Tu byli, tak stali - Gabriel Krauze - ebook + audiobook + książka

Tu byli, tak stali ebook

Krauze Gabriel

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka przeznaczona dla czytelników pełnoletnich

Na jednym z londyńskich blokowisk nazwy budynków pochodzą z literackiego panteonu: Blake Court, Austen House, Bronte House, Dickens House, Wordsworth House. Jednak codzienności na osiedlu South Kilburn bliżej do prozy życia niż do wzniosłej klasyki. Wielopiętrowe bloki górują nad człowiekiem, zalewają sinym cieniem. „Po prostu jest jak jest. Witamy na SK. Tak tu było, tak jest, tak będzie. Ziomki mają osiedle w żyłach, osiedle ma ich w swoim sercu”. A na osiedlu temat jest krótki – kosić hajs, kraść, strzelać, jarać, dilować. Najmłodsi są na posyłki, ci w sile wieku wydają polecenia, a ze starymi kończy się tak, że nikt już nie pamięta, że tacy tu byli, tak stali.

Gabriel, znany jako Snoopiacz, „gość ostrygość, gość wrednygość, gość twardygość”, też oddaje się ulicznej gangsterce. Z jednej strony przykładny student, z drugiej twardy typ cieszący się osiedlowym szacunkiem. Nieustraszony i butny szybko awansuje w łobuzerskich strukturach, bujając się po okolicy z dłonią zaciśniętą na kosie w kieszeni, ze zwiniętą kominiarką na głowie, zawsze gotowy do akcji. Jednocześnie coraz mniej radzi sobie z koniecznością ciągłego oglądania się za siebie i nie ma pojęcia, czy jest przed nim jeszcze inna przyszłość.

Tu byli, tak stali Gabriela Krauzego, w brawurowym przekładzie Tomasza S. Gałązki, to inspirowana życiem autora opowieść o trudnej codzienności młodych ludzi skazanych na codzienne kombinowanie i życie poza prawem. To również gorzka historia chłopackiego dorastania w czasach, gdy łatwiej być bezwzględnym chuliganem, niż zdjąć maskę agresora i pokazać prawdziwe, wrażliwe oblicze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 459

Oceny
4,5 (678 ocen)
464
141
43
26
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdaczytelnik

Całkiem niezła

Mogłaby się kończyć w połowie.
20
tejewka

Nie oderwiesz się od lektury

To jest tak dobre! Brawurowo napisane , językowy majstersztyk i wspaniale przetłumaczone
20
LebeJ

Nie oderwiesz się od lektury

Słucham ok 80 audiobooków rocznie, tylko o 2 mogę powiedzieć , że cieszę się, że słuchałam , a nie czytałam. Jednym z nich jest właśnie ta książka . Fantastycznie przeczytana ! Treści i tłumaczenia nie ma co komentować - są w opór genialne ;) !!!
10
langkun

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka i rewelacyjne tłumaczenie. A do tego świetnie przeczytany audiobook.
10
jakubadamczyk1

Nie oderwiesz się od lektury

Inna niż wszystkie. Nie wiedziałem że Londyn to aż taki trzeci świat.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Who They Was

Projekt okładki Tomasz Majewski

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Gabriel Krauze, 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2022

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Adam Pluszka

Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-494-9

Na twarz się nie patrz

i wyskok z fury i nogi na chodniku i to właśnie ten moment – jak wyskoczysz z wozu i już za późno, żeby się cofnąć – kiedy wiesz że na bank to zrobisz, choć adrenalina wali po całym ciele tak że przez chwilę aż się chce być zupełnie gdzie indziej. Więc teraz ciśniemy pomału ulicą, ona jest za daleko przed nami, źle wybraliśmy moment, ale nie możemy pobiec żeby ją dopaść bo się zaniepokoi, obróci, to się skradamy ale szybko. Kominiara ciasno opina mi twarz, naciągnąłem jeszcze na nią kaptur, czuję adrenalinę wybuchającą głęboko w piersiach jak konająca gwiazda, zupełnie jakby całe moje ciało pulsowało niczym serce.

Więc skradam się szybko żeby być zaraz za nią, Gotti tuż przy mnie a ona nas nie słyszy, no bo tak suniemy nisko przy ziemi w czarnych bawełnianych dresach od Nike, więc ciuchy nie szeleszczą, najki nie stukają o chodnik. Przez parę uderzeń serca widzę też że cała ta ulica wygląda jak czyjeś wyobrażenie spokojnego życia, nad nami unosi się słońce, wielka gula na bebechu nieba, zalewa ulicę pod sobą jasnością która opływa wszystko: schludne rzędy idealnych domów, lśniące zielone krzewy wzdłuż chodników, chłodny, metaliczny zapach poranka i teraz ta babka pcha furtkę, schodzi z ulicy, idzie ścieżką do swoich drzwi.

No tak, zjebaliśmy moment ale zdążymy jeszcze dopaść ją na progu więc teraz już biegiem, niby wciąż cicho ale musimy być szybcy bo nam zwieje, więc wbijamy w furteczkę – ona już prawie przy drzwiach, sznupie w torebce za kluczem od chaty – podbiegamy ścieżką i już jesteśmy za nią, jakbym wyciągnął rękę, mógłbym dotknąć jej włosów, czuję zapach szamponu i miękkość i zaraz drogie perfumy od których prawie bierze mnie na rzygi i w tym momencie urywa się wszystko co kiedykolwiek dotąd znałem, wspomnienia, przeszłość, przyszłość, moment i znika też ta ulica, ten poranek, wszystko wokół nas jakbym zapomniał o całym świecie i jest tylko Teraz ostre jak kryształ, tu na progu. Ale zanim zdążę zacisnąć ręce na jej szyi, żeby babę ululać ta się obraca.

I pruje japę. Widzi mnie – czy raczej tylko moje oczy i kawałek ust, przez trzy otwory w czarnej kominiarze co ją mam na głowie – i jakby uświadomiła sobie nagle że wdepnęła w koszmar o którym nawet nie miała pojęcia, a my wiemy że się wszystko zesrało no to chuj, nie ma opcji że wyjdzie po cichu i nikt nie zauważy więc i tak ją łapię, napieram przedramieniem na gardło, obracam ją tyłem do siebie, przyciągam mocno do piersi a Gotti próbuje ściągnąć jej z nadgarstka tego cartiera ale jakoś mu nie idzie się ziom normalnie szarpie, metal wpija się w jej dłoń, baba się drze zabierz to już zabierz a mnie już odpuściło to pulsowanie w sercu i brzuchu, całkiem, bo robimy nasze, w tym momencie nie istnieje nic innego, wewnątrz mnie totalna cisza i spokój, mówię jej w ucho przestań się kurwa szarpać ale Gotti wciąż nie może ściągnąć tego zegarka choć ona normalnie aż nadstawia mu rękę, widzę że typ ma w oczach centralne codochuja, no nigdy dotąd nie było żeby nie dał rady ściągnąć komuś zegarka – a ten tu ma brylanciki wokół całej ramki więc bardzo byśmy go chcieli, spokojnie poszedłby za dziesięć piętnaście kafli.

