Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Granica między dobrem a złem zawsze jest tylko umowna…
W wyniku tragicznej pomyłki podczas powojennej, ulicznej egzekucji 18-letni Wiktor Jahoda traci swoją ukochaną Miriam, noszącą pod sercem ich dziecko. Mężczyzna próbuje otrząsnąć się z rozpaczy i postanawia wyjechać z Krakowa na rodzinne Kresy. Cienie przeszłości podążają jednak za nim i sprawiają, że podejmuje próbę samobójczą… Szczęśliwie przed ostatecznością ratuje go nieznajomy, a w życiu Wiktora pojawiają się osoby, które wyciągają do niego pomocną dłoń.
Pragnący stabilizacji mężczyzna zostaje poproszony o zawarcie fikcyjnego małżeństwa z Laurą, wychowującą dzieci swojej zmarłej siostry, na co wyraża zgodę.
Spokojne życie Jahodów przerywa pojawienie się Ukrainki Lilii, która do złudzenia przypomina Miriam. Losem Wiktora zaczynają rządzić skrajne emocje – wrodzone poczucie przyzwoitości i nagle rozbudzona namiętność… Jakiego wyboru dokona? Ile wcieleń trzeba przeżyć, by dowiedzieć się, czym jest prawdziwa miłość?
Zmierzchało już, gdy wstał i poszedł w kierunku dworca kolejowego. Nie wyglądał na człowieka, który dokładnie wie, dokąd jechać. Rozglądał się, zmieniał perony, wreszcie wsiadł do pociągu jadącego do Lublina. Usiadł przy oknie, skulił się i zapadł w jakiś letarg. Przez całą drogę nie ruszył się, nie zmienił pozycji, do nikogo się nie odezwał. Gdy pociąg dojechał do końcowej stacji, do Lublina, wysiadł, ale nie poszedł jak inni pasażerowie do miasta, tylko powlókł się wzdłuż torów. Idąc, zataczał się, coś pod nosem mruczał, kłócił się ze sobą. Wreszcie usiadł na torach, jakby nie rozumiejąc, czym to grozi, jakby nie był świadomy tego, co robi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiktor Jahoda
Dziękuję Wiktorowi Jahodzie za to, że opowiedział mi swoją historię.
Magazyny ASP przetrząsa wysoki, postawny blondyn, któremu towarzyszy magazynierka, dobrze zorientowana w ich zasobach. Właściwie gdyby się przyjrzeć mężczyźnie, to okazałoby się, że jego włosy są siwe, a nie jak się na początku wydawało, blond. Dziwne, bo nie ma on więcej niż trzydzieści lat.
– Czego szukamy, towarzyszu? – zwróciła się do niego pracownica magazynu, bo pokazał jej zezwolenie na wstęp do tego miejsca, na którym widniała pieczątka partii.
– Proszę mnie zaprowadzić do sali, gdzie gromadzicie rzeźby.
– Proszę za mną, tędy. – Wyciągnęła rękę, aby zaświecić światło, ale okazało się to niemożliwe, bo ktoś wykręcił żarówkę.
Mężczyzna nie zareagował. Wyjął z wojskowego plecaka latarkę i oświetlając pomieszczenie, skrupulatnie je przeglądał. Nie odezwał się ani słowem. Jego twarz coraz bardziej posępniała, garbił się, jakby uciekało z niego życie. Magazynierka spojrzała na trzymany w ręku dokument i przeczytała nazwisko: Wiktor Jahoda.
Mimo że początkowo uprzedziła się do tego interesanta, z powodu pieczątki, teraz zrobiło jej się go żal. Nie mogła jednak nic pomóc. Nie ma rzeźby, której szukał, to nie ma. Nic na to nie poradzi.
Jahoda wyszedł na dziedziniec i opadł na stojącą tu ławkę. Przyjechał do Krakowa w poszukiwaniu śladów Miriam, śladów ich wspólnego szczęścia. Miał nadzieję odnaleźć rzeźbę, nad którą pracowała ostatnio, wtedy gdy się poznali. A może jeszcze jakąś jej pracę? Nie znalazł nic. Pokręcił się po Plantach, poszedł nad Wisłę, gdzie przesiedział kilka godzin. Gdyby ktoś się mu przyjrzał, zobaczyłby przedwcześnie posiwiałego mężczyznę o stalowych, zimnych oczach, które co jakiś czas zasnuwała wilgoć.
