Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabawa w detektywa może być wyjątkowo inspirująca, zwłaszcza jeśli przy stole siedzi panna Jane Marple. Oprócz niej wśród uczestników gry są: lekarz, prawnik, malarka, pisarz i... emerytowany detektyw Scotland Yardu. Wszyscy opowiadają historie kryminalne, pozostawiając ich rozstrzygnięcie starszej pani.
Agacie Christie udało się stworzyć zbiór wyjątkowy. W sposób budzący dreszcze kreśli relacje między mordercą, ofiarą i świadkiem zbrodni, który nie może nic zrobić, żeby jej zapobiec. No, chyba że jest panną Marple!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Herkules Poirot
Dorównaj sprytem sławnemu belgijskiemu detektywowi
A.B.C.
Czarna kawa
Dwanaście prac Herkulesa
Entliczek pentliczek
Karty na stół
Kot wśród gołębi
Kurtyna
Morderstwo na polu golfowym
Morderstwo w Boże Narodzenie
Morderstwo w Mezopotamii
Morderstwo w Orient Expressie
Morderstwo w zaułku
Niedziela na wsi
Niemy świadek
Pani McGinty nie żyje
Pierwsze, drugie... zapnij mi obuwie
Pięć małych świnek
Po pogrzebie
Poirot prowadzi śledztwo
Pora przypływu
Przyjdź i zgiń
Rendez-vous ze śmiercią
Samotny Dom
Słonie mają dobrą pamięć
Śmierć lorda Edgware’a
Śmierć na Nilu
Śmierć w chmurach
Tajemnica gwiazdkowego puddingu
Tajemnicza historia w Styles
Tragedia w trzech aktach
Trzecia lokatorka
Wczesne sprawy Poirota
Wielka Czwórka
Wigilia Wszystkich Świętych
Zabójstwo Rogera Ackroyda
Zagadka Błękitnego Ekspresu
Zbrodnia na festynie
Zerwane zaręczyny
Zło czai się wszędzie
Panna Marple
Rozwiązuj kryminalne zagadki z legendarną panną detektyw
4.50 z Paddington
Hotel Bertram
Karaibska tajemnica
Kieszeń pełna żyta
Morderstwo na plebanii
Morderstwo odbędzie się...
Nemezis
Noc w bibliotece
Strzały w Stonygates
Śmiertelna klątwa
Trzynaście zagadek
Uśpione morderstwo
Zatrute pióro
Zwierciadło pęka w odłamków stos
Tommy i Tuppence
Wpadnij na trop z zabawną parą detektywów amatorów
Dom nad kanałem
N czy M?
Śledztwo na cztery ręce
Tajemnica Wawrzynów
Tajemniczy przeciwnik
Samodzielne powieści i zbiory opowiadań
Detektywi w służbie miłości
Dlaczego nie Evans?
Dom zbrodni
Dopóki starczy światła
Godzina zero
I nie było już nikogo
Mężczyzna w brązowym garniturze
Morderstwo to nic trudnego
Niespodziewany gość
Noc i ciemność
Pajęczyna
Parker Pyne na tropie
Pasażer do Frankfurtu
Podróż w nieznane
Próba niewinności
Pułapka na myszy
Rosemary znaczy pamięć
Spotkanie w Bagdadzie
Świadek oskarżenia
Tajemnica Bladego Konia
Tajemnica lorda Listerdale’a
Tajemnica rezydencji Chimneys
Tajemnica Siedmiu Zegarów
Tajemnica Sittaford
Tajemniczy pan Quin
Zakończeniem jest śmierć
1
Klub Wtorkowych Wieczorów
– Nierozwikłane zagadki... − Raymond West wydmuchnął kłąb dymu, po czym jeszcze raz wypowiedział na głos te same słowa, jakby się nimi delektował: – Nierozwikłane zagadki.