Więc sobie myślę chuj z tym baba już wyje, nie ma co się bawić z lulaniem, równie dobrze mogę pomóc Gottiemu. Otwierają się drzwi domu – całe białe, z mosiężną kołatką – stoi w nich chłopak, siedemnaście osiemnaście coś koło i tylko lampi się na nas jak porażony i mówi Mamo a ja spoglądam na niego, spotykamy się wzrokiem i w jego oczach ale też nad jego ramieniem, za jego plecami widzę życie inne niż moje, coś może lepszego, coś bez tylu ostrych kantów i spsutych części. A my wciąż próbujemy z tym zegarkiem i nagle Gotti robi zwrot i wali młodemu gonga na ryj raz, typ gleba, Gotti zatrzaskuje drzwi i znów jesteśmy tylko my i baba. I widzę że na serdecznym typiara ma duży pierścionek z diamentem, próbuję ściągnąć ale ani drgnie, skóra jej się podwija boli ją, kręcić nie ma co bo przed nim ma jeszcze założoną obrączkę normalnie jak blokada. No to wyłamuję jej ten palec, składa się płasko tak że paznokciem zaraz dotyka nadgarstka i dziwna sprawa – zawsze myślałem, że jak się komuś łamie palec to się czuje jak kość pęka, może nawet słychać a tu nic nie czuję jakbym kartkę składał, palec idzie tak jakby od zawsze zginał się w drugą stronę a ta znów wyje na mnie, żebym to zabrał, zabrał i już ale nie mogę, ba, parę sekund i już widzę że palec puchnie jej u nasady jak przy złamaniu i już wiem że na bank tego pierścionka nie ściągnę. A drzwi znów się otwierają, stoi w nich facet w czerwonym swetrze i wiemy na sto pro że już się wszystko zesrało, trzeba spadać ale wciąż mamy nadzieję że przynajmniej coś wyrwiemy że nie na darmo się szarpaliśmy, a tu facet łapie żonę w pasie i ciągnie do siebie, wciąga za drzwi, a Gotti nic tylko ej, Snoopiacz, weź chuj z tym, ziom, czas wypierdalać i już się obraca od domu, żeby myknąć do fury bo już czeka na środku ulicy a w głowie słyszę nichuja z pustymi rękami nie wracam. Więc facet wciąga żonę na chatę i widzę że hol mają w beżowej wykładzinie, takiej puszystej i miękkiej, takie włosie to wessie każdy promyk słońca, ciepło będzie aż się normalnie chce glebnąć i spać, a ja jak laser sięgam przez próg, kiedy typ zamyka drzwi, łapię babę za rękę, ciągnę na zewnątrz, facet z całej pary trzaska tymi frontowymi drzwiami w rękę żony, ta się drze, słyszę przecież. Gotti już zawrócił, leci chodniczkiem do furtki a ja przez uchyloną szparę widzę że baba upuściła torebkę, no to się schylam cyk łapię a drzwi znów otwierają się na oścież i facet ściska kij do krykieta, odwija na mnie ale ja już robię unik, więc idzie nad głową choć czuję podmuch szarpiący kominiarą. Zawracam i gonię chodniczkiem z torebką w garści za furtkę ale fura do spierdalania już się zawinęła, już powoli ciągnie ulicą i jedne drzwi z tyłu są szeroko otwarte, Gotti wrzeszczy żebym wsiadał a typ goni za mną i wywija nad głową tym kijem do krykieta, ryczy wściekły jak skurwysyn – żadnych słów czysty hałas – więc gnam za furą, oddycham porankiem, szklane igły światła przeszywają niebo i sypią się wszędzie wokół mnie i wcale nie jestem pewien czy dam radę, normalnie nie mogę dociągnąć do tych otwartych drzwi, w sensie no weźcie jaka jazda, przecież to się nie może tak skończyć, no nie ma opcji… i już przy nich jestem i wskakuję na tylne siedzenie szczupakiem i Gotti mnie przytrzymuje a samochód – moje giry wciąż z niego wystają – ostro rusza naprzód, Gotti wciąga mnie do środka, sięga nad moimi plecami, zamyka mocno drzwi i Tyrell zabiera nas stamtąd.

Z ulicy wyjeżdżamy na główną i nawijamy z Tyrellem że no kurwa ja pierdolę, facet, no nie szło jej tego sikora zerwać, ale pojebane i ściągam kominiarę i Gotti ściąga swoją i normalnie jakbyśmy się wynurzyli i łapali powietrze po nurkowaniu gdzieś głęboko w oceanie, żebyśmy się tam pod wodą zasiedzieli tak że człowiek nawet nie wie że już tonie, a Gotti mówi ziom no kurwa nie mam pojęcia co się tam odjebało, ale nie mogłem jej zerwać tego zegarka, no nie mogłem, się tylko szarpałem ale nie pykło a Tyrell na to no nie gadaj mordo? ale tak bez nerw, jak odruchowo, bo się centralnie skupia na tym żeby nas cyk szmyk zabrać z okolicy, się marszczy taki spięty aż mu się twarz od tego robi popielatożółta ale serio to jedzie mądrze, nie ciśnie za mocno żeby każdy widział że spierdalamy, tylko jedzie tak jakby musiał gdzieś dziś rano dojechać. No i wóz wygląda jak trzeba, zero bajerów ale też nie za bardzo obity, niezjebany, nikt nie powie że na bank używka i że potem pójdzie na spalenie.

Więc kiedy jedzie tą dwupasmówką i mija sklepy, takie normalne poranne życie które mogłoby dziać się wszędzie, z naprzeciwka na pełnej ciśnie bagietowóz, błękitne rozbłyski młócą po budynkach i oknach bladymi snopami unicestwianymi przez jasność poranka a ja i Gotti zjeżdżamy z tylnego siedzenia, kładziemy się za przednimi fotelami bo wiemy że to na nas wezwano policję. Leżymy na podłodze samochodu ciasno utknięci, nogi przy nogach tak żeby na pewno nie dało się domyślić że z tyłu ktoś siedział, głowy mamy tuż nad piachem i paprochami, widzę szczegóły gumowego dywanika który nagle staje się czymś istotnym: jego kształt, faktura powierzchni, barwa, jego…

Ale radiowóz śmiga obok nas, mknie w swoją stronę ku tej ulicy, z której wybyliśmy ledwie minutę temu i aż się dziwię bo zawsze mówią, co nie, że policja ma słaby czas reakcji, ciągle o tym pierdolą a tu błyskawica w sensie przecież cała nasza akcja to ile mogła trwać, ze trzy minuty, pewnie mąż czy syn z miejsca zadzwonili na pały kiedy my wciąż wisieliśmy na tej babie i próbowaliśmy rwać z niej fanty no i fakt, jest gdzieś dziesiąta rano, tutaj zero ruchu a ta nasza akcja to jednak była odjebana… no nie ma dziwne że tak szybko po nas wyjechali. Ale nawet nie zauważyli Tyrella, nawet nie spojrzeli na nasz wóz a dwupasmówka zabrała nas już kawał drogi stamtąd. Wracamy na tylne siedzenie. Zaraz wrócimy na metę, teraz można się już wyluzować, udało się, nie dorwą nas.

A Gotti zaczyna kurwa ziom jakie to było dojebane ja pierdolę, regularnie robi mi dobrze przy Tyrellu: facet kumasz, Snoopiacz to przechuj, no nie chciał odpuścić, tak mówi, oczy ma wielkie, się uśmiecha, sama biel, biel, biel. A ja na to no kurwa typie co, miałem spierdalać na sucho więc Tyrell pyta no to co masz ziom? Pokazuję mu torebkę, Prada, pewnie sama warta z kafla, a Tyrell dalej a jakiś hajs tam jest? No to zaczynam trzepać.