Zmierzchało już, gdy wstał i poszedł w kierunku dworca kolejowego. Nie wyglądał na człowieka, który dokładnie wie, dokąd jechać. Rozglądał się, zmieniał perony, wreszcie wsiadł do pociągu jadącego do Lublina. Usiadł przy oknie, skulił się i zapadł w jakiś letarg. Przez całą drogę nie ruszył się, nie zmienił pozycji, do nikogo się nie odezwał. Gdy pociąg dojechał do końcowej stacji, do Lublina, wysiadł, ale nie poszedł jak inni pasażerowie do miasta, tylko powlókł się wzdłuż torów. Idąc, zataczał się, coś pod nosem mruczał, kłócił się ze sobą. Wreszcie usiadł na torach, jakby nie rozumiejąc, czym to grozi, jakby nie był świadomy tego, co robi.
***
Przed kilkoma laty prawie cudem uratował go daleki sąsiad, który jak inni przyszedł na szaber, licząc na to, że może coś jeszcze znajdzie na pogorzelisku. Przeszukał zgliszcza, pozostałość po spalonym domostwie Jahodów, i znalazł jakiś młotek. Dobre i to. Już odchodził, gdy usłyszał jęk wydobywający się z piwniczki Jahodów. Drgnął, przestraszył się, że to może „złe” chce go ukarać za szaber, ale pomyślał chwilę, podrapał się w głowę i podszedł do piwniczki. Znów usłyszał jęk. Zobaczył też świeże ślady po ognisku.
– Ktoś tu jest? – zapytał niepewnie.
Ktoś się poruszył w piwnicy. Nie było na co czekać. Otworzył drzwi i zszedł po drabince na dół. Tam zobaczył mężczyznę z kilkudniowym zarostem leżącego w kałuży krwi.
– To ty, Wiktor?
Chwycił rannego za ręce i zarzucił sobie na plecy. Udało się wynieść go i położyć koło wygaszonego ogniska. Zerwał Wiktorowi koszulę, podarł ją i zatamował krwotok.
Wydawało się, że uratowany cudem Jahoda odzyskał wolę życia, że zacznie się urządzać w tej rzeczywistości w rodzinnym miasteczku.
Do zakończenia studiów został mu tylko rok, a i bez dyplomu proponowano mu pracę plastyka w Domu Kultury. Niby posadę przyjął, ale za dużo czasu spędzał, rzeźbiąc w domu, był aspołeczny. To władzom się nie podobało, więc nie zagrzał nigdzie miejsca. Stał się odludkiem. Przesiadywał samotnie w spichlerzu, który trochę wyremontował i przerobił na swoje mieszkanie. Było tu chłodno i głodno. Trochę rzeźbił, ale nikt nie chciał kupować jego prac. Zaczął więc malować plakaty i z tego żył. Przyjął też pracę nauczyciela rysunków w pobliskiej szkole podstawowej, aby nie być uznanym za „niebieskiego ptaka” i nie narażać się władzy, ale tych lekcji było tyle co kot napłakał.
Gołym okiem było widać, że Wiktor Jahoda pogrąża się w rozpaczy.
Świat dla niego stał się szary i wrogi, a przynajmniej obojętny. Nie chciało mu się starać, nie stawiał sobie żadnych celów. Ot, wegetacja. Zaczął mieć koszmary związane ze swoją bezradnością w chwili śmierci Miriam. Ciągle o tę bezradność się obwiniał i ją sobie wyrzucał. Przybrała ona postać jakiejś fobii prześladującej Jahodę. Najgorzej było w nocy. Wydawało mu się, że tonie, zanurza się w morzu, zapada w głębinę, z której nie ma wyjścia. Innym razem, gdy tylko przymknął oczy, czuł, że oblepia go gryzący dym, w którym się dusi i traci świadomość.
Myślał tylko o tym, że nie uratował im życia. Jej i swojemu dziecku.
Myślał tylko o tym, że on, Jahoda, też nie ma prawa żyć. Bo po co? Dla kogo? Zresztą nie sprawdził się jako mężczyzna i opiekun.
Teraz, siedząc na torach, pogrążył się w ciemności. Poczuł, że chmury się obniżają coraz bardziej, zaraz dotkną jego głowy, wedrą mu się do ust i nosa, uduszą go. Zapadł się w niebyt. Jego umysł nie pracował.
