Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autobiograficzna opowieść o pewnym pokoleniu. Jej protagonistami są między innymi Marek Hłasko, Krzysztof Komeda, Roman Polański, Elżbieta Czyżewska, Agnieszka Osiecka, Sławomir Mrożek – młodzi ludzie skażeni najpierw przez wojnę, a później przez komunistyczną szkołę. Motywem przewodnim jest nie tylko uchodźstwo czy wygnanie polityczne lub etniczne, lecz także egzystencjalne – często daremne – szukanie azylu w sztuce. Rzecz się dzieje w Warszawie, Tel Awiwie, Montrealu, Hollywood i Beverly Hills, Neapolu, Genewie, Monachium, Nowym Jorku, Las Vegas, Buenos Aires. Książka nominowana do Nagrody Nike w 2005 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Henryk Grynberg
Uchodźcy
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Henryk Grynberg, 2004
Korekta Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-638-5
Książkę tę pisałem od lata 2003 do lata 2004 z wyjątkiem rozdziału Wujek Morris, który ukazał się jako osobne opowiadanie w zbiorze Szkice rodzinne (Czytelnik, 1990), tylko w obecnej wersji wszystkie postacie noszą autentyczne imiona.
Uchodźcy są opowieścią pokoleniową o autentycznych ludziach i zdarzeniach, lecz ich interpretacja, miejscami czysto spekulacyjna, zawiera elementy fikcji literackiej, zwłaszcza w opisie okoliczności śmierci Krzysztofa Komedy i Marka Hłaski. Narrator jest oczywistym autoportretem, ale z dosyć odległej przeszłości, i autor nie zawsze utożsamia się z wypowiedziami, a tym bardziej niektórymi godnymi ubolewania postępkami tamtego młodego człowieka.
Aby opowieść była zrozumiała dla młodszego pokolenia, musiałem ponownie przytoczyć pewną znamienną ingerencję cenzury i parę upartych faktów historycznych z końca lat sześćdziesiątych, o których szerzej pisałem we wcześniejszych utworach.
Bardzo dziękuję Elżbiecie Czyżewskiej, redaktor Bożenie Dudko, doktor Annie Frajlich, Adamowi Holendrowi, profesor Katarzynie Jerzak, Andrzejowi Krakowskiemu i doktorowi Włodzimierzowi Rozenbaumowi za materiały, dokumenty, informacje i konsultacje.
Pojawiał się około północy jak duch. Latem w szoferskiej skórze, zimą w szoferskim kożuchu. Szatnia była obowiązkowa, ale nie dla niego, krawat był obowiązkowy, ale nie dla niego. Wszyscy cisnęli się do baru, żeby zobaczyć, usłyszeć, otrzeć się. Przez niego w Kameralnej zawsze brakowało miejsc. Tylko najodważniejsi ośmielali się do niego odezwać, bo kto się głupio odezwał, dostawał w zęby. No i snoby, którym wszystko imponowało:
– Widziałeś, jak mi Hłasko dał w zęby?
A dziewczyny, to wystarczyło, że spojrzał. Doganiał najlepsze koleżanki z naszego wydziału. A raczej one jego doganiały. Nic przez to nie tracąc w naszych oczach, wręcz przeciwnie.
Jego Pierwszy krok w chmurach otworzył nam oczy, bardzo szeroko. Przywołał nas do porządku. To był cios w nos. Jajko Kolumba: wszystko nagle stało się oczywiste i wszyscy się dziwili, że nie wiedzieli. Urzekał cyzelowaną, ascetyczną prozą, jaką po polsku się jeszcze nigdy nie pisało. Stał się naszym głosem, naszym Jamesem Deanem, Elvisem Presleyem – nikt nie miał takiego wpływu na młodzież. Chwytaliśmy za pióra, każdy chciał być Hłaską. Na dziennikarce, na której wszyscy uważali się za przyszłych pisarzy, darto stare rękopisy i zaczynano od nowa. Nagle tyle było do opowiedzenia, tematy wzbierały jak fala. Przed wiele obiecującymi nowymi wyborami, które rozpisał Gomułka, nasza ćwiczebna gazetka studencka posłała mnie do Iwaszkiewicza, kandydata na sejm. Pytałem go przede wszystkim o Hłaskę. Powiedział, że pod jego brutalnością kryje się wrażliwa, delikatna natura, i podkreślił, że go zawsze popierał, i w warszawskiej „Nowej Kulturze”, i w paryskiej (też komunistycznej) „Les Nouvelles Littéraires”.
W rok po wyborach Gomułka zamknął nasz niespokojny tygodnik „Po Prostu”, rozgonił naszą wezbraną falę. Myśmy dla niego zdzierali gardła na wiecach, przekonani, że to reformator, mąż opatrznościowy, a on się okazał komunistycznym falochronem i rozgonił nas pałkami, które w tym właśnie celu przywrócił, a które do tej pory uchodziły za symbol bezpowrotnej przemocy systemu kapitalistycznego.
