Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kochająca mama, nieobecny ojciec.
Cudowny chłopak, bolesna miłość.
Życie nie jest bajką, którą opowiada nam się w dzieciństwie do snu.
Lata sześćdziesiąte. Kingę wychowywała mama – ojciec porzucił je obie jeszcze zanim się urodziła. Dostawała od niej mnóstwo wsparcia, jednak dotkliwie odczuwała brak drugiego rodzica. Musiała walczyć z bezmyślnymi komentarzami oraz okrutnym traktowaniem rówieśników. Te niełatwe przeżycia sprawiły, że wyrosła na osobę z niską samooceną i ograniczonym zaufaniem do ludzi.
Lata osiemdziesiąte. Nastoletnia Kinga spotyka Jurka, sąsiada wujostwa, u których spędzała wakacje. Zakochuje się pierwszą, szalenie silną miłością. Dzięki chłopakowi nabiera pewności siebie, a świat zyskuje zupełnie nowe barwy.
Lata pełne bólu. Niestety nic nie jest dane na zawsze. Miłość, która miała być wybawieniem, stała się długoletnią udręką…
Opowieść Kingi to niezwykle poruszająca historia – wywoła u Was łzy, uśmiech i rumieńce. Niezwykły debiut Beaty Dulewicz rozpoczyna dylogię Tyle pamiętam.
Zapamiętacie tę pozycję na długo!
Tyle pamiętam to historia utkana marzeniami, wszechogarniającym uczuciem szczęścia i miłości, ale także bólem, żalem i tęsknotą. To powieść, która zaczyna się pozornie prosto, ale z każdą kolejną stroną wciąga do swojego przejmującego świata, wywołując całą paletę niesamowitych emocji, a pod koniec nie ma szans, żeby nie uronić łez. Autorkaco chwilę serwuje nam niespodziewane zwroty akcji, które czasem dają nadzieję na lepsze jutro, a innym razem miażdżą bezlitośnie serce. Sięgnij po tę pozycję i przenieś się do świata bohaterów. To nie jest zwykły romans, to prawdziwe życie. Polecam!
K.A.FIGARO, autorka
Radość. Smutek. Szczęście. Łzy. Historia, która mogła wydarzyć się naprawdę. To powieść o potędze miłości. O tym, że dzięki niej można przenosićgóry, ale również potrafi sprawić, że upadniemy na samo dno. Czy przeznaczenie naprawdę istnieje? Czy warto dać drugą szansę? Ta książka to wulkan emocji. Jestem pewna, że zajmie wyjątkowe miejsce w Waszych sercach.
Małgorzata Rutka, @blaskksiazek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 603
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cokolwiek pomiędzy ludźmi kończy się – znaczy: nigdy nie zaczęło się.
Gdyby prawdziwie się zaczęło – nie skończyłoby się.
Skończyło się, bo nie zaczęło się.
Cokolwiek prawdziwie się zaczyna – nigdy się nie kończy.
Edward Stachura
To był paskudny jesienny wieczór. Nadmorski wiatr wciskał się przez szczeliny starych drewnianych okien i zawodził złowieszczo. Jak zwykle w taki dzień nie mogłam znaleźć sobie ani miejsca, ani zajęcia. Wcisnęłam się więc w fotel, otuliłam ciepłym kocem i bezmyślnie przerzucałam programy telewizyjne. Zatrzymałam się dopiero, gdy natrafiłam na zapowiedź dokumentu o hipermnezji. Przyznam, że pierwszy raz usłyszałam o tym zjawisku i niezwykle mnie ono zaciekawiło. Jak głosił zwiastun, hipermnezja to pamięć absolutna, dzięki której obdarzeni nią ludzie pamiętają całe swoje życie, dzień po dniu, niemal od wieku niemowlęcego.
Postanowiłam obejrzeć ten dokument i czekałam na niego z niecierpliwością. Pamiętanie każdej chwili swojego życia wydawało mi się pasjonujące. Niestety, wygodny fotel i ciepło koca przeniosły mnie w objęcia Morfeusza i obudziłam się dopiero po zakończeniu programu. Rozczarowana, ścierpnięta i półprzytomna, poczłapałam do sypialni. Ale oczywiście teraz, gdy mogłam spokojnie spać, sen postanowił pójść do kogoś innego, pozostawiając mi czas na refleksje i rozmyślania. Leżałam więc w ciemności i zastanawiałam się, co tak naprawdę mogłabym powiedzieć o swoim życiu. Czy chciałabym pamiętać każdy jego dzień? Jakie jest moje pierwsze wspomnienie? Ile tak naprawdę sama pamiętam? Jakie zdarzenie wywarło na mnie największy wpływ? Ile o nim wiem z opowieści bliskich?
Ponieważ sen nadal nie przychodził, zaczęłam przywoływać różne wspomnienia i ze zdziwieniem zauważyłam jedną zależność. Jako pierwsze przychodziły te smutne i dramatyczne. Niektóre z nich były tak intensywne, że przypominał mi się każdy gest, każde słowo, momentami czułam nawet zapach, który im towarzyszył. Prawdziwy kłopot był natomiast ze szczęśliwymi wspomnieniami. Te nie przychodziły już tak łatwo. Pojawiały się powoli i z mozołem, stopniowo odsłaniając kolejne obrazy, do tego były bardzo ogólne. Najwidoczniej złe emocje, smutne chwile i porażki zapadają nam bardziej w pamięć.
*
W takim razie ile tak naprawdę pamiętam, a ile wiem o moim dotychczasowym życiu…?
*
Podobno pierwsze słowa mojej mamy – bezpośrednio po tym, jak przyszłam na świat – brzmiały: „Teraz chcę już tylko umrzeć”. Choć na sali porodowej można usłyszeć różne rzeczy, ton i sposób jej wypowiedzi wprawiły w osłupienie cały personel medyczny, który się nią zajmował. Leżała przed nimi niezwykle piękna kobieta, która właśnie bez żadnego problemu urodziła zdrowe dziecko, a jednak jej głos brzmiał tak, jakby przed chwilą spotkało ją najgorsze nieszczęście.
– Co też pani opowiada, teraz umrzeć, kiedy właśnie jest dla kogo żyć. Zobaczy pani, jeden uśmiech tej małej istoty wywróci pani świat do góry nogami. Będzie się pani wstydziła tych słów. Ma pani szczęście, że wiem, iż kobiety po porodzie wygadują różne bzdury, inaczej bardzo bym się na panią gniewał. Proszę teraz odpocząć, a później sobie jeszcze porozmawiamy. – Lekarz naprawdę przejął się tym, co usłyszał.
Już kiedy przyjmował ją do szpitala, zwrócił na nią uwagę. I to nie tylko dlatego, że była zjawiskowo piękna, ale przede wszystkim ze względu na bijący od niej ogromny smutek. Nie była przestraszona, zdenerwowana czy cierpiąca, ale po prostu smutna. Uwagę przykuwało również to, że do szpitala przyjechała zupełnie sama. Choć miała już ostre bóle, nie było przy niej nikogo, żadnego mężczyzny, przyjaciółki czy kogoś z rodziny. Do tego w całej tej sytuacji była niezwykle opanowana i dostojna. Spokojnie odpowiadała na wszelkie pytania. Pomimo zaawansowanej ciąży wyglądała bardzo atrakcyjnie i przyciągała uwagę wszystkich mężczyzn. Nie mógł więc sobie wyobrazić, by była samotna. Jej oczy były jednak przepełnione takim smutkiem, że przez głowę przeszła mu myśl, iż jest młodą wdową. I najprawdopodobniej właśnie tak się czuła, bo wraz z odejściem mojego ojca życie straciło dla niej sens. Był mężczyzną jej marzeń, miłością życia, taką, która zdarza się tylko raz. Odszedł, gdy była w szóstym miesiącu ciąży, i złamał jej serce. Kiedy spojrzała na mnie po porodzie, zobaczyła jego odbicie. Niezwykła złośliwość losu, że w takiej sytuacji dziecko i ojciec są podobni jak dwie krople wody.
*
Na szczęście w drugim dniu mojego jestestwa doszło do pewnego zdarzenia, które uświadomiło mojej mamie, co naprawdę oznacza macierzyństwo.
Kiedy wieczorem przyniesiono mnie do karmienia, mama patrzyła na mnie z pewnym niepokojem. Wydawało się jej, że jestem zdecydowanie za duża. Wiedziała, że dzieci szybko rosną, ale żeby aż tak? Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę z obawą, a serce zaczynało bić jej coraz szybciej. Ponieważ miałam pewne znamię na ciele, zaczęła nerwowo rozwijać kocyk, w który byłam zawinięta, żeby sprawdzić, czy to na pewno ja.
– To nie jest moje dziecko! – krzyknęła po chwili, gdy okazało się, że to chłopiec. – To nie jest moje dziecko! Oddajcie mi moje dziecko! Co wyście zrobili z moim dzieckiem?! – wołała coraz rozpaczliwiej.
Niemal w tej samej chwili podobny krzyk dobiegł z sąsiedniej sali. Okazało się, że jedna z pielęgniarek pomyliła dzieci, a wtedy dopiero zaczęło się piekło. W ciągu kilku sekund cały oddział położniczy opanowała ogólna histeria i zamieszanie. Wszystkie matki w popłochu rozwijały kocyki i dokładnie oglądały niemowlęta. Jedne płakały, inne przeklinały, kolejne mocno tuliły swoje dzieci. Personel medyczny biegał od sali do sali i bezskutecznie próbował uspokajać wytrącone z równowagi matki. To była bardzo długa noc.
Uczestnikiem tego zdarzenia był również pan doktor, którego tak zaintrygowała moja mama i który po tym zajściu nabrał przekonania, że może być o nią spokojny. Przy okazji tej okropnej awantury, podczas której mama, delikatnie mówiąc, straciła trochę na dostojności, zobaczył w jej oczach coś, co upewniło go, że będę dla niej najważniejsza i że zawsze będzie walczyć o mnie jak lwica. Uwierzył też, że cokolwiek złego zdarzyło się w jej życiu, dzięki mnie uda jej się to pokonać.