– Człowieku, życie ci niemiłe? – Usłyszał i poczuł, że czyjeś ręce energicznie odpychają go od torów. Upadł kilka kroków dalej, popchnięty przez młodego mężczyznę. Gdy stukot pędzącego pociągu się oddalił, do Jahody dotarły słowa:
– Kurwa, w łeb się walnij. Jesteś młody, zdrowy i nie cenisz tego?
Wiktor Jahoda otworzył oczy. Leżał na błotnistej drodze przy torach, a nad nim pochylał się rosły brunet, z dość długimi, spływającymi na ramiona włosami. Był w bryczesach i oficerkach. Gdy Jahoda opuścił głowę, najpierw zobaczył te buty, lśniące, takie same, jakie mieli mordercy Miriam. Odruchowo zasłonił się rękami i przyjął postawę obronną.
– Chodź na setę. – Usłyszał.
Nie bardzo wiedząc, o co chodzi, usiłował się podnieść. Przytrzymał się leżącego obok plecaka i wstał. Nieznajomy, widząc, że potępieniec ledwo trzyma się na nogach, objął go w pasie i powiódł do jednego z barów, których wiele było w okolicy stacji.
Jahoda usiadł przy stoliku i dalej czuł, że się dusi. Zaczął rozpinać guziki koszuli i wtedy oczom jego wybawcy ukazała się czerwona, pulsująca szrama, blizna biegnąca w poprzek piersi. Chociaż widok był niezwykły, mężczyzna w oficerkach nie skomentował tego, nie wypytywał o nic. Pomógł Wiktorowi Jahodzie umieścić nogi na stoliku, aby znalazły się powyżej serca, podał mu wodę, a później wódę, która jak się obaj spodziewali, podziałała najlepiej.
Dobry Samarytanin, jak się okazało w rozmowie, był lekarzem.
– Masz gdzie spać?
Jahoda coś zamruczał, co jego wybawiciel odczytał jako brak lokum.
– Nazywam się Karol Łoziński, dla przyjaciół Lolek – przedstawił się, biorąc od „ocalonego z blizną”, jak go w myślach nazywał, plecak i kierując się do wyjścia, a później do zaparkowanego w bocznej uliczce samochodu.
Wyraźnie się ucieszył, gdy udało mu się uruchomić pojazd. Po jakimś czasie zatrzymali się przed bramą prowadzącą na posesję, którą zajmował dom z ogrodem. Lolek, idąc przodem, poprowadził swojego gościa na piętro i umieścił w pokoju z balkonem i łazienką. Nie rozmawiali wiele. Jahoda był wdzięczny za tę dyskrecję.
W wygodnym pokoju na piętrze niedoszły samobójca miał wszystko, co potrzebne do życia. Najbardziej cieszył się z balkonu, a właściwie dużego, zadaszonego tarasu, na którym przesiadywał. Przeważnie leżał w łóżku i spał, bo doktor Karol Łoziński nie żałował mu środków uspokajających i poprawiających nastrój. Zanosił mu też tacę z jedzeniem.
Jahoda całe dnie spędzał sam, chociaż domyślał się, że oprócz Lolka są też inni domownicy.
Kilka razy widział w ogrodzie chłopca i chyba dziewczynkę, ale nie był pewny, bo sądząc po stroju z daleka, mógł to być drugi chłopiec.
Korzystał z gościny u tych ludzi już dwa tygodnie, czuł się dużo lepiej i pomyślał, że pora podziękować i pójść w swoją stronę. Dokąd? Nie miał pojęcia. Postanowił, że rano pożegna się z gospodarzem.
W nocy rozszalała się burza. Trzask piorunów był irytujący. Wiktor zszedł po oświetlonych błyskawicami schodach na dół i w jednym z pomieszczeń zobaczył słabe światło. Poszedł w tym kierunku, aż znalazł się w kuchni.
Przy dużym kuchennym stole ktoś siedział. Jakaś dziewczynka? Dziecko? Światło było słabe. Osoba ta była zwrócona do drzwi plecami i dlatego Wiktor zauważył, że wstrząsa nią dreszcz. Chyba płakała. Podszedł bliżej. Stół był masywny, stąd pomyłka Wiktora, bo zwalisty mebel kontrastował z siedzącą przy nim drobną kobietą o krótkich, ledwie odrastających od skóry włosach i dużych niebieskich oczach.
Oboje się stropili. Wiktor bardziej. Poprosił o szklankę wody. Kobieta wstała i podeszła do szafki, aby wziąć szklankę. Wcale nie była mała, miała średni wzrost, tylko była wychudzona.