Toteż kto mógł, wymykał się za granicę. Nowa klika się tym nie przejmowała, przeciwnie: mądrala z wozu, władzy lżej. Hłasce wręcz uniemożliwili powrót. Ale trend został: mocne powiedzonka, mordobicie, wóda i gorzki seks. Już nie „pryszczaty” fanatyk był bohaterem i nie inteligencik na rozdrożu, ale gorzki chuligan, któremu nie mogła (nie śmiała) odmówić żadna dziewczyna. Nie kawiarnia, nie fabryka i nie świetlica zetempowska były miejscem akcji, ale knajpa, a pisarz pił, bił i klął jak jego brutalny bohater (o pisarkach się nie słyszało, pisarstwo było męską robotą). Trend był przemożny. Dymny i Iredyński poszli za Hłaską (na alkoholu) prosto na tamten świat. Brycht – też chojrak (ulubione słówko Hłaski), ale bez autentycznego buntu w podtekście – kluczył, sprzedając duszę, której nie miał, każdemu, kto chciał zapłacić. Nowakowski i Orłoś wyszli jakoś z tej męskiej przygody, bo za mało pili. Ja też nie mogłem się oprzeć i nawet zaniosłem do „Współczesności” taką próbkę pod znamiennym tytułem Dwie ćwiartki wódki, ale na szczęście opublikowałem u nich wcześniej opowiadanie Ekipa „Antygona”, na prawdziwie mój temat, więc Terlecki powiedział: „My to możemy zamieścić, ale po co to panu?”.
Ten twardy, „męski” styl z lakonicznym dialogiem i quasi-psychologicznymi repetycjami pochodził oczywiście od Hemingwaya, który objawił się nam nagle po Nagrodzie Nobla i wszystkiegośmy się od niego uczyli, choć w porównaniu z nami był rozkapryszonym pieszczochem, który wymyślał sobie problemy. Bo i za co on się tak na Amerykę obrażał? Że nie była Afryką, Hiszpanią, Kubą? Że nie miała wielkich łowów ani walki byków, ani tego nie-wiadomo-czego, którego podobno tak dużo w Paryżu? Że Amerykanki kastrowały swoich mężów? To rzeczywiście nieładnie. Myśmy dojrzeli znacznie wcześniej niż jego Francis Macomber. Hłasko mając dziewięć lat, a ja siedem, on będąc świadkiem egzekucji na dziecku (patrz Szukając gwiazd), a ja będąc skazanym (patrz Żydowska wojna).
Różnica polegała również na tym, że Hemingway miał za granicą to wszystko, bez czego rzekomo nie mógł się obejść – Paryż, Afrykę, Kubę, a Hłasko nie miał nic poza Polską, jedyną krainą jego łowów, jedynym powietrzem, którym umiał oddychać. W Polsce zostali jego prawdziwi bohaterowie i daremnie ich szukał w Tel Awiwie, Ejlacie i Kalifornii. Byłem w tych samych miejscach w tym samym czasie co on, tam takich nie było. Wymyślał ich, podrabiał, nadmuchiwał aż do kiczu. Tam nikt tak nie mówił, nie myślał, nawet nie pozował. Zdawał sobie z tego sprawę, dlatego Brudne czyny zaopatrzył w disclaimer, że „nie jest to opowieść o kraju i jego obyczajach”, lecz „o wierności, którą człowiek usiłuje dochować cieniom”. Zabrakło jeszcze tylko wyjaśnienia, że opylanie pól z samolotu nigdy nie było tak ryzykowną „męską robotą” jak w jego fenomenalnej wyobraźni. Już więcej męstwa wymagało prowadzenie ciężarówek na polskich drogach, jak to opisał w swoim debiucie.
Szukał jak Dostojewski w kronikach policyjnych i sądowych, lecz malutki Izrael to nie Rosja, Ejlat nie Syberia, inne tam były proporcje zarówno zbrodni, jak i kary. Już mamy złodziei! Już mamy włamywaczy! Już mamy prostytutki! Jesteśmy już normalnym krajem! – wołały z zachwytem telawiwskie „Nowiny” i „Kurier”, ale wciąż brakowało morderstw, bez których ani Dostojewski, ani Hłasko nie mogli się obejść (w Brudnych czynach jest ich aż pięć). Do fali uchodźców, których wypuścił z Rosji Breżniew, nie słyszało się nawet o biciu żon i nikt prócz Hłaski nie urządzał pijackich awantur. Dobrze trafił tylko na oszustów – drobnych, bo na izraelską skalę – którzy w dodatku mówili po polsku, i znakomicie ich odmalował w Drugim zabiciu psa i Nawróconym w Jaffie, z właściwym sobie czarnym humorem, sarkazmem i dialogami, które mogłyby rywalizować z Mrożkiem (widać podobieństwo i wpływ), ale Hłasko nie mógł się powstrzymać od mocnego uderzenia i popsuł świetną komedię, wciskając w nią na siłę sadyzmy z całkiem innej opery: Ukraińców, którzy zgwałcili dziewczynę, „a potem wyjęli jej oczy łyżką do herbaty”; butelkę, którą „nasi ludzie z podziemia” rozgnietli w pochwie dziewczyny, bo zakochała się w Niemcu (powtórzenie z Miesiąca Matki Boskiej), oraz żydowskie matki, „które w roku czterdziestym trzecim wrzucały swoje dzieci do ognia, unosząc je przedtem wysoko nad głową niby w wyrazie triumfu, podczas gdy Polacy stojący po drugiej stronie muru getta czynili wiele zabawnych uwag”. Wyjmowanie oczu łyżką sprzedawał w tym czasie również straszyciel Kosiński w Malowanym ptaku, podobnie jak i rozgniatanie butelki w pochwie dziewczyny, co według chłopców, którzy przeżyli wojnę w Rosji, należało do metod rosyjskiej żulii, a żydowskie matki nie wrzucały swoich dzieci w ogień, tylko wyrzucały z płonących domów, próbując je ratować, ale Hłasce to nie wystarczało.
