą ręką. Przypomnijmy, co znaczą te słowa, przynajmniej według proroka Daniela:
Policzono, zważono, rozdzielono. Policzył Bóg królestwo twoje i kres mu położył. Zważony jesteś i znaleziony za lekkim. Rozdzielono królestwo twoje i dano je Medom i Persom.
Baltazar vel Sławomir Mrożek dokonuje w tej książce bilansu swego życia („liczy”) i ocenia samego siebie („waży”). Ponieważ zaś nie posiada żadnego królestwa i nie ma czego dzielić, dzieli się tym, co ma, czyli swoją mądrością. A mądrość ta powiada: to, co nas scala, to pamięć i mowa. Oto jedyne królestwo człowieka.
Antoni Libera
OD AUTORA
Nazywam się Sławomir Mrożek, ale na skutek okoliczności, które zaszły w moim życiu cztery lata temu, moje nowe nazwisko będzie znacznie krótsze: Baltazar.
Dnia 15 maja 2002 roku przeżyłem udar mózgu, którego wynikiem była afazja. Afazja jest to częściowa lub całkowita utrata zdolności posługiwania się językiem, spowodowana uszkodzeniem niektórych struktur mózgowych.
Kiedy odzyskałem mowę i podjąłem próbę powrotu do pracy, pani magister Beata Mikołajko, która jest z zawodu logopedą, zaproponowała mi, abym w ramach prowadzonej terapii napisał nową książkę. Zdecydowałem, że będzie ona nosiła roboczy tytuł Dziennik powrotu – ciąg dalszy w nawiązaniu do Dziennika powrotu, który opublikowałem w 1996 roku. Ale tym razem opowiadam o tym, co wydarzyło się aż do roku 2005. I ta książka jest obecnie gotowa.
W trakcie pisania moja pamięć stopniowo powracała. W rezultacie we wrześniu 2005 roku, gdy kończyłem książkę, byłem w stanie przypomnieć sobie znacznie więcej wydarzeń, a także potrafiłem je zapisać. Mam nadzieję, że pomimo oddania książki do druku proces ten będzie postępował i coraz sprawniej będę posługiwał się językiem zarówno mówionym, jak i pisanym. Wierzę, że z czasem wyrównam zdolność pisania na tyle, na ile jest to możliwe po afazji.
Pierwsza, krótka część tej książki dotyczy Meksyku. Chodziło mi o to, żeby przypomnieć czytelnikom, co się działo od roku 1990 do roku 1996 i co opisałem w Dzienniku powrotu. Druga część książki opisuje moje życie od czasu dzieciństwa aż do mojego wyjazdu z Polski.
Proszę nie szukać w tej książce mojej inicjacji erotycznej ani jej dalszego ciągu, bo ich tutaj nie ma. Zgadzam się z tezą, że tego rodzaju bliskość między mężczyzną a kobietą jest najważniejsza na świecie, ale powstrzymuję się od tej tematyki z uwagi na absolutnie prywatny charakter tych spraw oraz na panującą w naszej literaturze niesprawiedliwość. Podczas gdy mężczyźni mówią o nich hałaśliwie, kobiety przeważnie milczą, choć niejedno miałyby do powiedzenia. Ta jednostronność zeznań budzi we mnie nieufność. Znając mężczyzn, znam także ich skłonność do samochwalstwa, która sprawia, że zwykłem czytać ich pamiętniki co najmniej z niedowierzaniem.
W książce wspominam różne znane i mniej znane osoby, a także różne sytuacje, w których znalazłem się w ciągu mojego życia. Może się zdarzyć, że niechcący zmieniłem pewne fakty i przedstawiłem je inaczej, niż było w rzeczywistości. W takim wypadku proszę czytelników o wybaczenie.
Baltazar vel Sławomir Mrożek
Z MEKSYKU DO KRAKOWA
Siedem lat mojego życia spędziłem w Meksyku, a w kwietniu 1996 roku podjąłem decyzję o powrocie do Polski. Żeby potem wytrwać w tym postanowieniu, ogłosiłem je niezwłocznie w „Dzienniku Polskim” w cyklu felietonów pt. Dziennik powrotu. Cykl ten był drukowany w Polsce i ukazywał się do 2 sierpnia 1996 roku. Był to zbiór moich wrażeń najrozmaitszych – dotyczących Meksyku oraz Polski.