Oboje spojrzeli na siebie z zainteresowaniem.
– Jestem pani lokatorem już od dwóch tygodni. Chcę się pożegnać, bo jutro wyjeżdżam.
– Wyjeżdża pan? Dokąd? Jeśli można wiedzieć.
– Właściwie to nie wiem – odpowiedział szczerze.
– Brat jest w delegacji, wróci za dwa dni. Chciałby z panem porozmawiać. Proszę jeszcze zostać.
Wiktor wypił wodę, ale po dwutygodniowym odosobnieniu w pokoju na górze nie spieszyło mu się do powrotu tam. Wstał od stołu, umył szklankę, postawił ją na szafce, przyglądając się ukradkiem dziewczynie. Ona chyba czuła jego wzrok, bo się zarumieniła, ocierając mokrą od płaczu twarz. Jahoda się stropił, pożegnał i poszedł na górę. Burza na szczęście przycichła.
Rano, widząc, że siostra Lolka zbiera w ogrodzie gałązki połamane przez burzę, zszedł, aby jej pomóc.
Przedstawił się i dowiedział, że ona ma na imię Laura. W porannym słońcu i z uśmiechem na ustach prezentowała się ładnie, a przynajmniej sympatycznie.
– Od razu panu powiem, że miałam tyfus, stąd ten mój blady wygląd.
– Wygląda pani pięknie, Lauro – powiedział z przekonaniem, rozglądając się po ogrodzie pełnym drzew i krzewów tworzących ciekawe grupy w różnych jego miejscach. Zwrócił też uwagę na oranżerię, bo dostrzegł w jej rogu rzeźbę, która go zainteresowała.
– Czy pani jest rzeźbiarką?
– Mówmy sobie po imieniu – poprosiła. – Rzeźba stojąca w oranżerii to praca mojej siostry. Niestety nie ma jej już z nami. Umarła.
Wiktor zabrał od Laury wiązkę gałęzi i zaniósł w kąt ogrodu. Z domu wybiegły dzieci, chłopiec i dziewczynka.
– Mamusiu! – zawołały. – Czy możemy iść do piaskownicy?
– Chodźcie się przywitać.
Najpierw podbiegł chłopiec i wesoło krzyknął:
– Jestem Oleś. Mogę już iść?
Dziewczynka szła powoli, nic nie powiedziała, tylko przytuliła się do Laury.
– To jest Dorotka. Jest głuchoniema.
Jahoda się zaczerwienił, nie wiedział, jak się zachować. W końcu podszedł i objął obie.
Laura, na migi, pozwoliła również córce iść do piaskownicy. Jahoda wziął stojące przy ogrodzeniu grabki i energicznie, jak na świeżego ozdrowieńca, zaczął grabić trawnik.
– Nie ma pani nic przeciwko temu, abym trochę popracował w ogrodzie? Pogoda jest taka piękna.
– Widzę, że dobrze ci idzie, mieliśmy sobie mówić po imieniu. – Uśmiechnęła się. – Nasz ogród czeka na kogoś, kto się nim może zająć. My z bratem chwilowo nie mamy na to czasu.
Były też inne prace w ogrodzie, czekające w kolejce na zainteresowanie gospodarzy.
Sporo można w ciągu dwóch dni zdziałać.
Początkowo trudno im się było porozumieć. Laura i Wiktor byli jak dwa uschłe liście, które przywiał wiatr i które przypadkowo zatrzymały się przy płocie. Pewnie gdyby nie płot, pofrunęłyby dalej, być może każdy w inną stronę. Ale zatrzymały się i są. Duży, klonowy, brązowy liść, wprawdzie w kropki i w dziurki, ale sztywny i twardy, zachował swój kształt. Drugi listek brzozowy, delikatny, złoty z poszarpanymi brzegami, drżał od byle podmuchu wiatru.
Laura poszła do domu, a Wiktor, trochę dla siebie niespodziewanie, poczuł przypływ sił i rzucił się do pracy. Kosił trawę, wyrywał chwasty z rabatki, przygotował pod płotem miejsce na kompost i tam znosił usuniętą roślinność. Pracował bez wytchnienia, aż nadał ogrodowi cywilizowany wygląd.
Czasem tylko z okna w kuchni popatrywały na barczystego ogrodnika czyjeś niebieskie oczy.