Z prawdziwą przyjemnością rozejrzał się po pokoju. Pod sufitem tego wiekowego pokoju biegły szerokie, poczerniałe belki, a stare, solidne meble idealnie pasowały do wystroju. Stąd pełne aprobaty spojrzenie Raymonda − pisarza, który lubił, kiedy wszystko do siebie pasowało. Dom Jane Marple, jego ciotki, zawsze podobał mu się właśnie jako idealne dopełnienie jej osobowości. Zerknął na drugą stronę kominka, gdzie panna Marple siedziała wyprostowana w wielkim fotelu dziadka. Miała na sobie czarną brokatową suknię, bardzo dopasowaną w talii. Gors zdobiły opadające kaskadowo koronki malines. Ponadto ciotka przywdziała czarne koronkowe mitenki, a pukle bujnych śnieżnobiałych włosów upięła pod czarnym, koronkowym czepkiem. Robiła na drutach – coś białego i puchatego. Miała bladoniebieskie oczy i dobrotliwe, ciepłe spojrzenie, którym teraz omiotła siostrzeńca i jego gości. Najpierw zatrzymała wzrok na samym Raymondzie, wystylizowanym ze staranną elegancją, następnie spojrzała na Joyce Lamprière, artystkę o czarnych krótko przystrzyżonych włosach i niezwykłych piwno-zielonych oczach, po czym zerknęła na sir Henry’ego Clitheringa, wytwornego mężczyznę o reputacji światowca. W pokoju znajdowały się jeszcze dwie osoby: doktor Pender, podeszły wiekiem pastor miejscowej parafii, oraz pan Petherick − adwokat, mały, zasuszony człowieczek, który miał zwyczaj spoglądać znad okularów, zamiast przez nie. Panna Marple poświęciła chwilę uwagi każdej z tych osób, zanim wróciła do dziergania, uśmiechając się łagodnie.
Pan Petherick wydał z siebie krótki, suchy kaszel, którym zwykle poprzedzał swoje wypowiedzi.
– O czym to mówiłeś, Raymondzie? Nierozwikłane zagadki? Do czego zmierzasz?
– Do niczego – wmieszała się Joyce Lamprière. – Raymond po prostu lubi dźwięk tych słów i swojego głosu, który je wypowiada.
Raymond West spojrzał na nią z wyrzutem, na co ona ze śmiechem odrzuciła do tyłu głowę.
– To nie lada kombinator... prawda, panno Marple? – zagadnęła. – Na pewno doskonale pani o tym wie.
Panna Marple obdarzyła ją łagodnym uśmiechem, ale nie odpowiedziała.
– Życie samo w sobie jest nierozwikłaną zagadką – oświadczył solennie pastor.
Raymond wyprostował się w fotelu i energicznym gestem, który zdradzał zniecierpliwienie, zgasił papierosa.
– Nie w tym rzecz. Nie prowadziłem rozważań filozoficznych – wyjaśnił. – Myślałem o faktach, nagich, prozaicznych faktach. O wydarzeniach, które miały miejsce i których jak dotąd nikt nie wyjaśnił.
– Znam takie historie, dokładnie takie jak te, o których mówisz, mój drogi – podchwyciła panna Marple. – Na przykład wczoraj rano pani Carruthers przydarzyło się coś bardzo dziwnego. Kupiła u Elliota dziesięć uncji krewetek. Potem wstąpiła jeszcze do dwóch sklepów i kiedy dotarła do domu, stwierdziła, że nie przyniosła ze sobą krewetek. Wróciła do obu sklepów, ale krewetki jakby się rozpłynęły. Wydaje mi się to dość niezwykłe.
– Bardzo podejrzana sprawa – oświadczył z przekonaniem sir Henry Clithering.
– Oczywiście jest wiele możliwych rozwiązań tej zagadki – kontynuowała panna Marple, lekko różowiejąc na policzkach z podekscytowania. – Na przykład ktoś inny...
– Moja droga ciociu – wtrącił nieco ubawiony Raymond West – nie miałem na myśli tego typu miejscowych incydentów. Myślałem o morderstwach i zaginięciach. Sprawach, o których sir Henry, gdyby tylko zechciał, mógłby nam opowiadać godzinami.
– Ale ja nigdy nie rozmawiam o sprawach zawodowych – odrzekł skromnie sir Henry. – Zaiste, nigdy tego nie robię.
Sir Henry Clithering jeszcze do niedawna był komisarzem w Scotland Yardzie.