Od chwili mojego wyjazdu z kraju, czyli od 7 czerwca 1963 roku, Polska stawała mi się coraz mniej znana. Po raz pierwszy odwiedziłem ją piętnaście lat później, już z francuskim paszportem. Przyjechałem tylko na dwa tygodnie, ale było to o wiele za mało, aby ten kraj na nowo poznać.
Wydawało się jednak, że polska rzeczywistość, nawet jeżeli nie wróci do normy, to przynajmniej będzie bardziej przyjazna społeczeństwu. Zanosiło się na Solidarność, Polska stawała się coraz ciekawsza. Po raz kolejny odwiedziłem Polskę w roku 1980, w październiku. Nie wiedziałem, gdym wracał do Paryża, że już 13 grudnia 1981 roku czeka ją stan wojenny.
Wojenne rygory w kraju opóźniły mój następny przyjazd o siedem lat. Kiedy w roku 1987 umarł mój ojciec, musiałem ponownie powrócić. Ale siedem lat od wprowadzenia stanu wojennego sytuacja polityczna uległa już rozluźnieniu i nie wiązało się to z jakimś szczególnym ryzykiem. Wreszcie w roku 1990 spędziłem niezapomniane trzy tygodnie na moim festiwalu w Krakowie, w Polsce już wolnej.
Ale wtedy przyjechałem z Meksyku, w którym mieszkałem od pół roku. Nie zamierzałem powrócić na stałe do Polski. Meksyk wydawał się moim przeznaczeniem – już na zawsze. Moim domem była hacjenda położona wśród gór, w pół drogi między miastami Mexico City a Puebla, jeszcze nieskończona. Byłem pełen nadziei na przyszłość. Niestety, przyszłość okazała się prawie śmiertelna.
Jeszcze nie od razu. Z żoną Susaną przeżyliśmy jeszcze pół roku, budując hacjendę. Oboje, pełni wrażeń z festiwalu, układaliśmy plany, w których na Polskę nie było miejsca. Przeszłość była zamknięta, festiwal był ostatecznym tryumfem i nie pozostało już nic do dodania. Teraz tylko hacjenda i stateczne życie na uboczu, jak najdalej od Polski.
Przybyliśmy tu z końcem czerwca. Był grudzień, ale w Meksyku grudzień niewiele różni się od innych pór roku. Kiedy ukończony został pierwszy budynek, postawiliśmy wiechę. Było święto, fetowanie, mariachis, służba, robotnicy i nasi goście. Niedługo potem poczułem się źle. Wstałem rano nieswój i Susana, przyjrzawszy mi się, powiedziała, że zaraz jedziemy do Mexico City. Ja oświadczyłem, że nigdzie się nie ruszę. Nic nie mówiąc, Susana wysłała służącą po klucze od samochodu, a ja, co chwila tracąc przytomność, pozwoliłem się umieścić obok kierowcy. Droga do Mexico City zajęła około dwu godzin. Stanęliśmy przed gmachem The British and the American Hospital. Byłem półprzytomny. Rozebrałem się i obrzuciłem lekarza stekiem wyzwisk. Potem zacząłem się ubierać z powrotem, żeby wrócić do domu. Zatrzymano mnie siłą. Straciłem przytomność. Odzyskałem ją, kiedy byłem już po operacji. Zdiagnozowano u mnie aneuryzmę, czyli po polsku – tętniaka aorty. Mój stan był poważny, stawką było 1 do 9. Jeden to przeżycie operacji. Jej ślady, zabliźnione cięcie od szyi do pasa, będę nosił aż do śmierci. Ta blizna kryje rurę z teflonu, czyli sztuczną aortę.
Długo trwało, zanim zacząłem przychodzić do siebie. Po miesiącu zawieziono mnie na ranczo, ale do czasu kompletnego wyleczenia potrzeba było roku.