Same fanty bogatej babki: perfumy, drogi krem do rąk, trochę wizytówek, więcej randomowego szajsu, nawet nie patrzę co to, przecież spuścić się nie da. Ale mam i jej portfel a Gotti akurat nawija do Tyrella, facet trzeba dzwonić do reszty ziom bo nie wiemy gdzie teraz są, no to ryję przez ten jej portfel ale tak żeby Tyrell się nie ściął i właśnie widzę że jest tam siedem stów pięćdziesięciofuntówkami, to szybciutko wyciągam i pakuję głęboko w kieszeń bo wiem że Tyrell i reszta będą chcieli działkę ale chuja wam, myślę sobie to moje i Gottiego, nikt inny nie ryzykował wolnością, nie odjebał takiej akcji tylko Gotti i ja – nawet jeśli się zesrało – no i przecież to śmieszna kasa jak na to co chcieliśmy zgarnąć, biorę, nikt się nie zetnie. Normalnie to Jungle, Gotti i ja dostajemy największą działkę ze zgarniętego, tak po trzydzieści procent każdy. Jungle za obczajenie okazji i wystawienie jej nam, ja i Gotti bo to my chapiemy i najbardziej się narażamy, resztę zgarnia Tyrell, bo on tak naprawdę to tylko jeździ tam gdzie mamy odpalić akcję a potem nas stamtąd zabiera. A teraz Tyrell pyta no co tam w tym portfelu, ziom, hajsik jest? a ja mu tylko lipa mordo, same karty i wyciągam czarną American Express i wszyscy robimy chórem ojajebe, po tym widać że ten zegarek i pierścionek to by były konkretne funty, zdecydowanie to byli jacyś odjebani bogole mówi Gotti. W sensie i tak wiedzieliśmy że typiara srała forsą, już same ciuchy, ta biżuteria, przecież to dzień powszedni rano, nie szła robić nic specjalnego – pewnie wracała sobie z kawiarni czy od fryzjerki, robiła sobie coś z włosami bo serio fajnie pachniały – no i ten ogródek przez który szła do dużych białych drzwi i ten dom, taki że żadnego z nas nigdy nie będzie na taki stać, choć fajnie sobie myśleć że kiedyś się uda. Ale ta czarna karta to już inna bajka, to jest zupełnie inny poziom najebania kasą, o tym to słyszałem tylko w tekstach niektórych raperów, gości takich jak Jay-Z i Lil Wayne, czy jeszcze Kanye, tych co to lecą braggą że zajebiście żyją bo mają czarne karty – ten ostateczny symbol bogactwa, bycia częścią autentycznej elity w społeczeństwie, wyrwania się ponad większość.

Chowam sobie kartę do kieszeni na pamiątkę po dzisiejszym, coś na czym pewnie nigdy nie zobaczę tłoczonych liter własnego nazwiska więc chuj, może być i cudza i tak z niej nie skorzystam, pewnie już ją zastrzegli mówi Tyrell i znów wszystko jest jak zwykle, słońce nie robi, pogoda, no co, pogoda, ludzie na ulicy to zwykli ludzie, robią to co zwykle w poniedziałek rano, są sklepy, samochody, hałas. Wszystko chuj.

Jedziemy przez Golders Green: dzieciaki już w szkołach, starsi na śniadankach w kawiarniach, sklepy otwarte, ludzie wsiadają i wysiadają z autobusów, każdy sunie po swojej osobnej nitce życia. Gotti dzwoni mówi Jungle’owi że akcja się zjebała więc wracamy tam do Willesden gdzie się ustawiliśmy rano i po jakimś czasie widzę już przed nami ich wóz – nawet nie wiem kiedy nas dogonili, chyba już za Golders Green – i już tylko gadam se z Gottim, wciąż nie możemy ogarnąć że nie poszło mu z tym zegarkiem bo już chyba ze cztery razy widziałem jak zrywał takie z ludzi, zawsze od pierwszego razu, zero problemu a tutaj się zesrało i weź zgadnij czemu. I powtarzamy sobie to wszystko co się działo tam na progu i ten odgłos, jak drzwi trzasnęły typiarze o rękę i lejemy, w sensie no typ centralnie jebnął drzwiami w rękę żony bo zdążyłem sięgnąć do środka i wyciągnąć jej łapę za próg, mówię. I właśnie zero wyrzutów sumienia, mnie nic nie gryzie, Gottiego nic nie gryzie i nie dlatego że jesteśmy źli ludzie, to żadne takie moralizowanie dla ubogich, no kurwa. Po prostu w ogóle nic nie czuję na temat tej akcji. Babka na stówę ani przez chwilę nie myśli o ludziach takich jak ja, o tym jak to jest być kimś takim jak ja. Ma na mnie wyjebane a ja na nią. I to nie tak że ma na mnie wyjebane przez to co się stało dziś rano. Srała na mnie jeszcze w ogóle zanim się zetknęliśmy a wszystko dlatego że żyjemy zamknięci każde w swoim malutkim świecie. Więc jebać sumienie. Co mam się spinać żeby coś poczuć, jeżeli nie bierze mnie na to samo z siebie. No to tak –

Więc zajeżdżamy na parking pod małym blokiem w Willesden, tam skąd rozjechaliśmy się rano. Kominiarę pakuję do kieszeni z forsą, przynajmniej nie będzie widać że coś jeszcze tam skitrałem. Wysiadamy z wozu, Tyrell i Gotti odpalają fajki kiedy podjeżdża drugi samochód, porsche, szary metalik, w nim zawsze buja się Jungle a jego bratanek Zjawa prowadzi i tak szuka ludków do wychapania. Idealna fura na takie zwiady, zbyt wyjebana – za droga – żeby się kojarzyła z chapaniem na wyrwę więc Jungle może z niej obciąć takich typów, wyliczyć sobie kogo opyla się obskoczyć. No i jeszcze jak jedziemy w parze – przeważnie oni przodem na rozpoznaniu a samo odjebywanie akcji to już my – no to nikt by nie powiedział że jesteśmy razem, bo ich fura wygląda jak złoto, no weźcie, porszak a my w jakiejś chujowej używce. W sensie na nasz wóz się dupy nie wyrwie, co nie.

Tu mamy dobre miejsce, żadne zadupie ale niedaleko od blokowisk, żaden z nas nie mieszka przy tej ulicy ani nikogo tu nie zna a sam parking jest otoczony siatką i wysokimi krzewami więc z jezdni nas nie widać. Jungle wysiada z porszaka, czoło ma aż zryte, tak się marszczy. Wysiada też Zjawa, pyta co i jak ale go olewamy, ja i Gotti zaczynamy gadać z Jungle’em, jeszcze raz mówimy o całej akcji, pokazujemy mu torebkę a on wyjebać to typy no kurwa, może potem po nią wrócimy bo da się taką opylić, no to idę, kitram pradę pod jednym z tych wysokich krzaków koło płotu, zasypuję suchymi liśćmi. Gotti i Jungle odchodzą od reszty, nawijają po cichu, to Jungle jest szef, on nam ustawia akcje ale wie jak jest, szczególnie z Gottim. Tyrell i Zjawa to właściwie dochodzący, oni są tylko od jeżdżenia, nie odjebują akcji, nie mają do tego jaj, nie to co Gotti i ja. Śmieszna rzecz jak pilnują żeby dobrze wyglądać nawet kiedy jedziemy chapać. Zjawa zawsze szczerzy ten swój ząb z białego złota z jebitnym diamentem a Tyrell wbija się w świeże białe spodnie od Moschino, jakby jechał na wiksę. Przecież jak jedziemy na akcję to typy nie będą wyhaczać dup na te fanty, nie ma co liczyć na macanko. No ale też lepiej że nie siedzą w syfiastych szmatach, jeszcze by ktoś zwrócił uwagę że nie wyglądają na takich co by ich było stać na jeżdżenie takim wozem.

Więc Jungle i Gotti wciąż gadają, obaj marszczą czoła no to podchodzę i słyszę jak Jungle mówi no nie, Gotti, musimy zaraz organizować nową furę. Jungle garbi się, pochyla nad Gottim a ten wtyka łapy za pasek swoich dresów, od przodu i obraca głowę za każdym razem kiedy Jungle pochyla się do niego, jakby robił uniki przed słowami z jego ust, no i nie słyszę o czym tam nawijają. Gotti warczy ziom ni chuja nie będę niczego takiego odpierdalał zaraz po tym co się stało, nie ma bata i zaczyna gadać o tym, że wierzy tylko we własny instynkt i że po prostu nie leży mu żeby tak zaraz znów próbować. A Jungle aż się pali żeby coś mu powiedzieć ale Gotti tylko się odwraca, w sensie nie ma, nie robię, pojebało. Zaciąga się mocno petem, rzuca go w cholerę. Co jest Jungle? pytam. A on zaczyna z detalami: że jak chcemy jeszcze chapać to musimy kupić nową furę, więc chciałby żeby jeden z nas podbił do butiku w Golders Green, jest tam taka sprzedawczyni co zawsze nosi rolexa model Daytona, skroić jej ten zegarek, będzie hajs na nowy wóz. No wiadomo, każdemu też jeszcze trochę z tego kapnie dodaje szybko i spogląda w bok, odpluwa na krzak. A Gotti obraca się do mnie i daje no co ty, Snoopiacz, chuj z tym, tak coś czuję że ta akcja się zesra – a ja słyszę samochody przejeżdżające tam za krzakami ale wszystko takie odległe jakby cały świat ode mnie odpływał.