– Przypuszczam, że istnieje wiele przypadków morderstw i innych spraw, których policja nigdy nie wyjaśniła – powiedziała Joyce Lamprière.
– To rzecz powszechnie wiadoma, jak sądzę – zgodził się pan Petherick.
– Zastanawiam się – rzekł Raymond West – jakiego typu umysły najlepiej radzą sobie z rozwikłaniem zagadki. Zawsze ma się wrażenie, że przeciętnemu inspektorowi policji brakuje wyobraźni.
– To punkt widzenia laika – oschle skwitował sir Henry.
– Tu trzeba całej ekipy – zawyrokowała Joyce. – Psychologia i wyobraźnia to domeny pisarza. – Z ironicznym uśmiechem skinęła w stronę Raymonda, ale on zachował powagę.
– Sztuka pisania pozwala wejrzeć w ludzką naturę – stwierdził zupełnie serio. – Widzi się motywy, które przeciętny człowiek zapewne by przeoczył.
– Wiem, mój drogi – powiedziała panna Marple – że twoje książki są pełne mądrości, ale czy twoim zdaniem ludzie naprawdę są tak niegodziwi, jak ich przedstawiasz?
– Moja droga ciociu – odparł łagodnie Raymond – pozostań, proszę, przy swoich przekonaniach. Nie daj Boże, żebyś to przeze mnie zwątpiła w ludzi.
– Wydaje mi się – kontynuowała panna Marple, nieznacznie ściągając brwi, kiedy liczyła ściegi w swojej robótce – że niektórzy nie są ani dobrzy, ani źli, tylko, no wiesz, po prostu bardzo niemądrzy.
Pan Petherick znowu odkasłał gwoli wstępu.
– Nie sądzisz, Raymondzie – powiedział – że przywiązujesz zbyt dużą wagę do wyobraźni? Wyobraźnia bywa bardzo niebezpieczna, o czym my, prawnicy, wiemy aż za dobrze. Trzeba obiektywnie oceniać dowody, zbierać fakty i patrzeć na nie właśnie jak na fakty. Wydaje mi się, że to jedyna logiczna metoda na dotarcie do prawdy. Z własnego doświadczenia dodam, że to jedyna metoda, która przynosi efekty.
– Nonsens! – żachnęła się Joyce, potrząsając swoją czarnowłosą głową. – Założę się, że w tej rozgrywce zakasowałabym was wszystkich. Nie tylko jestem kobietą – i mówcie, co chcecie, ale to kobiety są obdarzone intuicją, nie mężczyźni – lecz ponadto jestem także artystką. Dostrzegam rzeczy, których żadne z was nie widzi. Poza tym jako artystka bywam w towarzystwie osób wszelakich typów i stanów. Znam życie, jakiego obecna tu szacowna panna Marple z pewnością nie doświadczyła.
– Nie byłabym taka pewna, moja droga – zaoponowała panna Marple. – Na prowincji zdarzają się czasem bardzo bolesne i przykre rzeczy.
– Czy mogę zabrać głos? – zapytał z uśmiechem doktor Pender. – To teraz takie modne postponować kler, zdaję sobie z tego sprawę, ale chciałbym podkreślić, że my, osoby duchowne, słyszymy niejedno i znamy zakamarki ludzkiej natury, która dla świata zewnętrznego jest zamkniętą księgą.
– No cóż – orzekła Joyce – wydaje mi się, że stanowimy całkiem reprezentatywne grono. Może załóżmy klub? Jaki mamy dzisiaj dzień? Wtorek? Nazwiemy go Klubem Wtorkowych Wieczorów. Będziemy się spotykać co tydzień i kolejno przedstawiać pozostałym zagadkę do rozwikłania. Jakąś tajemnicę, na temat której mamy osobistą wiedzę i oczywiście znamy jej rozwiązanie. Niech no policzę, ile nas jest? Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Powinno być nas sześcioro.
– Zapomniałaś o mnie, moja droga – powiedziała panna Marple, uśmiechając się promiennie.
Joyce nieco się zmieszała, ale szybko wybrnęła z tej niezręcznej sytuacji:
– Byłoby cudownie, panno Marple – zadeklarowała. – Po prostu nie sądziłam, że bawią panią takie gierki.