Zacząłem odzyskiwać siły dopiero w 1992 roku, co zbiegło się z kolejną podróżą, tym razem do Włoch oraz do Polski.
Ale najpierw miałem napisać sztukę pt. Wdowy, pierwszą po pięciu latach przerwy. Później, w maju 1992 roku, wziąłem udział w międzynarodowym festiwalu teatralnym w Sienie, gdzie wystawiono tę sztukę. Towarzyszyła mi grupa polskich aktorów, gdyż – zgodnie z międzynarodowym regulaminem festiwalu – sztuka miała być przedstawiona w języku, w jakim została napisana. W Polsce byliśmy krótko i nie mieliśmy kontaktu ze sprawami Polaków. Moje dalsze życie miało toczyć się wyłącznie w Meksyku.
Okres od 1993 do końca 1995 roku był najbardziej twórczy w mojej meksykańskiej wyprawie. W 1993 roku napisałem sztukę Miłość na Krymie, która starczyłaby za trzy sztuki na raz. Dostałem za nią prestiżową nagrodę w Paryżu i gwarancję wystawienia jej przez Francuski Teatr Narodowy, co zrealizowano rok później. Rok 1994 przyniósł podróże do Francji, Szwajcarii i Niemiec.
W okresie Bożego Narodzenia 1996 roku nastąpił krach na giełdzie, jeden z tych, które co parę lat wstrząsają Meksykiem, a pośrednio – innymi krajami. Spowodowało to zubożenie i likwidację małych i średnich przedsiębiorstw oraz gwałtowny wzrost bezrobocia. Jednocześnie po dziesięciu latach względnej stabilizacji znacznie wzrosła przestępczość. Głównie porwania dla okupu. Zabójstwo niedoszłego kandydata na prezydenta i związane z tym afery przyczyniły się do społecznego zamieszania. Na dodatek nasze sprawy wewnątrz La Epifania (nazwa oznaczająca objawienie, nadana naszej posiadłości sześć lat wcześniej) zaczynały się psuć. Już nie mogliśmy zaradzić rozprzężeniu wśród służby. Nowy ochroniarz, z którym musieliśmy jeździć, zaczął mieć coraz większe wymagania. Mieszkańcy wioski, w pobliżu której mieszkaliśmy, wyrąbali ostatnie drzewa. Wymieniłem tylko niektóre z naszych kłopotów. Zaczęliśmy już poważnie, ale każde z osobna, myśleć o opuszczeniu Meksyku.
„Paryż czy Kraków, wybieraj”. Takie pytanie postawiłem przy śniadaniu 10 kwietnia 1996 roku. I Susana, po krótkim namyśle, odparła: „Kraków”. „W jednej chwili rozstrzygnęły się nasze dalsze losy” – jak napisałem w Dzienniku powrotu.
Teraz powracałem do Krakowa już na stałe. Nie opuszczało mnie jednak pytanie, jakie to miasto będzie dla nas, ale odpowiedź miałem uzyskać dopiero po przyjeździe. Teraz widzę, że wszystko jest inaczej, niż sobie wtedy wyobrażałem. Działać, nie planując choćby o jeden dzień naprzód, jest niemożliwe. Ale gdy potem dowiemy się, że życie nie potwierdziło naszych planów – jesteśmy rozczarowani. Co robić? Nieustannie tylko podziwiać, że rzeczywistość nas sobie lekceważy? To wątpliwa pociecha.
Na razie przygotowania do podróży całkowicie odsunęły ode mnie ten problem. Należało całe ranczo zredukować do kontenera i w nim je zamknąć, a następnie dopilnować, żeby kontener odjechał za morze, i ująwszy po dwie walizki, samemu się tam przenieść, co wykonano 8 września 1996 roku o świcie.
Gdy samolot, nabrawszy wysokości, skierował się na wschód, z daleka widać było dzikie wąwozy i nieużytki – całą tę przestrzeń prawie opuszczoną przez człowieka. A ja wiedziałem, że jakkolwiek ułożą się dalsze moje losy, oddalam się stąd na zawsze.