Jakoś dotąd nigdy nie było z tym problemu, Jungle organizował nam wozy do spierdalania, jak ten którym jeździliśmy dziś rano, znaczy w ogóle to on zorganizował naszą ekipę więc trochę nie rozumiem problemu. Przecież wie że ja i Gotti radzimy sobie z chapaniem, że wchodzimy w to, ta akcja to była pierwsza przy której się zjebało więc następnym razem odrobimy straty i to z górką. Ale nie, teraz chce żebyśmy odjebali coś naprawdę z dupy – w sensie wracać do Golders Green choć dopiero co tam byliśmy – i tylko po to żeby zrobić hajs na nowy wóz? Gotti ma rację, przecież teraz to byłby obłęd, bagiety na bank będą się czaić na ludzi. I co, w biały dzień wbijać się na wyrwę w sklepie? Skroić sprzedawczynię w butiku? Żadnego skradania, zero dyskrecji, nic. Po prostu wejście na bombę, łapać typiarę a pewnie będzie się darła i nawet kominiary nie włożę, bo by mnie ścięli jeszcze przed sklepem a skąd mam wiedzieć gdzie tam mają kamery i w ogóle.

Patrzę na Gottiego a Jungle obejmuje mnie ramieniem prowadzi na bok z dala od reszty, ale ta jego ręka tak trochę przyciasno leży przy mojej szyi, rękaw skórzanej kurtki skrzypi jak wylinka węża, wali od typa starym petem i wodą po goleniu a on nawija Snoopiacz przecież wiem że dasz radę, to pryszcz, musisz tylko wejść tam do butiku, zobaczysz babę, podchodzisz do niej na luzaku i pyk zrywasz jej zegarek.

Zawsze bym coś chapnął choć hajsu mam odłożone ale ciągle chcę więcej więc daję się prowadzić tam na bok, choć ta jego łapa na moich barkach coraz bardziej ciąży. No więc go pytam niby jak dokładnie mam to zrobić? A on zaczyna mi pokazywać na swoim rolku, jak złapać za kopertę, szarpnąć pod kątem, tak że nagły impuls siły zerwie ten wihajster mocujący pasek do koperty. Przymierzam się na jego zegarku, powtarzam tak jak mi pokazał ale nagle myślę sobie no do chuja nie jak Gotti w to nie wchodzi, nie ma bata, tak to mi przypucują wszystkie te akcje co je odjebałem. Puszczam rolka Jungle’a i mówię facet nie ma opcji, to już kurwa grubo przegięte, za dużo może się spierdolić, nie robię.

Odwracam się żeby nie widzieć jego twarzy, idę do Gottiego. Przez moment za sobą mam tylko ciszę ale zaraz wraca cały świat, nieustanny hałas i pęd. Podchodzę do Gottiego a on już wie że odmówiłem i twarz ma centralnie spokojną, spłynęło mu to czarne z oczu i mówi bez lipy, Snoopiacz, lepiej słuchać własnych instynktów a nie patrzeć się na twarz. Na twarz się nie patrz. Chuj cię boli co se facet pomyśli, nie musisz mu niczego udowadniać, ziom, typ już wie że umiesz. Odjebać ten numer to w chuj słaby pomysł, ziom, ja po prostu wiem że to się zesra.

Nawet nie wiem kiedy i już się rozchodzimy. Jungle mówi coś że zadzwoni, zbijamy żółwiki ze Zjawą i Tyrellem. Tyrell idzie na Cricklewood, Jungle i jego siostrzeniec odjeżdżają w porszaku a ja i Gotti spadamy z powrotem na South Kilburn. Mówię mu co sobie myślałem, że Jungle powinien po prostu kupić nowy wóz żebyśmy mogli znów wyjechać na akcję a tu wielkie kurwaco, przecież jak typ chce robić za bossa, organizować to wszystko to po chuj ściemnia jakby hajsu nie miał, jebać takie układy mówię. A Gotti tylko potakuje, no jo, no jo i chyba obaj już wiemy – choć żaden nie powie na głos – że skończyło się już chapanie dla Jungle’a, więcej nie będzie.

Szare chmury jak grube gąbki szorują skórę nieba, słońce ukrywa twarz przed miastem, kiedy mamy już blisko do South Kilburn. Odpalam Gottiemu połowę z tych siedmiu stów co wyciągnąłem z portfela, trochę humor mu się poprawia, typ mówi mi żebym wyjebał się z tej czarnej karty American Express, więc na Kilburn Lane kucam przy kratce burzowca i udaję że wrzucam tam plastik, ale kitram kartę w rękawie. Chcę mieć pamiątkę po dzisiejszym. Przecież nie namierzą nas po niej chyba że ją znajdą a takiej opcji nie przewiduję. Ciągniemy dalej w stronę South Kilburn między bloki żeby na kwadracie u Beema se trochę odsapnąć. Teraz możemy sobie kupić szufladę zioła, może dwie albo i więcej, porządnie się ujarać, wbić do metra na konkretnej bombie i wrócić do wschodniego Londynu. Jak tłumaczyłem Gottiemu dziś rano kiedy wybieraliśmy się na akcję, dla mnie to ważne, żebym jutro rano wstał wcześnie, kulturka, żebym się wyrobił na dziewiątą na wykład na uniwerku i nie spał w auli.

South Kilburn

Mamy na dzielni ze dwa czy trzy sklepy i gdzie nie pójdę po browar czy bletki czy co tam jeszcze wszędzie na wystawach rozklejone białe plakaty, górą wielkimi czerwonymi drukowanymi literami napis ZAMORDOWANY, niżej rozpikselowana fota takiego zioma, wołali go Bloogz i coś tam że nagroda, dwadzieścia koła za wszelkie informacje, zachowamy anonimowość, pierdupierdu.

A było tak że Bloogz wisiał jakieś penge swojemu najlepszemu kumplowi Karakanowi, tak chyba z kafla. Wszystkie czarne ziomki z okolicy wyszły na słońce, grzali się przy Bloku D, z nimi także Bloogz świeżo z pierdla, odkiwał półtora roku za posiadanie z zamiarem sprzedaży, a poszło o to że wisiał Karakanowi hajs bo jak siedział, Karakan opiekował się jego panną – dawał jej kasę na zakupy, fundnął nowy wózek dla gówniaka, zabierał dziewczynę na widzenia – no więc widziało mu się że Bloogz powinien mu zwrócić za to wszystko. No i tamtego dnia jak wszyscy grzali się na słoneczku na Bloku D Karakan podbija i pyta Bloogz to kiedy oddajesz mi forsę? A Bloogz na to chuja dostaniesz ciulu, se rób co chcesz więc Karakan miał przy sobie pistolet, wywalił do Bloogza i w długą. Lipiec, upał, wszyscy siedzą przy ulicy – tam zaraz obok jest taki park, ciągnie się przed blokiem Wordsworth House – Gotti też tam był, opowiadał jak Bloogz złapał się za klatę zaraz nad sercem, tam gdzie dostał i tak przez chyba dziesięć sekund chodził w kółko, bez słowa a potem padł. Centralnie nie jak w filmach mordo, mówił. Może Karakan nie odjebałby takiej akcji jak by nie było reszty ekipy pod blokiem, na słoneczku. Ale jak tam byli a Bloogz przy nich tak go zdissował, zero respektu dla niego miał to Karakan musiał coś zrobić. A teraz w oknach sklepów wiszą plakaty bo nie ma żadnych świadków, nikt nic nie powiedział policji, każdy kto tam wtedy był nawet słowa pałom nie pisnął ale wszyscy wiedzą kto strzelał. Nawet matka i siostra Bloogza.

