Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła historia oparta na nieznanych faktach z życia najbardziej znanej ofiary Holocaustu – Anne Frank, której Dzienniki przeczytały miliony osób na całym świecie.
W 1933 roku Otto Frank wraz z żoną i dwiema córeczkami, Margot i Anne, w obawie przed represjami w ogarniętej nienawiścią do Żydów III Rzeszy podejmuje dramatyczną decyzję o porzuceniu ojczyzny i wyjeździe do Holandii. W Amsterdamie Frankowie szybko odnajdują swoje miejsce na ziemi, a widmo prześladowań wydaje się odległym snem.
W tym czasie kilkuletnia Anne spotyka swoją rówieśnicę, Hannah Goslar. Dziewczynki stają się nierozłączne, razem dorastają, poznają świat i przeżywają swoje pierwsze miłości. Anne jest pyskata, pewna siebie, lubi flirtować i dowodzić w grupie, co ogromnie imponuje nieco nieśmiałej Hannah.
Tymczasem nad Europą gromadzą się czarne chmury. W 1940 roku Hitler wypowiada wojnę neutralnej Holandii. Dwa lata później Frankowie znikają w tajemniczych okolicznościach, a rodzina Hanneli trafia do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. Pewnego dnia dziewczynka odkrywa, że tuż obok przebywa ktoś, kto jest jej najbliższy na świecie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Redakcja
Anna Seweryn
Zdjęcia na okładce
© Yurij Mazur, LedyX, Nuttapong, Vitaly Korovin | Shutterstock
© Anne Frank Fonds Basel via Getty Images
© Sleding, J., Massimo Catarinella | Wikimedia Commons
Fotografie
© ilovehz | Freepik.com; Haley Black, NEOSiAM 2021, Helen, Stanislav Kondratiev | Pexels; Dietmar Rabich, René Born, Mussklprozz, Dominicus Johannes Bergsma | Wikimedia Commons
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Gdańsk 2022
tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2022
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-953975-2-3
Wydawnictwo FLOW
tel. 530 922 361
Dla Hannah Goslar, która dała światu nadzieję, że po najczarniejszej nocy zawsze wstaje nowy dzień.
Wszystkie wydarzenia i postaci występujące w tej powieści są autentyczne. Opisana przeze mnie historia jest zwieńczeniem ponadrocznej pracy nad dokumentowaniem tragicznych losów rodzin Franków i Goslarów. Jest protestem przeciwko dyktaturze, rasizmowi i nienawiści, które w każdym przypadku prowadzą do niewyobrażalnych tragedii. Ich sprawcą, ale też ofiarą zawsze jest człowiek.
Agnieszka Zakrzewska
Nie jestem bogata, nie mam pieniędzy ani dóbr ziemskich, nie jestem ładna, nie jestem inteligentna, nie jestem mądra, ale jestem i będę szczęśliwa! Mam szczęśliwą naturę, kocham ludzi, nie jestem podejrzliwa i chcę widzieć ich wszystkich razem ze mną szczęśliwych.
Anne Frank, Dziennik, 25 marca 1944 roku
W nowym domu najważniejsza jest biblioteczka. Półki wypełnione książkami szczelnie aż po sufit uspokajają trochę moje rozbiegane myśli. Są niczym barwny plaster kojący smutki. Tak, jestem teraz nieco rozedrgana. Niedawna przeprowadzka do miniaturowego apartamentu (mówię na niego „mysia norka”) wniosła zamieszanie do uporządkowanego życia sędziwej kobiety u schyłku życia. W końcu moim dzieciom udało się znaleźć dla mnie mieszkanko na parterze. Na szczęście córka przeprowadziła się tutaj razem ze mną i rezyduje teraz piętro wyżej. Dzielą nas tylko schody. Dokładnie trzydzieści stopni. To córka policzyła każdy z nich. Jest skrupulatna po swoim ojcu. Dla mnie te trzydzieści stopni to odległość jak stąd na Księżyc, ale ona się śmieje, że da radę. Da. Zawsze dawała. Tego ją nauczyłam. Ją i wszystkie moje dzieci.
Powoli, podpierając się laską (nie cierpię balkonika), przechodzę z pokoju dziennego do sypialni. W starym mieszkaniu podłoga skrzypiała swojsko pod moimi stopami. Tutaj stąpam w kompletnej ciszy. I do tego będę musiała się przyzwyczaić.
W sypialni na nakrytym patchworkową narzutą łóżku leży mój największy skarb. To wbrew pozorom nie kasetka z kosztownościami, bo nigdy takiej nie miałam, a album z fotografiami z odległej, niemal nierzeczywistej przeszłości. W całym swoim życiu nie dbałam o wartości materialne i niczego się nie dorobiłam. Najważniejsza była dla mnie rodzina, moi synowie i córka, miłość i oparcie, które im podarowałam. Teraz oni dbają o mnie i z nawiązką odpłacają za matczyną czułość. Chronią mnie przed światem jak kruchą filiżankę. Ja się go nie boję, niczego się już nie boję, bo dobrze wiem, że przemijam i niedługo „stłukę się” na dobre.
Ponownie zerkam na album. Pomiędzy pożółkłymi bibułkami kryje się całe moje życie, które bezpowrotnie naznaczyli wojna i naziści. Przesuwam zakrzywionym artretyzmem palcem po chropowatej powierzchni poprzecieranej niemiłosiernie okładki. Wspomnienia są jak utkany z najczulszych myśli szal, który miękko otula zmęczoną głowę.
Podnoszę wzrok, słysząc nagle głosy zza uchylonego okna. Dobiega mnie śmiech, beztroski, dziewczęcy. Wiem, że to wnuczki, które przychodzą do mnie codziennie, a jednak tak rozpaczliwie i nieracjonalnie z samego dna trzewi pragnę, żebyś to była ty, Anne. Tak jak wtedy, na rozgrzanej sierpniowym słońcem ulicy w Amsterdamie, kiedy obejmując się mocno, przyrzekałyśmy sobie wieczną przyjaźń. Zostały mi dziś po tobie setki książek z całego świata, a wśród nich ta jedna, najważniejsza – dziennik przesłany z dalekiej Szwajcarii przez twojego ojca, Ottona Franka. Moja córka Ruth starannie obłożyła książkę w sztywną okładkę, ale ja nie lubię tego zimnego, obcego plastiku. Mam wrażenie, że dzieli mnie od ciebie tak samo, jak ten przeklęty kolczasty drut w Bergen-Belsen, przez który po raz ostatni próbowałam dojrzeć twoją umęczoną twarz.
– Słyszysz mnie, Hanneli? Jestem tutaj…
Twój głos każdego dnia dźwięczy w mojej głowie od tylu już lat. Łzy napływają do moich oczu. Nie chcę się mazgaić, dlatego odwracam się w progu i drepcę z powrotem do pokoju. Siadam ciężko w fotelu. Nie, „siadam” to złe słowo. Ja się w niego zapadam i niknę pomiędzy pluszowymi oparciami, jak poranna mgła nad Jerozolimą pod naporem słońca.
Z każdym rokiem jest mnie coraz mniej. Znikam z tego świata. Powoli przenoszę się już do ciebie, Anne. Wiem, że na mnie czekasz. Tak jak wtedy, przed lodziarnią Oase w Amsterdamie, zniecierpliwiona i nieco rozzłoszczona, dlaczego znowu się spóźniam.
Nie mogłam przyjść wcześniej, Anne. Myślę, że Pan Bóg dał mi tyle czasu na ziemi, bo chciał, żebym miała szansę mówić o nas jak najdłużej. Tylko w ten sposób mogłam ocalić cię od zapomnienia. I nadal, póki słaby duch kołacze w mojej piersi, będę o tobie opowiadać innym. Te słowa i nasza historia zwyciężą nawet największą nienawiść i śmierć.
Głęboko w to wierzę i wiem na pewno, że ta opowieść zmieni was już na zawsze.
Po prostu jej posłuchajcie.
To nasza pierwsza zima od wybuchu wojny. Całe miasto pokrywała wielka puchata czapa śniegu. Obie miałyśmy rumiane policzki i odmrożone uszy. Nie chciałaś nosić czapki. Mówiłaś, że wyglądasz w niej jak dzieciak. Oczywiście ja od razu zdjęłam swoją. Czapka była czerwona, zrobiona na drutach przez moją mamę. Lubiłam ją zakładać, ale nie chciałam, żebyś się ze mnie śmiała. Czasem bywałaś zbyt bezpośrednia, a nawet złośliwa, ale znałyśmy się już tak długo, że zdążyłam się do tego przyzwyczaić.
Stałyśmy, zadzierając głowy, tuż przed dwunastopiętrowym budynkiem górującym nad naszą amsterdamską dzielnicą, Rivierenbuurt. Okoliczni mieszkańcy mówili na niego Wolkenkrabber. Drapacz chmur. Był ogromny, dostojny i chciałybyśmy wspiąć się na sam szczyt. Widok z góry na pewno zapierał dech w piersiach.
– O czym marzysz? – zapytałaś nagle i spojrzałaś na mnie, przekrzywiając lekko głowę. W twoich piwnych oczach migotały figlarne iskierki.
– A ty? – zagadnęłam szybko, unikając odpowiedzi.
Jak zwykle w takich sytuacjach nie wiedziałam, jak opisać swoje pragnienia. Tobie przychodziło to łatwiej. Umiałaś tak pięknie opowiadać. A ja chciałabym zwyczajnych rzeczy… żeby nie było wojny, żeby moja rodzina była zdrowa. Żebyśmy mieli co jeść. I… tak po prostu… byli razem.
– Ja chciałabym wyruszyć w wielki świat – powiedziałaś wolno. – Zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej… Musimy tylko przeczekać ten chaos. Pojedziesz ze mną? – Złapałaś mnie mocno za rękę.
– Wszędzie z tobą pojadę. – Pokiwałam głową. Naprawdę tego pragnęłam.
Roześmiałaś się głośno, zaraźliwie, a wraz z tobą śmiało się rozgwieżdżone amsterdamskie niebo. Ja również.
– Zobacz, Anne, to cudo nad nami to Polaris! – zawołałam nagle. – Najjaśniejsza gwiazda w konstelacji Małej Niedźwiedzicy.
– Piękna! Obiecaj mi, Hanneli, że bez względu na to, co wydarzy się w naszym życiu, za każdym razem, kiedy spojrzysz w niebo i zobaczysz Polaris, pomyślisz o mnie.
– Przyrzekam, Anne. – Podniosłam uroczyście dwa palce.
– Niech tylko ta cholerna wojna się skończy, to usłyszy o nas cały świat – wyszeptałaś, przymykając oczy. – Obiecuję ci to.
Początek zimy czterdziestego czwartego był przejmująco zimny. Do obozu docierały szczątkowe wieści, że Niemcy są w odwrocie, ale nauczeni doświadczeniem, nie przyjmowaliśmy tego za pewnik. Żyliśmy tym, co tu i teraz. I czekaliśmy. To umieliśmy wtedy najlepiej.
Czekać.
Dni były krótkie i szybko zapadała noc. Ubieraliśmy się pospiesznie na poranne apele w kompletnych ciemnościach. Czasem nasze rzeczy zamarzały i trzeba je było ogrzewać w dłoniach. Ja miewałam połyskujący srebrem szron we włosach i brwiach. Moja siostrzyczka Gabi mówiła wtedy, że wyglądam jak sroga pani mróz. Tak też się czułam.
Nie pamiętam już, skąd wiedziałam, że nastał listopad. Może usłyszałam to przypadkiem od jakiegoś gestapowca na apelu? Na pewno nie od więźniarek, bo żadna z nas od długich tygodni nie miała w ręku kalendarza. Żywiłam cichą nadzieję, że właśnie dziś jest dwunasty dzień miesiąca. Dzień moich szesnastych urodzin. Ponury, świszczący, lodowaty, ale to MÓJ DZIEŃ. Szłam wolno w kierunku baraku, wyobrażając sobie wystawne przyjęcie urodzinowe i to, co chciałabym na nim mieć…
Na pewno oblany czekoladą wielgachny tort. Kawę z bitą śmietaną! I ciastka. Dużo ciastek. Sukienkę. Taką jak przed wojną. Aksamitną z wydzierganym przez mamę na szydełku białym kołnierzykiem. I buty. Lśniące z okrągłymi noskami. I skarpetki. Białe. Czyste. Z koronką.
Kiedy weszłam do środka, z kąta baraku wystrzeliła w moim kierunku mała czarna kuleczka. Gabi! Mijn zusje, mijn schatje!1
1 hol. Moja siostrzyczka, mój skarb!
Podbiegła do mnie i wtuliła swój zimny wychudły policzek w moją dłoń. Jej usta przylgnęły do wysuszonej i zniszczonej skóry. Pomimo mrozu poczułam, że moje serce topnieje. Kochałam tę małą pchełkę nad życie.
– Co tu się dzieje? – zapytałam, szybko rozglądając się wokół.
Zauważyłam kilkunastu mężczyzn w pasiakach dźwigających stoły i ławki. Niektórzy z nich majstrowali coś przy naszych pryczach.
– Słyszałam, że szwaby opróżniają obozy. Tyłek im się pali, vieze vuile moffen2! – syknęła pani Abrahams i stanęła obok nas, a potem pociągnęła mnie za chałat w kierunku niemiłosiernie dymiącego miniaturowego piecyka.
2 hol. cholerne szwabska
– Ogrzej się, dziecko. Wyglądasz jak żywy trup – szepnęła i odepchnęła kilka siedzących przy ogniu kobiet.
Wyciągnęłam swoje sinofioletowe palce ku nikłemu płomykowi, marząc, jak zwykle, o gorącej kąpieli.
„Kiedy skończy się wojna, nagrzeję do czerwoności cały czajnik wody, co ja mówię, kilka czajników, i napełnię nimi żeliwną wannę. I zanurzę się w niej cała. Aż po sam czubek brody. I nigdy, przenigdy nie będzie mi już zimno” – myślałam, pocierając o siebie dłonie, niczym krzesiwo mogące wyczarować ogień.
– Hanneli, słyszysz, co do ciebie mówię? – fuknęła pani Abrahams i trąciła mnie w bok. – Ludzie gadają, że alianci rozpoczęli inwazję we Francji. Ze wschodu nadciągają Rosjanie. Niemcy nie chcą, żeby zobaczyli, co się wyprawia w ich „obozach pracy”… – Urwała i otarła wierzchem lichej kapoty kąciki oczu. – Dlatego sprzątają. Co mogą. I ile mogą.
– Jak to sprzątają? – Spojrzałam na nią zdumiona.
– W pośpiechu przenoszą ludzi dalej. Kogo jeszcze da radę ruszyć. Chorzy zostają. Reszta raus. Do nas też już niedługo dotrą kolejne transporty z Auschwitz. Mieli budować nowe baraki, ale nic z tego. Dokwaterują ludzi tutaj. Tylko jak?! Przecież się nie pomieścimy! Na Boga, gdzie?
Pokiwałam głową, zerkając za siebie. Spałyśmy na trzypiętrowych pryczach, upchanych jedna przy drugiej. Nie wyobrażałam sobie, że ktoś jeszcze mógłby do nas dołączyć. Chyba że podwieszono by go pod sufitem.
– Długo jeszcze będziecie się tu kręcić? – zagadnęła pani Abrahams przechodzącego obok mężczyznę, dźwigającego ławkę na plecach.
– Mamy rozkaz od komendanta obozu – mruknął. – Musimy dokwaterować kolejne trzysta osób. Dostawimy wam kilkadziesiąt prycz.
* * *
Przez następne kilka dni w pośpiechu organizowano nowe legowiska. Transport z Auschwitz miał dotrzeć do Bergen-Belsen na dniach. Wnętrza baraków przypominały teraz kurniki z wciśniętymi wszędzie po sam dach grzędami pełnymi przerażonych kobiet. „Ciągle mało, mało! Potrzebujemy więcej łóżek! Więcej miejsca! Mehr! Mehr!3” – słyszeliśmy od rana do nocy. Na szczęście nie musiałam dzielić pryczy z obcą kobietą. Mogłam spać obok mojej siostrzyczki. Marzłyśmy we dwie pod cienkim kocem, trzymając się za ręce i tuląc do siebie kurczowo. Czasem zdarzało się, że na pryczy obok jakiś nieszczęśnik umierał i do rana leżał z żywym sąsiadem. Potem trupy zrzucało się na ziemię i ktoś przychodził je „posprzątać”.
3 niem. Więcej, więcej!
Wkrótce potem opróżnione w takim pośpiechu sąsiednie baraki poprzedzielano podwójnym rzędem drutów kolczastych, rozpiętych na drewnianych słupach. Plecionka drutów nosiła nazwę Stolperdraht. Kilka razy podbiegłam do nich, żeby podejrzeć nowo przybyłe więźniarki. Beatrice Abrahams słyszała od znajomej pracującej w kuchni, że w transporcie z Auschwitz przyjechało około siedmiu tysięcy kobiet. Niestety druty bardzo szybko uszczelniono grubą warstwą słomy, więc nie mogłam niczego dojrzeć. Słyszałam jedynie mieszaninę kilku obcych mi języków, niczym w biblijnej wieży Babel, ale nie rozumiałam z tej paplaniny ani słowa. Zrezygnowana odwróciłam się na pięcie i poczłapałam do baraku. „Nic tu po mnie” – pomyślałam i westchnęłam głośno. Zimny powiew wiatru wdarł się podstępnie do mojego gardła. Otuliłam szyję skrawkiem szorstkiego materiału. Cienka wełna drażniła boleśnie moją skórę. Podrapałam się mocno, zostawiając na szyi piekące czerwone pręgi. Na jednej z nich siedziała tłusta wesz.
Niespodziewanie szybko nadszedł grudzień i święto Chanuka. Pani Abrahams organizowała w ukryciu dodatkowe świąteczne porcje jedzenia dla dzieci, a ja zawędrowałam na drugi koniec obozu, tam gdzie… nie powinno się zaglądać. Byłam ciekawska, jak każdy podlotek w moim wieku, ale nie spodziewałam się, że zostanę za to tak srogo ukarana…
Nagle nad moją głową rozkrzyczały się wielkie czarne kruki. Zbliżyłam się do świeżo wykopanego dołu. Do moich nozdrzy doszedł przerażający fetor. Zasłoniłam dłonią nos i usta i zerknęłam w głąb pokrytej brunatną ziemią dziury. Była wypełniona kłębowiskiem nagich ciał. Przez kilka sekund stałam porażona obrazem śmierci i upodlenia, a potem ruszyłam biegiem z powrotem w kierunku widniejących w oddali baraków. Parę razy upadłam, boleśnie obijając kolana, ale nie zwalniałam. Chciałam jak najszybciej poczuć dotyk rączek Gabi na mojej twarzy. Musiałam ją zobaczyć, żeby nie oszaleć.
– Nie wolno ci wędrować po obozie, Hanneli – ostrzegła pani Abrahams, kiedy tuliłam się z małą przy naszej pryczy. – A teraz chodź zobaczyć, co udało mi się zdobyć! – Z dumą wyciągnęła spod lichego posłania kilka kartofli i przywiędłe marchewki. – Możemy świętować. Mam nawet chanukowe świece. O, popatrz, zrobiłam je ze skrawków margaryny. Nie bój się, potem je zjemy. Chag Chanuka sameach, dziecko! Wesołej Chanuki!