Po tygodniu wypisano nas ze szpitala. Tego dnia pogoda była wyjątkowo brzydka: wiało, lało i grzmiało. Na szczęście przyjechała po nas przyjaciółka mamy, jedna z nielicznych osób wtajemniczonych w cały ten melodramat. Zapakowałyśmy się więc do jej ogromnej warszawy i ruszyłyśmy do domu. Niestety, cud techniki motoryzacyjnej lat pięćdziesiątych odmówił posłuszeństwa już na pierwszym skrzyżowaniu. Po niezliczonych próbach jej ponownego odpalenia i sporej porcji przekleństw, zdesperowana ciocia Hania wyszła na rzęsisty deszcz i zaczęła zatrzymywać przejeżdżające samochody. Należy tu nadmienić, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku ruch uliczny był, delikatnie mówiąc, umiarkowany, więc kiedy po piętnastu minutach pojawił się na horyzoncie wóz milicyjny, zdesperowana kobieta wręcz rzuciła mu się na maskę. Na szczęście milicjanci okazali się niezwykle wyrozumiali. Zaoferowali się odwieźć mnie i mamę do domu, a potem wrócić po ciocię i odholować jej samochód do warsztatu. Kiedy podjeżdżaliśmy pod nasz blok, jeden z nich tak się przejął rolą, że włączył syrenę na cały regulator.
– Wyłącz to cholerstwo! Zwariowałeś, chcesz wystraszyć dziecko?! – krzyknął drugi.
– A co tam, niech mała ma wejście, niech sąsiedzi wiedzą, że w ich domu przybył nowy obywatel.
Mama była tak wściekła, że jej twarz nabrała koloru ciemnobordowego, a myśli, które pojawiły się w głowie pod adresem milicjanta, zupełnie nie nadawały się do zacytowania. Tak, właśnie o tym marzyła: wrócić do domu sama z dzieckiem, radiowozem, i to na sygnale. Po prostu wyśnione entrée w tej sytuacji… Przejęty milicjant, gdyby mógł, wjechałby na piętro. Mało brakowało, a rozjechałby sąsiada wychodzącego z klatki. Drugi stróż prawa, ten zdecydowanie bardziej powściągliwy, pomógł mamie wejść na górę.
– Życzę pani wiele szczęścia i proszę wybaczyć koledze to zachowanie. Jest jeszcze młody i siano ma w głowie – powiedział, trochę chyba sam zawstydzony wybrykiem partnera.
– Dziękuję za pomoc – odpowiedziała cicho mama i powoli zamknęła drzwi.
Kiedy weszła do pokoju, położyła mnie do łóżeczka, zdjęła mokry płaszcz, usiadła w fotelu i zaczęła straszliwie płakać.
Tak nam zleciało pięć pierwszych tygodni naszego nowo rozpoczętego wspólnego życia. Ona ciągle płakała, a ja ciągle spałam. No, może z małymi przerwami na karmienie, przewijanie i kąpiel. Zapewne trwałoby to o wiele dłużej, gdyby nagle nie pojawił się nieoczekiwany gość.
*
Gdy tego wieczoru mama usłyszała dzwonek do drzwi, nie miała ochoty podnieść się z łóżka. Stwierdziła, że jest już późno i intruz po chwili zrozumie, że śpimy i po prostu odejdzie. Jednak dzwonienie i pukanie stawało się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. Zwlekła się więc w końcu z kanapy i wściekła zapytała:
– Kto tam?
– Otwórz, kochanie, to ja, mama – usłyszała ciepły, łagodny głos.
Przez chwilę stała oniemiała, a potem szybko otworzyła drzwi i rzuciła się mojej babci w ramiona. Ta tylko na nią spojrzała i już wiedziała, że przeczucia jej nie myliły i wydarzyło się coś złego. Mama przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Kiedy jednak babcia weszła do środka, na chwilę odebrało jej mowę. Stała nad moim łóżeczkiem i nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Choć czuła, że coś jest nie tak, i właśnie dlatego tu przyjechała, nie spodziewała się takiego obrotu spraw. A już na pewno nie tego, że została babcią.
– Wszystko ci, mamuś, wytłumaczę – wyszeptała mama smutnym głosem.
– Spokojnie, kochanie, będziemy miały na to dużo czasu. To moja wnuczka czy wnuczek? – zapytała babcia, wciąż jeszcze nie dowierzając, ale próbując zachować spokój.
– Wnuczka – potwierdziła mama i znowu zalała się łzami.
– Jest przecudna! – Babcia wyjęła mnie z łóżeczka i zaczęła mocno tulić, a kiedy już wyściskała i wycałowała, pozwoliła spokojnie zasnąć w swoich ramionach.
– No tak, więc ponownie zostałam babcią – zadumała się przez chwilę. – Przywiozłam trochę przetworów – zmieniła temat. – Ty to chyba ostatnio nic nie jadasz. Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Zrobię kolację i porozmawiamy.
*
Mimo że obie były zmęczone, przegadały noc. W czasie tej rozmowy mama wypłakała cały swój ból. Po raz pierwszy mogła opowiedzieć swoją dramatyczną historię miłosną. Na początku babcia z trudem panowała nad oburzeniem, później jednak jej złość zamieniła się w smutek i współczucie. Szybko zrozumiała, że nie ma sensu robić córce wyrzutów, że bezmyślnością skomplikowała sobie życie. Należy raczej skoncentrować się na pomocy i to jak najszybszej. Jej dorosłe dziecko miało bowiem złamane serce i poranioną duszę, a depresja czaiła się tuż za rogiem. Kiedy więc mama skończyła swoją opowieść, babcia miała już plan działania.
– Słuchaj, zrobimy tak: zostaniemy tu jeszcze przez dwa tygodnie, a potem zabiorę cię do domu, gdzie będę mogła należycie o was zadbać.
– A tata? – zapytała mama ze smutkiem. – On mnie zabije, gdy dowie się o dziecku. Nigdy mi tego nie wybaczy. Wiesz, jaki jest zasadniczy.
Babcia westchnęła.
– Nie martw się, biorę to na siebie – powiedziała po chwili.
Po dwóch tygodniach od wizyty babci przyjechał do nas z Wrocławia brat mamy i zabrał nas do Leszna. Sytuacja wyglądała jednak niewesoło. Mimo że dziadek zawsze miał wielką słabość do córki, po przeczytaniu listu od babci wpadł w szał. Nie chciał nas widzieć. Babcia postanowiła więc, że ja z mamą na razie zatrzymamy się u jego siostry, która mieszkała w tej samej miejscowości, a gdy ona już dziadka zmiękczy, to po nas przyjdzie. Umówiły się, że będzie to następnego dnia rano.
Pojawiła się jednak już po godzinie. Była czerwona ze złości. Jeszcze dobrze nie weszła do mieszkania, a już wyzwała dziadka od najgorszych.
– Co za uparty stary osioł! Co za kołtun do potęgi entej! Zacofany dziad! No nie, nie mogę! Lodziu, polej mi tej swojej nalewki, bo jak pragnę zdrowia, wylecę za chwilę w powietrze! No tak mnie zdenerwował, że nie wytrzymam! Musisz dzisiaj przenocować także mnie. Może do jutra ten stary głupiec zmądrzeje.
– Uspokój się, Krysiu. Wiesz, że możecie u mnie siedzieć, ile chcecie. A Marysia z dzieckiem mogą tu sobie zostać choćby przez rok. Jest tu przecież dużo miejsca, no i ogród. Dziecko cały dzień może być na świeżym powietrzu i pieluchy jest gdzie wieszać.
– Ty mi farmazonów nie opowiadaj! Ja też mam dużo miejsca i piękny ogród i chcę je mieć przy sobie, w swoim domu. Prędzej tego starego durnia spakuję i wyprowadzę, niż pozwolę, by moja córka i wnuczka kątem u rodziny mieszkały.
– Krysiu, chyba trochę przesadzasz. – Ciocia polała jej solidną porcję nalewki. – Faktycznie, napij się, może cię trochę puści. Wiesz, że Stasiu i tak zrobi wszystko, co będziesz chciała, daj mu tylko trochę czasu. Zobaczy małą, to serce mu zmięknie.
– Tylko żeby moje dla niego nie skamieniało! Jestem na niego taka wściekła! Czy on nie rozumie, że właśnie teraz jest córce tak bardzo potrzebny, że jeżeli ją odtrąci, to może ją stracić?
– Zobaczysz, będzie dobrze, wypij już lepiej, wypij. – Ciocia niemal wepchnęła babci kieliszek do rąk.
Na drugi dzień babcia znów poszła do dziadka. Wróciła jednak tak samo wzburzona. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. W końcu stwierdziła, że miarka się przebrała i teraz to ona poczeka na niego. Jak wojna, to wojna! I faktycznie, po czterech dniach dziadek pofatygował się do nas. Nie wyglądał, jakby przyszedł z misją pokojową, lecz jakby chciał szybko i definitywnie zakończyć całą sprawę. Gdy zobaczył jednak, w jak kiepskim stanie jest jego córka, serce mu wreszcie zmiękło i zabrał nas do domu.
Choć cała rodzina była już we mnie zakochana bez pamięci, on nie mógł się do mnie przekonać. Nie stracił dla mnie głowy jak większość dziadków. Chyba mnie nawet nie bardzo lubił. Nie wiem, czy przypadkiem – w tym swoim pokrętnym rozumowaniu – nie obwiniał mnie za to, co się stało. W każdym razie nie wykazywał mną zainteresowania i omijał łóżeczko szerokim łukiem. Gdy płakałam, szybko wołał kogoś z domowników i nie było mowy, by sam wziął mnie na ręce. Choć codziennie chodził na spacery, nigdy nie zaproponował, że może mnie zabrać. Mimo że na powietrzu zasypiałam kamiennym snem.
Przełamanie lodów nastąpiło dopiero, kiedy skończyłam osiemnaście miesięcy. Do dziadków przyjechał brat mamy z córeczką, starszą ode mnie prawie o rok. Sytuacja tak się rozwinęła, że dziadek na chwilę został z nami sam na sam. Pewnie tylko dlatego, że moja kuzynka była jego pupilką, zaczął się z nami bawić. Nie przyszło mu do głowy nic mądrzejszego jak berek dookoła stołu. Oczywiście na czworaka. No i tak sobie ganialiśmy wszyscy dookoła, aż w końcu dziadka złapała zadyszka i na chwilę przystanął. Byłam zaraz za nim, więc też się zatrzymałam. Chyba jednak znudziło mi się to czekanie, bo nagle… ugryzłam dziadka prosto w zadek! Ponoć podskoczył na pół metra, a ja zaczęłam się tak głośno i rozkosznie śmiać, że zbiegli się wszyscy domownicy. Zobaczyli zaśmiewające się wniebogłosy dziecko, wskazujące paluszkiem na oszołomionego dziadka i powtarzające:
– Dziada, hop, dziada, hop, hop!
Po chwili chichotali już wszyscy, a dziadek podszedł do mnie, podniósł z podłogi i mocno uściskał. Od tej pory traktował mnie jak wnuczkę, choć nigdy nie był zbyt serdeczny. Gdy jednak odszedł z tego świata, rozpaczałam po nim strasznie. Chyba wcześniej sama nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo go kochałam.
*
Spędziłyśmy u dziadków prawie dwa lata. Pod czujnym okiem babci mama odzyskiwała chęć do życia i coraz częściej się uśmiechała. Tylko czasami, kiedy miała gorsze dni, po położeniu mnie do łóżeczka stawała przy oknie i cicho płakała. W końcu jednak poczuła się na tyle silna, że postanowiła, pomimo sprzeciwu rodziców, zacząć samodzielne życie. Wróciłyśmy do Koszalina i zamieszkałyśmy w małym dwupokojowym mieszkaniu. Mama szybko znalazła pracę, a ja poszłam do żłobka. Z każdym kolejnym dniem mama przemieniała się w supermankę. To naprawdę niewiarygodne, jak świetnie ze wszystkim dawała sobie radę. Nie wiem, czy chciała udowodnić coś rodzicom, czy mojemu ojcu, ale była niezwykle pracowita i zaradna. Oprócz etatu w biurze, opieki nade mną i prowadzenia domu, wieczorami szyła i dziergała przeróżne ciuchy. Szydełkowała modne nakrycia głowy, a czasami nawet haftowała bluzki. Wszystkie te rękodzieła, w czasach szarości PRL-u, szły jak woda i to za duże pieniądze, dzięki czemu miałyśmy zagwarantowane spokojne i dostatnie życie. Dopiero kiedy dorosłam i założyłam własną rodzinę, zrozumiałam, jak musiała być tym zmęczona. Przecież wtedy nie było wolnych sobót, które pozwoliłyby na dłuższy odpoczynek, ani tych wszystkich ułatwiających życie udogodnień, jak automatyczna pralka, zmywarka, pampersy, słoiczki, mrożone warzywa i cała reszta.
Mama, nie dość, że potrafiła szyć i szydełkować, równie dobrze radziła sobie ze wszelkimi naprawami sprzętu domowego. Zepsuły się kran, żelazko, radio – proszę bardzo, nie ma sprawy, rozkręciła, wymieniła, naprawiła. Trzeba wbić lub usunąć gwóźdź czy kołek, żaden problem – brała młotek, kombinerki i robiła. Skrzyneczkę z narzędziami miała wyposażoną lepiej niż niejeden fachowiec. Myślę, że nie chciała być od nikogo zależna, a i pewnie nie zamierzała narażać się na plotki, gdyby poprosiła o pomoc jakiegoś mężczyznę. Była przecież panną z dzieckiem, a to wówczas było bardzo źle widziane i przyczyniało się do przykrych i niesprawiedliwych opinii.
Jakby miała mało obowiązków, zaczęła jeszcze studia wieczorowe. Niestety, któregoś dnia wróciła z zajęć późnym wieczorem, a ja, zamiast leżeć już w łóżku, bawiłam się na chodniku przed domem z bezdomnym kotem. Sąsiadka, która miała się mną opiekować, dostała nagłe wezwanie do pracy i nie miała jak o tym zawiadomić mamy. Zostawiła mnie samą w domu, a ja wyszłam na podwórko. Mama tak bardzo przeżyła to, że cały wieczór nie miałam opieki, że postanowiła odłożyć studia na później.
Muszę przyznać, że dawała mi niesamowite poczucie bezpieczeństwa. Uważałam, że jest w stanie obronić mnie przed wszystkim i wszystkimi. Byłam przekonana, że nawet gdyby nagle stanął przed nami dwumetrowy dryblas, ona pokonałaby go jednym ciosem. Wydawało mi się, że niczego i nikogo się nie boi, do tego jest najmądrzejsza na świecie i potrafi odpowiedzieć na każde, nawet najtrudniejsze pytanie. Miałam mamę superbohaterkę i byłam tego pewna. Biorąc pod uwagę jej drobną posturę i zaledwie sto pięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, moja wiara musiała być naprawdę ogromna.
*
O ile ja miałam niezachwiane poczucie spokoju i bezpieczeństwa, o tyle mama nie miała ze mną lekko. Byłam wyjątkowo roztargniona, co z czasem stało się powodem dziwnych wypadków, które czasami kończyły się naprawdę poważnie. Do tego stopnia, że w wieku siedmiu lat na oddziale chirurgicznym witano mnie niczym członka rodziny. Zwichnięcia rąk i nóg były nagminne, zdarzały się również drobne szycia. Pamiętam nawet, jak znajomy już chirurg, gdy zobaczył mnie po raz kolejny, przeżegnał się i z pewną rezygnacją w głosie stwierdził:
– Matko, dziecko, ty się kiedyś zabijesz, a ta twoja biedna matka padnie na zawał.
Obiecałam sobie wtedy, że będę bardzo uważać na to, co robię, i już nigdy się tu nie pojawię, ale oczywiście skutek był zupełnie odwrotny. Im bardziej się starałam, tym gorzej to wychodziło, a czasami po prostu tak jakoś działo się samo.
Jakby mało było tych wypadków, prześladował mnie zagadkowy pech. A to złamało się pode mną krzesło, a to w kawiarni zaciął się zamek w toalecie, a to w moim deserze znalazł się gwóźdź, a to akurat dla mnie zabrakło materiału na szkolny mundurek, a to właśnie moje nazwisko nie pojawiło się na liście. Tak jak po egzaminach do szkoły muzycznej, gdy mama poszła sprawdzić listę przyjętych i mnie tam nie znalazła. A po tygodniu przyszło zaproszenie na spotkanie dla nowych uczniów. Okazało się, że zostałam przyjęta, tylko przez niedopatrzenie nie umieszczono mnie na liście. Podobnie było przed wyjazdem na kolonię, gdy stałam na dworcu z plecakiem wielkim jak wieża Eiffla, a organizatorka nie wyczytała mojego nazwiska i dopiero po interwencji mamy dopisała je do listy. I tak było ciągle, co sprawiało, że popadałam w coraz większe kompleksy. Dopiero kiedy dorosłam, nauczyłam się z tego śmiać.
No i ta moja fantazja… To, że mam elfa w fiołku na parapecie czy że z telewizora przychodzi do mnie szary skrzat, który robi się tęczowy, gdy się śmieje, a księżycowa wróżka w czasie pełni wpada na herbatę, to było nic… Kłopoty zaczynały się, gdy wymyślałam historie o ojcu.
Pamiętam, że na podwórko przychodził niejaki Krzyś, który strasznie mi dokuczał i nieraz doprowadzał tym do łez. Pewnego popołudnia zaszedł nam drogę i bez skrępowania zapytał moją mamę:
– Proszę pani, czy to prawda, że jej tata lata na samolotach rządowych we Francji?
Mama w pierwszej chwili skamieniała, jedynie lewa powieka zaczęła jej drgać, po czym spojrzała na mnie takim wzrokiem, że najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Zrobiłam minę błagającą o potwierdzenie tego dziwacznego kłamstwa, a ona wzniosła tylko oczy ku niebu, wyminęła natręta, ciągnąc mnie mało delikatnie za sobą, i rzuciła do niego niedbale:
– Nieładnie być takim ciekawskim.
Mały jednak ponownie wyrósł przed nami i bezczelnie pytał dalej:
– No to lata czy nie lata?
Mama była blisko wewnętrznej eksplozji.
– Lata, oczywiście, że lata.
Znowu pociągnęła mnie za rękę, żeby jak najszybciej dostać się do klatki. Ale mały upiór nie dawał za wygraną.
– Ale we Francji?
– Tak, we Francji.
– To pani umi po francuskiemu?
– Nie umi, tylko umie i po francusku, nie po francuskiemu – próbowała go zbyć.
– Ale umi pani czy nie? – naciskał.
– Nie, nie umiem.
– Nie umi pani? To jak pani z nim gada?
– Po polsku.
– Jak to po polsku?
– Normalnie, jak Polak z Polakiem.
– To on jest Polak?!
Mama była u kresu wytrzymałości. Tak mocno ściskała moją rękę, że oczy mało nie wyszły mi z orbit. Prawie wepchnęła mnie do mieszkania.
– Matko, Kinga, jak możesz tak kłamać! – wybuchnęła. – Pierwszy i ostatni raz dałam się w to wciągnąć! Po co ja w ogóle zaczęłam rozmowę z tym gówniarzem… Dałam się podejść jak dziecko. Nie rozumiesz, że kłamstwa zawsze wychodzą na jaw?! Do tego pilot samolotów rządowych we Francji!? Jak ty to w ogóle wymyśliłaś?!
– To co ja mam mówić, jak mnie dzieci pytają, a ja nawet nie wiem, jak on wygląda i co robi, przecież nic o nim nie wiem. – Po policzku spłynęła mi łza. – Potem mi dokuczają i mnie przezywają. – Pobiegłam z płaczem do swojego pokoju, a mama ciężko usiadła na kanapie i długo tam siedziała ze spuszczoną głową.
Kiedy już leżałam w łóżku, przyszła do mnie bardzo zatroskana.
– Niestety, nie mam już żadnego zdjęcia, w złości wszystkie podarłam i wyrzuciłam. Jesteś do niego bardzo podobna. Jest architektem. Zajmuje wysokie stanowisko i wiedzie mu się bardzo dobrze. Mieszka w Toruniu ze swoją rodziną. Ma synka i jeszcze jedną córeczkę. Wiesz, myślę, że jeżeli ktoś cię pyta o rodzinę, powinnaś mówić, że to nie jego sprawa. Nie musisz odpowiadać ludziom na wszystkie pytania, które ci zadają. Zawsze możesz powiedzieć, że nie chcesz o czymś rozmawiać. Błagam, nie wymyślaj więcej takich historii, bo to naprawdę może doprowadzić do niemiłych sytuacji.
Będę jej wdzięczna do końca życia, że powiedziała mi wtedy prawdę o tym, że ojciec ma inną rodzinę. Przyjęłam to jak zwykłą informację, która oznaczała, że on ma swoją rodzinę, tak jak my z mamą mamy swoją. Nie łudziłam się, że kiedyś do nas wróci, bo rozumiałam, że należy już do kogoś innego. Zaoszczędziło mi to prawdopodobnie bólu i szoku w późniejszym czasie, na przykład gdybym dowiedziała się tego jako nastolatka.
Niestety, kłamstwa się nie wyrzekłam i cały czas utrzymywałam, że mój ojciec jest za granicą. By to uwiarygodnić, przez długi czas wszystkie słodycze, które dostawałam od rodziny z RFN, wynosiłam na podwórko i mówiłam, że są od ojca.
*
Nigdy nie powtarzałam mamie, co słyszę od dzieci na temat tego, że jesteśmy same. Wiem, że to by ją bardzo zraniło. Wystarczyło, że mnie było przykro. Dzieci potrafiły być naprawdę okrutne. Miały cały repertuar wyzwisk, a mogły sobie poużywać do woli, bo nie dość, że nie miałam ojca, to jeszcze byłam pulpetem. Słyszałam więc wiele bolesnych, przykrych słów i w żaden sposób nie potrafiłam się przed nimi bronić. Pamiętam, że tylko raz podeszłam do wyjątkowo nieprzyjemnie wyzywającej mnie starszej dziewczynki i z całej siły popchnęłam ją tak, że wpadła do piaskownicy. Pozbierała się natychmiast, podeszła do mnie i tym razem ona wepchnęła mnie do piaskownicy, a gdy upadłam, podbiegła do mnie, rzuciła mi piachem prosto w oczy i z całej siły zaczęła mnie uderzać gumową skakanką. Dostała jakiegoś szału, biła mnie, gdzie popadnie, po nogach, plecach, głowie… Nie mogłam się podnieść, oczy szczypały od piasku i nic nie widziałam. Pozostałe dzieci zaczęły strasznie krzyczeć, część uciekła do domu, niektóre stały nieruchomo, przerażone.
Dobrze, że obok na trawniku grali w piłkę starsi chłopcy, bo w końcu ją ode mnie odciągnęli. Postawili mnie na nogi i o coś pytali, ale jedyne, o czym myślałam, to żeby uciec do mamy. Na szczęście biegła już do mnie, zaalarmowana przez dzieci, przybiegli też inni rodzice. Wpadłam jej w ramiona i w histerii krzyczałam, by zabrała mnie szybko do domu. Zaniosła mnie do mieszkania i dokładnie obejrzała, a gdy zobaczyła, ile mam pręg na ciele, wpadła w furię. Wybiegła w takim stanie, że sama się jej wystraszyłam. Ponoć tak wyzwała ojca mojej oprawczyni, że mało nie zapadł się pod ziemię. Przepraszał, chciał wynagradzać krzywdę, ale powiedziała mu dobitnie, gdzie sobie może to wszystko wsadzić. Zagroziła też, że jeżeli jego dziecko jeszcze raz podniesie na mnie rękę, to ona dopiero wtedy pokaże, na co ją stać.
Po tym zdarzeniu nie wychodziłam na podwórko przez prawie cztery miesiące. Siedziałam tylko w oknie i z daleka obserwowałam dzieci. Kiedy któreś mnie zauważyło i biegło w moją stronę, chowałam się do środka. Nie chciałam też, by dzieci przychodziły do mnie, żeby się razem pobawić. Mama próbowała wszelkich sposobów, żebym znowu nawiązała kontakty z rówieśnikami, skorzystała nawet z porad psychologa dziecięcego, ale nic nie działało. W końcu z pomocą przyszedł starszy sąsiad z bloku naprzeciwko. Był już na emeryturze i często przesiadywał na balkonie, skąd najwidoczniej zaobserwował, co się ze mną dzieje. Pewnego dnia przyniósł mi przepiękny błękitny rower z koszykiem z przodu. Rower musiał być zagraniczny, bo w PRL-u takiego cuda na pewno nie produkowano. Gdy go zobaczyłam, zaświeciły mi się oczy.
– Pani Mario, to po mojej wnuczce, jest już na niego za duża. Może więc teraz Kinga z niego skorzysta. Jeżeli nie umie jeździć, mogę ją nauczyć. Moje dzieci i wnuki też uczyłem. Co, Kinguś, chciałabyś spróbować?
Chęć przejechania się na tym pięknym rowerze przezwyciężyła mój strach przed dziećmi. Razem z mamą i panem Piotrem pierwszy raz od czterech miesięcy wyszłam z domu. W zasadzie w ciągu piętnastu minut nauczyłam się jeździć! Po paru dniach zaczęłam już sama wychodzić na rower, ale musiałam cały czas widzieć mamę w oknie. W końcu powoli wszystko wróciło do normy. Zaczęłam z powrotem rozmawiać z dziećmi, ale po wydarzeniu ze skakanką już im nie ufałam. Zakodowałam sobie, że potrafią być naprawdę złe. Gdy tylko dochodziło do sytuacji, które odbierałam jako niebezpieczne, szybko uciekałam do domu. Choć nie miałam wtedy jeszcze sześciu lat, obiecałam sobie, że już nigdy nikt mnie nie upokorzy.
Gdy wspominam dzieciństwo, mimo wszystko uważam je za szczęśliwe. Miałam spokojny, ciepły dom i żyłam w dostatku, otoczona ogromną miłością mamy i jej rodziny. Jestem przekonana, że żyło mi się o wiele lepiej niż niektórym rówieśnikom z tak zwanych pełnych rodzin. Brak ojca i związane z tym doświadczenia spowodowały jednak utratę zaufania do ludzi, odebrały mi pewność siebie i znacznie obniżyły samoocenę. Sądziłam, że tylko kontakt z obojgiem rodziców pozwala zachować, nazwijmy to, życiową równowagę. Utwierdziła mnie w tym scena w parku, której byłam świadkiem już jako dorosła.
Kilkuletnie dziecko wdrapało się na drzewo, a matka podbiegła do niego przestraszona i krzyknęła: „Zejdź natychmiast, bo spadniesz i zrobisz sobie krzywdę”, po czym pomogła mu zejść z drzewa. Po kilku minutach inne dziecko zrobiło dokładnie to samo, a jego ojciec zawołał zdecydowanym tonem: „Przytrzymaj się mocno gałęzi i postaw nogę na tym grubym konarze”.
Matka zawsze będzie chronić, a ojciec będzie namawiał do podejmowania wyzwań.
*
Można powiedzieć, że wszystko toczyło się zwykłym, codziennym, stabilnym torem, aż do 1981 roku, kiedy skończyłam szesnaście lat. Wtedy świat zaczął wywracać się do góry nogami.
Po pierwsze, w marcu mama poinformowała mnie, że we wrześniu bierze ślub.
Od samego początku, gdy zaczęła oficjalnie spotykać się z Szymonem, miałam z tym problem. Byłam o nią zazdrosna, przecież do tej pory była tylko moja. Tak dobrze było nam we dwie, a tu nagle pojawia się obcy facet. Już sama jego obecność w domu była dla mnie trudna. To trochę tak, jakby zamieszkać z kimś obcym na stancji. Nie można wyskoczyć w samej koszulce do łazienki, spędzić całego dnia w piżamie, zostawić nieumytych naczyń albo nieposłanego łóżka. Dziwnie tak. Niby jesteś w swoim domu, a ciągle na cenzurowanym. No i najgorsze, w niedzielę rano nie możesz iść się położyć do maminego łóżka i obejrzeć z nią „Teleranku” czy „W starym kinie”. Przy kolacji nie porozmawiasz swobodnie o rozterkach sercowych, bo tak naprawdę ten człowiek mało cię zna i może poczuć się niezręcznie. Naprawdę ciężka sprawa.
Niby wiedziałam, że to dobry człowiek i że zależy mu na mamie. W stosunku do mnie też zachowywał się w porządku. Nigdy się nie narzucał, nigdy nie komentował ani nie krytykował. Jakby nawet trochę się mnie bał. Zburzył jednak cały mój dotychczasowy świat i potrzebowałam czasu, żeby go z powrotem poukładać. Starałam się być miła, ale bez entuzjazmu. I robiłam to tylko ze względu na mamę, bo to jej nie chciałam robić przykrości. Kiedy mówiła, że chcą się pobrać, była tak zestresowana i przerażona, jak to przyjmę, że zrobiło mi się jej żal. Zapewniała, że zawsze będę dla niej najważniejsza, bo przecież jestem jej dzieckiem i nie ma takiej mocy, by cokolwiek mogło to zmienić. Mówiła też, że jest zmęczona samotnością.
– Przecież masz mnie – powiedziałam nieśmiało.
– Tak, kochanie, ale ty jesteś moim dzieckiem. Muszę cię chronić i się tobą opiekować, a czasami tak bardzo chciałabym, żeby to ktoś zadbał o mnie.
– Ja o ciebie dbam! – zaprotestowałam.
– Kinguś, przecież wiesz, że nie o to chodzi. Chciałabym znowu poczuć się kobietą, a nie tylko matką i jedynym żywicielem rodziny. Czasami jest mi naprawdę ciężko.
Doskonale rozumiałam, o co jej chodzi. Przecież zdawałam sobie sprawę, jak ciężko pracuje, jak bardzo stara się, by niczego nam nie brakowało. Nieraz było mi jej żal. Nie chciałam przyznać jej racji z czystego egoizmu, choć wiedziałam, że zasługuje na lepsze życie.
– Wiem, mamuś, przepraszam. Jeżeli jesteś pewna, że będziesz z nim szczęśliwa, to ja nie mam nic przeciwko temu ślubowi. Ale na pewno nie będę mówić do niego „tato”.
Przytuliła mnie mocno i zaczęła kołysać.
– Nigdy nie odważyłby się o to poprosić. Dziękuję, to dla mnie bardzo ważne. Szymon też się strasznie denerwował tym, jak ty to przyjmiesz.
– Mogę iść teraz do Kajki? – zapytałam zrezygnowana.
– Jasne, leć, tylko nie wracaj późno.
Kaja byłą moją najlepszą przyjaciółką, musiałam się przed nią wyżalić. Gdy tylko do niej weszłam, zalałam ją potokiem złości i pretensji do życia. Jak zwykle spokojnie mnie wysłuchała, a potem powiedziała bez ogródek:
– Kinga, kobieto, błagam cię, przestań. Czy ty naprawdę nie widzisz, że Szymon to najlepsze, co mogło wam się przytrafić? To porządny człowiek i dobrze, że ktoś taki się wami zaopiekuje. A przede wszystkim, że zadba o twoją mamę. Nie będzie musiała już tak ciężko pracować, będzie miała z kim wyjść do kina, restauracji czy choćby na spacer. Powiedz sama, jak często, zanim go poznała, w ogóle gdzieś wychodziła? Jak często się śmiała? Czy ty naprawdę nie widzisz, że ona jest teraz bardzo szczęśliwa, że promienieje, wygląda bosko? Ja to zauważam, a ty nie widzisz? Proszę cię, Kinga, nie możesz być taką egoistką! – Spojrzała mi w oczy. – Przecież za dwa lata wyjedziesz na studia, potem założysz własną rodzinę i co wtedy? Zostawisz ją samą? Ciesz się, durna, że ona ma faceta i to takiego fajnego.
Trochę byłam zła, że tak mi nagadała. Zapewne dlatego, że w duchu przyznawałam jej rację. A potem przyszłam do domu i zobaczyłam, jak mama tańczy z Szymonem. Byli radośni i uśmiechnięci, a ona naprawdę wyglądała bosko. Tak, przez te szesnaście lat nie widziałam jej takiej szczęśliwej. Chociaż przecież kiedyś wygłupiała się tak ze mną… No cóż, musiałam to jakoś przeżyć.
*
Do drugiego ważnego zdarzenia doszło w wakacje. Pojechałam do Leszna, do dziadków, ciotek, wujków, kuzynów. Uwielbiałam do nich jeździć, zawsze czułam się tam szczęśliwa. Wszyscy mnie kochali i rozpieszczali. Chyba dlatego, że byłam jedynym dzieckiem w rodzinie wychowywanym bez ojca, chcieli mi to wynagrodzić i dbali o mnie jak o księżniczkę. Kochałam ich wszystkich bezgranicznie. Za każdego z nich dałabym się pokroić. To była moja rodzina.
Zazwyczaj mieszkałyśmy u dziadków lub cioci Jagi, siostry mamy. Bardzo ją lubiłam, ale prawdziwą miłością darzyłam jej męża, którego wszyscy w rodzinie uważali za lekko szurniętego, a ja świetnie się z nim dogadywałam. Mieli też pięcioletnią córkę Andzię, którą z przyjemnością się opiekowałam. Codziennie chodziłam z nią na plac zabaw. Dziwne z niej było dziecko, potrafiła godzinami siedzieć w piaskownicy, lepiąc babki. Brałam więc książkę, siadałam na ławce naprzeciwko i pilnowałam tylko, by co jakiś czas dać jej coś do picia i jedzenia. Lubiłam też niekiedy wziąć od niej wiaderko i specjalnie zrobić nieudaną babkę, a potem piskliwym głosem zaskrzeczeć:
– Oj, nie udało się!
Śmiała się wtedy tak szczerze i radośnie, że uśmiech pojawiał się na twarzach wszystkich w pobliżu.
Pewnego dnia, kiedy wstałam z ławki i ruszyłam w jej kierunku, żeby zrobić piaskową babę, poczułam nieprzyjemne, silne uderzenie i przeszywający ciało ból. Dosłownie zwaliło mnie z nóg. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, i oszołomiona leżałam na ziemi. Nie wiem, ile to trwało, ale po dłuższej chwili zobaczyłam nad sobą przepiękną męską twarz. Absolutnie niesamowite oczy, niebieskie jak zachmurzone niebo, wpatrywały się we mnie przenikliwie.
„Anioł… anioł, jak nic”, przeszło mi przez głowę. A ponieważ nadal nie bardzo kontaktowałam, pomyślałam, że sobie poleżę i na niego popatrzę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że coś do mnie mówi.
– Hej, słyszysz mnie? Wszystko w porządku? Pomóc ci wstać? – pytał z troską.
Podał mi rękę i postawił na nogi.
– Usiądź na ławce. Proszę, to twoja woda. Wszystko dobrze? Nic cię nie boli? – nie przestawał zadawać pytań.
– Nie za bardzo wiem, co się stało – odpowiedziałam w końcu, zupełnie otumaniona.
– Jakiś chłopak wjechał w ciebie rowerem. Ścigał się z kolegami, najechał na krawężnik i stracił równowagę.
W tym momencie podeszła do nas obca kobieta z zapłakaną Andzią na rękach. Zupełnie zapomniałam, że tu z nią przyszłam! Trochę mnie to przeraziło. Wzięłam ją na kolana i przytuliłam mocno.
– Nic mi nie jest, już wszystko dobrze. Nie płacz, bo będą cię bolały oczka.
– Może lepiej odprowadzę was do domu – zaproponował chłopak.
O nim też na chwilę zapomniałam. Stwierdziłam więc, że naprawdę ktoś powinien nas odprowadzić.
– To blisko, ale jeśli byłbyś tak miły, to bardzo proszę – odpowiedziałam nieśmiało.
Pozbierał wszystkie zabawki z piaskownicy, potem zapakował do torby mój prowiant, wziął Andzię za rękę i powoli poszliśmy do domu. Bardzo chciałam powiedzieć coś mądrego albo chociaż miłego, niestety nic nie przychodziło mi do głowy. Strasznie mnie onieśmielał. Był niewiarygodnie męski i przystojny, aż zapierało dech. Miał piękne granatowe oczy, ciemne, świetnie ostrzyżone włosy, nienaganną sylwetkę i do tego przewyższał mnie o głowę. Ideał, a nawet chyba lepiej… Jeśli może istnieć coś lepszego od ideału.
Odprowadził mnie pod samą bramę i zapytał, czy ma ze mną wejść, czy już sobie poradzę. Najchętniej omdlałabym na wieki w jego ramionach, ale zdobyłam się tylko na podanie mu ręki i podziękowanie za pomoc.
– Nie ma za co – odpowiedział niskim głosem – może jeszcze się spotkamy, często przychodzę do parku z siostrą.
– Może – odpowiedziałam smętnie i to było wszystko, na co było mnie stać.
Gdy weszłyśmy do domu, nie zdążyłam jeszcze otworzyć ust, a kuzynka już relacjonowała wszystko z wielkim przejęciem.
– Mamo, mamo, Kingę rower w parku przejechał! I długo leżała na ziemi, i ja się bardzo wystraszyłam, i płakałam, i taki miły chłopak nam pomógł, i przyprowadził nas do domu!
Ciocia oczywiście zatargała mnie zaraz do sąsiada lekarza, który sprawdził, czy nie mam wstrząśnienia mózgu. Oprócz ogromnego guza i bólu pleców nic niepokojącego się nie działo, a na drugi dzień czułam się już zupełnie dobrze. Prawdę mówiąc, od rana myślałam tylko o tym, żeby wybrać się z małą do parku, ale okazało się, że mam jechać ze starszym kuzynostwem nad jezioro. „Pewnie i tak by go tam nie było – mówiłam do siebie w myślach. – A nawet gdyby był, gdzie mi do niego, pewnie wielbicielek ma na pęczki”.
Mimo to następnego dnia poszłam do parku, bardzo podekscytowana. Przez dłuższą chwilę rozglądałam się z nadzieją, że dostrzegę tajemniczego nieznajomego, niestety go nie było. Siedziałam więc i spokojnie czytałam książkę, gdy usłyszałam niski głos.
– O, cześć! Fajnie, że jesteś, jak się czujesz? Bałem się, że skoro się wczoraj nie pojawiłaś, zraniłaś się poważnie w czasie upadku. A tak w ogóle to przepraszam, nie przedstawiłem się, mam na imię Jurek.
– Kin… Kiiiinga? – odpowiedziałam jak jakiś głupol, zaskoczona jego zainteresowaniem.
– Kinkinga? Oryginalne imię – powiedział, uśmiechając się łobuzersko i tak zniewalająco, że aż mnie przeszedł dreszcz.
– Wystarczy tylko Kin…, znaczy Kinga – pogrążałam się coraz bardziej.
– A mnie się podoba tylko Kin – powiedział to w taki sposób, że kolana mi zmiękły. – Ach, zapomniałbym, mam twoją książkę. Została pod ławką, nie zauważyłem jej przedwczoraj, kiedy zbierałem twoje rzeczy. Znalazłem ją dopiero, gdy wróciłem.
– Och, dziękuję – odparłam entuzjastycznie – tak się bałam, że ją straciłam. Wiele dla mnie znaczy, to pamiątka rodzinna.
– Przyznam, że mnie zaskoczyłaś. Myślałem, że tylko moja babcia rozczytuje się w Jane Austen. Rozważna iromantyczna to jej ulubiona książka.
– Moja również – odpowiedziałam, tym razem bardzo speszona.
Nie mogłam się w tym wszystkim połapać. Najwyraźniej wczoraj mnie szukał i do tego się o mnie martwił. Cieszył się, że jestem. Zabrał moją książkę, żeby mi ją oddać… „Po prostu jest dobrze wychowany i stara się być miły”, zganiłam samą siebie w myślach.
– Szczerze mówiąc, twój wypadek wyglądał bardzo poważnie. Ten chłopak wjechał w ciebie z dużą siłą, widziałem to dokładnie. Trochę pechowo, że wstałaś akurat w tym momencie.
– Pech to niestety moje drugie imię – odpowiedziałam.
Po chwili przyszła mi do głowy pewna myśl: „Czy to znaczy, że on już wcześniej na mnie patrzył, skoro widział całe zdarzenie i zauważył, że wstałam akurat w najgorszym momencie?”, ale szybko odgoniła ją następna: „Obudź się, kobieto! Patrzyłaś dzisiaj rano w lustro? To przyjrzyj się teraz jemu…”.
No tak, Jurek był niespotykanie przystojny!
– Twoje drugie imię? A to dlaczego? Często lądujesz pod kołami rowerów? – zapytał rozbawiony.
– Nie, to akurat zdarzyło mi się po raz pierwszy, ale gdyby było tu jeszcze ze sto innych osób, on i tak wjechałby we mnie.
Nie wiem, co się stało, może jednak w czasie upadku coś mi się poprzestawiało w głowie albo to jego uroda odbierała mi rozum, ale zaczęłam gadać jak najęta. Opowiedziałam mu chyba całe swoje życie! Nigdy dotąd nie zachowywałam się w ten sposób w stosunku do dopiero co poznanej osoby.
Z każdą kolejną historią śmialiśmy się coraz głośniej, a on patrzył na mnie tak, jak nikt inny przedtem. Nigdy też nie czułam się tak przy żadnym chłopaku. Targały mną przeróżne uczucia. Momentami wydawało mi się, że jest mną zafascynowany, ale już po chwili myślałam, że robi sobie ze mnie żarty, bo przecież to niemożliwe, by ktoś taki na serio się mną zainteresował.
A jednak zaczęliśmy się spotykać codziennie… Najpierw tylko w parku, a potem w kinie, kawiarni i – co chyba lubiłam najbardziej – podczas spacerów na pobliskie łąki. Kładliśmy się wtedy na trawie i patrzyliśmy w chmury, wymyślając, co przedstawiają, skąd przybyły, co po drodze widziały i gdzie zakończy się ich wędrówka. Lubiliśmy też spacerować po lesie i odkrywać piękne miejsca. Dużo się śmialiśmy, często za sprawą mojego pecha. Jurek za każdym razem nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Jak zwykle to pode mną załamał się niewielki mostek w parku, to mnie narobił na bluzkę ptak, a w kinie okazało się, że akurat mojego fotela nie można otworzyć. Kiedy kupiliśmy takie same książki, mój egzemplarz miał trzydzieści stron zupełnie pustych, bez zadruku. Codziennie coś, a Jurek tylko kiwał głową z niedowierzaniem i ciągle powtarzał:
– Ale jak? Jak to możliwe?
Pierwszy raz w życiu poczułam z kimś taką więź. Trudno mi było nawet pojąć, na czym to polegało. Może chodziło o to, że przebywając z nim, czułam nieopisaną radość? A może o to, że bezgranicznie mu ufałam i czułam, że mogę z nim rozmawiać o wszystkim. Przychodziło mi to tak łatwo. Kiedy byłam z nim, stawałam się inną osobą. Otwartą, szczęśliwą, pełną życia. A może było odwrotnie i to właśnie przy nim byłam wreszcie sobą? Nagle zaczęłam mieć wrażenie, że uśmiecha się do mnie cały świat. Chciało mi się skakać, tańczyć, rozpierało mnie szczęście. Nie znałam wcześniej takiego stanu. Jurek był chłopakiem idealnym. Szczerym, czułym, taktownym. W całym moim dotychczasowym życiu nie usłyszałam tylu komplementów, ile powiedział mi przez te kilka tygodni. Czułam się tak dowartościowana jak nigdy dotąd. Według niego byłam piękną, inteligentną i absolutnie wyjątkową dziewczyną. Cudownie było tak się czuć. Miłe słowa to jednak nie wszystko. Pierwszy raz chłopak brał mnie za rękę, pierwszy raz przytulał i obejmował. Początkowo każdy dotyk strasznie mnie płoszył. Było mi wstyd, że tak reaguję, ale nie potrafiłam nad tym zapanować. Jurek szybko to zauważył, był czuły i delikatny, nigdy nic mi nie narzucał.
Gdy pocałowaliśmy się po raz pierwszy, odleciałam w kosmos. Nie mogłam złapać tchu, a moje ciało płonęło od wewnątrz. Dobrze, że leżeliśmy na trawie, bo czułam, że nogi zrobiły mi się jak z waty. Patrzyłam na niego nieprzytomnym z emocji wzrokiem, a on, gładząc mnie po policzku, wyszeptał:
– Moja Kin… – Wypowiedział to w taki sposób, że przeszedł mnie kolejny dreszcz.
W tych dwóch słowach było tyle uczucia, że zabrzmiało to prawie jak wyznanie miłości. Byłam oszołomiona. Wiedziałam, że powinnam coś powiedzieć, ale nie miałam pojęcia co, no może oprócz „jeszcze”. Oczywiście nie powiedziałam tego na głos, tylko przez dłuższą chwilę patrzyłam na niego maślanymi oczyma. W końcu nieudolnie zaczęłam:
– To było bardzo, bardzo przyjemne. Twoje słowa… pocałunek… To znaczy i pocałunek, i twoje słowa – plątałam się.
Pogłaskał mnie znowu delikatnie po policzku i szeptem zapytał:
– Mogę pocałować cię jeszcze raz?
Zarzuciłam mu delikatnie ręce na szyję i pokiwałam głową. Drugi pocałunek był jeszcze intensywniejszy. Leżałam oniemiała i patrzyłam na niego nieprzytomnie.
– Oddychaj, Kinguś – powiedział z troską, trochę zaskoczony moją reakcją. – Chyba za dużo wrażeń dla ciebie, mój dzieciaku.
Położył się na plecach i uniósł rękę, tak żebym przytuliła się do jego piersi. Przylgnęłam do niego, a on objął mnie delikatnie i pocałował w głowę. Leżeliśmy tak przez chwilę, gdy nagle ogarnął mnie tak przejmujący smutek, że nie mogłam się opanować i łzy popłynęły mi ciurkiem. Próbowałam dyskretnie je wycierać, żeby tego nie zauważył, ale oczywiście zaraz się zorientował.
– Kin, ty płaczesz? Co się stało? Matko, uraziłem cię czymś? Co się dzieje, Kinga, proszę, powiedz mi. Błagam, nie płacz.
– Przepraszam, ja tak po prostu mam. Czasami nachodzi mnie fala smutku i koniec – chlipałam.
– Ale dlaczego? Kin, co się stało?
– Zostały nam tylko trzy tygodnie wakacji. Potem wyjadę, ty o mnie zapomnisz, a ja będę bez końca wspominać dzisiejszy dzień. Przepraszam, nie chcę płakać, ale to przez te emocje – powiedziałam, pociągając nosem.
Jurek usiadł naprzeciwko mnie i ujął moją twarz w dłonie.
– Kinga, jak możesz tak mówić. Nigdy cię nie zapomnę. Nigdy. Jesteś najbardziej niezwykłą i zaskakującą osobą, jaką znam. Naprawdę nie widzisz, co do ciebie czuję? Poza tym, Kinguś, ja już o tym myślałem. Koszalin to tylko sześć godzin drogi pociągiem. Będę w piątki jeździł do Kołobrzegu, do cioci, prześpię się u niej i w sobotę rano będę u ciebie. Na noc wrócę do niej, a w niedzielę rano znowu przyjadę do Koszalina. Jeżeli tylko uda mi się dogadać z rodzicami, mogę przyjeżdżać do ciebie w każdy weekend, a po drodze będziemy mieli święta, ferie i wakacje, które zorganizujemy tak, by spędzić je razem. A potem pójdziemy na studia do jednego miasta i wtedy będziemy już widywać się codziennie.
Przyglądałam mu się z niedowierzaniem. On naprawdę miał już ułożony plan! I najwyraźniej zależało mu na tym, żeby widywać mnie jak najczęściej. Znowu zarzuciłam mu ręce na szyję, po czym usiadłam na jego kolanach i mocno się w niego wtuliłam.
– Obiecujesz, że będziesz do mnie przyjeżdżał w każdy weekend? – zapytałam, patrząc mu w oczy. – Zrobisz to dla mnie?
– Dla ciebie, Kin, mógłbym zrobić wszystko.
– A matura? Przecież powinieneś się teraz chyba więcej uczyć?
– Nauka to dla mnie naprawdę najmniejszy problem, wystarczy mi te kilka godzin w pociągu, żeby wszystko ogarnąć. Nie martw się, Kin, będziemy się widywać tak często, jak się tylko da.
– A… a czy pójdziesz ze mną na ślub mojej mamy? – zapytałam, pociągając nosem.
– Oczywiście, jeżeli ona nie będzie miała nic przeciwko temu.
– Nie, na pewno nie, będzie się cieszyć, że przyjdę z chłopakiem.
– No, to załatwione. Tylko nie płacz już więcej. Nie mogę znieść twoich łez, serce mi pęka.
Przytuliłam się do niego jeszcze mocniej. A on zaczął delikatnie się ze mną kołysać. Zupełnie jakbym była dzieckiem, które próbuje uśpić. Bardzo mnie to uspokoiło. Ponownie poczułam radość. Uwierzyłam, że ta znajomość nie skończy się tak szybko.
Gdybym tylko mogła przewidzieć, co szykował nam los.
*
Jurek odprowadził mnie do parku, gdzie się zawsze rozstawaliśmy, żeby czasem ciocia nie zauważyła nas przez okno. Tym razem nie mogliśmy się rozstać. Trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy sobie w oczy.
– Idź już, Kinguś, zaraz zacznie padać.
– No idę już, idę – odpowiedziałam i nadal mocno trzymałam jego dłoń.
– Ale naprawdę zaraz lunie i przemokniesz do suchej nitki – powiedział, nie zwalniając uścisku mojej ręki.
– No już idę, tylko mnie puść.
– Serio, Kin, za chwilę będzie niezła ulewa – ciągnął, cały czas mnie trzymając.
W końcu przytulił mnie i znowu pocałował tak, że zakręciło mi się w głowie.
– Naprawdę myślisz, że byłbym w stanie zapomnieć coś takiego? Proszę, idź już, mój głuptasie, bo przemokniesz i się rozchorujesz. A wtedy faktycznie możemy stracić resztę wakacji.
Spojrzałam na niego figlarnie, cmoknęłam go w usta, odwróciłam się i zaczęłam biec. Biegłam, co chwila radośnie podskakując i dotykając zwisających gałęzi.
W ciągu kilku sekund, zgodnie z przewidywaniami Jurka, rozpętała się prawdziwa ulewa. Kiedy poczułam na sobie krople ciepłego deszczu, nie mogłam się opanować. Odchyliłam głowę, rozpostarłam ramiona i zaczęłam kręcić się w kółko, przyjmując strumienie wody na twarz. Zawsze chciałam to zrobić, ale nie miałam dość odwagi, a teraz rozpierało mnie szczęście, czułam wyraźnie, jak dobra energia rozchodzi się po całym moim ciele. Mogłabym góry przenosić albo doskoczyć do samych gwiazd. Pierwszy raz w życiu poczułam coś takiego. Bezmierne szczęście? Moc miłości? Cokolwiek to było, zapewne nie każdemu jest dane to przeżyć. Byłam wybranką, los wreszcie postanowił dać mi coś wyjątkowego. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Jurek ciągle stoi w miejscu, w którym się pożegnaliśmy, i obserwuje mnie, trzymając w ręku aparat fotograficzny. Zawstydziłam się trochę, że przyłapał mnie na takim zachowaniu, zakryłam dłonią usta, a potem się odwróciłam i jak szalona pobiegłam dalej. Po chwili skręciłam w boczną uliczkę, ale powtórnie coś mnie opętało i cofnęłam się marszowym krokiem, na wyprostowanych nogach. Gdy Jurek mnie zobaczył, roześmiał się na cały głos, a ja posłałam mu całusa i przemoknięta do suchej nitki, pobiegłam wreszcie do domu.
Ciocia nie przywitała mnie zbyt miło.
– Czyś ty zupełnie zwariowała?! Jesteś przemoczona, nie mogłaś się gdzieś po drodze schować? Idź się natychmiast przebrać – nakazała.
Pomyślałam, że nie jest w stanie popsuć mi tak cudownego dnia, ale zrobiło mi się żal, że nie ma ze mną mamy. Jej mogłabym opowiedzieć, co się wydarzyło, a ona pewnie cieszyłaby się razem ze mną.
Tej nocy z wrażenia nie zmrużyłam oka. Przywoływałam chwile pocałunków tysiąc razy i nie mogłam się doczekać, aby to powtórzyć. Niestety, następnego dnia przed południem straszliwie lało i nie miałam szansy na wyjście z domu.
Mieliśmy z Jurkiem umowę, że spotykamy się w parku o jedenastej, a jeżeli nam się nie uda, próbujemy jeszcze raz o siedemnastej. Z tymi spotkaniami wciąż musiałam kombinować, bo ciągłe randkowanie nie podobało się cioci. Kiedy wychodziłam przed południem i brałam ze sobą Andzię, ciocia była w miarę spokojna, uważała, że jeżeli idę z dzieckiem, będę się zachowywać odpowiedzialnie. Ale żeby wychodzić popołudniami, wciągnęłam w spisek dwie kuzynki i okłamywałam ciocię, że jestem z nimi.
Raz próbowałam być szczera i powiedziałam jej, że chcę iść z Jurkiem do kina, ale mi nie pozwoliła. Powiedziała, że teraz jestem pod jej opieką i muszą mi wystarczyć poranne spotkania, bo ona nie chce mieć żadnych kłopotów. Jakich ja jej mogłam narobić kłopotów? Miałam szesnaście lat, byłam odpowiedzialna i rozsądna. Nie chciałam ukrywać spotkań i zaproponowałam nawet, że Jurek do nas przyjdzie, by się przekonała, że to porządny, dobrze wychowany chłopak. Ale usłyszałam tylko, że nie będzie obcych w domu przyjmować. Pozostały mi więc potajemne spotkania.
Tego deszczowego dnia nie mogłam wyjść z domu i musiałam znaleźć jakiś sposób na popołudnie. Wymyśliłam wyjście do kina z kuzynką.
– Do kina? Byłyście przecież dwa dni temu, chyba jeszcze nic nowego nie grają?
– No tak, racja, to może wymyślimy coś innego albo po prostu posiedzimy u niej.
– A wiesz co, ja też się wybierałam dzisiaj do cioci, więc pójdziemy razem. Poczekaj chwilę, tylko przebiorę Andzię.
– Super – skłamałam – to ja tylko skoczę do kiosku zobaczyć, czy nie ma „Filipinki”, i poczekam na dole.
Wybiegłam jak szalona i pobiegłam do parku. Jurek oczywiście już na mnie czekał, chociaż wciąż padało.
– Jurek, nie mogę zostać, ciocia coś podejrzewa i dziwnie się zachowuje, umówmy się na jutro. Będę widziała się dziś z kuzynką, to coś z nią wymyślę. Muszę lecieć, pa.
Pocałowałam go szybko w usta, a on złapał mnie za rękę, przyciągnął do siebie i pocałował tak, jak marzyłam o tym od wczoraj. Potem ujął moją twarz w dłonie, co zawsze bardzo mnie rozczulało, i zapytał:
– Czy ty istniejesz naprawdę?
– A zdarzało ci się już kiedyś rozmawiać z ludźmi, którzy nie istnieją? – odparowałam.
– Nie, tylko przy tobie mam wątpliwości, czy to nie sen. Do jutra. Pa. A! – Klepnął się w czoło. – Kupiłem ci „Filipinkę”, mówiłaś wczoraj, że musisz na nią zapolować.
– Wiesz co, ja też czasami mam wątpliwości, czy ty naprawdę istniejesz. – Znowu cmoknęłam go w usta i pobiegłam do domu.
Ledwie zdążyłam uspokoić oddech, kiedy ciocia z Andzią pojawiły się w drzwiach. Po południu z Sylwią, moją kuzynką, uknułyśmy plan. Przyjdzie po mnie jutro przed siedemnastą i powiemy, że idziemy do jej przyjaciółki.
Następnego ranka obudziły mnie promienie słoneczne.
– O, jak dobrze – pomyślałam – będę mogła już rano spotkać się z Jurkiem.
W tym momencie do pokoju weszła ciocia.
– Nie śpisz już, świetnie. Mam dla ciebie niespodziankę.
– Niespodziankę? Super! A jaką? – spytałam, niczego nie podejrzewając.
– Za godzinę wyjeżdżamy do Karpacza.
– Do Karpacza?!
– Tak, do leśniczówki. Nie mówiłam nic wcześniej, bo nie wiedziałam, czy wujkowi uda się to załatwić, ale wczoraj wieczorem dostał telefon, że możemy jechać. Zaraz po nas przyjedzie, pojedziemy służbową nysą. No, a teraz idź się szybko umyj, a ja cię spakuję. Śniadanie zjemy po drodze.
– Ale ja nie mogę jechać! – prawie krzyknęłam z rozpaczy.
– A to niby dlaczego? Przecież uwielbiasz Karpacz.
– Tak, ale muszę się pożegnać z Jurkiem – powiedziałam łamiącym się głosem.
– A, o to chodzi. Przykro mi, ale nie będzie na to czasu, zobaczysz się z nim, jak wrócimy.
– To znaczy kiedy? – spytałam spanikowana.
– Za dwa tygodnie.
– Dwa tygodnie?! Rany. Co on sobie o mnie pomyśli? Ciociu, ja muszę się z nim pożegnać. Powiedzieć, że wyjeżdżam, wziąć od niego adres – prawie ją błagałam.
– Daj spokój, Kinga, o takich wakacyjnych zauroczeniach szybko się zapomina, więc nie rób ceregieli, a przede wszystkim przykrości mnie i wujkowi. Wujek musiał się wiele natrudzić, żeby załatwić ten wyjazd – odpowiedziała tonem nieprzyjmującym sprzeciwu.
– Ale to przecież będzie tylko chwila, proszę. Jurek o jedenastej będzie z siostrą w parku. Ciociu, proszę!
– Nie bądź dziecinna. Nie sądzisz chyba, że będziemy czekać dwie godziny, żebyś ty mogła się pożegnać z jakimś kolegą. Wyjeżdżamy za pół godziny i koniec dyskusji – ucięła definitywnie.
Serce pękało mi z bólu. Jak mogła mi to zrobić! Specjalnie tak to zorganizowała, żebym nawet nie miała szansy się z nim pożegnać. Już wczoraj przeczuwałam, że coś kombinuje. Nienawidziłam jej w tym momencie całym sercem. I jeszcze te słowa o wakacyjnym zauroczeniu! To ona zupełnie zapomniała, jak była młoda, jak to cudownie jest się zakochać. Nigdy już do niej nie przyjadę! Od początku wakacji zajmowałam się jej córką, sprzątałam, pomagałam w gotowaniu, robiłam zakupy, wracałam punktualnie do domu, tak jak mi kazała, a ona nawet nie miała na tyle sumienia, by uprzedzić, że planuje wyjazd! Dobrze wiedziała, że mnie zrani, mogła choć pozwolić mi się z nim pożegnać. Poszłam bez słowa do łazienki, potem wsiadłam do samochodu i zajęłam miejsce na samym końcu. Okazało się, że jadą z nami również Sylwia i jej mama.
Kiedy kuzynka usiadła obok mnie, mało nie zabiłam jej wzrokiem.
– Wiedziałaś?! – wycedziłam przez zęby. – Wiedziałaś i nic mi nie powiedziałaś!
– Kinia, zwariowałaś! Nic nie wiedziałam, mama powiedziała mi dopiero wczoraj wieczorem, jak od nas wyszłyście, ja też miałam zupełnie inne plany. Masz chociaż jego adres, numer telefonu?
– Nie, adresu nie znam, a telefon mają im zakładać dopiero w przyszłym roku.
– O cholera, to kicha.
Poleciały mi łzy jak grochy. Jeżeli go już nigdy więcej nie zobaczę, umrę z rozpaczy. Nigdy wcześniej nie było mi tak źle. Miałam wrażenie, jakby ktoś wyrywał mi serce. Pierwszy raz zakochałam się z wzajemnością. Spotkałam cudownego chłopaka, przy którym poczułam się wyjątkowa, który patrzył na mnie z takim zachwytem, jakbym była jedyną kobietą na tej planecie, który sprawiał, że każdy dzień był jak z bajki. Dzięki niemu uwierzyłam, że jestem kimś, że mogę i powinnam sięgać w życiu po więcej. A teraz to wszystko ma się skończyć w taki sposób, bez pożegnania, bez wymiany adresów, bez złożenia sobie obietnic. Obraziłam się na cały świat. Kiedy przejeżdżałyśmy koło parku, oparłam czoło o okno i z rezygnacją uderzyłam pięścią w szybę, a potem rozpłakałam się na dobre.
– Kinia, może wszystko się jakoś ułoży. Nie płacz, proszę, coś wymyślimy – pocieszała mnie Sylwia.
Ale ja już jej nie słuchałam. Świat przestał się uśmiechać.
Zazwyczaj już od Kowar wypatrywałam Śnieżki i piszczałam z radości, gdy tylko ją ujrzałam, ale teraz nawet Mont Blanc nie poruszyłby mojego serca.Gdy znaleźliśmy się na miejscu, nawet pokój z najpiękniejszym widokiem nie poprawił mi nastroju. Nic nie było w stanie ukoić mojej rozpaczy.
– Dziewczyny, rozpakujcie się, a za godzinę zejdźcie na grilla – zakomenderował wujek.
Przywiózł grill z Niemiec i nie wiedzieć czemu, rozpierała go z tego powodu duma. Gdy mówił „przyjdźcie na grilla”, zachowywał się tak, jakby zapraszał gości na królewską ucztę.
– Niech sobie wsadzi tego grilla gdzieś – pomyślałam rozżalona i nie zeszłam na dół do końca dnia.
Pogrążona w rozpaczy, przepłakałam całą noc. Rano wujek przyszedł, żeby zabrać nas na wycieczkę w góry. Nie dałam się namówić, choć łażenie po górach to jedno z moich ukochanych zajęć. Przez najbliższy tydzień nie brałam udziału w żadnych rodzinnych rozrywkach. Uwielbiałam grać w karty, kości, bierki czy gry planszowe. Lubiłam też wieczorem siedzieć przy ognisku, słuchać różnych opowieści i wspomnień. Razem naprawdę świetnie się bawiliśmy, ale teraz miałam to wszystko w poważaniu. Czułam się rozczarowana i uważałam, że wszyscy brali udział w spisku, więc siedziałam w pokoju i gapiłam się w sufit. Pewnego wieczoru usłyszałam, jak wujek kłóci się z ciocią o to, że tak mnie potraktowała.
– Mogłaś jej pozwolić się z nim pożegnać. To naprawdę nie było fair, tak ją wywieźć bez uprzedzenia. Wymieniliby adresy, pożegnali się i wszystko byłoby okej.
– To nie był chłopak dla niej – powiedziała ciocia stanowczo.
– A skąd to możesz wiedzieć – odparował wujek – znasz go? Zamieniłaś z nim chociaż dwa zdania?
– Ja już dobrze znam takich chłopaków. Pewni siebie przystojniacy, którzy tylko patrzą, jak wziąć swoje i pójść do następnej.
– Coś ty się tak na niego uwzięła? Poza tym Kinga nie jest jakąś słodką idiotką, tylko dobrym, mądrym dzieciakiem, który zasługuje na zaufanie.
– Jasne. Twoja piękna i mądra Kingusia. Zawsze miałeś do niej słabość, od małego mogła ci wejść na głowę.
– Kurczę, Jaga, o co ci chodzi? Przecież też zawsze mówiłaś, że to najlepszy dzieciak w rodzinie. Czy wydarzyło się coś, o czym nie wiem, że nagle jesteś na nią taka zła?
– Widzisz, jak ona się zachowuje – fuknęła ciocia. – Obrażona księżniczka. Przyzwyczaiła się, że jej na wszystko pozwalamy, i teraz proszę, jak coś jest nie po jej myśli, to pokazuje rogi.
– Dobrze, skończmy tę rozmowę, bo naprawdę nie rozumiem, co cię dzisiaj ugryzło.
Po tej podsłuchanej rozmowie postanowiłam, że zacznę z wujkiem chodzić w góry. Kiedy więc zaproponował wycieczkę następnego dnia, zgodziłam się. Lubiłam go chyba najbardziej z całej rodziny. Był takim naszym rodzinnym kosmitą, malował bajeczne obrazy, grał na gitarze i pianinie, wierzył w astrologię i widział aurę u ludzi. Miał też niesamowitą intuicję. Trochę się nawet dziwiłam, że ktoś taki ożenił się z siostrą mamy, kobietą zasadniczą i twardo stąpającą po ziemi. Może to prawda, że przeciwieństwa się przyciągają?
Wujek często mówił, że jestem jego pokrewną duszą. Nie bardzo rozumiałam, na czym polega ta pokrewność, ale po górach lubiłam chodzić tak jak on. Zachwycałam się jego obrazami i graniem na gitarze, może więc dlatego. Teraz, kiedy wspinaliśmy się na górę, widziałam, że coś go gryzie. W końcu dotarliśmy na szczyt i usiedliśmy, żeby odpocząć, a wujek zaczął nieśmiało:
– Kinga, wiesz, że cię uwielbiam i traktuję jak własne dziecko. Wiesz też, że uważam cię za najwspanialszą dziewczynę pod słońcem. Dlatego wierzę, że chłopiec, którego wybrałaś, musi być niezwykły. A jeśli tak, to on doskonale zdaje sobie sprawę, że spotkał dziewczynę, jakich niewiele. Jestem pewien, że szybko cię nie zapomni. Uwierz mi, mogę się założyć, że gdy przyjedziesz na święta, ciągle będzie na ciebie czekał.
– Na święta? – zapytałam, zdziwiona. – Ja mam nadzieję, że zobaczę się z nim jeszcze tego lata, gdy wrócimy do Leszna.
Wujek przełknął głośno ślinę i podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
– Ale, Kinguś, przecież ty już nie wracasz do Leszna.
– Ale… – na chwilę odebrało mi mowę – przecież ciocia obiecała, że po dwóch tygodniach wrócę! – powiedziałam z rozpaczą.
– No tak, cała ciocia, nie chciała zaostrzać sytuacji i skłamała dla świętego spokoju. Od razu było ustalone, że prosto z Karpacza wracasz do Koszalina ze znajomymi twojej mamy, którzy są teraz na wczasach w Szklarskiej Porębie. Mają cię zabrać, gdy będą jechać do domu.
Świat znowu zrobił się czarny.
– Nienawidzę jej, nienawidzę! Jak mogła mi to zrobić! Jest podła! – krzyczałam, nie zważając na przechodzących turystów.
– Kinguś, zrozum, wiesz, jacy oni wszyscy są zasadniczy. To najbardziej staroświecka i tradycyjna rodzina, jaką kiedykolwiek poznałem, no, może twoja mama jest trochę inna. Ale nie ma też drugiej rodziny, która by się tak kochała i szanowała. Ciocia też cię kocha i uwielbia. Uważała, że cię chroni i że robi dla ciebie to, co najlepsze. Nie bądź dla niej taka surowa.
– Ja surowa?! Ona odebrała mi największą radość, jaka spotkała mnie w dotychczasowym życiu, a ty mówisz, że to z miłości! Do tego okłamała mnie, dając fałszywą nadzieję. Uważasz, że to w porządku, że można to tak łatwo wytłumaczyć i usprawiedliwić. Nigdy więcej już do was nie przyjadę i nigdy nie zapomnę jej tego, jak mnie potraktowała. NIGDY!
– Kinia, ja też jestem na nią zły, że tak postąpiła. Ale daję ci słowo, że się z nim jeszcze spotkasz. – Spojrzał mi w oczy. – Wiem, że tak się stanie.
– Chcesz mnie teraz pocieszyć – powiedziałam z płaczem.
– Kinga, czy ja cię kiedyś okłamałem? Ty też masz niesamowitą intuicję, pomyśl, czy sama nie czujesz, że to coś wyjątkowego i że to nie koniec.
Parę dni temu byłam tego nawet pewna. Ale nie pozwolono mi się z nim pożegnać, wymienić adresów. Obawiałam się, co sobie o mnie pomyśli. Czy nie będzie uważał, że z niego zakpiłam? Jeśli tak, na pewno nie będzie na mnie czekać.
Z każdym dniem tęskniłam za nim coraz bardziej, śnił mi się co noc, więc najchętniej spałabym cały czas. Momentami rozmawiałam z nim w myślach i zdawało mi się, że mi odpowiada. Zaczęłam się nawet obawiać, czy z tej miłości nie zaczyna mieszać mi się w głowie. Z drugiej strony czułam, że naprawdę jest w tym coś magicznego. Powtarzałam w myślach, że go przepraszam, że zniknęłam w wyniku niecnej intrygi cioci, że proszę, by na mnie czekał, bo wrócę w grudniu i przyjdę do parku, o jedenastej i siedemnastej. I możecie drwić, ale słyszałam, jak mi odpowiada, że może na mnie czekać całe życie. Myśl, że zobaczę go przed świętami, pozwoliła mi jakoś przejść przez te najgorsze chwile, uczepiłam się jej jak koła ratunkowego i zaczęłam odliczać sto dwadzieścia sześć dni, które pozostały do dwudziestego grudnia.
Wakacje dobiegały końca i musiałam wrócić do domu. Kiedy zobaczyłam mamę, rzuciłam się jej w ramiona i rozryczałam jak dziecko. Nieszczęśliwie zakochane szesnastoletnie dziecko.
*
Nadszedł szesnasty września, dzień ślubu mamy. Co to był za ślub! Mama wyglądała zjawiskowo. Szczęście biło od niej na sto metrów. Cały czas się śmiała, zarażając gości doskonałym humorem. Szymon był ogromnie przejęty, a w czasie składania przysięgi głos mu się tak łamał, że tylko czekałam, aż się rozpłacze. Ale to już była moja działka, płakałam przez całą mszę. Zawsze ryczę na ślubach i chrzcinach. I w sumie nie tylko, ja po prostu często płaczę. Kiedyś mój szalony wujek napisał o mnie nawet taką fraszkę:
Płacząca ze mnie dziewczyna,
Ale to niczyja wina,
Ja po prostu płakać muszę,
To oczyszcza moją duszę.
Przyjęcie weselne było na sto osób, wszyscy bawili się do białego rana. Pierwszy raz w życiu miałam okazję przyglądać się ludziom pod tak dużym wpływem alkoholu i było to dla mnie dość wstrząsające doświadczenie. Ale w końcu jak wesele, to wesele. Najbardziej zapadł mi w pamięć wujek Czarek, który wpadł centralnie twarzą w talerz z bigosem. Siedzący obok jego brat przyjął to z pełnym spokojem. Złapał go za włosy, wyprostował do pozycji siedzącej, po czym zdjął mu ubrudzone kapustą okulary i wytarł w obrus. Po wyczyszczeniu włożył mu je z powrotem na nos i poszedł tańczyć. Po pięciu minutach wujek Czarek z powrotem wylądował w bigosie. Ponieważ już nikogo obok niego nie było, podeszłam i zrobiłam to samo, co przed chwilą jego brat, odsunęłam tylko talerz z tym nieszczęsnym bigosem i położyłam tam złożoną marynarkę wujka. Natychmiast się na niej położył. Na szczęście Szymon to zauważył i szybko zorganizował ewakuację Czarka do domu.
Dużo zamieszania wprowadziła też ciocia Ania, która spanikowana szukała swojej sztucznej szczęki. Na czas szalonych pląsów, czego nie mogłam zupełnie pojąć, włożyła ją do szklanki i przykryła serwetką, a kiedy wróciła do stołu, nigdzie nie mogła jej znaleźć. Sepleniąc tak, że ledwie ją zrozumiałam, poprosiła, żebym pomogła jej szukać. Ze strachem i obrzydzeniem podnosiłam wszystkie serwetki, modląc się w duszy, żeby przypadkiem nie było tam tych wstrętnych zębów. Chyba bym zemdlała, gdybym je zobaczyła. W końcu ciocia znalazła je w kuchni. Wyszła stamtąd z uśmiechem od ucha do ucha i palcem wskazała na w pełni uzębione usta. Obiecałam sobie wtedy, że będę tak dbać o zęby, by nigdy w przyszłości nie mieć sztucznej szczęki. Uśmiałam się też z wujka Roberta, który przysnął na chwilę, a kiedy wzniesiono głośny toast „Niech żyje para młoda!”, przebudził się i zapytał z przerażeniem:
– Nie żyje panna młoda, dlaczego?!
Po ślubie państwo młodzi wyjechali na tydzień do Budapesztu i wrócili chyba jeszcze bardziej zakochani. Czasami patrzyłam na nich z zazdrością i myślałam o Jurku. Niewątpliwie jednak cieszyłam się ich szczęściem.