– Uważam, że to może być bardzo interesujące – oświadczyła panna Marple – zwłaszcza w towarzystwie tylu światłych dżentelmenów. Obawiam się, że sama nie jestem zbyt błyskotliwa, ale po tych wszystkich latach przeżytych w Saint Mary Mead można już co nieco wiedzieć na temat ludzkiej natury.
– Jestem przekonany, że pani wkład będzie bardzo cenny – zapewnił uprzejmie sir Henry.
– Od kogo zaczniemy? – zapytała Joyce.
– Myślę, że nie ma co do tego wątpliwości – rzekł doktor Pender – skoro mamy to wielkie szczęście, że jest wśród nas tak znamienity fachowiec, jak sir Henry... – zawiesił głos, czyniąc uprzejmy ukłon w stronę rzeczonego.
Tenże milczał przez minutę lub dwie. W końcu westchnął, założył nogę na nogę i zabrał głos:
– Dość trudno sprostać waszym życzeniom i wybrać odpowiednią historię. Jednakże chyba znam przypadek, który w sam raz pasuje do ustalonych tu zasad. Być może czytaliście o nim rok temu w prasie. Odłożono go na półkę jako nierozwikłaną zagadkę, ale tak się składa, że całkiem niedawno przypadkowo poznałem jej wyjaśnienie.
Fakty są proste. Dla trzech osób przygotowano kolację złożoną między innymi z homara z puszki. Jeszcze tego samego wieczora cała trójka poczuła się tak źle, że sprowadzono pospiesznie lekarza. Dwie osoby wyzdrowiały, trzecia zmarła.
– Ach! – rzucił Raymond z uznaniem.
– Jak już wspomniałem, fakty są proste. Za przyczynę śmierci uznano zatrucie ptomainami i tak zapisano w akcie zgonu, a nieszczęsną ofiarę pochowano. Nie był to jednak koniec tej historii.
Panna Marple skinęła głową.
– Ludzie zaczęli gadać, jak sądzę – powiedziała. – Zawsze tak jest.
– Teraz przedstawię postacie tego małego dramatu – kontynuował sir Henry. − Mężczyznę i jego małżonkę nazwę państwem Jones, a osobistą służącą żony − panną Clark. Pan Jones pracował jako komiwojażer dla firmy oferującej produkty chemiczne. Mimo że na jego rumianej twarzy darmo było szukać szlachetnych rysów, był na swój sposób atrakcyjnym jegomościem, w wieku około pięćdziesięciu lat. Jego małżonka, lat około czterdziestu pięciu, raczej nie grzeszyła urodą. Służąca, panna Clark, była kobietą około sześćdziesiątki, korpulentną i wesołą, radosną na twarzy i pąsową na policzkach. Można więc powiedzieć, że żadne z nich nie przykuwało szczególnej uwagi.
Intryga zaczęła się w wielce osobliwy sposób. W noc poprzedzającą feralną kolację pan Jones zatrzymał się w niewielkim hoteliku w Birmingham. Zbiegiem okoliczności tego dnia w suszce do atramentu wymieniono bibułę. Wkrótce po tym, jak pan Jones skorzystał z niej podczas pisania listu, jedna z pokojówek, najwyraźniej nie mając nic lepszego do roboty, zaczęła się zabawiać odczytywaniem w lustrze odciśniętych na bibule słów. Kilka dni później, kiedy gazety doniosły, że pani Jones zmarła w wyniku spożycia mięsa z homara, pokojówka zwierzyła się koleżankom z pracy, co wtedy odczytała z bibuły. Były to następujące słowa: „Całkowicie zależny od mojej żony (...) jeśli umrze, wówczas to ja (...) setki i tysiące...”.
Zapewne pamiętacie, że nie tak dawno temu zdarzył się przypadek otrucia żony przez męża. Nic zatem dziwnego, że pokojówki puściły wodze wyobraźni. Wykoncypowały, że pan Jones zamierzał pozbyć się małżonki, by odziedziczyć po niej setki tysięcy funtów! Zrządzeniem losu jedna z owych pokojówek miała krewnych, którzy mieszkali w tej samej miejscowości co Jonesowie. Napisała do nich list, a oni jej odpisali. Okazało się, że pan Jones zabiega o względy córki miejscowego lekarza – atrakcyjnej trzydziestokilkulatki. Zaczęły krążyć plotki, skandal wisiał w powietrzu. Sprawą zainteresowano samego ministra spraw wewnętrznych. Scotland Yard zasypały anonimowe listy, wszystkie oskarżające pana Jonesa o zamordowanie swojej żony. Mogę nadmienić, że ani przez chwilę nie traktowaliśmy ich inaczej niż zwykłe plotki i czcze gadanie kmiotków. Niemniej jednak, aby uspokoić opinię publiczną, wydano zgodę na przeprowadzenie ekshumacji. Okazało się, że był to jeden z przypadków, kiedy te na pozór wyssane z palca podejrzenia okazały się zaskakująco uzasadnione. W wyniku autopsji stwierdzono obecność tak dużej ilości arszeniku, że stało się jasne, dlaczego pani Jones zmarła – została otruta. Teraz Scotland Yard we współpracy z lokalnymi władzami musiał ustalić, w jaki sposób podano arszenik i kto się tego dopuścił.
– Ach! – zawołała Joyce. – Podoba mi się. Historia z krwi i kości.
– Oczywiście podejrzenie padło na męża, który zyskał na śmierci żony. Wprawdzie nie setki tysięcy, jak to sobie wyobrażały pokojówki, ale pokaźną sumkę ośmiu tysięcy funtów. On sam nie posiadał żadnego majątku, nie licząc swoich zarobków, a miał dość ekstrawaganckie zwyczaje i był, co tu dużo mówić, kobieciarzem. Zweryfikowaliśmy, możliwie jak najdyskretniej, pogłoski o zalotach pana Jonesa do córki doktora. Chociaż nie ulegało wątpliwości, że przez pewien czas łączyło ich coś więcej, dwa miesiące wcześniej nagle zerwali kontakt i wszystko wskazywało na to, że od tego czasu już się nie widywali. Sam doktor, starszy jegomość, prostolinijny i ze wszech miar uczciwy, osłupiał, poznawszy wynik autopsji. Tamtego dnia, gdy go wezwano około północy, zastał troje cierpiących. Natychmiast stwierdził, że pani Jones jest w poważnym stanie i posłał do ambulatorium po tabletki z opium, by złagodzić ból. Mimo jego starań kobieta zmarła, ale ani przez chwilę nie podejrzewał, że doszło do zbrodni. Był przekonany, że zgon nastąpił w efekcie silnego zatrucia pokarmowego. Kolacja składała się z homara z puszki, sałatki, pieczywa, sera i deseru trifle[1]. Niestety, cały homar został zjedzony, a puszkę wyrzucono. Doktor przepytał młodą gosposię, Gladys Linch. Była bardzo roztrzęsiona, zapłakana i rozkojarzona, dlatego udzielała mało konkretnych odpowiedzi. Jednakże zapewniała raz za razem, że konserwa nie była w żaden sposób odkształcona, a homar wyglądał apetycznie.
To były fakty, na których musieliśmy oprzeć śledztwo. Jeśli Jones faktycznie otruł żonę arszenikiem, to wydawało się oczywiste, że nie dodał trucizny do żadnej z potraw, gdyż kolację spożyły wszystkie trzy osoby. Ponadto Jones wrócił z Birmingham dopiero, gdy podawano do stołu, nie miał więc okazji, by zawczasu doprawić jedzenie arszenikiem.
– A co ze służącą? – zapytała Joyce. – Tą tęgawą kobietą o pogodnej twarzy?
Sir Henry skinął głową.
– Zaręczam, że pannie Clark też się przyjrzeliśmy. Trudno nam jednak było znaleźć jakiś motyw, który pchnąłby ją do takiej zbrodni. Pani Jones nie zapisała jej niczego w spadku, a po śmierci pracodawczyni panna Clark straciła posadę.
– To wydaje się wykluczać ją z kręgu podejrzanych – powiedziała Joyce w zamyśleniu.
– Jeden z moich inspektorów wkrótce odkrył istotny fakt – kontynuował sir Henry. – Tamtego wieczora po kolacji pan Jones zszedł do kuchni i polecił przygotować płatki owsiane dla żony, która utyskiwała, że nie czuje się dobrze. Zaczekał, aż Gladys Linch ugotuje owsiankę, po czym osobiście zaniósł ją do sypialni żony. To, muszę przyznać, wydawało się przesądzać o jego winie.
Prawnik przytaknął skinieniem głową.
– Motyw, to raz – oświadczył, odliczając na palcach. – Po drugie, sposobność. Sprzedając wyroby chemiczne, miał łatwy dostęp do trucizny.
– I jest człowiekiem o pośledniej moralności – skwitował pastor.
Raymond West wpatrywał się w sir Henry’ego.
– W tym wszystkim tkwi jakiś haczyk – powiedział. – Dlaczego nie aresztowaliście głównego podejrzanego?
Sir Henry uśmiechnął się cierpko.
– Tu właśnie sprawa się komplikuje. Wszystko szło gładko, ale w tym momencie zaczynają się schody. Jones nie został aresztowany, bo podczas przesłuchania panna Clark zeznała, że to ona, a nie pani Jones, spożyła owsiankę. Wygląda na to, że służąca poszła, jak to miała w zwyczaju, do sypialni swojej chlebodawczyni. Zastała ją siedzącą w łóżku, a miseczka z owsianką stała obok nietknięta.
„Nie czuję się za dobrze, Milly”, powiedziała pani Jones. „Chyba mnie pokarało, że się skusiłam na tego homara. Poprosiłam Alberta, żeby mi przyniósł trochę owsianki, ale już nie mam na nią apetytu”.
„Szkoda byłoby wylewać”, zauważyła panna Clark. „Jest dobrze przyrządzona, bez grudek. Gladys świetnie sobie radzi w kuchni. W dzisiejszych czasach mało która dziewczyna potrafi dobrze przyrządzić owsiankę. Przyznaję, że sama mam na nią ochotę, taka jestem głodna”.
„Myślałam, że dalej się wygłupiasz z tą swoją dietą”, powiedziała pani Jones.
– Tu muszę wyjaśnić – dodał sir Henry – że panna Clark, zaniepokojona tym, że coraz bardziej przybiera na wadze, stosowała tak zwany banting[2].
„To ci nie służy, Milly, naprawdę”, nalegała pani Jones. „Jeśli Bóg uczynił cię tęgą, to znaczy, że chciał, żebyś taka była. A teraz zjedz tę owsiankę. Dobrze ci zrobi”.
Wówczas panna Clark sięgnęła po miseczkę i ochoczo spałaszowała jej zawartość, a nasze oskarżenie przeciwko Jonesowi wzięło w łeb. Zapytany o znaczenie odbitych na bibule słów, przedstawił całkiem wiarygodne wyjaśnienie. Wytłumaczył, że odpisywał bratu z Australii, który zwrócił się do niego o pomoc finansową. W liście odpowiedział, że jest całkowicie zależny od żony i dopiero po jej śmierci będzie mógł dysponować pieniędzmi, by wesprzeć brata. Następnie wyraził żal z powodu niemożności udzielenia mu pomocy, ale zauważył, że na świecie są setki i tysiące ludzi w takim samym nieszczęsnym położeniu.
– I tak oskarżenie upadło? – zapytał doktor Pender.
– I tak oskarżenie upadło – przyznał posępnie sir Henry. – Nie mogliśmy ryzykować aresztowania Jonesa, nic na niego nie mając.
Zapadła cisza, którą przerwało pytanie Joyce:
– I to wszystko, tak?
– Tak się sprawy przedstawiały przez cały ubiegły rok. Ale Scotland Yard już zna rozwiązanie tej zagadki i za dwa, trzy dni zapewne przeczytacie w gazetach, jak było naprawdę.
– Jak było naprawdę... – powtórzyła Joyce, głośno myśląc. – Ciekawe. Zastanówmy się wszyscy przez pięć minut i potem każde z nas kolejno zabierze głos.
Raymond West skinął głową na znak, że się zgadza i spoglądając na zegarek odnotował czas. Kiedy minęło pięć minut, spojrzał na doktora Pendera.
– Może zaczniemy od pana?
Stary doktor pokręcił głową.
– Przyznam szczerze – powiedział – że nie wiem. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mąż jest jakoś zamieszany w śmierć żony, ale jak − tego nie potrafię dociec. Mogę tylko zasugerować, że podał jej truciznę w jakiś przemyślny sposób, którego wówczas nie wykryto. I trudno mi wyobrazić sobie, jakim cudem po tak długim czasie wyszło to w końcu na jaw.
– Joyce?
– Służąca! – stwierdziła kategorycznie Joyce. – Zdecydowanie! Skąd wiemy, czy nie miała motywu? To, że była stara, gruba i brzydka, wcale nie oznacza, że nie mogła się zadurzyć w panu Jonesie. Może z jakiegoś innego powodu nienawidziła jego żony. Wyobraźcie sobie, jak to jest być osobistą służącą. Trzeba zawsze się uśmiechać, ciągle przytakiwać i tłamsić wszystko w sobie. Pewnego dnia nie mogła już dłużej tego znieść i po prostu ukatrupiła swoją panią. Zapewne dosypała arszeniku do owsianki, a ta cała gadka o tym, że sama ją zjadła, to wierutne kłamstwo.
– Panie Petherick?
Adwokat złączył opuszki palców w profesjonalnym geście i oznajmił:
– Powstrzymam się od zabrania głosu. Poznawszy te fakty, wolę się nie wypowiadać.
– Ależ to wbrew regułom gry, panie Petherick – zaprotestowała Joyce. – Nie może pan unikać wydania osądu. Proszę trzymać się reguł.
– Na podstawie tych faktów – powiedział pan Petherick – nie sposób wyrokować. Takie jest moje zdanie. Niestety, widziałem zbyt wiele takich spraw, w których winny był mąż. Jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwa, to takie, że panna Clark z jakiegoś powodu zapewniła mu alibi. Możliwe, że zawarli finansowy układ. Może on zdał sobie sprawę, że podejrzenie padnie na niego, a ona, mając przed sobą perspektywę życia w biedzie, zgodziła się zeznać – w zamian za sowite zadośćuczynienie – że to ona zjadła owsiankę. Jeśli faktycznie tak się sprawy przedstawiały, to mówimy tu o rzadkim przypadku. W rzeczy samej, wyjątkowym.
– Nie zgodzę się z wami wszystkimi – oświadczył Raymond West. – Zapomnieliście o jednym ważnym elemencie tej układanki. Córka doktora! Powiem wam, jak ja to widzę. Mięso z homara było zepsute, stąd objawy zatrucia u uczestników kolacji. Sprowadzono lekarza. Zastał on panią Jones, która zjadła więcej homara niż pozostali, wielce cierpiącą. Wtedy, jak słyszeliśmy, wysłał posłańca po tabletki z opium. Zważcie, że nie udał się po nie sam, ale posłał po nie. Kto wręczył posłańcowi owe tabletki? Oczywiście córka doktora. Bardzo prawdopodobne, że to właśnie ona wydaje leki, które przypisuje jej ojciec. Jest zakochana w Jonesie i w tej krytycznej chwili odzywają się w niej wszystkie najgorsze instynkty. Zdaje sobie sprawę, że oto nadarza się sposobność, by go uwolnić od żony. Tabletki, które wydaje, zawierają czysty, biały arszenik. Oto moje rozwiązanie tej zagadki.
– A teraz, sir Henry, proszę nam powiedzieć, jak było naprawdę – rzekła podekscytowana Joyce.
– Jedną chwilę – odparł sir Henry. – Panna Marple jeszcze się nie wypowiedziała.
Panna Marple smętnie pokręciła głową.
– Wielkie nieba – westchnęła – tak mnie wciągnęła ta historia, że znowu opuściłam oczko. To smutna sprawa, bardzo przykra. Przypomniał mi się pan Hargraves, który mieszkał niedaleko stąd, w Mount. Jego żona nigdy niczego nie podejrzewała – aż do czasu, kiedy zmarł, zostawiając wszystko kobiecie, z którą potajemnie żył i z którą miał pięcioro dzieci. A która kiedyś była ich gosposią. Taka miła dziewczyna, mówiła o niej pani Hargraves, zawsze pamiętała, żeby codziennie zmienić pościel – oczywiście oprócz piątków. A stary Hargraves spotykał się z tą kobietą w sąsiednim miasteczku, jednocześnie będąc kościelnym i co niedzielę chodząc po mszy z tacą.
– Moja droga cioteczko – powiedział Raymond z pewną dozą irytacji w głosie – a co stary Hargraves, Panie świeć nad jego duszą, ma wspólnego z naszą sprawą?
– Od razu skojarzyłam ze sobą te dwie historie – odparła panna Marple. – Czyż nie są do siebie podobne? Podejrzewam, że ta biedna dziewczyna właśnie złożyła zeznania i stąd zna pan odpowiedź, sir Henry.
– Ale jakaż znowu dziewczyna? – zdumiał się Raymond. – Ciociu droga, o czym ty mówisz?
– Gladys Linch, oczywiście. Gosposia, która była tak bardzo roztrzęsiona i rozkojarzona, kiedy rozmawiał z nią lekarz. Nic dziwnego, że tak to przeżywała. Mam nadzieję, że ten podły Jones zostanie powieszony. Zasłużył na to, wrabiając nieszczęsną dziewczynę w morderstwo. Przypuszczam, że tę biedaczkę także powieszą.
– Obawiam się, panno Marple, że błędnie interpretuje pani fakty – zasugerował pan Petherick.
Panna Marple pokręciła z uporem głową i spojrzała na sir Henry’ego.
– Mam rację, prawda? Wydaje mi się to takie oczywiste. Owe „setki i tysiące” w połączeniu z deserem. Trudno tego nie zauważyć.
– Ale co mają do tego trifle i te „setki i tysiące”? – zawołał Raymond.
– Mój drogi – odrzekła, zwracając się do swego siostrzeńca – „setki i tysiące” to nazwa posypki, której używa się do przyozdobienia tego deseru. To małe, słodkie, różowe i białe granulki[3]. Kiedy tylko usłyszałam, że na kolację jedli trifle i że mąż w liście do kogoś użył wyrażenia „setki i tysiące”, od razu powiązałam ze sobą te fakty. To tam znajdował się arszenik. Jones kazał gosposi dodać go do posypki.
– Ale to niemożliwe – zaperzyła się Joyce. – Przecież wszyscy jedli deser.
– Bynajmniej – odparła panna Marple. – Zwróćcie uwagę, że panna Clark stosowała banting, więc nie pozwoliłaby sobie na deser. Podejrzewam, że Jones zeskrobał posypkę ze swojej porcji i zostawił ją na brzegu talerza. To było sprytne, chociaż bardzo podłe.
Po tych słowach wszyscy wbili wzrok w sir Henry’ego.
– To doprawdy niezwykłe – rzekł z namaszczeniem – ale panna Marple trafiła w sedno. Jones obmyślił niecny plan i wciągnął do niego Gladys Linch – swoją kochankę. Ona znalazła się w trudnym położeniu, on obiecał, że się z nią ożeni po śmierci żony. Doprawił posypkę arszenikiem i przekazał ją gosposi razem z instrukcją, co ma dalej czynić. Gladys zmarła tydzień temu. Jej dziecko nie przeżyło porodu, a Jones porzucił ją dla innej kobiety. Była kochanka wyznała prawdę na łożu śmierci.
Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Raymond powiedział:
– Brawo, ciociu, punkt dla ciebie. Nie mam pojęcia, jakim cudem odkryłaś prawdę. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ta mała gosposia mogła mieć cokolwiek wspólnego ze sprawą.
– No cóż, mój drogi – odparła panna Marple – nie znasz życia tak dobrze, jak ja. Mężczyźni w typie Jonesa, prości, jowialni, cóż... Kiedy tylko usłyszałam, że w tamtym domu pracowała młoda, ładna dziewczyna, od razu wiedziałam, że nie dał jej spokoju. To wszystko jest bardzo przykre i bolesne, aż niełatwo mi o tym mówić. Nie masz pojęcia, jaki szok przeżyła pani Hargraves po śmierci męża i co czuła, będąc na językach całej wioski.
Przypisy