Potem słyszałem jeszcze że Karakan spierdolił na Jamajkę ale miał tam jakiś wypadek samochodowy, makabra, całkiem go rozjebało, musiał wracać na leczenie, w sensie jakby został w szpitalu tam na wyspie toby skończył cały sparaliżowany. No to przyleciał do Londynu, a mundurowi już na niego czekali, zawinęli go od razu jak wysiadał z samolotu na Heathrow. I tak nie udało im się go skazać. Nie znaleźli żadnego świadka no i z paraliżem też nie było chyba tak źle, bo w zeszłym tygodniu widziałem go z jakąś panieną w lodziarni Queens, choć mój ziomo co też go widział mówił że typ jedną stronę ryja ma zjebaną jak Dwie Twarze z Batmana. No ale skąd mieliby mieć świadków jak nie z South Kilburn. W sensie: wychodzisz rano ze swojego bloku, podbijasz do sąsiedniego gdzie się grzeje całe towarzystwo, jarają se, gadają, co tam jeszcze, widzisz wroga, kłócicie się, zabijasz go jak stał i wracasz na chatę, minuta spacerem biegiem dwadzieścia sekund, no więc teraz już wiecie jakie to miejsce, zamknięte, odcięte.

Bloki stoją między Maida Vale – tam to same wiktoriańskie posesje z czerwonej cegły i domy z kolumnami u drzwi przy wysadzanych drzewami alejach – a stacją kolejową Queen’s Park, tam główne ulice rozchodzą się w małych dzielnicach gdzie w każdej jest zupełnie osobny styl życia. Jak się idzie od Maida Vale to prosto Malvern Road, miniecie totalizator, mięsny, dwie chińskie knajpy z żarciem na wynos, po lewej będzie zielony osiedlak na winklu, potem syfiaste domki z talerzami satelitarnej wszędzie na dachach, po prawej przy placyku poczta która zawsze ma opuszczone żaluzje a na nich czarnym sprejem nastrzelane pełno tagów, no i właściwie już jesteście na wejściu do dzielnicy South Kilburn. W sumie to jeszcze zanim tam dojdziecie już prawie czujecie jak to jest, bo widzicie te wszystkie rzędy niskich bloczków co je mijacie, a za nimi wielkie brązowe wysokościowce wyglądające tak jakby spadły tam z nieba, takie masywne że zaryły w ziemię. Wystarczy dziesięć sekund marszu Malvern Road i już wiecie że to nie jest normalne miejsce – pośrodku chodnika widzicie słup w śliskiej farbie przeciwwspinaczkowej a na nim kamerę, pod nią jeszcze na wszelki wypadek koronę cierniową z ostrych metalowych bolców. I ta kamera autentycznie się rusza, obraca, spogląda to w jedną to w drugą stronę drogi, widziałem nawet, jak mnie śledziła, powoli przesuwała się za mną kiedy przechodziłem.

Dalej przy Malvern Road jest kolejny taki słup z kamerą i potem już bloki, najpierw Blake Court, a przy nim Dickens House, osiemnaście pięter. Górują nad człowiekiem, zalewają sinym cieniem, jeśli podejść zbyt blisko czuje się też wtedy ziąb ciągnący od pordzewiałego żelbetu, ciszę sączącą się ze wszystkich okien tak bliską wybuchu. Mijając bloki wychodzi się na parczek, właściwie tylko otwarty spłachetek trawy, łypią na niego z prawej te brązowe wieże, jest tam też kolejna z tych kamer monitoringu na słupie podpięta do jakiegoś niewidzialnego centrum kontroli gdzieś tam. Za parkiem jest Carlton Vale, taka długa ulica przecinająca osiedle wpół, sznury samochodów pędzą w jedną i drugą stronę, wszyscy jadą gdzieś indziej, tutaj nigdy nikt nie staje. Był czas, że nad Carlton Vale była betonowa kładka, niby most łączący obie części osiedla jakby chciano zachęcić mieszkańców, by spędzili tu całe życie bez potrzeby opuszczania go nawet dla przekroczenia ruchliwej ulicy, by byli wśród bloków także wtedy kiedy krzyżowali szlaki z tyloma innymi ludźmi.

Po drugiej stronie Carlton Vale jest Sektor Peela, wybetonowany placyk otoczony blokami o elewacjach w szarościach i błękitach z białymi balkonami a pośrodku Sektora, przed kolejnym rzędem przykurzonych sklepików i niskich bloków, kolejna kamera nad wieńcem metalowych bolców, z tabliczką „Teren monitorowany. Ta kamera rejestruje obraz”. Zawsze widzę jak się obraca śledząc ziomów wędrujących po Sektorze, bo tamtą stronę South Kilburn nazywamy Sektorem, a tę z rdzawymi blokami bliżej Malvern Road – Blokiem D.

Kiedy sprowadziłem się na South Kilburn miałem siedemnaście lat. Mieszkałem u wujka T na Bloku D, w Blake Court, pięciopiętrowym bloku koło Dickens House, na wejściu na klatkę wiecznie czaiły się ćpuny, spocone, klejące, w ustach pogniłe czarne zęby, żółte oczy, skisły smród od ciuchów, kombinowały skąd tu coś wyhaczyć żeby trzepało, a masa ziomów z South Kilburn cisnęła się na otwartym tarasie takiego bloku co się nazywał Wordsworth House koło Dickens House, jednego z tych wychodzących na ten niby park a dalej to raczej nikt się nie wypuszczał, choć zaraz koło Wordsworth House idzie ścieżka przez park, żeby przyoszczędzić czasu tym idącym na Sektor czy z powrotem. Tyle że najczęściej wszędzie na balkonach stali ziomkowie w kapturach, na przyczajce czy gdzieś nie szwenda się ćpun, bagiety czy inny wróg i lepiej było nie przyciągać ich uwagi. Przypał ale dopiero jak zacząłem studiować anglistykę to ściąłem się, że cały ten beton na Bloku D na South Kilburn ponazywali po wielkich angielskich pisarzach: Blake Court po Williamie Blake’u, Austen House po Jane Austen, Bronte House po siostrach Brontë, Dickens House po Karolu Dickensie, no i ten blok gdzie zbierają się wszyscy ziomkowie, ten konkretny, faktyczny Blok D, Wordsworth House, na cześć Williama Wordswortha.

Kiedy tylko wejdziesz do któregoś z bloków jesteś na monitoringu. W sensie pomijając wszystkie te kamery na słupach śledzące każdego, kto porusza się ulicami w pobliżu osiedla i tę dużą pośrodku Sektora i tę na placu zabaw w sercu South Kilburn, no pomijając je wszystkie, no to wchodzisz na przykład do Blake Court, a tam kamera zaraz nad drzwiami wejściowymi. Przechodzisz dalej, a z narożnika lampi się kolejna zamocowana pod usyfionym sufitem, a na ścianie żółta plastikowa tabliczka z napisem „Obiekt monitorowany”, a niżej WSPÓLNOTA MIESZKANIOWABRENT WTROSCE OPRZECIWDZIAŁANIE PRZESTĘPCZOŚCII WSPIERANIEBEZPIECZEŃSTWA PUBLICZNEGO. Wsiadasz do windy, a tam też kamera i lustro całe w naskrobanych ksywkach, więc kiedy w nie patrzysz odbicie masz posiekane na kawałki.