Po obiedzie zajął się piaskownicą, która wymagała, jeżeli już nie wymiany piasku, to przynajmniej wyrzucenia nagromadzonych tu kamyków i liści. Maluchy, bardzo pogodne, a przynajmniej Oleś, dzielnie pomagały, później grały w piłkę z wujkiem Wiktorem, więc zmęczone wcześnie poszły spać.
Wieczorem Wiktor znów zajął miejsce przy zwalistym stole w kuchni, po której krzątała się Laura. W powietrzu unosił się zapach buraków, bo gospodyni piekła właśnie „buraczarze”, czyli placki, których najważniejszym składnikiem były buraki cukrowe, przywożone przez Lolka z Bychawy, gdzie doktor Łoziński pracował dwa dni w tygodniu w tamtejszym szpitalu. O cukier było trudno, a placki z burakami cukrowymi same z siebie były słodkie i dzieci je lubiły.
Wiktor dostał taki placek, ale nie odpowiadał mu jego zapach, więc ociągał się z jedzeniem. Dopiero gdy ten specjał wystygł, udało mu się go zjeść.
Laura była kobietą cichą i delikatną, niezbyt rozmowną, ale spojrzenie jej wielkich, niebieskich oczu mogło sugerować inne, niewidoczne cechy charakteru. Wiktor widział, że czasem ukradkiem na niego zerka, ale nie podejmował jakichś poważnych tematów. Zresztą o nic go nie pytała, on jej też nie.
Czuł się swobodnie w jej towarzystwie. Widząc, że bierze się do zmywania, wstał, wziął ścierkę i wycierał naczynia.
– Pozwolisz? – zapytał.
Rozmawiali niewiele. Ale gdy jednocześnie sięgnęli po ten sam talerz, oboje głośno się roześmiali. Wiktorowi się to zdarzyło pierwszy raz po latach. Taki serdeczny, szczery, niewymuszony, głośny śmiech. Niepohamowany. Nie chciał go przerywać, a nawet sam siebie do tego śmiechu „ podjudzał”. Żartobliwie szarpnął brzeg talerza i śmiał się dalej. Poczuł, jak schodzi cały mrok nagromadzony w jego głowie i sercu. Poczuł ulgę.
***
Tej nocy Wiktor spał spokojniej, a rano pełen energii wszedł na dach, bo zauważył zaciek na górnym korytarzu, znak, że dach przecieka. Istotnie. Blacha w jednym miejscu się zapadła, zebrała się tu woda po wczorajszej burzy. Dostęp do dachu był łatwy, bo wchodziło się przez właz ze strychu, więc udało się usunąć usterkę.
– Co robisz na dachu? – Dał się słyszeć zaniepokojony głos Lolka, który wjechał właśnie na posesję.
– To nie to, co myślisz, udało mi się usunąć usterkę. Już nie kapie, schodzę.
Z domu wybiegły dzieci, wyszła też Laura i wszyscy rzucili się do powitań. Oleś dzielnie taszczył teczkę wujka Lolka, a Dorotka uwiesiła mu się na ręce, którą w tym celu zgiął w łokciu, aby jej było wygodniej. Szurała teraz stopami o chodnik, podkulając od czasu do czasu nogi. Doprowadzony do kuchni i umieszczony za wielkim stołem, usiadł, pozbywając się w ten sposób asysty. Dzieci obdarowane drobnymi prezentami, wybiegły do ogrodu.
– Pora się pożegnać – zaczął Wiktor Jahoda. – Uratowałeś mi życie, podleczyłeś mnie, nie wiem, czy ci się zdołam odwdzięczyć. Na mnie już pora, czas iść w swoją stronę. – Wstał i podszedł do Łozińskiego z wyciągniętą ręką. Lolek wyciągnął swoją. Uścisnęli się.
– Usiądź jeszcze – poprosił gospodarz.
Przez otwarte drzwi dobiegał śmiech i wesołe głosy bawiących się na zewnątrz dzieci. Laura podała herbatę i usiadła koło brata. Ten posmutniał.
– Masz dokąd iść? Bo o ile wiem, wszystko straciłeś w czasie wojny i później.
Wiktor Jahoda nie odpowiedział. Zasępiony siedział w milczeniu. Milczał, bo nie chciał wracać do przeszłości, ani tej w Krakowie, ani też tej w rodzinnych stronach, gdy gospodarstwo rodziców przyłączono do Spółdzielni Produkcyjnej, a jego zmuszano do pracy w oborze, chociaż nie miał o niej bladego pojęcia. Władza nie zaliczyła mu jednak szczątkowego etatu w szkole, był dla niej pasożytem społecznym.