Moja matka i Uszer wymknęli się w 1957 do Izraela przez furtkę, której uchylił Żydom Gomułka. Wymknęli się, bo Uszer, będąc zaopatrzeniowcem w spółdzielni galanteryjnej imienia gen. Karola Świerczewskiego, nielegalnie kooperował z prywaciarzami i prędzej czy później by go zamknęli. Przed wyjazdem wzięli rozwód, żeby wywieźć dwie lodówki, dwie pralki, dwa sowieckie radia Mir z adapterem, dwa enerdowskie magnetofony oraz fortepian i pianino, aby ich siedmioletni synek, który właśnie nauczył się gamy, mógł ją ćwiczyć zarówno u matki, jak i ojca. W Tel Awiwie spieniężyli oba instrumenty i większość powyższych ruchomości i kupili za to półtora pokoiku z kuchenką na Cafonie, nowiutkiej dzielnicy wybudowanej za pieniądze z Niemiec – lekkie nowoczesne budynki z przewiewnymi podcieniami, cienistymi wykuszami, trawniczkami i żywopłotami – za pieniądze, które Niemcy wytoczyli ze starych żydowskich dzielnic i miasteczek jak krew, i nawet nazywano te pieniądze blood money. Nowa dzielnica za stare żydowskie pieniądze pachniała niemiecką czystością i nawet posługiwała się niemieckim językiem, bo blood money dostali w pierwszym rzędzie Żydzi, którzy uciekli z Niemiec.
Po niemiecku porozumiewało się również starsze i średnie pokolenie uchodźców z Polski, którym trudno było nauczyć się hebrajskiego, a macierzystego jidysz unikano, bo był językiem Żydów, których Izrael się wstydził. „Jak można było tak się dać wymordować?” „Trzeba było walczyć, nożami, tasakami, pazurami!” „Mydełka!” – tak nas przezywano, więc mama jak szła do sklepu, to mówiła po niemiecku.
Hłasko uważał, że Izraelczycy to już nie Żydzi. „Patrząc na tych i tamtych, trudno było uwierzyć, że należeli do jednego narodu. Przypuszczam, że ci, urodzeni tutaj, także nie bardzo w to wierzyli…” – pisał (w Drugim zabiciu psa), porównując ich z turystami na telawiwskiej plaży. On też mówił tu po niemiecku, i ze swoją dziewczyną, i w barach. W Warszawie mało kto by sobie na to pozwolił. Szedłem raz z kolegą z dziennikarki Nowym Światem, nosiliśmy wtedy uniwersyteckie białe rogatywki, zatrzymuje nas dwóch facetów w szarych borsalinach i coś mówią po francusku.
– Do you speak English? – spytał mój kolega.
Próbowali, ale im to nie wychodziło.
– Sprechen Sie Deutsch? – zapytałem.
– Oh, wir sind doch Deutsche… – odpowiedzieli nieśmiało.
W Tel Awiwie nie musieliby się krępować.
Żołnierze chodzili w angielskich mundurach i śpiewali rosyjskie piosenki. W przekładzie, ale z rosyjskim refrenem: „Artileristy, Stalin dał pri-kaz, artileristy, za-wiot atczizna nas!”. Niby żartem, ale wielu uważało, że Stalin uratował im życie, a dalsze słowa: „Sotni, tysczi batie-riej za slozy naszych matie-riej” – były tu celniejsze i nośniejsze niż w Rosji, zaś okrzyk: „Za naszu rodinu a-goń! a-goń!”, kojarzył im się z rodziną, bo lepiej rozumieli po polsku niż po rosyjsku.
Przy stolikach wystawionych przed kawiarniami na Allenby i Dizengoff słyszało się polski. Przeważnie szwicerzy (tacy, co koniecznie chcą zaimponować) i paniusie żywcem z przedwojennej Warszawy i powojennej Łodzi. Niemieccy Żydzi nie mieli tyle czasu na kawiarnie. Po polsku mówiło także „ Gomułkowo” na obrzeżach miasta, w nowych blokach Bat Jamu i Holonu, gdzie mieszkała alija (imigracja) październikowa.
– Jak tam Gomułka? – pytali mnie jak o dobrego znajomego, nawet ci, co uciekli zaraz po wojnie, a nawet uchodźcy z innych krajów.
Gomułka był tu popularniejszy niż w Polsce. I czemu nie? Wypuszczał Żydów, i to za darmo, pozwalał im zabrać z sobą lodówki i pralki, przepuszczał „repatriantów” z Rosji – ilu jeszcze tak łaskawych faraonów mieli Żydzi w swojej historii?
Polski słyszało się wszędzie. Stanąłem w kolejce do garmażerii.
– Zaraz wracam – mówi do mnie po polsku pani stojąca przede mną.