Był taki typ, Kurczak go wołali, jednej nocy latem urządził imprezkę u siebie na chacie w Dickens House. Kurczak nie kręcił z żadną załogą, nie robił akcji, normalny ziomeczek z South Kilburn ale jego kuzyn z paroma kolesiami skroili kilku grubych typów z osiedla, biżuteria, co nie i się zmyli. Nikt nie mógł ich znaleźć w całym północno-zachodnim Londynie, no ale został problem, bo ci skrojeni chodzili pod Królikiem Bugzem. Więc gdzieś koło drugiej rano impreza u Kurczaka szła w najlepsze gdy nagle wbija tam Królik Bugz w masce i czarnych ciuchach, z glockiem dziewiątką, strzela Kurczakowi w klatę. Kurczak próbuje zwiać, trzyma go adrenalina, chłopak wybiega na galerię i skacze. Tyle że to drugie piętro w Dickens House, więc jak lądował nogi sobie połamał. Ktoś tam na imprze wyłącza muzykę, słyszą że Kurczak się drze żeby mu pomóc. Ludzie wybiegają z bloku, same wrzaski, gadanie, głośna cisza szoku wibrującego w ciepłym nocnym powietrzu. I nagle z bloku wychodzi Bugz, podbija tam gdzie leży Kurczak i pakuje mu trzy kulki w głowę, a potem znika w mroku. Kurczak kona w cieniu pod blokiem ściskając potrzaskane nogi, nic nie wie o żadnym Dickensie, nie patrzy na niego księżyc ani gwiazdy, bo nocna łuna nad miastem wypala podbrzusze nieba w oleistą mgiełkę.

Nigdy nikogo za to nie zawinęli. Zero świadków. A jakby teraz chcieć się czegoś o tym dowiedzieć, to jakby sam Kurczak nigdy nie istniał. Wrzucicie jego nazwisko w Google’a i cały chuj. Kiedy psiarnia ogłasza listy niewyjaśnionych morderstw w stolicy nazwiska Kurczaka na nich nie znajdziecie. Normalnie jakby nie było sprawy. Ale kiedy sprowadziłem się na South Kilburn to była jedna z pierwszych historii, które usłyszałem: wujek T pytał, czy chodzi o ten tam blok, co z niego ten chłopak wyskoczył z balkonu jak do niego strzelili – upewniał się po prostu czy ten ktoś z kim tam rozmawiał faktycznie miał na myśli Dickens House, bo dla ludzi takich jak wujek co na South Kilburn żyją właściwie od zawsze, to główna cecha wyróżniająca ten blok. Ziomki z SK wiedzą co się stało, mnóstwo tych, co tu mieszkają też pamięta: w sensie większości wystarczyłoby, żeby podeszli do okien po tym jak obudziły ich strzały i zobaczyliby Kurczaka na ziemi, obejrzeliby dramatyczny przyjazd karetek i mundurowych. Ci najszybsi może nawet widzieliby ostatnie chwile chłopaka zanim jeszcze Królik zmył się i znikł w ciemnościach.

Raczej to wszystko pojebane, ale w sumie dla tutejszych ziomków to niezupełnie, tak naprawdę totalnie im to pasuje, jeśli już to nawet wyznacza model życia dla młodych silnych, widać jak przemoc staje się natchnieniem dla tekstów, kiedy cisną rapsy czy grime o wożeniu się z bronią, stukaniu typów. Bo tutaj dla niektórych wszystko kręci się wokół robienia renomy, za nic nie można okazać słabości, nie wolno być cipą co komuś odpuści. Jeśli bez reputacji jesteś nikim brutalna zemsta staje się niemal zbawieniem, odkupieniem. Choć Królik nie zajebał przecież żadnego z typów, którzy faktycznie skroili mu ziomków, wiedział że kuzyn Kurczaka – i wszyscy ci których rzeczywiście chciał dorwać – zrozumieją komunikat i pewnie już nigdy nie pokażą się w tej części Londynu. Skoro nie da się uderzyć wroga bezpośrednio walisz w krewnych czy przyjaciół, bo chodzi o pokazanie, że możesz a nie że robisz coś ostatecznego albo rozstrzygającego, coś co utnie spiralę przemocy czy zemsty. Przekazujesz komunikat, że jesteś bezwzględny, że nic się przed tobą nie ustrzeże, nawet nie próbuj sobie wmawiać, że w tej zjebanej grze są jakieś reguły.

Kiedy wyniesiesz się z bloków, wybędziesz gdzieś do centrum Londynu, powiedzmy no, gdziekolwiek byle było normalniej, przekonasz się, że o tych niewyjaśnionych morderstwach nikt nawet nie słyszał – nie widział tych kiepskich zdjęć ze sklepów w cieniu wysokościowców – jedziesz sobie autobusem czy metrem i nagle z jednej rzeczywistości trafiasz do innej ale przecież nosisz w sobie całą tę wiedzę. A centralnie pojebane jest to, że te plakaty wiszą akurat tylko tam gdzie ludzie nie pójdą na współpracę z pałami. Tutaj temat krótki, jebać prawo, zgarniać hajsy jak tylko się da, kraść, strzelać, dilować, zysk przepuścić na diamenty w zębach czy odjebanego w brylanty rolka czy co tam jeszcze, ruchać dupy, walić wiadro do ujebania, olewać ćpunów co wyglądają jak półmumie i czają się po klatkach schodowych, żyć na pełnej kurwie i nie robić sobie przerw na myślenie, bo nigdy nie wiesz który dzień będzie dla ciebie ostatnim.

Typy takie jak Królik Bugz i inni, ci co centralnie weszli w bandyterkę, wychowują młodych, pokazują im jak żyć, jak być bezwzględnym, że liczy się tylko kasa i status, a dzieciaki szybko się uczą, że w takim otoczeniu żaden akt przemocy, wyzysku, co tylko, nie może być niesprawiedliwy bo takie jest życie.

A jest brutalne, jak coś się dzieje to szybko. Policja to tylko kolejny element przemocy dziejącej się wśród bloków. I nie chodzi tylko o wbitki i rewizje co się zdarzają całkiem regularnie, ale na przykład raz radiowóz przejechał ziomka co przechodził na dzielni przez ulicę, ot głupi wypadek, ale na miejsce pierwsi przyjechali atekowie, uzbrojeni mendziarze wyskakujący ze srebrnego merca w kamizelkach kuloodpornych, z palcami na cynglach peemów MP5 a dopiero potem zjawiła się karetka.

A ilu rzeczy w ogóle się nie zgłasza – szczególnie pobić, porwań, napadów – no bo jak robisz dile, spuszczasz na blokach crack czy heroinę i wpada ci na kwadrat paru typów, skroją cię, przyjebią pistoletem, może nawet trochę potorturują żelazkiem czy czajnikiem wrzątku to nie zadzwonisz na policję. Tamci jak się dowiedzą, kim jesteś, co robisz i tak cię zleją, bo z ich punktu widzenia przez zejście na ścieżkę zbrodni sam wykluczyłeś się spod ochrony społeczeństwa. Gorzej, musisz jeszcze sobie odbić, musisz się zemścić bo nawet jak nie odzyskasz hajsu czy towaru, przynajmniej trochę poprawisz reputację. No i w ogóle jebać konfidentów. Żaden z nas nie ufa pałom, kto z nimi gada ten konfident, a kto konfident ten staje się celem, z automatu podkłada się jako ofiara. Ile to razy widziałem w blokach jak po oklepie czy nawet zajechaniu kosą, jak już ziomki pozbierają gościa z ziemi, bo zebrał nokaut i kopów na ryj, to albo po prostu wskakują w furę któregoś i cisną do szpitala albo, jak nie było tak źle, idą do kogoś na kwadrat obmyć rany, koszulką zatamować krwawienie jeśli w robocie był nóż, ale nie zahaczyło o kluczowe narządy czy główne naczynia krwionośne, to posklejać plastrami i odkazić a potem znieczulić się chwastem i browcem, pielęgnować gniew. A skoro nikt nie pójdzie do psów to się też czasem ziomka zawinie i woła o okup do starszych brackich, bo pewnie zresztą to oni właśnie mieli być celem: grubsze typy, ci co robią hajs, ale są zbyt czujni żeby ich byle chapacz dopadł, więc porwie się młodszego brata a ten, o którego naprawdę chodziło, wykłada szmal albo i nie i znam paru kolesi, co odwijali takie akcje i nikt tego nie zgłosił na policję, ani razu.