– Coś sobie znajdę, jakoś się urządzę. Już i tak za długo siedzę wam na głowie – wyszeptał, usiłując strzepnąć ze stołu ledwie widoczny okruszek. Zapadła cisza.
– Mało się znamy, ale dzieci cię polubiły, może byś został u nas? – Lolek spojrzał z nadzieją na „ocalonego ze szramą”. – Dom jest duży, a z kwaterunku już dwa razy przychodzili, grożąc, że nam dokwaterują rodzinę i umieszczą na piętrze, bo mamy „za małą gęstość zaludnienia”.
– Propozycja świetna, acz niespodziewana. – Jahoda się uśmiechnął. – Będzie gęsto i beze mnie, bo przecież jest chyba jeszcze mąż Laury, ojciec jej dzieci?
Nie mógł uwierzyć w trafiającą mu się świetną okazję wynajęcia mieszkania. Spojrzał z uśmiechem na zmieszaną siostrę Lolka, która poderwała się z krzesła i szybko wyszła z kuchni. Wiktor też wstał, bo znów poczuł pragnienie.
„Chyba te leki mnie tak odwodniły” – przeszło mu przez myśl. Wypił jedną szklankę wody, później nalał jeszcze drugą, upił trochę i stał blisko kranu, rozglądając się niepewnie. Z zamyślenia wyrwał go głos Lolka.
– Już się napiłeś? To siadaj. Ta pierdolona wojna zniszczyła naszą rodzinę. Amelkę, matkę dzieci, wprawdzie oszczędziła, ale nie na długo. Laura jest panną, nie ma męża. Tych dzieci też nie urodziła.
Jahoda z impetem opadł na stojące w pobliżu krzesło, bo nogi jakby odmówiły mu posłuszeństwa, i zdziwiony, słuchał wynurzeń doktora Łozińskiego.
– Mówią do niej przecież „mamo”?
– Tak, bo Laura wychowuje bliźniaki prawie od urodzenia. To są dzieci naszej zmarłej starszej siostry. Amelka, gdy wróciła po latach do Polski, była w zaawansowanej ciąży. Ledwie udało się jej dotrzeć do domu przed rozwiązaniem. Była wycieńczona i słaba. Miała anemię. O leki było wtedy bardzo trudno. Starałem się o preparat z żelazem, taki skuteczny, do iniekcji, ale w Polsce był nieosiągalny. Uruchomiłem znajomości we Francji. Lek dostaliśmy, ale dupa blada, było już za późno. Amelka zmarła.
Lolek zerwał się z krzesła i tak energicznie potrząsnął głową, że grzywa ciemnych włosów, trzymająca się dotąd jako tako, opadła mu na oczy.
– Dzieci też były słabowite – ciągnął swoją opowieść doktor Łoziński. – Oleś urodził się pierwszy, był silniejszy, więc lepiej daje sobie radę i dobrze się rozwija. Dorotka miała niską wagę. Chorowała, przeszła zapalenie uszu i powoli traciła słuch. Byliśmy z Laurą bezradni. Ta bezradność i rozpacz po śmierci siostry osłabiły Laurę, zachorowała… Długo nie mogła dojść do siebie.
Jahoda był wstrząśnięty. Ta opowieść poruszyła go do głębi. Niewiele myśląc, wyszedł do ogrodu, aby oswoić się z tym, co usłyszał.
Ogród wpływał na niego kojąco, dużo zieleni i błękit nieba, a do tego jeszcze śpiew ptaków. Przyroda taka świeża i czysta po niedawnym deszczu. Tak tu przytulnie i swojsko, że nie chce się stąd odchodzić. Popatrzył na bawiące się dzieci. Przestał myśleć o swoim bólu, pomyślał o tej rodzinie, która tak się wspiera i z takim oddaniem sobie nawzajem pomaga.
„Może, gdy będę tu mieszkał, Laura z dziećmi poczuje się bezpieczniej podczas nieobecności brata?” – kłębiące się myśli rozsadzały mu czaszkę. „Dokąd mam wracać?” – myślał dalej. – „Do czego? Może w nowym miejscu moje życie będzie miało więcej sensu?”.
Do siedzącego na ogrodowej ławeczce dołączył gospodarz. Teraz obaj pogrążyli się w milczeniu. Zaczęło się chmurzyć, zerwał się wiatr. Laura wychylona z okna przywoływała dzieci, prosząc, aby weszły do domu. Wiatr unosił zeschłe liście, patyki i drobne kamyczki pozostawiające dotkliwy ślad w zetknięciu ze skórą ręki lub nogi, a może i twarzy, co sugerowały energiczne ruchy Jahody, wyglądające jakby się oganiał od natrętnych owadów.
Jak na komendę wstali obaj, i dobrze, bo lunęło potężnie, ledwo zdążyli dopaść do drzwi domu. Strugi deszczu spływały po oknach i drzwiach balkonowych, w pokoju zrobiło się ciemno.
„Jak dobrze mieć dach nad głową” – pomyślał Wiktor Jahoda, czując wdzięczność dla losu. Nie tylko dach, ale też troskliwych i emanujących ciepłem ludzi, którzy ten dach mu proponują. Już nie będzie szukał szczęścia nie wiadomo gdzie, zostanie tu.
***
Zaniepokoił go dziwny szum na piętrze. Pewnie usłyszał go też Lolek. Obaj popędzili na górę, przeskakując po dwa stopnie, gotowi ratować dom przed zalaniem przez szalejącą burzę.
– Fałszywy alarm! – krzyknął do zaniepokojonej siostry Lolek. – To tylko łoskot wody uderzającej o wystający kawałek blachy, którego Wiktor użył wczoraj do załatania dziury na dachu.
– Ocalił nas przed zalaniem – cieszyła się głośno Laura.
Biegnąc po schodach w górę, przyjęła na swoją pierś klatę Jahody, który akurat zbiegał na dół. Gdyby nie przytomność Wiktora, to zderzenie zakończyłoby się dla niej uszczerbkiem na zdrowiu i pobytem w szpitalu, ale nowy lokator wykazał się refleksem i chwycił Laurę w objęcia, nie pozwalając jej spaść ze schodów.
Ponieważ oboje byli przestraszeni widmem katastrofy, nie zwalniali uścisku, a nawet się powoli z nim oswajali. Zwłaszcza Laura odczuwająca całym swym jestestwem ciepło szerokich ramion Jahody chciała, aby ta chwila trwała wiecznie.
Jahoda był duży, ciepły i pięknie pachniał.
– Mamo, mamo, chodź do nas! – Dało się słyszeć z pokoju dzieci.
Deszcz nie ustawał. Laura okryła kocem dzieci leżące na tapczanie, położyła się przy nich i zasnęła.
Panowie znaleźli się w kuchni, ale byli tam tylko przez chwilę, aby zaparzyć herbatę ulung, której trzy pakieciki królowały w kuchennej szafce, bo doktor Łoziński dostał je od wdzięcznej pacjentki szpitala w Bychawie.
– Przejdźmy do salonu – zaproponował gospodarz.
Zza stołu Jahoda obserwował pokój, w którym się znaleźli. Serwantka pełna kryształowych naczyń, sam stół wsparty na nogach w kształcie lwich łap, solidne, dębowe krzesła obite skórą, piękny szezlong pod ścianą. W tę harmonię wkradł się jednak dysonans: żyrandol miał tylko jeden klosz, a pozostałe jego ramiona oślepiały nagimi żarówkami.
Doktor Łoziński z uporem przeszukiwał serwantkę, cierpliwie klęcząc na kolanach przy niższych półkach. Opłaciło się! Znalazł! Z tryumfem postawił na stole kryształową karafkę napełnioną do połowy złocistym trunkiem. Trochę wypili.
– To jaka jest twoja ostateczna decyzja? – zapytał „ocalonego ze szramą” Lolek.
Jahoda przełknął trunek, popił herbatą, aby chociaż trochę zmniejszyć żar rozlewający mu się w ustach.
– Chciałbym wynająć u was mieszkanie. Pokój, w którym chorowałem, byłby idealny, ale…
– Ale, kurwa, co? – zniecierpliwił się gospodarz, sądząc, że nowy lokator ma jakieś szczególne wymagania.
– Czym ci zapłacę? Nie mam przecież żadnej pracy. – Jahoda popatrzył bezradnie.
– Możesz mieć. Potrzebujemy w szpitalu sanitariusza. Jaki ty masz właściwie zawód?
– Skończyłem Akademię Sztuk Pięknych.
– No tak, wolny zawód to w dzisiejszych czasach nie zawód. Może się przekwalifikujesz? Są kursy, potrzeba ludzi do pracy w szpitalu i przychodni. To jak będzie? Piszesz się?
Jahoda wypił kieliszeczek na odwagę i decyzję podjął. Pozytywną.
Zaczął nowy rozdział życia. Pod czujnym okiem doktora Łozińskiego szybko wracał do zdrowia. Duży wpływ na jego samopoczucie miały też życzliwość i spokojna atmosfera panująca w domu Łozińskich.
Przez kilka miesięcy pracował jako salowy w szpitalu na oddziale, gdzie leczył Lolek, jednocześnie chodząc na kursy wieczorowe. Był sprawny manualnie. Szybko nauczył się robić opatrunki i zastrzyki, zwłaszcza że podstawy tych umiejętności zdobył już kiedyś na kursach w Krakowie w czasie studiów. Do pielęgnacji chorych przydawała się też jego siła fizyczna. Nie oszczędzał się, dawał z siebie wszystko i wkrótce stał się cenionym fachowcem.
Pewnej nocy, gdy wracał za szpitala, zauważył, że mimo późnej pory, świeci się w kuchni. Zajrzał. Zobaczył taki sam obrazek, jak wtedy, gdy jako rekonwalescent zszedł ze swojego pokoju na górze, do kuchni, w czasie burzy. Wtedy widział płaczącą Laurę siedzącą za wielkim kuchennym stołem, dzisiaj też płakała.
– Co się stało? Dlaczego nie śpisz?
Szloch Laury zamienił się w głośny płacz. Jahoda się przestraszył. Pochylił się nad nią, próbując pogłaskać ją po plecach i wydobyć jakąś informację.
– Chora jesteś?
Pokręciła przecząco głową.
– Coś z dziećmi?
Nie mogła wydobyć głosu, więc pokiwała tylko twierdząco głową. Jahoda rzucił się do dziecinnego pokoju. Otworzył drzwi. Dzieci spokojnie spały w swoich łóżeczkach. Odetchnął. Wyjrzał przez okno, bo usłyszał podjeżdżający samochód. To doktor Lolek wstawiał auto do garażu. Po chwili lekko trzasnęły zamykane drzwi wejściowe i spóźniony gospodarz nareszcie znalazł się w domu. Też nic nie wiedział, nie był zorientowany w sytuacji. Widząc zapłakaną siostrę, czekał, aż wyjaśni ona powód swojego zmartwienia.
Laura, połykając łzy i sylaby, zaczęła mówić:
– Przyszli, byli już dwa razy, przyjdą jeszcze w poniedziałek… – Znów się rozpłakała.
Obecni w kuchni czekali, wpatrując się w płaczącą. Lolek wyjął z torby lekarskiej kropelki, wlał na łyżkę i podał siostrze. Teraz trzeba było czekać, aż lek zacznie działać.
Obaj milczeli zaniepokojeni. Lolek zrobił wszystkim herbatę. Jahoda wpatrywał się w Laurę, chcąc się domyślić, o co chodzi.
– Chcą nam zabrać dzieci.
Takiej wiadomości nie spodziewał się nikt. Jahoda poczuł ucisk w gardle i jakąś narastającą w nim gulę. Wstał od stołu i zaczął chodzić po kuchni, dołączając do Lolka, który już wcześniej starał się wyciszyć swój niepokój w ten sposób. Wszyscy wiedzieli, że władza wtrąca się w życie obywateli, że decyduje o tym, jak mają żyć, jak wychowywać dzieci, jak je kształcić.
Dzieci Amelii Łozińskiej mają przecież dom, po co im go zabierać? Z tą niepokojącą myślą Jahoda opuścił kuchnię wobec surowego milczenia obojga Łozińskich.
Zmęczenie wzięło górę, bo praca w szpitalu była ciężka, cały czas na nogach, a do tego dzisiaj został jeszcze po dyżurze, aby pomóc w przenoszeniu chorych do nowej, wyremontowanej sali. Zasnął więc jak kamień, a rano znów do pracy i tak przez kilka dni.
Początkowo pracował tylko z Łozińskim, ale szpital się rozrastał, chorych przybywało, lekarzy też. Czasem Jahoda nie widział Lolka kilka dni ani w pracy, ani też w domu. Szybko zaczęli mieć odrębne sprawy, każdy swoje.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Trzy wcielenia Wiktora Jahody
ISBN: 978-83-8313-193-1
© Jadwiga Grzesiak i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Konrad Witkowski
Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek