Turmo - Fogler Maria - ebook + książka

Turmo ebook

Fogler Maria

0,0
31,45 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowiedziane przez Autorkę historie przeczytałem z przyjemnością, a to mi się zdarza – mówię z ręką na sercu – coraz rzadziej.

Odkryciem była dla mnie egzotyka opowieści, tak przeciwna naszym wyobrażeniom o Hiszpanii i naszym wakacyjnym doświadczeniom z tym krajem, skąpanym w blasku, upale, czasem morderczym słońcu.

A tu długie, srogie zimy, późne wiosny, odludzia, góry nie na żarty i piękno, ale surowe.

Polecam te znakomite opowiadania, złączone pomysłem fabularnym, w którym każda następna historia wyjaśnia to, co zdarzyło się w poprzedniej”.

Eustachy Rylski

 

Turmo to przejmująca opowieść o mieszkańcach pirenejskiej wioski w północnej Hiszpanii, których na zawsze naznaczył i połączył haniebny czyn popełniony niedługo po wojnie. Mimo ciężaru tajemnicy noszonej w sercach i umysłach bohaterowie próbują odnaleźć spokój – dla siebie i kolejnych pokoleń.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 113

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ignacio

Ignacio od początku był tak życzliwy i uczynny, że szybko zaczęli w nim wyczuwać jakieś wielkie poczucie winy. Nie wobec nich, ale ogólnie wobec świata. Sympatia, którą w nich wzbudzał, zaczęła z czasem nabierać odcieni niepokoju. Jednocześnie pojawiła się pewna niewygodna uległość, lęk skruszonego grzesznika przed odtrąceniem, potępieniem. Trudno jednak wybaczać, nie znając winy. A nie wiadomo, jak zapytać. Jak się przybliżyć, nie pakując się nachalnie w cudze życie. Starzy, samotni ludzie mają jednak potrzebę dzielenia się nawet swoimi brudami. Wyznanie Ignacia było zatem tylko kwestią czasu. Na razie dzielił się z nimi swoimi warzywami z przydomowego ogródka, którego pielęgnacja była jego jedynym zajęciem – obok spacerów do pobliskiego sanktuarium Guayente i zagadywania nielicznych przechodniów. Latem w wiosce było więcej życia. Pojawiali się zagubieni turyści, rozanieleni sielankowym wyglądem okolicy. Starsi mieszkańcy spędzali poranki na wspólnych spacerach, a popołudniami zasiadali na przydrożnych ławkach czy murkach. Latem łatwiej było „zabijać dni” – jak to określał Ignacio. Ale zimy były długie i samotne, a uliczki robiły się oblodzone i jakby bardziej strome. A ponieważ okoliczne lasy zaczęły już zmieniać kolory, a dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze, trzeba było szybko zacieśniać nowe znajomości, by potem nie spędzać całych dni w milczeniu. Młodym łatwiej bowiem wpaść w odwiedziny, nawet gdy pojawią się mróz i zaspy. Każde spotkanie stawało się okazją do pospiesznych zagadywań, których zadaniem było usidlenie zwierzyny.

Jesień w dolinie Ésery pojawiała się dużo wcześniej niż w reszcie Hiszpanii. Miała ona jednak jakąś przyjaźniejszą, ludzką aurę. Była okresem ostatecznych zbiorów warzyw z przydomowych ogródków i owoców z rozsianych po okolicy dzikich krzaków jeżyn, jabłoni i orzechowców. W lasach zbierano drewno do kominków i grzyby. A potem nagle przychodziła zima, oszczędzając szarugi jesiennej, tak bardzo dłużącej się w innych miejscach. Śnieg wnosił więcej światła, a góry nabierały innego wymiaru, równie atrakcyjnego jak latem. Zima trwała tyle, by się nią znudzić, ale nie zmęczyć. A przychodząca po niej, wyczekiwana wiosna była równie krótka jak jesień i już zaczynało się lato – rozgrzane, pachnące dzikim tymiankiem i lawendą.

Dom Ignacia był jednym z niewielu nieodnowionych domów w wiosce, co oznaczało, że był otynkowany i pomalowany na żółtawobiały kolor. W otoczeniu pieczołowicie odrestaurowanych i wychuchanych kamiennych domków zdawał się jakby przeniesiony z innej makiety. Dla miejscowej starszyzny moda – a od pewnego czasu także obowiązek zawarty w wytycznych konserwatora – na nieotynkowane kamienne ściany domów była nie do pojęcia. Dawniej tylko stodoły zostawały z gołym kamieniem na wierzchu, domy mieszkalne były otynkowane, co podnosiło ich standard. Ignacio w takim właśnie domu przyszedł na świat i pewnie niewiele od tamtej pory się w nim zmieniło. I on sam pewnie też się niewiele zmienił. Był z tych, którzy starzeją się tylko fizycznie, ale w środku pozostają tacy sami. Ich gorzka świadomość życia bierze się z niedołężności ciała, które nie nadąża już za duchem, a nie z jakiejś głębszej refleksji egzystencjalnej, którą można by nazwać dojrzałością. Ignacio nie był dojrzały, był doświadczony życiem. Zdawał się fizycznie starszy, niż był w rzeczywistości, ale zdradzał go szelmowski błysk w oku, typowy dla psotnego nastolatka.

Był starym kawalerem i przy każdej okazji wzdychał o jakąś młodą panienkę „do pomocy w domu”, ale kobiet, z którymi rzeczywiście coś mogłoby go połączyć, zdawał się nie dostrzegać. Młoda mężatka była dla niego wymarzonym obiektem platonicznych rojeń, nie było bowiem żadnej możliwości, by cokolwiek z tego, za czym wzdychał, mogło się w jakikolwiek sposób ziścić. Co oznaczało, że nie było rzeczywistego zagrożenia porażką. Dlatego mógł spokojnie zaprzyjaźnić się z obojgiem – i z nią, i z jej mężem. Niekiedy wyrywały mu się jakieś zaczepne i pokrętnie zalotne komentarze, jakby zapominał na chwilę o faktycznym stanie rzeczy. Był jednak zupełnie niegroźny, tylko czasem rzucał niesmaczne uwagi.

W końcu zaczął się odsłaniać. Lęk przed kolejną samotną zimą był silniejszy od chęci zachowania pozorów. Trzeba było działać szybko.

– Tej butelki wina od was to jeszcze nawet nie otworzyłem. Szkoda, żeby się zmarnowała. Bo ja co? Jedną szklaneczkę wypiję, a reszta będzie stała i się zepsuje. No, chyba że razem wypijemy. Szynki nakroję.

– Przyjdziemy. Zaraz kończę kurs i będę trochę wolniejsza. W górach też teraz mniej pracy, to we dwójkę będziemy mogli wpaść.

– To przyjdźcie, przyjdźcie, kiedy wam wygodnie. Bo ja to zawsze jestem w domu. Sami wiecie.

– Przyjdziemy. Niebawem.

Trochę im zajęło, zanim dotarli. Widzieli jego dom z okna kuchni i przechodzili obok za każdym razem, kiedy szli do samochodu. Ale zawsze jakoś tak było im niezręcznie. Nigdy nie wiadomo, czy takie zaproszenie jest na poważnie, czy to tylko kurtuazja, sąsiedzkie pogaduchy. Oprócz siostry i sprzątaczki nie widzieli, żeby ktoś go odwiedzał. A przecież znał całą wioskę. Wszyscy się tam znali. Może nie było zwyczaju, żeby zachodzić do domu. Więc odczekali trochę dłużej, niż wypadało. W końcu jednak zaproszenie się ponowiło i nie brzmiało już jak sąsiedzka kurtuazja, ale jak błaganie o pomoc. Przyszli pewnego jesiennego popołudnia. Było jeszcze ładnie, ale już chłodniej. Mrok ogarniał świat z zaskoczenia, każdego dnia trochę wcześniej.

Ignacio krzątał się wokół stołu jak mało wprawny kelner. Próbował zagadywać swoją niezdarność.

– Na waszym domu przez lata suszyli krowie skóry. Śmierdziało tak, że nie dawało się przejść obok. Zakładaliśmy się z chłopakami, który dłużej wytrzyma pod łukiem, zanim go zemdli. Czasem którymś zaczynało trząchać i musiał biec w krzaki.

Wszyscy troje zaczęli się głośno śmiać. Trochę za głośno i za długo. Ignacio dolał im wina i zabrał się do krojenia szynki.

– Dlatego wasz dom nazywa się Casa Vaquera.

– A ja myślałam, że to po prostu dlatego, że mieli krowy.

– Tu wszyscy mieli krowy. Ale tylko oni je obdzierali ze skóry.

Tym razem zaśmiał się jedynie Ignacio. Znów trochę za głośno i zbyt nerwowo. Spieszył się.

– My wcześniej też mieliśmy krowy. Ale matka sprzedała ostatnią, jak jeszcze z gołym tyłkiem ganiałem. Potem wypasałem krowy innych. Tych z waszego domu też. Ile razy ja te góry schodziłem. Każdą jaskinię tu znałem, każdą polankę. Teraz to gruby jestem, pewnie nie wierzycie. Ale jak ja ganiałem do góry za tymi krowami. A najwięcej to się nabiegałem za owcami. Cały dzień człowiek spędzał w ruchu. No, nie tnie coś to ścierwo… – Przerwał monolog i zaczął ostrzyć nóż. – Kiedyś to zawsze miałem przy sobie naostrzony nożyk. Mały, ale wszystko ciął. Nawet skórzany pas od krowiego dzwonka. Wszystko. Ten jest do niczego.

– A tamten zgubiłeś?

Nie, żeby ją to jakoś specjalnie interesowało, ale chciała pokazać, że go słucha. Ignacio spiął się niespodziewanie.

– Takich noży się nie gubi! Poświęciłem go. Tak wyszło. Musiałem poświęcić. Czasem tak się dzieje. A to był najlepszy nóż, jaki kiedykolwiek miałem w rękach. Teraz czasem jak tyczki trzeba ociosać, to mnie szlag trafia, że go nie mam. Albo jak szynkę kroję. Nigdzie już takiego nie dostanę. Szkoda gadać.

– Jak go poświęciłeś?

– Co?

– Ten nóż, jak go poświęciłeś?

– A, nóż. To dawne czasy. Kiedyś tu inaczej było. Bardziej dziko. Zwierzęta się mniej bały człowieka. Wilki podchodziły. Trzeba się było bronić.

Spróbował się zaśmiać ironicznie, ale wyszło mu bardziej sapnięcie.

– Ludzie też byli inni.

– Człowiek człowiekowi wilkiem.

Rzuciła to zdanie ot tak, jak oklepaną formułkę, którą wszyscy znają, ale nikogo ona specjalnie nie porusza. Teraz jednak nabrała jakiegoś dziwnego ciężaru. Po twarzy Ignacia przebiegł skurcz.

– Nie zawsze można wybrać.

– Co nie zawsze można wybrać?

– No, czy jest się wilkiem, czy owcą. Ja z owcami całe życie spędziłem na halach. No to niby bliżej mi do owcy. Ale czasem to człowiek sam nie wie.

Zdawał się zasępiony nad dopiero co rzuconą myślą, jakby nie dowierzał w jej pokrętną logikę. Przestał kroić i zaczął wpatrywać się w szynkę. A może raczej w ostrze noża. Wydawało się, że chce jeszcze coś dodać, ale się waha.

– Ja zawsze chciałem dobrze. Nie tak nachalnie, na siłę. Ale nigdy nikomu źle nie życzyłem. Jej też nie.

– Jej?

– Cholera. Dawne dzieje, a widzę ją, jakby to było wczoraj. Te jej oczy najbardziej. Ciemne, świecące. Cała była brudna i potargana, jak zwierzak jakiś. Ale te oczy były piękne. Pewnie kiedyś była piękna. A może nie. Może zawsze w tych krzakach żyła.

– Ignacio, o czym ty mówisz? – Jej zaciekawienie zaczęło przechodzić w niepokój.

Bernard milczał. Wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnych emocji. Jak zwykle czekał na szybkie i proste wytłumaczenie wszelkich początkowo niezrozumiałych kwestii.

Ignacio nie dał się długo prosić.

– Młody wtedy byłem. Całe dnie ganiałem za owcami po górach. Spało się gdzie popadnie, jadło marnie. Jak pogoda była, to jeszcze jakoś dawało radę. Ale kiedy lało kilka dni z rzędu, to człowiek nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ja znałem kilka miejsc do spania, gdzie wszystko jedno, czy padało, czy nie, tam sucho było zawsze. Niektóre to były jaskinie. Inne po prostu duże głazy. Obłożyło się trochę kamieniami i było świetne legowisko. Do niektórych wracałem co kilka dni. Do innych co kilka tygodni. A czasem całe lato nie wracałem w to samo miejsce. Raz pod koniec lata, już się wrzesień zaczynał, dotarłem do takiego jednego, co to je bardzo lubiłem. Wygodnie, przytulnie i widoki piękne. Ale było nie po drodze. Więc dawno tam nie zaglądałem. Wchodzę pod głaz i widzę, że ktoś tam był. Musiał być. Więcej suchej trawy naniesione. Pajęczyn żadnych. Jakieś takie patyki, jakby poobgryzane. Na początku byłem pewien, że to jakieś zwierzę. Że sobie tam norę umościło. Ale nie pachniało zwierzęciem. Zwierzęta takie legowiska to sobie znaczą, że ciężko tam potem wytrzymać. A tu nie, tu było jakoś tak świeżo. Zawahałem się, czy zostawać tam na noc. No bo to człowiek nie wie, może ktoś czy coś tam wróci w nocy, śpiącego zastanie i nie wiadomo, co zrobi. W najlepszym razie się wystraszy i pójdzie. A jak nie? No ale z owcami byłem. Duże stado. To zawsze dodaje otuchy. A innych peszy. No to zostałem. Ale zasnąć nie mogłem długo. Niby wygodnie, a wierci się człowiek z boku na bok. Niepokój męczy. Jak już zupełnie ciemno było, słyszę jakieś poruszenie wśród owiec. Ktoś lub coś podeszło blisko, bo one takie niespokojne nagle się zrobiły. Jak ja. Jakiś szelest usłyszałem. A może mi się wydawało. Nie wiem. Zmęczony człowiek. Przestraszony trochę, to sobie roi różne rzeczy w głowie. No, ale nic się nie stało. Zasnąłem w końcu. Rano spokój. Owce wszystkie były. Zebrałem się i ruszyłem dalej. Powoli, ale bez marudzenia. Tak koło południa zatrzymałem się na jedzenie. Wyciągam kawał sera, chleb już dobrze czerstwy. I nagle widzę, że nie mam mojego noża. Szlag by to. Ja nigdy nie gubię rzeczy. Wypaść nie mógł, bo zawsze dobrze zapakowany. Musiałem zostawić na biwaku. Tam go ostatni raz używałem. Do kolacji. Bo na śniadanie jakoś nie miałem ochoty. Normalnie to bym machnął ręką. Ale to był bardzo dobry nóż. Jeszcze go ojciec używał. Dobry i pamiątka. Szkoda mi było. Myślę, zostawię owce, bo łąka osłonięta, przecież nie stawałbym w złym miejscu na jedzenie. Sam dotrę pod głaz w niecałe trzy kwadranse. No i poszedłem. Jak się samemu idzie, to tak cicho jakoś, że aż się nie chce szeleścić stopami, żeby tej ciszy nie zmącić. Ja umiałem cicho chodzić po górach. Tyle lat człowiek się po nich szlajał. Więc do tego głazu podszedłem bardzo cicho. Zaglądam, żeby tego noża poszukać, a tam coś śpi. Ktoś znaczy. Stanąłem jak wryty. Człowiek tyle dni żywego ducha nie widzi, że jak nagle kogoś spotyka, to aż się przestraszy. Ale też się trochę cieszy. Że może będzie do kogo gębę otworzyć. Że głos ludzki usłyszy. No, ale tam się nikogo jednak nie spodziewałem. Więc stoję tak nachylony i patrzę, a serce mi wali, że prawie mi przez gardło wyskakuje. Łachmany straszne, kołtun na głowie. Nie wiedziałem na początku, czy to kobieta, czy mężczyzna. Ale widzę, że w ręku ten mój nóż ściska. I ta ręka jakaś taka strasznie mi się drobna wydała, prawie dziecięca. Więc to musi być kobieta. Poruszyła się nagle. Chciałem się odsunąć i jak ten głupi zasłoniłem słońce. Musiała poczuć cień na twarzy. Zerwała się, zanim jeszcze otworzyła oczy. Skuliła się, ale tym moim nożem we mnie celuje. Nastroszona jak jakiś zwierzak. Aż się przestraszyłem. Ale ona bardziej przerażona. Więc mówię, żeby się nie bała. Że nie chcę jej nic zrobić. Że wróciłem po ten nóż, co trzyma. Patrzy na mnie tymi swoimi oczami, patrzy na nóż. Ale chyba nie rozumie. Powtarzam wolniej, żeby się nie bała. Ale nic. Dalej taka nastroszona. Jakieś pomruki wydaje. Jak dziki zwierzak, kiedy się go zagoni w kozi róg. No, a ja nie wiem, co zrobić. W końcu myślę, że trzeba jak do zwierząt. Bo one też nie rozumieją języka, ale w końcu zrozumieją, czego się od nich chce. Więc ją jeszcze próbuję uspokoić. Poruszam się powoli, żeby się nie spłoszyła. Szkoda mi jej się zrobiło. Te oczy nie tylko przerażone, ale i wygłodniałe, i smutne jakieś. To myślę, że jej się bardziej ten nóż przyda niż mnie. Sięgam za kaftan i wyciągam chustkę z resztką sera i chleba. Jutro będę blisko wioski. Polecę do domu po nowy prowiant. Kładę powoli tę chustkę z jedzeniem przy wejściu pod głaz. Widzę błysk w tych jej oczach. Jaka ona musiała być głodna. Ale się nie ruszyła. Bała się za bardzo. No to nic. Podnoszę rękę, żeby pomachać, żeby wiedziała, że już idę. I idę. Nic tu po mnie. Noża nie odzyskam. Chyba że siłą. Ale aż tak mi nie zależy. Po dobroci to musiałbym dłużej zostać. I oswoić ją, jak się oswaja lisa czy zająca, kiedy człowiek ma dużo czasu. A ja musiałem wracać do owiec. No i ją tam zostawiłem. No, bo co miałem zrobić. Ze sobą nie zabiorę. Zostać z nią, nie zostanę. To poszedłem.

Zamilkł. Zamyślił się. Coś jakby łza w kąciku jednego oka. A może kropla potu. Wydał się nagle zmęczony, jakby te wspomnienia kosztowały go wiele wysiłku. Jakby dźwigał ich ciężar. Historia ewidentnie nie kończyła się w tym miejscu. Czekali bez słowa, cierpliwie, prawie wstrzymując oddech, by nie zakłócić chwili. Aby nie zniechęcić. Ignacio spojrzał na nóż do szynki, który zaciskał teraz w dłoni.

– Tak jak ona – zamruczał pod nosem. Parsknął z rezygnacją. – Tak ją zostawiłem. Z tym moim nożem w ręce. I z tym jedzeniem w mojej chustce. I całą drogę z powrotem nie mogłem przestać myśleć o tych jej oczach, ciemnych, smutnych. Co ona tam robiła, sama, głodna. I taka zdziczała. Nie była chyba bardzo młoda. Musiała już długo żyć z dala od ludzi. A może zawsze tak żyła? Może była Francuzką. Do granicy niedaleko. Może dlatego nie rozumiała, co mówię. Bo obca. No, bo chyba jakimś językiem mówiła. Myślę sobie, że może tam wrócę za dwa, trzy dni. Przyniosę jej więcej jedzenia. Może jakieś lepsze ubranie. Może się ją uda oswoić. No, bo jak tak człowieka zostawić w lesie. I to jeszcze kobietę. No, nie można tak. Może nie powinienem był iść. Co miałem zrobić? No, co miałem zrobić?

Podniósł głos, bardziej z rozpaczy niż ze złości. Jakby się bezradnie bronił, tłumaczył z czegoś, czego nie zrobił, ale co wzbudzało w nim poczucie winy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Okładkę i kartę tytułową projektował: Tomek Jarosz Zdjęcie na okładce: Maria Fogler Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Redaktor: Małgorzata Poździk Korektor: Elwira Wyszyńska

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl tel.: 22 583 14 07, e-mail: [email protected]

© Copyright by Maria Fogler, 2025 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2025

ISBN 978-83-07-03662-5