Kiedyś na przystankach autobusowych wokół South Kilburn wywiesili plakaty informacyjne o operacji Trójząb[1], o tym jak anonimowo przekazywać informacje policji. Na jednym było nawet zdjęcie jakiegoś ziomka leżącego w kałuży krwi ze spluwą przy wyciągniętej ręce a nad nim wielkimi białymi literami Młody, Zdolny, a Nieżywy. Takich plakatów nie zobaczycie w bogatszych dzielnicach czy w centrum Londynu, tylko po blokowiskach. Wyobraźcie sobie – oglądać takie kurwa cuda co rano w oczekiwaniu na autobus do szkoły. Zanim wprowadziłem się na Blok D przejeżdżałem tamtędy obok linią 31, od moich starych koło parku Westbourne. Zastanawiałem się, jak ludzie tam żyją, tyle przecież okien w tych potężnych blokach, tyle różnych losów. Jak się im wszystkim wiodło? Wydawałoby się, że w takim miejscu byłoby gwarno, pełno życia a tam nic. Z zewnątrz widziało się tylko sam beton, jakby powolne tętno pulsujące w ciszy i okna, półślepe oczy brudnych szyb.

Maska

Może „dom” to nie jest miejsce, lecz po prostu nieodwołalny stan?

James Baldwin, Mój Giovanni (przeł. Andrzej Selerowicz)

Miałem siedemnaście lat, od znajomego rodziców dostałem taką afrykańską maskę. Z Kongo, z jakiegoś ciemnego drewna, z włosami z siekanych liści palmowych, miała wycięte otwory na usta i wąskie oczy – nie potrafiłem powiedzieć czy miały wyglądać na zaspane czy co. Postawiłem ją sobie w pokoju na regale, ale kiedy matka wchodziła do mnie, zawsze marudziła nie podoba mi się, po co ci to, pewnie obłożone klątwą.

Palce matki wiecznie są poplamione farbą olejną. Skórki przy paznokciach ogryza sobie bez litości, potem próbuje wyskubać je na równo ale wtedy krwawią.

Wychowywałem się w mieszkaniu pełnym malowideł i rysunków. Nie tylko na ścianach, płótna stały pod drzwiami, tkwiły w sztapli za kanapą, zagracały sypialnię mamy i jej wyobraźnię. Od kiedy pamiętam ojciec spał na kanapie w salonie, bo sypialnię mieli ciaśniutką i choć kiedyś stało tam podwójne łóżko, któregoś dnia znikło i zastąpiło je pojedyncze, na którym spała matka, plus do tego ich wspólna szafa i komoda, ale matka przejęła całe miejsce na swoje książki i papiery i ciuszki z wczesnego dzieciństwa po mnie i moim bracie bliźniaku, bo nie umiała się ich pozbyć. W dzieciństwie nigdy się do niej nie tuliłem, nie ściskałem, nawet zanim zaczęły się nasze problemy, więc mówiła, że jestem jej sassolino, kamyczek po włosku, jakbym był jakimś otoczakiem, który wybrała sobie gdzieś na plaży i odtąd zawsze nosiła w kieszeni. Czasem opowiada ludziom o tym jak zabrała mnie do National Gallery, kiedy miałem sześć lat. Łaziliśmy tam godzinami – w ogóle wyszliśmy tylko dlatego, że już zamykali muzeum. Mówi, że chodziłem od obrazu do obrazu, a za mną rosnąca gromadka ludzi słuchających jak komentowałem kolejne malowidła. Coś mi się widzi, że z tym ostatnim przesadza, tak ją cieszyło, że choć jednego dzieciaka kręciła sztuka. Z tego co pamiętam, najbardziej podobały mi się wielkie sceny batalistyczne, gdzie było pełno rycerzy, jak nie zabijali to ich zabijano.

No więc miałem siedemnaście lat. Wróciłem na chatę z uniwerka, a tu nie ma maski. Wszędzie jej szukałem i w końcu znalazłem wepchniętą za połamaną kratkę wywietrznika w moim pokoju. Cała była w chuj poharatana i w ogóle, na drewnie zostały rysy z białą farbą, w tych palmowych włosach pełno kurzu i miału ceglanego. Poszedłem do pokoju matki i pytam to ty wepchnęłaś moją maskę do wywietrznika? A ona na to tak, a ja czemu to zrobiłaś? A ona że bo tak chciałam i nie lubię jej, a ja że nie możesz tak niszczyć cudzych rzeczy, a ona właśnie że mogę, a ja no to spoko i walnąłem w wywietrznik w jej sypialni, cały rozwaliłem aż widać było cegły w środku i mówię to jesteśmy kwita. Matka zaczęła na mnie jojczyć no to powiedziałem a chuj i wyjaśniłem jej że od razu tego dnia wyprowadzam się na South Kilburn. Wujek T wspomniał mi niedługo wcześniej, że ma w mieszkaniu wolny pokój jakbym chciał coś wynająć, więc wiedziałem gdzie się podzieję.

Moment na wyprowadzkę był zresztą w punkt. Wcześniej zawinęli mnie już ładnych kilka razy, w tym nawet tuż pod naszym mieszkaniem za napaść na funkcjonariusza policji po tym jak próbowałem spierdolić z zatrzymania, bo miałem przy sobie kosę i szufladę zioła. I choć zawsze było mi bliżej do ojca niż do matki, ostatnio miałem do niego uraz bo zabrał mojego motylka, a akurat obcykałem jak go bajerancko wyciągać i robić ten myk z kozackim otwieraniem. Mieszkanie starych było już dla mnie domem tylko w sensie wspomnień i znajomego miejsca. Moje łóżko było moje, tak samo drewniany stołeczek przy nim, książki na moich półkach, płyty, nachy w szafie. Nie czułem się jednak w tym mieszkaniu wygodnie bo salon wiecznie zajmował mój bliźniak Danny, ćwiczył pasaże na skrzypcach, siedem osiem godzin dziennie bo po pozdawaniu egzaminów kończących przedmioty w liceum skończył z nauką szkolną i miał szukać szczęścia jako skrzypek, matka powiedziała, że to jemu należy się salon a nawet wieczorem kiedy już kończył, nie mogliśmy się tam z Dannym uwalić i wyluzować przy telewizorze, bo jakbyśmy spróbowali to matka od razu wyłączała grata i stawała przed nim, wpierała nam, że powinniśmy kłaść się spać choćby była dopiero dziewiąta czy coś. No i całą chatę mieliśmy zawaloną stosami książek i starych gazet i nieotwartych kopert, połamanych krzeseł i starych zabawek, matka zbierała to nie wiadomo po co – mówiła, że do swoich dzieł ale te hałdy tylko się rozrastały – i miała tam jeszcze, słowo daję, ze trzy biurka, każde zajebane papierami, tak że nawet nie mogła z nich korzystać. Nie mogłem nawet słuchać w swoim pokoju muzyki, tylko na słuchawkach, bo szlag ich trafiał jak słyszeli rap, grime czy co jeszcze mnie kręciło. Raz, po jednej kłótni, matka weszła mi do pokoju, wygarnęła wszystkie moje cedeki z rapem, każdy złamała na pół i wywaliła do kosza. Dzień później, jak wyszedłem do szkoły, zdarła ze ścian sypialni wszystkie moje plakaty z raperami, Mobb Deep tam byli, Foxy Brown i inni i wtedy to już faktycznie była nie tyle moja sypialnia co po prostu pokój w którym spałem. No i drzwi do sypialni miałem rozwalone – wybity cały górny panel – więc nawet jakbym się zamykał to zero efektu. Ale to akurat była moja robota.

W pokoju miałem taką miniaturową tablicę do kosza, matka kupiła mi ją na wczasach we Włoszech, mercz Charlotte Hornets, ale kiedyś po kłótni sięgnęła aż do obręczy, zerwała ją razem z siatką a potem zgarnęła jeszcze małą gumową piłkę od kompletu i podźgała ją scyzorykiem co go miałem w pokoju, tylko syknęło, piłka klapnęła, pusta, a matka mówi no to teraz widzisz, widzisz jak się kończy nieposłuszeństwo wobec matki. Byłem tym wszystkim tak sfrustrowany, że zacząłem ryczeć, palącymi gniewnymi łzami jak jakiś zasmarkany szczaw a ona wtedy z minką udawanej litości tak, płacz, płacz, biedna ofiara, byś się wstydził, no to lutnąłem w drzwi bam bam bam i wyleciał cały panel i tylko poczułem się przez to jeszcze gorzej, bo ojciec na remont tego mieszkania wydał kupę ciężko zarobionych pieniędzy, wstawili nam do każdej sypialni drewniane drzwi. Ojciec serio ciężko harował, praktycznie siedem dni w tygodniu, robił rysunki dla różnych gazet i wydawnictw, jak byłem młodszy to w tygodniu prawie go nie widywałem, chyba że bym się obudził gdzieś o pierwszej w nocy i zszedł na dół napić się czegoś, wtedy bym go zastał przy stole w kuchni ze szklanką gazowanej wody pod ręką jak w ciszy cisnął obrazki na papier, tylko pióro skrzypiało, kiedy walczył żeby zmieścić się z kolejnym rysunkiem w porannym dedlajnie. Przerywał wtedy, uśmiechał się do mnie i mówił po polsku „nocny marek”, a ja się w niego wtulałem, czując woń potu i znużenia i wracałem do łóżka. Rano zrywał się o szóstej, otwierał na oścież wszystkie okna na dole, nawet zimą i często wychodził jeszcze zanim zebrałem się do wstania. No i jakoś nigdy tych drzwi nie naprawiłem. Tego dnia kiedy spakowałem torbę i wyniosłem się, trzasnąłem drzwiami, ale wciąż mogłem przez nie zajrzeć do środka, więc zbiegłem schodami na dół, żeby od tego uciec.

U wujka T wiecznie brakowało ciepłej wody na kąpiele. Zawsze było mycie z gąbką i wiaderkiem, kucałem w wannie, czasem i tak była tylko zimna woda aż prychałem i krzywiłem się lejąc ją sobie na plecy. Ale potem zawsze już czekał na mnie bat dobrego zielska, na śniadanie talerz smażonych rajskich bananów i twarde sucharki, na kolację koźlina w curry, ryż z groszkiem i panierowane ryby, cały kwadrat pełen tych ciepłych, słonych woni smażeniny ścierających się ze słodkim smrodkiem marychy, co pachniała jak żyzna grzybna ziemia, ten zapach pokonywał wszystkie inne, gładził człowiekowi grzbiet nosa i powieki. Bez jaj, po takich posiłkach spałem jak dziecko. Wujek T miał wieżę, wiecznie puszczał z niej muzykę, roots, reggae, rockowe pościelowy, jego stare ziomy wbijały z płytami z dubem i cały kwadrat aż chodził od basów a oni jarali i bujali się do tych kawałków. Jak z hajsem było słabiej na obiad i kolację była mielonka odsmażana z cebulą i białym ryżem, ale wujek zawsze dbał żebym był najedzony. Ładuj brzucho synek mówił, a jak miał w kuchni ziomków, kiedy akurat jadłem, dodawał e obadajcie jak młody tu wciąga, się chłopak git futruje, wszyscy w śmiech bo choćbym nie wiadomo ile żarł kilogramów mi nie przybywało, zawsze byłem patyczak.

Cotam Snoopiacz wołał zawsze wujek, jak lądowałem na kwadracie. Jak wchodziłem do kuchni kiedy dzielił zioło na szuflady, odpalał mi trochę, mówił masz synek trochę jarania i zaraz pytał a jadłeś już dziś? Kiedyś był rastusem i jak już u niego mieszkałem to pokazał mi raz swoje dredy, trzymał je w plastikowym worku po tym jak je obciął, rzuciwszy rastafarianizm, mówił że to dlatego że jak w każdej religii i tam za dużo było bezsensownego pierdolenia. Miał kocura, Strupa, co chyba zawsze był ujarany, wujek T zgarniał go jak wszyscy bakaliśmy, wokół opór dymu z chwasta i gładził plecy zwierzaka a ten napierał kościstym grzbietem na jego szorstką dłoń, wujek nie miał u prawej dłoni małego palca, stracił go za szczeniaka, wypadek w fabryce. Nosił okulary i miał potężny bebech ale to była taka masa, po której szło poznać, że jak był młody to fest napakowany. No ale życie mija, ludzie się zmieniają. Jak siedział na dole z kastetem w kieszeni – czekał na klienta co miał kupić szufladę – to mówił wciąż mógłbym rozklepać typa na klej, jakby co, bo ostatnio była na bloku jakaś inba i wujek nabrał ostrożności, ktoś mógłby spróbować go skroić.

Wujek T był ojcem Taza i Nafa, dwóch typów z którymi się zaziomałem przez muzę. Spotkałem ich na fristajlu co go wygrałem, Bitwie na Mikrofony w domu kultury Marian Centre w centrum South Kilburn, takim burym murowańcu. To było kiedy w T-Mobile jak się doładowało na cały miesiąc, to połączenia na każdy numer po osiemnastej były darmowe i w finale pocisnąłem po typie dissa: „Mordo, twoja stara jest jak timobajl, codziennie po szóstej totalnie darmowa”. I zasadniczo było już po zawodach, tłum oszalał, nawet nie miałem jak odpalić reszty tekstu a potem podbił do mnie Taz i mówi typie jesteś zajebisty, obadaj robimy taki skład od muzy, chciałbyś może się podłączyć? a ja no jacha, wchodzę. Wtedy pierwszy raz tak porządnie trafiłem do SK i zanim wprowadziłem się do wujka T wpadałem do niego, kupowałem szuflady, były impry na jego kwadracie w Blake Court, jaranko.

No więc tydzień po tym jak wygrałem bitwę staliśmy tam pod Marian Centre, słońce zalewało ciepłym złotem ceglaną ścianę, spływało na nas, gadaliśmy se o tym, jak takiego jednego MC co go wołali Bashy pogonili z SK jak przyjechał na występ tej nocy co wygrałem. Taz podwinął rękawek i pokazał mi że na prawym bicku miał wydziaranego kreskówkowego Diabła Tasmańskiego z dwoma dymiącymi pistoletami, powiedział dlatego wołają mnie Taz typie, ale też żyję tak jak mnie wołają, co nie, i strzelał tymi słowami z centralnie zesztywniałej twarzy, kiedy tak czekaliśmy aż dołączy do nas reszta. Taz zaczął organizować w Marian Centre sesje raperskie. Przez całą resztę wakacji ustawialiśmy się tam co drugi dzień na parę godzin i tylko jeden po drugim sadziliśmy nawijki do najświeższych grime’owych bitów – w ekipie byli Wredny, Predator, Zamot, Beem, Rayla, Gładki, Gandzior i ja – a Taz nazwał nasz skład Secret Service. Zasadniczo był dla nas jak starszy bracki bo my byliśmy prawie co do jednego nastole, chcieliśmy tylko nawijać ale Taz miał wizję, że wkręci nas w muzyczny biznes.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Działania policji londyńskiej mające na celu ograniczenie skali przemocy z użyciem broni palnej wśród czarnoskórych mieszkańców blokowisk [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Przygotowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I