– Skąd pani wiedziała, że ja mówię po polsku? – spytałem, gdy wróciła.
– Nie wiedziałam.
– To dlaczego mówiła pani do mnie po polsku?
– Bo ja zawsze mówię po polsku.
Mówiła również po polsku do sprzedawcy, który wprawdzie odpowiadał na migi, lecz bezbłędnie zapakował jej pół kurczaka i pół kilo wątróbki cielęcej.
Zwróciłem się po angielsku do policjanta.
– Where are you from? – spytał.
– Poland.
– To dlaczego od razu tak nie mówisz?
Hłasko twierdził, że w Izraelu wszyscy policjanci umieli po polsku. On wiedział.
Pojechałem do Jerozolimy z Iziem, kolegą z łódzkiej szkoły żydowskiej. Wchodzimy do Knesetu.
– Spytaj, czy można wejść na salę – mówię do Izia.
Izio pyta po hebrajsku, portierka odpowiada, Izio tłumaczy, że teraz jest przerwa w obradach.
– Spytaj, kiedy się zaczną znowu.
Izio pyta, portierka odpowiada, Izio tłumaczy.
– Spytaj, czy można wejść tylko popatrzyć.
Izio pyta, portierka odpowiada, Izio tłumaczy, że tylko na galerię. Idziemy.
– Nie tędy, tamtymi schodami na prawo! – woła za nami portierka po polsku.
„Gomułkowo” nie tylko mówiło, ale i czytało po polsku. Więcej niż Chicago czy Buffalo. Sprowadzano wszystkie nowe książki i czasopisma. Wydawano dwie gazety codzienne, tygodnik, który był odpowiednikiem „Po Prostu” i nazywał się „Po Prostu w Izraelu”, oraz dwutygodnik, który przypominał „Współczesność” i nazywał się „Od Nowa”. I kto na pierwszej stronicy? Hłasko. Skórzana wiatrówka, młodzieńcza czupryna, ironiczne spojrzenie Jamesa Deana, uniesione brwi i po męsku zmarszczone czoło Humphreya Bogarta, w kąciku ust męski grymas Humphreya Bogarta i młodzieńczy kaprys Jamesa Deana. Siedzi pochylony do przodu, podparty łokciami, w palcach obu dłoni obraca swój mistrzowski długopis.
Zaniosłem im wiersz zatytułowany Mazowiecki krajobraz, bardzo chętnie przyjęli.
– Do której grupy poetyckiej pan należy? – spytali.
– Jeszcze nie wiem – powiedziałem, nie wyjaśniając, że to mój pierwszy wiersz i że napisałem go tu, w Izraelu.
Krajobraz uzupełniało komunistyczne pismo „Walka”, które redagował rodzony brat Jakuba Bermana, przedrukowując z polskiej prasy, co chciał, bez pytania i nic nie płacąc. Jakub przynajmniej płacił. Polska, która kiedyś daremnie się domagała kolonii, teraz ją miała. A przynajmniej mogła mieć. Mogła eksportować tu książki, których zawsze miała za dużo, w zamian za cytryny i pomarańcze, których jej zawsze było brak.
Hłaskę wszyscy znali i wszystko o nim wiedzieli, nawet tacy, co nie czytali żadnej jego książki – jak w Warszawie. Siedział na plaży w półkożuszku bez rękawów, w zgrabnych, obcisłych dokerkach i zgrabnych kowbojskich kamaszach. Zdrowa opalenizna jak charakteryzacja filmowa pięknie kontrastowała z płowiejącymi od słońca włosami. Kręciło się przy nim paru przybocznych wielbicieli na poza tym pustej plaży, gdzie w styczniu oprócz Hłaski nikt się nie opalał, na cichej plaży, nad którą nie sterczał jeszcze żaden amerykański drapacz nieba – nie chmur, bo ich nie było – tylko białe pasma przyziemnego, ciepłego bauhausu odcinały ultramarynę morza od ultramaryny nieba. Wszyscy wiedzieli, że to Hłasko, i pokazywali mi z daleka jego leżak, ale radzili nie podchodzić, bo bije w zęby.
– Wracam niedługo do Polski, może chciałby pan coś przekazać? – spytałem.
Nie dał mi w zęby, przeciwnie, przyciągnął mi leżak. Nie wspomniałem mu o moim pierwszym kroku we „Współczesności” ani w „Od Nowa”, bo nie śmiałem, jako pisarz był dla mnie Bogiem. Przedstawiłem się tylko jako aktor z Teatru Żydowskiego, a jemu imponowali aktorzy, sam chętnie zostałby aktorem, na przykład Jamesem Deanem i Humphreyem Bogartem, najlepiej w jednej osobie.
Wstąpiliśmy do baru na Allenby i do baru na Dizengoff.
– Maheczko! Maheczko! – witali go barmani.
Był wysokim blondynem, jakich w Izraelu – kilkanaście lat po Zagładzie – wprost uwielbiano. Reporterzy za nim chodzili, stawiali mu stock 84 i czekali na awanturę, a on nie miał nic przeciwko temu, narzekał tylko na brak godnych przeciwników.
– Wysoko rosną na tutejszych surówkach i sokach i wyglądają na chojraków, ale raz dobrze walnąć, to się przewracają. Za mało mięsa jedzą…
Mieszkał w sublokatorskim pokoju na parterze z niekrępującym wejściem od ogrodu. Czarne żelazne łóżko, czarne biurko, na podłodze przy łóżku gazety, na biurku Ósmy dzień tygodnia po angielsku i paryskie wydanie Cmentarzy łącznie z Następnym do raju, za które został w Warszawie wyklęty i skazany na śmierć literacką. Mówił, że wcale nie chciał zostać za granicą, że został, bo mu nie dali wyboru, i słyszałem gorycz w jego głosie.
Zaskoczyło mnie to – taki Hłasko, a taki naiwny? Co on myślał, że mu darują? Jemu, którego głos był donośniejszy niż całej ich zgrai najemnych półinteligentów, prostaków, cwaniaków? Mieli okazję się go pozbyć, to się pozbyli, kalkulując – i okazało się słusznie – że z daleka będzie dużo mniej szkodliwy (tę politykę „otwartych drzwi” stosowali później często i nawet na masową skalę). Myślałem, że on jako samouk uniknął indoktrynacji i kastracji, jakiej my ulegaliśmy w liceum i na uniwersytecie, że nie miał złudzeń jak my, że wiedział, co robi. Po latach już jako uchodźca przeczytałem felietony, które w latach 1954–1956 zamieszczał w „Po Prostu”, i ze zdziwieniem stwierdziłem, że były nie mniej wiernopoddańcze niż nasze wypracowania na dziennikarce – interwencyjne, ale wiernopoddańcze. A więc był frajerem jak my wszyscy. Może nawet większym, bo on sam się tego frajerstwa uczył, sam się tresował i kastrował. I na tym, notabene, polegała metoda i „siła” tego systemu.
Pojechaliśmy autobusem do Necer Sereni, kibucu, w którym mieszkała Esther. Postawna, poważna, miała bujne, czarne włosy i pewno była piękna – nie przyglądałem się, bo nie wypadało, ale niepięknych wtedy przy nas nie było. Dostałem gościnny pokoik w osobnym domku, z prysznicem i naftowym piecykiem, bo w nocy wilgotny ziąb przenikał do kości. Przychodzę rano na śniadanie, a Hłasko ma na szyi nylonową czarną pończochę zawiązaną jak krawat. Nawet seksownie wyglądała na jego mocnej, opalonej szyi, ale ja nic, nawet nie patrzę. W końcu on nie wytrzymał.
– Widzisz to?
– Widzę.
– Ja się wzruszyłem. A wiesz, co ona powiedziała? „Das ist doch nicht hygienisch…”
Esther usmażyła nam jajecznicę na żółtym serze. Pierwszy raz jadłem coś takiego i bardzo mi smakowało. Roztapia się ser na patelni – bez masła, bo dosyć jest tłuszczu w serze – po czym wbija się jajka i mocno miesza. Jeśli trochę przysmażyć, to ma się aromat i smak jajecznicy na boczku, a bez tej wieprzowej trucizny. Nauczyłem tego później parę kobiet, nie ma nic pożywniejszego i potencjalniejszego.
Nie wiedziałem, że Esther była stewardesą i że poderwał ją (albo ona jego) w samolocie El-Al-u, bo poza tą pończochą nigdy o niej nie mówił. Za to często posługiwał się jej imieniem i zawsze w kontekście nieszczęśliwej miłości. W Opowiem wam o Esther nawet ją uśmiercił jak Hemingway (wskutek ciąży), ale prawdziwa Esther, cała i zdrowa, odwiedziła go dużo później (jesienią 1966) w Kalifornii i przypuszczalnie spotkał się z nią także w swojej ostatniej rundzie (wiosną 1969) w Izraelu.
Po śniadaniu Esther poszła do swoich kibucowych zajęć, a my chodziliśmy po gajach uginających się pod pomarańczami i Hłasko recytował mi dialogi ze Zbrodni i kary miękkim, „warsiawskim” dialektem („jakziebym śmiał, panie komisaziuuu…”), i podejrzewam, że we własnym przekładzie. Potem on wrócił do Tel Awiwu, a mnie tak się spodobały rajskie ogrody kibucu, że zostałem tam parę tygodni i pomagałem zbierać pomarańcze, a później zrobiłem z tego swoje najpiękniejsze opowiadanie, Jidit, też z dziewczyną w tytule i też trochę zmyśloną.
– Ty wracasz tam? – dziwili się, gdy wyjeżdżałem.
Po zainwestowaniu wszystkiego, z czym przyjechali, w owe półtora pokoiku na Cafonie mama i Uszer musieli pójść do pracy – on w serowni, ona w szwalni – która była ponad ich niemłode siły, zwłaszcza podczas chamsinów, a klimatyzacji nie było ani w serowni, ani w szwalni, ani w mieszkaniu nawet na eleganckim Cafonie, nie starczyło na to pieniędzy, nawet za krew. Postanowili więc uciekać dalej i czekali na papiery z Ameryki, gdzie mama miała dwie kuzynki, a Uszer siostrę i brata. I dlatego mama nie nalegała, żebym został.
Chciałem wracać przez Paryż. Przyjaciółka mamy przysłała mi zaproszenie, podając się za krewną. Wypełniłem długi kwestionariusz – osiem razy, bo nie wolno było przez kalkę – przypiąłem osiem fotografii, zapłaciłem czterdzieści dolarów z mamy kieszeni i po czterech tygodniach, które spędziłem w kibucu, dostałem wizę. Miałem kartę okrętową na powrót z Hajfy do Neapolu i bilet kolejowy z Neapolu do Warszawy, dokupiłem więc za trzydzieści dolarów z mamy portmonetki bilety na dodatkowy zygzak Mediolan–Paryż–Wiedeń i udałem się do Adriatiki. Statek odchodził dziewiątego i dwudziestego trzeciego lutego. Obok rozkładu rejsów widniało ogłoszenie, że Adriatica sama załatwia pasażerom wizy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Poprosiłem o rezerwację na dziewiątego, bo bilet kolejowy miałem ważny do dwudziestego.
– A wizę włoską pan ma?
– Nie.
– To musi pan wpierw pójść do ambasady.
– Przecież sami załatwiacie wizy.
– Nie z pana paszportem. To może tylko ambasada.
Tel Awiw nieduże miasto, w piętnaście minut byłem w ambasadzie i wypełniłem na miejscu papiery.
– Kiedy mam przyjść po wizę?
– Za dwa tygodnie.
– Dlaczego? Przecież Adriatica załatwia u was wizy w ciągu dwóch dni.
– Z polskim paszportem trzeba przez Rzym.
Pośpieszyłem do przedstawicielstwa Orbisu.
– Czy można przedłużyć bilet kolejowy?
– Nie tutaj, to może tylko Warszawa.
Pobiegłem z powrotem do ambasady.
– Niech będzie za dwa tygodnie, byle przed dwudziestym trzecim.
Włoch zajrzał do mojego paszportu.
– Ee, signore, nie możemy, pana austriacka wiza wygasa szesnastego.
Obejrzałem mój orbisowski bilet. Wypisany był kopiowym ołówkiem dwudziestego listopada z ważnością na trzy miesiące. Dopisałem więc – zwykłym ołówkiem – do zera ogonek i stał się ważny na trzy miesiące od dwudziestego dziewiątego listopada. Na tej podstawie Austria przedłużyła mi wizę tranzytową do dwudziestego ósmego lutego i wróciłem do włoskiej ambasady.
– Ee, signore, jeśli wiza austriacka wygasa dwudziestego ósmego lutego, to włoską może pan dostać tylko do dwudziestego siódmego, a pana statek dopiero wtedy przybije do Neapolu i nie będzie czasu na przejazd przez całe Włochy.
Pobiegłem z powrotem do Orbisu.
– Co mam robić?
– Jest izraelski statek osiemnastego, Adriatica z nimi współpracuje, wypiszą panu transfer.
Pobiegłem z powrotem do Adriatiki. Włoch spojrzał na moją kartę okrętową.
– Ee, signore, to wystawiono w Warszawie, a oni sobie zastrzegają, że ich klienci mogą podróżować tylko Adriaticą.
Pobiegłem z powrotem do Orbisu.
– Czy Warszawa nie robi wyjątku, jeśli ktoś nie może inaczej wrócić?
– Nie. Ale niech pan pośle im bilet ekspresem z prośbą, że bardzo pilne.
Pobiegłem z powrotem do włoskiej ambasady.
– Załatwcie mi wizę do dwudziestego siódmego lutego, będę miał nowy bilet kolejowy.
– Bene, ale senza siesta, nie będzie wolno panu się zatrzymywać.
– Bene.
Starłem ogonek z daty i wysłałem bilet ekspresem do Warszawy, do dziewczyny, której mogło zależeć, żebym wrócił. Po dziesięciu dniach dostałem nowy bilet, na jeszcze dwa miesiące. Na tej podstawie Czechosłowacja przedłużyła mi provodkę do końca marca, Austria skrzywiła się i zrobiła to samo, zostawiając mi dosyć czasu nie tylko na Paryż, ale i całą Italię, którą jadąc w tę stronę – z pięcioma dolarami, jakie pozwolono mi wywieźć z Polski – widziałem tylko z okna pociągu pośpiesznego. Senza siesta? A co mi zrobią, jeśli się zatrzymam?
Mietek Całka, kolega z dziennikarki, który przerwał studia w połowie i przyjechał tu, żeby zostać hebrajskim pisarzem, a na razie służył w czołgach, zapisał mi nazwę kawiarni na Saint-Germain, gdzie siedział codziennie Sartre, i nawet poradził, co mu powiedzieć. Hłasko zaś dał mi złożoną we czworo karteczkę dla koleżanki z dziennikarki, Agnieszki Osieckiej.
Wysłużony mały stateczek był przesiąknięty kwaśną wonią oliwek. Podróżowali nim przeważnie mężczyźni w średnim wieku, przeważnie Żydzi z Marsylii, przeważnie karciarze. Jak się dowiedzieli, że wracam do Polski, to zrobiło się zbiegowisko.
– Dlaczego?
– Po co?
– Taki młody człowiek jak ty?
Zaczęli zbierać pieniądze.
– Masz, zejdź w Famaguście i wracaj do Hajfy.
Uspokoili się trochę, gdy powiedziałem, że jadę przez Paryż.
– Aha, Paryż…
Wiedzieli, że z Paryża się nie wracało. Nie tylko pisarze, filmowcy, malarze. Opowiadali o dziewczynie z komunistycznej rodziny, która też przyjechała tylko w odwiedziny, ale jak zobaczyła Paryż, to powiedziała: „Ja się stąd nigdzie nie ruszam!”. Zostawiła w Warszawie narzeczonego u progu uniwersyteckiej kariery i wyszła za szefa kuchni z północnych Włoch. Z Paryża nie wracali nawet komuniści, bo dużo lepiej być komunistą w Paryżu niż w Warszawie.
Do Polski wracał również pan Romuald, podtatusiały, ryżawy blondyn, ale jego się nie czepiali, bo w Warszawie miał żonę i dzieci. Atrakcyjna młoda blondynka wracała do Jugosławii, chyba nie Żydówka, bo nikt jej nie robił wyrzutów. Tańczyłem z nią na balu kapitańskim, a potem całowałem ją na górnym pokładzie pod całunem nocy, ale na tym musiałem poprzestać, bo oboje podróżowaliśmy klasą turystyczną, na piętrowych łóżkach, po sześć w każdej kabinie. Zeszliśmy w Pireusie, który pachniał smażoną oliwą jak Jafa i Famagusta. Przezroczysty autobus Adriatiki wiózł nas po Atenach, radio przygrywało weselną muzykę o urzekającym bałkańskim rytmie. Sfotografowaliśmy się na Akropolu z resztkami kolumn, na których wciąż opiera się nasza krucha cywilizacja. Na koniec wycieczki podeszliśmy pod mały portowy hotelik o romantycznej nazwie Byron, lecz zabrakło jej odwagi, żeby wejść. Chyba jednak była Żydówką.
Po wyjściu z Pireusu znów bal, a na sali brunetka w czarnej sukni i czarnych rękawiczkach po łokcie jak dama pik. Ochmistrz ogłosił białe tango, a czarna dama prosto do mnie. Była śpiewaczką w drodze do Genui, a potem do Mediolanu, żeby kształcić głos, ale chętnie zwiedzi Neapol. Bal się skończył, gdy tylko wyszliśmy na Morze Jońskie, bo tak zaczęło huśtać, że kobiety pouciekały do kabin. Następnego dnia leżały na pokładzie i jęczały, a stewardzi i marynarze biegali z wodą mineralną, cytrynami i każdy co innego doradzał.
– Aqua minerale, signorina!
– No aqua minerale, signorina, limone, limone!
– No limone, signorina, aqua minerale!
Nic nie pomagało, żółtawa i zielonkawa ciecz żołądkowa sączyła się po deskach pokładu, które nasiąkały odorem kwaśnych oliwek, pomimo że je nieustannie zmywano.
Neapol pachniał tą samą smażoną oliwą co Pireus, Famagusta, Jafa i cała ta śródziemna patelnia. Zszedłem z panem Romualdem i wzięliśmy na spółkę najtańszy pokój w przydworcowym hotelu, po czym wstąpiliśmy do sklepiku fotograficznego po film i pan Romuald spytał o autobus do Monte Cassino.
– A, Monte Cassino, to signori z pewnością Tedeschi – ucieszył się mocno siwiejący sklepikarz.
– Tedeschi? A, bravi Tedeschi! – zawołała z zaplecza jego żona.
– Co znaczy „Tedeschi”? – spytał mnie pan Romuald.
– Niemcy.
– No Tedeschi! – zaprotestował pan Romuald. – Polacchi, Polacchi!
– Polacchi? A, bravi Polacchi! – zawołała z zaplecza sklepikarzowa.
Pan Romuald udał się na Monte Cassino, a ja po pikową damę. Przejechaliśmy się trolejbusem po wzgórzach, bo nie wypadało być w Neapolu i go nie zobaczyć, a potem do hotelu, jakby się to samo przez się rozumiało. Nawet mi w pewnej chwili przemknęło przez myśl, że może jest izraelską agentką, która ma mnie uwieść i zawrócić na łono przodków, ale imponowała mi jej determinacja i nie miałem znów tak wiele do stracenia.
„Staruszek portier z uśmiechem dawał klucz” – zanuciłem sobie w duchu, biorąc klucz z rąk łysego, brzuchatego portiera i idziemy.
– Uno momento, signore! – zawołał portier. – Signorina u nas nie mieszka.
– Signorina jest ze mną – odpowiedziałem.
– Ee, signore! – Brzuchacz pomachał palcem przed swoim nosem.
– O co chodzi?
– Signorina nie może pójść do numeru.
– My nie na długo.
– Ee, signore! – Z tym samym palcem przy nosie.
– Chcemy porozmawiać.
– Porozmawiać? Prego. – Wskazał dwa wytarte foteliki w recepcji.
– Chcemy się przebrać.
– Bene, ale signorina zaraz musi wyjść.
– Bene – powiedziałem pewny, że chodzi o pozory.
Weszliśmy do pokoju, stanęliśmy przy łóżku, ona z jednej strony, ja z drugiej, lecz ledwo zdjęła żakiet i pantofle, pukanie w drzwi:
– Signorina!
Signorina miała tego dość, z trzaskiem otworzyła drzwi i jak nie bluźnie portierowi w twarz swoją wyuczoną operową włoszczyzną. Pulchnemu neapolitańczykowi też nie brakowało temperamentu i nastąpiła tak ożywiona wymiana opinii, że dalsze negocjacje stały się niemożliwe. Nie była agentką, bo agentka by się nie zdenerwowała, tylko wsunęłaby mi w rękę parę zwiniętych banknotów, żebym wcisnął grubasowi w łapę, i już. Szkoda, że nie była agentką. Z drugiej strony agentka by mnie najwyżej posiadła. Uwieść mogła mnie tylko zdeterminowana, temperamentna artystka, która wie, czego chce. I może całkiem inaczej potoczyłaby się reszta mojej opowieści, gdyby nie ten pies ogrodnika w recepcji.
Zostało mi kilka godzin do pociągu, więc zajrzałem na plac Plebiscytu, którego strzegli dwaj konni kondotierzy ubrani po rzymsku jak nasz książę Poniatowski. W pałacu, ku mojemu zdziwieniu, wisiał okazały Augusto III Sassoni. Ta sama bezmyślna, tłusta twarz co w podręcznikach historii Polski, ale żadnej wzmianki, że siedział trzydzieści lat na polskim tronie, ani co właściwie robił w Neapolu. Na gobelinach występował w roli głównej Ludwik. Wspaniałe sceny zbiorowe z dobrymi i złymi aktorami, a Ludwik bardzo z siebie zadowolony tu się śmiał, tam puszczał oko do potomnych. Długa amfilada komnat sugerowała wieczność. Coraz więcej zwierciadeł i złota, i wreszcie – tron! Opodal stał Murat z brązu, jak żywy. Spieszony, lecz widać, że jeździec w każdym calu: z taką samą namiętnością dosiadał tronu, za który oddał życie. Podsunąłem się z boku do podium, najbliżej jak tylko mogłem, żeby spojrzeć z królewskiej perspektywy, ale stróż czuwał:
– Nie wolno siadać!
Neapol miał też kawałek żydowskiej historii. Żydowski podróżnik Beniamin z Tudeli (Hiszpania) zanotował tu w roku 1159 pół tysiąca Żydów, synagogę i szkołę. Kazania dominikanów doprowadzały do rozruchów. W 1290 doszło do pogromów, synagogę skonfiskowano i przemieniono na kościół. W 1330 Karol Robert Andegaweński zapewnił Żydom ochronę, a nawet równość podatkową i dość długo nic się takiego nie działo. Pod koniec XV wieku chronili się tu uchodźcy i wygnańcy z Hiszpanii i Portugalii. Między innymi Isaac Abrabanel, filozof, egzegeta biblijny i finansista, który pożyczył Ferdynandowi i Izabeli półtora miliona dukatów na wojnę z Grenadą. Monarchowie pożyczki nie zwrócili, ale z wdzięczności pozwolili mu wziąć z sobą tysiąc dukatów na wygnanie. I kto wie, czy to właśnie nie ta pożyczka skłoniła ich do wydania edyktu o wygnaniu Żydów. W Neapolu schronił się również syn Isaaca Abrabanela, Judah, autor słynnych Dialogów miłości (dwanaście wydań włoskich, przekłady na hiszpański, francuski, łacinę i hebrajski). W 1495 Hiszpanie przybyli w ślad za Żydami do Neapolu i znów zadekretowali wygnanie, które udało się (za odpowiednie pieniądze) odwlec do 1510 roku, a i wtedy zostawiono na miejscu dwieście rodzin (za trzysta dukatów rocznie). W 1533 znów wydano dekret, którego wykonanie zawieszono na dziesięć lat (za dziesięć tysięcy dukatów), ale cesarz nie uszanował umowy i wygnanie nastąpiło w 1541, gdy tylko powstał w Neapolu chrześcijański bank Monte di Pietà. Dopiero po dwustu latach król Bourbon wpuścił Żydów do miasta, ale sześć lat później pod naciskiem jezuitów i Kościoła znów ich wygnano. Na początku XIX wieku zamieszkało w Neapolu kilka żydowskich rodzin, w tym jeden z czterech Rothschildów, ale synagogę otworzono dopiero w 1864. Do 1939 mieszkało tu około tysiąca Żydów. Została połowa, a więc tyle co w 1159.
Chciałem nadać na bagaż walizę, którą mama mi wypchała ciuchami, bo po co tachać do Paryża.
– Varsovia? A gdzie to jest? – zdziwił się bagażowy.
– Polonia.
– A, Bologna!
– No Bologna, Polonia.
– Che Pologna, signore? Bologna, Bo-logna!
– No, Bologna, Po-lonia!
Bagażowy stuknął palcem w czoło i przywołał swojego zwierzchnika.
– Varsovia? Pologna? Takich stacji nie ma – pokręcił głową zwierzchnik.
– Jak to nie ma? Popatrzcie na mapę, Vienna, Berlin i w prawo Varsovia.
Przynieśli atlas, pokazują mi: Vienna, Berlin, a w prawo biała plama.
– No i co? Che Varsovia, che Pologna, signore? – mądrzył się bagażowy.
– Bardzo żałuję, signore, ale nie wysyłamy bagażu do miejsc, których nie ma – zakończył dyskusję zwierzchnik.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie II