Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
197 osób interesuje się tą książką
Po wyjeździe Rosetty stery w Zielonej Łyżce przejmują jej holenderscy siostrzeńcy. Sympatyczni, nieco roztrzepani młodzieńcy szybko zjednują sobie okolicznych mieszkańców. Jan uczy się z zapałem tajników polskiej kuchni i lokalnych receptur, Kasper zaprzyjaźnia się z emerytowanym listonoszem i łamie serca miejscowych dziewczyn, a Dewin niespodziewanie odnajduje się w roli restauratora i po raz pierwszy zakochuje się po uszy. Jak się zakończy afera z obrusami? Komu wpadnie do głowy pomysł, by przerobić przytulną tawernę z tradycjami na nowoczesny lokal z kuchnią molekularną? I kto zostawi w ogrodzie intrygujący list miłosny?
Jedno jest pewne – w urokliwych Wiciach sensacja goni sensację, a grupa gotowych na wszystko seniorów będzie musiała bronić honoru swojej przyjaciółki. Wiesia Jungowska wdaje się w aferę z podejrzanymi osobnikami, Irena Kozan szuka godnych następców do prowadzenia rubryki w gazecie, a Heniek Macan odkrywa tajniki działania portalu randkowego. Na szczęście nad wszystkim czuwa gospodyni księdza, Gizela Gorol, która wraz z Janem Fransenem żelazną ręką rządzi w restauracji. Tymczasem nieświadoma zamieszania Rosetta zatrzymuje się w Barbaresco, w pełnym smaków i zapachów domu przyjaciela Nikodema z dzieciństwa. Odkrywa tutaj na nowo włoskie korzenie i wraca do bolesnej przeszłości własnej rodziny. Sytuacji nie ułatwia fakt, że musi się uporać z traumą po stracie najważniejszej dla niej osoby...
Czy rodzinne sekrety będą miały wpływ na przyszłość tawerny i jak się zakończy włoska wyprawa po szczęście? Dlaczego Nikodem zniknął z życia swojej żony i kim jest Tessa? Co się stało wiele lat temu w nadmorskim miasteczku i kto się okazał kłamcą? Otulona lawendą sceneria, ukochane aromaty szafranu i bazylii, sporo humoru i wzruszeń oraz miłość i pasja – najważniejsze przyprawy dobrego życia – układają się w piękną opowieść o sile rodziny i poszukiwaniu własnej drogi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Anna Jeziorska
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Zdjęcia na okładce
© Виктория Дербаба, Farzaneh, Ollga P, OlyGutArt | stock.adobe.com
© anitapol, Marharyta Kovalenko, Ekaterina Shagaeva, Gringoann.art, Ollga P, Alina Osadchenko, Daria Ustiugova, Ekaterina Mikheeva, nevodka | shutterstock.com
Wydanie I, Chorzów 2025
tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2024
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-139-3
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Pół szklanki złości,
Dzbanek szczęścia
Optymizm krojony w pajdy,
Im grubszy, tym więcej frajdy
Łzy na dnie filiżanki,
Nadzieją nadziane poranki,
Kilka gramów goryczy,
Bo bez niej nic się nie liczy,
Czubata łyżeczka czułości,
Cały półmisek miłości
I garść dobrych słów,
Często je do mnie mów,
Skrop czułością obficie
I zyskaj dobre życie.
Barbaresco, Piemont, Włochy
– Adriano, podaj mi szklankę z wodą! Szybko! Jeszcze tego nieszczęścia brakowało! A jak nam tu teraz signoraAbramowicz wyzionie ducha na posadzce?
– Porca merda! Cholera jasna! Czemu ty jej to powiedziałaś, Giulia?
– Nie denerwuj mnie, człowieku, niczego złego nie zrobiłam! Miałam kłamać?
– Nie wiem… Po prostu mogłaś być bardziej ostrożna! Chi semina vento raccoglie tempesta!1Przenieśmy ją na zaplecze. Jeśli zaraz nie odzyska przytomności, dzwonię po pogotowie. Tyle zamieszania! Akurat dzisiaj, kiedy mamy tutaj taki kocioł! Signora! Błagam, niech się paaani… ocknieee… per favore…
1wł. przysł. Kto sieje wiatr, zbiera burzę!
Róża drgnęła, balansując na granicy jawy i snu. Dochodziły do niej stłumione dźwięki, jak zza grubej szyby. Każde słowo otulała warstwa waty. Było jej tam, gdzieś po drugiej stronie świadomości, tak lekko, beztrosko… Nie chciała wracać. W tym ciepłym niebycie szumiało morze, brzęczały cicho naczynia i podzwaniały sztućce, a ona znowu stała się małą Rosettą, która podkradała kostki cukru ze spiżarni mammy.
Czuła tę zakazaną lepkość na języku tak namacalnie, jakby ssała mleczne karmelki. Cmoknęła kilka razy, wciągając w nozdrza znajome zapachy. W miękkiej chmurce płynącej leniwie w jej głowie rozlewały się aromaty pomarańczy, wanilii, miodu i cynamonu. To musiało być panforte! Odruchowo przełknęła ślinę i z trudem uniosła powieki. Z każdej strony otaczały ją rozmazane impresjonistycznie postacie. Zamrugała kilkakrotnie, po czym przetarła oczy dłonią. Obraz nabierał ostrości. Na upstrzonym słonecznymi refleksami suficie dokładnie nad nią siedziały cztery muchy. Policzyła je dwukrotnie, mamrocząc pod nosem. Jej usta były suche i spierzchnięte.
– Wody… – zaszemrała, nawet nie wiedząc, w jakim języku, i oblizała wargi.
Dziewczyna przypominająca Sophię Loren odruchowo przytknęła do nich szklankę. Róża łapczywie upiła kilka łyków, dzwoniąc zębami o zimne szkło.
– Grazie, dio Padre!2 Już chcieliśmy wzywać ambulans! Ale nam pani napędziła strachu! – Krępy mężczyzna w poplamionym fartuchu patrzył z ulgą spod krzaczastych brwi. – Dobrze się pani czuje? – dodał łagodnie. – Potrzebuje pani medyka?
2wł. Chwała Panu!
Róża uniosła się na łokciach i zdezorientowana potrząsnęła głową.
– To nie jest konieczne… Gdzie ja jestem? – wyjąkała.
Rozejrzała się nieprzytomnie. Ten cichy gwar brzmiał tak znajomo… Znajdowała się w jakiejś restauracji. Zewsząd otaczały ją plamy śnieżnobiałych obrusów i zatroskane spojrzenia siedzących przy nich gości. Przesuwała wzrokiem po nieznajomych twarzach obserwujących ją w milczeniu i nagle to dostrzegła… Podświetlony ledami szyld nad barem. Mia Rosa.
W jej głowie bezlitośnie rozbłysło światło zrozumienia. Skuliła się odruchowo, czując rozlewający się aż po czubki palców ból. Była w Barbaresco. W Piemoncie. I właśnie przed chwilą usłyszała, że Nikodema już nie ma. To ta dziewczyna w białej bluzce ze sporym dekoltem odsłaniającym krągłe piersi jej o tym powiedziała. Zaraz, zaraz, jak jej na imię? Ale czy tak naprawdę miało to jakieś znaczenie?
Ponownie zacisnęła powieki, pragnąc znów się zanurzyć w świecie wypełnionym beztroską i talerzami z panforte. Nie chciała myśleć. Chciała płynąć na chmurce pachnącej wanilią. I śnić, że Nikodem zaraz złapie ją za ręce.
– Proszę tego nie robić. Nie powinna pani zasypiać – odezwał się nagle obcy głos. – Proszę do nas wrócić.
Róża otworzyła oczy. W zasięgu jej wzroku pojawił się szpakowaty mężczyzna w granatowej marynarce.
– Giulia, Adriano, ruszcie się w końcu! Panforte stygnie w kuchni! Idźcie do gości! – polecił stanowczo. – I zaserwujcie wszystkim limoncello na mój koszt. Ja zajmę się panią Abramowicz. Ale już!
Cień jego barczystej sylwetki padał teraz na policzki Róży, zasłaniając słońce. Giulia i Adriano ruszyli posłusznie w głąb sali. W restauracji ponownie zawrzało, rozległy się śmiechy, szuranie krzesłami i poszczękiwanie sztućców o talerze.
– Musimy porozmawiać – odezwał się ponownie nieznajomy, nachylając się nad Różą i podając jej dłoń. Ujęła ją bezwiednie. Była szorstka i ciepła. – Ale najpierw napijesz się czegoś mocniejszego. Proponuję barcarato.
– Skąd pan wie… skąd wiesz, kim jestem? – zapytała cicho. Dotyk jego ręki przyjemnie ogrzewał jej zziębnięte palce. Spojrzała na niego półprzytomnie.
– Przecież sama się przedstawiłaś. – Roześmiał się dźwięcznie. Jego oczy patrzyły na nią czujnie. – Kiedy weszłaś do restauracji, siedziałem z boku, tuż przy barze. Mimowolnie usłyszałem całą rozmowę. A potem fiknęłaś na ziemię. Chodźmy stąd. – Pociągnął ją stanowczo za rękę. – Będziesz teraz na ustach całego miasteczka. – Mrugnął zabawnie. – Kobieta, która zemdlała na samym środku najpopularniejszej knajpy w okolicy. To nie zdarza się tutaj codziennie. To senna mieścina. Jesteśmy nudni, choć karmimy najlepiej na świecie. Stałaś się dziś poniekąd… mi scusi3…daniem dnia! Piatto del giorno!
3wł. wybacz
Róża próbowała się uśmiechnąć, ale zamiast tego na jej ustach pojawił się dziwny grymas. Dyskretnie zerknęła na mężczyznę. Miał intensywnie zielone oczy i ładnie wykrojone usta. Rysy jego twarzy wydawały się dziwnie znajome. Odniosła nieodparte wrażenie, że gdzieś go już widziała, ale na próżno grzebała w zakamarkach pamięci. Nieznajomy pachniał tak ładnie – pieprzem i czekoladą. Zupełnie jak barcarato, wino, które zaproponował, a które tak dobrze znała. Nikodem uwielbiał sączyć je do dobrze przyprawionych mięs.
– Skąd się wziąłeś? I dokąd chcesz ze mną iść? – zapytała w końcu i wsparła się na jego ramieniu. Poczuła w kościach chłód, który ciągnął bezlitośnie od kamiennej podłogi.
Przez chwilę nie odpowiadał, patrząc na nią spod zmrużonych powiek.
– Zabieram cię do Nikodema – rzucił wymijająco. – Przecież pojawiłaś się w Barbaresco, żeby go odszukać.
„Skąd on tyle wiedział?” – zadrżała. Dopiero teraz dotarło do niej, że nieznajomy mężczyzna mówił po polsku. Najczystszą polszczyzną, bez cienia akcentu. W Piemoncie, w samym sercu Włoch, wydawało się to co najmniej dziwne. Może dlatego nie od razu pojęła sens wypowiedzianych przez niego słów.
– Nikodem… żyje? – zapytała, wstrzymując oddech. – Przecież… ta dziewczyna…Giulia oznajmiła, że już go… nie ma… – wyjąkała głucho. Te słowa raniły usta jak odłamki szkła.
– Nie ma go tutaj, w trattorii – wyjaśnił. – Wyglądasz dokładnie tak, jak cię opisywał – dorzucił odruchowo. – Masz w sobie dwie przeciwstawne cechy… siłę i kruchość. I jesteś piękna.
Spojrzała na niego zdumiona. Jego twarz była szczera, czysta. Nie było w tym stwierdzeniu ani grama sztampy, pomimo że brzmiało jak wyświechtany slogan. Zaczerwieniła się jak nastolatka.
Tak, jego słowa mile połechtały jej próżność. Już od dawna nikt nie widział w niej kobiety. Była przyjaciółką, ciotką, właścicielką Zielonej Łyżki, sąsiadką i powiernicą. Dobra, poczciwa, usłużna Róża. Nie pamiętała, żeby ktoś kiedykolwiek nazwał ją piękną. I to w taki naturalny sposób. Po prostu stwierdzając fakt. Bez podtekstów.
– Kim ty jesteś? – wyrwało się jej.
Długo nie odpowiadał. Tak jakby dobierał w myślach odpowiednie słowa. A potem w końcu je usłyszała…
– Nazywam się Xavier Dunikowski. Jestem przyjacielem i wspólnikiem Nikodema. Czyżby przez te wszystkie lata niczego ci o mnie nie powiedział?
***
Poobijany niemiłosiernie fiat Xaviera zgrabnie pokonywał krętą szosę oplatającą wzgórza rozrzucone wokół miasteczka. Łagodne zbocza pokrywały nieprzebrane połacie pociętych w równe kwadraty pól winorośli. Piemont słynął z najlepszych winnic w Italii. Okoliczni mieszkańcy żartowali, że w Barbaresco nawet woda w kranach ma rubinowy kolor. Dokładnie tak jak najbardziej znana odmiana wina, Barbera, które dojrzewało w dębowych beczułkach, żeby nabrać szlachetności i niepowtarzalnego smaku ziół i wędzonej śliwki.
– Kiedyś musimy przyjechać tutaj wczesnym rankiem – odezwał się nagle Xavier.
Jego dłonie pewnie, a jednocześnie nonszalancko trzymały kierownicę. Na serdecznym palcu jego lewej ręki zauważyła sygnet. Nagle skręcił tak gwałtownie, że jej policzek wylądował na jego ramieniu. Poczuła przez chwilę na skórze miękki dotyk kaszmiru, z którego uszyta była marynarka.
– Dlaczego wczesnym rankiem? – zapytała szybko i poprawiła się na fotelu. Kręciło się jej trochę w głowie i czuła lekkie ssanie w żołądku. Apetyt jej wracał, a to był dobry znak.
– Zbiór winogron rozpoczyna się skoro świt, kiedy tylko rosa opadnie, żeby wraz z owocami nie zbierać wody – objaśniał chętnie. – Wtedy na zboczach pojawiają się ludzie. Kiedy obserwujesz ich z oddali, odnosisz wrażenie, jakby pomiędzy krzewami spacerowały kolorowe mrówki. Nie używamy w Barbaresco kombajnów. Odcinamy kiście ręcznie, za pomocą specjalnego sekatora. To najdelikatniejsza metoda, zarówno dla owoców, jak i krzewów. W ten sposób możemy kontrolować jakość winogron i odpowiednio je segregować.
– Mówisz tak, jakbyś sam miał winnicę.
Roześmiał się głośno i zerknął na nią z uznaniem.
– W rzeczy samej. Właśnie do niej jedziemy. Zarządzam nią razem z Nikodemem. To nasza wspólna inwestycja. Ucieszy się, że przyjechałaś… – dodał ciszej. – Długo na ciebie czekał.
– Sam podjął decyzję o wyjeździe z Polski. – Róża poczuła się wywołana do odpowiedzi, choć w tonie Xaviera nie było ani krzty wyrzutu czy nagany. – Nigdy nie wzbraniałam mu powrotu do Wici. Widocznie… – Z trudem przełknęła ślinę. – …to tutaj znalazł swoje miejsce. Poznaliście się w Barbaresco?
Xavier przez chwilę nie odpowiadał.
– Nie, Różo. Znamy się z dzieciństwa. Nasze matki chodziły razem do szkoły zawodowej w Bolesławcu. Moja umiała najlepiej z całej klasy lepić pierogi, a mama Nikodema blanszować warzywa i doprawiać mięso. Trochę ze sobą konkurowały. Potem ich drogi się rozeszły… ale nie wiem, czy ta historia cię interesuje. To, jak by nie patrzeć, zamierzchłe czasy.
– W moim wieku częściej wraca się do przeszłości. Lubię w niej grzebać. Szczególnie jeżeli dotyczy bliskich mi ludzi. Tak naprawdę przeszłość to jedyne, co nam zostało. Teraźniejszość z każdą sekundą przecieka przez palce, a przyszłości nie znamy.
– Nie możemy pozwolić, żeby przeciekała.
– Mam już swoje lata. Powodują, że już się z tym powoli godzę.
– Z tym wiekiem tobym nie przesadzał – żachnął się. – A wracając do historii Nikodema… Łączy nas mój ojczym. Notabene był kaowcem…
– Nie wiem, kto to taki – przyznała uczciwie Róża.
– W dużym skrócie człowiek, który w szarym PRL-u zapewniał rozrywkę. Tak, był bardzo towarzyski, może aż za…
– Co masz na myśli?
Xavier nagle się zmieszał. W momencie, kiedy chciał coś powiedzieć, w brzuchu Róży zaburczało donośnie. Ponownie się roześmiał. Tym razem z ulgą.
– Może zostawmy na razie ten temat… Przegłodziłem cię! Jestem barbarzyńcą! Barbarzyńca z Barbaresco, nawet pasuje! Na szczęście jesteśmy na miejscu. Matilde na pewno przygotowała już posiłek. To nasza gospodyni – dodał, widząc pytający wzrok Róży.
– Nie spodziewa się dodatkowej osoby na kolacji. – Nagle poczuła się winna. – Mam nadzieję, że nie sprawię kłopotu… Nie uprzedziłam o swoim przyjeździe. Niespodzianki nigdy nie są dobre, ale Nikodem nawet nie podał mi adresu. Rozwiązałam rebus, jak widać trafnie. Dał mi parę wskazówek i oto jestem…
– Różo, na Boga! – zakrzyknął Xavier. – To Włochy! Tutaj niezapowiedziani goście to nigdy nie jest kłopot. Karmić ich to przywilej, a nie kara. Matilde będzie zachwycona! To prawdziwa włoska mamma. Ma wielkie serce i słuszne gabaryty. Oraz niewyparzony język, jak na prawdziwą gospodynię przystało. Mówimy na nią La nostra stella. Nasza gwiazdeczka. Dotychczas była jedyną kobietą w tym domu, tak że nie przejmuj się, jeżeli przyjmie cię z pewną rezerwą. Włoszki bywają zaborcze.
Uśmiechnęła się bezwiednie. Xavier miał rację, przecież sama niejednokrotnie karmiła spóźnialskich. Nikt nie mógł wyjść z Zielonej Łyżki z pustym żołądkiem. Kiedy w garnku z zupą zaczynało prześwitywać dno, dolewała do niego gorącego bulionu i zagęszczała śmietaną. Nagle zatęskniła za Wiciami. „Ciekawe, jak sobie radzą w tawernie moi chłopcy?” – pomyślała.
Xavier po kilkunastu sekundach włączył kierunkowskaz i skręcił. Szosa unosiła się tutaj stromo, pełznąc wzdłuż sporego wzniesienia. Róża odwróciła się odruchowo. Za jej plecami rozciągała się zapierająca dech w piersiach panorama skąpanego w zachodzącym słońcu miasteczka z górującą nad dachami wieżą.
Xavier wyłączył silnik i zaciągnął hamulec ręczny. Przez chwilę w milczeniu patrzyli przed siebie, a potem mężczyzna otworzył drzwiczki auta. Do środka wpłynęło ciepłe powietrze przesiąknięte słodkim zapachem bugenwilli. Wyżwirowana ścieżka prowadziła do kamiennego budynku. Dom, przerobiony z fattorii, miał kolor śmietankowego masła. Fioletowe okiennice oplatał bukszpanowy ornament, a w donicach tuż przy wejściu rozpychała się lawenda. Grasowały w niej tłuste bąki, siadając na uginających się pod ich ciężarem gałązkach.
– Witaj w Casa di Speranza – mówiąc to, zatoczył dłońmi wokół siebie. Barbaresco to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Przynajmniej dla mnie – dorzucił i pociągnął nosem. – Oho, czuję, że Matilde przyrządziła dziś swoje popisowe danie. Chodź, zaraz sama ci o wszystkim opowie. Dam sobie rękę uciąć, że już nas dostrzegła z okien kuchni.
Róża rozejrzała się z aprobatą. Jej mąż zawsze miał talent do wyszukiwania miejsc, w których od razu chciało się zamieszkać.
– Nikodem też już wie, że przyjechałaś – powiedział Xavier. – Zadzwoniłem do niego z miasteczka – dodał przepraszająco, tak jakby miała prawo się o to na niego gniewać.
Róża przeciągnęła ścierpnięte ramiona. Jej biała bluzka była wygnieciona, a na spodniach widniały ciemne plamy. Pewnie wytarła nimi kropelki rozlanego wina na podłodze w Mia Rosa. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się jej stracić przytomności w miejscu publicznym. Stres i emocje dosłownie powaliły ją na ziemię. Ale na szczęście skończyło się na strachu.
Już za chwilę zobaczy Niko… Nie tak chciała się zaprezentować po latach mężowi. Odruchowo przygładziła obiema dłońmi włosy. „Nikodem na pewno niczego nie zauważy. Nawet tych moich dodatkowych zmarszczek…” – pocieszyła samą siebie i ruszyła za Xavierem. Nagle poczuła irracjonalny niepokój. „To głupie” – skarciła się sama w myślach, ale strach nie ustępował. Dlaczego Nikodem jeszcze nie wyszedł na podjazd? Skoro był w domu, na pewno usłyszał dźwięk parkującego samochodu. Dlaczego nie stał w drzwiach i nie wypatrywał jej, tak jak zawsze? W Wiciach mieli swoje tradycje. Kiedy jedno z nich wracało później do domu, drugie czekało na niego w drzwiach z filiżanką jaśminowego naparu. Łagodził napięcia i przyjemnie nastrajał do wieczornych rozmów. Nie mogli się wtedy nagadać. Pracowali razem, ale zawsze otaczali ich inni ludzie. Musieli kraść momenty dla siebie, ale tych chwil tylko we dwoje ciągle było za mało.
– Co się z nami stało, mój chłopaku z latawcem? Czemu zgubiliśmy tę naszą miłość? Dlaczego pozwoliłam ci odejść? A ty poddałeś się bez walki? – szeptała bezgłośnie.
Nagle drgnęła. W progu domu pojawiła się kobieta w kolorowej sukience. Miała kruczoczarne włosy związane w luźny kok. Osłoniła oczy przed słońcem, a jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Ale, bynajmniej, nie skierowany w jej stronę.
– Buona sera, signore Xavier. Proszę się pospieszyć, kolacja stygnie – powiedziała po włosku i zerknęła zaciekawiona na Różę.
– Już nie możemy się doczekać, Matilde! – zawołał wesoło Xavier. – Poznajcie się, moje panie… To nasz nieoceniony anioł i dobry duch tego domu, a właściwie kuchni, Matilde Bertone. A to Rosetta Abramowicz. Żona Nikodema – dodał krótko po sekundzie wahania.
„Tak jakby fakt bycia jego żoną definiował mój cały życiowy dorobek” – pomyślała niespodziewanie Róża.
– Dobry wieczór – powiedziała cicho i wyciągnęła rękę w kierunku gospodyni.
Ta wytarła pospiesznie dłonie o wyciągniętą z kieszeni chustkę i uścisnęła jej prawicę mocnym zdecydowanym ruchem. Jej wzrok był dziwny, taksujący. Już się nie uśmiechała.
– Witamy w Casa di Speranza – wyrecytowała jak wyuczoną formułkę.
W jej głosie zdało się słyszeć dystans, a może niezadowolenie. Musiała być kiedyś prawdziwą pięknością. Jej twarz o regularnych rysach i stanowczo zarysowanym podbródku znaczyły teraz liczne zmarszczki, ale orzechowe oczy patrzyły nadal zadziornie, z werwą. Miała duży biust i szerokie biodra.
– Przepraszam, nie mówię zbyt dobrze po włosku – usprawiedliwiła się Róża. – Znam zaledwie kilkanaście słów. Ale dużo rozumiem, moja mamma była z domu Grassi.
– Włoszka? I nie nauczyła córki mówić w ojczystym języku? – mruknęła Matilde.
Xavier spojrzał na nią karcąco.
– Spokojnie, mia cara. Nie obwiniaj jej.
Matilde fuknęła. Róża zerknęła pytająco na Xaviera, bo niewiele zrozumiała z tej wymiany zdań po włosku. Czyżby pyskata gospodyni jej nie polubiła? Albo, co gorsza, była do niej uprzedzona?
– Ostrzegałem cię… Matilde jest trochę rozdrażniona, bo kolacja stygnie – rzucił lekko. – Nie przejmuj się. Ma swoje humory.
– Nie będziecie chyba teraz ćwierkać po polsku? – Gospodyni łypnęła na nich z naganą. – Skoro znaleźliśmy się w tej towarzysko-językowej łamigłówce, musimy iść na kompromisy. Jestem już dobrze po pięćdziesiątce, co nie znaczy, że nie potrafię się odnaleźć w międzynarodowym towarzystwie. Dogadamy się po angielsku. A teraz chodźcie już! – Matilde zrobiła zapraszający ruch i sapiąc jak lokomotywa, ruszyła pierwsza.
W kamiennym holu panował przenikliwy chłód. Na prawo od wejścia znajdowała się ogromna jadalnia z kamienną podłogą, belkowanym sufitem i oknami wychodzącymi na ogród. Na środku królował drewniany stół nakryty obrusem. Ozdabiały go srebrne lichtarze, w których płonęły świece. Pod ścianą stał pękaty kredens z porcelaną. W rogu pomieszczenia Róża zauważyła dwa fotele z przetartymi oparciami i stoliczek kawowy zarzucony starannie złożonymi gazetami. Wnętrze było wysmakowane, urządzone prosto, ale funkcjonalnie.
– Ten dom ma duszę… – szepnął jej do ucha Xavier. – Widzę w twoich oczach, że też ją dostrzegłaś. – Pochwytując ganiące spojrzenie Matilde, odsunął się od Róży i dodał głośniej: – Casa di Speranza powstała w piętnastym wieku. Miejscowa legenda głosi, że zbudowano ją według planów Leonarda da Vinci. Najpierw funkcjonowała jako farma, potem działał tu młyn, a w końcu budynek zaadaptowano na klasztor. Przejęliśmy go z Nikodemem w stanie wołającym o pomstę do nieba.
– Oj, to prawda! – potwierdziła ochoczo Matilde. – Takiego grzyba na ścianach w całym swoim życiu nie widziałam. To, jak obecnie wygląda Casa di Speranza, zawdzięczamy panu Xavierowi. Sam wszystko oczyścił i doprowadził do porządku. Teraz też co rusz coś zmienia. Ze spacerów nigdy nie wraca z pustymi rękami, zawsze coś przytaszczy. Czasem takie dziwy, że nie wiadomo, co z tym robić! Pan Xavier jest tutaj od nastrojowości, a pan Nikodem od kuchni. Przynajmniej był… – dodała ciszej.
– A ty zarządzasz nami twardą ręką! – zażartował Dunikowski, ale Matilde wzięła to, co powiedział, jak najbardziej poważnie.
– Tak się podzieliliśmy – potwierdziła.
– Dziwy? Co ty takiego przynosisz do domu? – Róża z trudem ukrywała zniecierpliwienie. Nie chciała ponownie pytać o Nikodema, miała nadzieję, że zagadka niedługo się wyjaśni. Może wyszedł gdzieś i wróci akurat na kolację?
– Tak już mam, że lubię nietypowe rzeczy. – Dunikowski się ożywił. – Wycinam kawałki drewna z powalonych pni i strugam z nich stołki. Poluję na wystawione przed dom stare drzwi i przerabiam je na skrzynie, a z połamanych żerdzi płotów rzeźbię poręcze do schodów.
– Nawet zużyte garnki pan przerabia! Proszę się pochwalić! – dodała Matilde.
– Właśnie! – zawtórowała jej Róża. – Bardzo mi się podoba to, co mówisz. Uwielbiam rękodzielnictwo.
Matilde jakby dopiero teraz się zorientowała, że pani Abramowicz zbyt często przyznawała jej rację.
– A teraz koniec tego dobrego! Idę po półmiski – mruknęła i już jej nie było.
– No, opowiadaj! – Róża z ulgą przeszła na polski. Zdecydowanie lepiej słuchało się jej Xaviera w tym języku.
– Nie ma czym się chwalić – machnął ręką. – To zwykłe rzeczy, każdy stolarz to potrafi. Szlifuję, przycinam, maluję i nieustannie coś przestawiam. Czasem wystarczy kilka zbitych desek i kasztanowy kijek zamiast klamki i komoda gotowa. Sama ją zresztą zobaczysz w sypialni na górze. Ostatnio przywlokłem dwie wielkie dechy ze starej stodoły i zmajstrowałem wezgłowie łóżka. Nie lubię wydawać pieniędzy w sklepach. W drugim obiegu jest o wiele fajniej…
– Tawerna Zielona Łyżka też jest pełna takich przedmiotów z odzysku. Moi przyjaciele z Wici są bardzo kreatywni. Ludzie, którzy nie mają wiele, potrafią zrobić coś z niczego.
– Dlaczego Zielona Łyżka? – zainteresował się Xavier. – I Wicie? To jakaś osada na końcu świata. Nie chcieliście zakotwiczyć w większym mieście?
Róża uśmiechnęła się konfidencjonalnie.
– To Nikodem znalazł to miejsce. Przyzwyczaił się do wielkiej wody i plaży w Egmond, gdzie się poznaliśmy. Fascynowała go kuchnia śródziemnomorska, frutti di mare i koncepcja małej tawerny na kilka stolików z otwartą kartą. Kiedy Nikodem odkrył budynek, w którym otworzyliśmy naszą restaurację w Wiciach, okazało się, że poprzednia właścicielka, pani Basia, prowadziła tam przed laty bar z przekąskami. Nazywał się Morski. Jej specjalnością były zielone zupy: szczawiowa i groszkowa. To były czasy głębokiego PRL-u, więc nie było w czym wybierać, a tym bardziej wybrzydzać. Mieszkańcy Wici żartowali, że w Morskim klienci nieustannie zamawiają te same dania i dlatego wszystkie łyżki w barze Basi są zawsze zielone. Spodobała mi się ta anegdota. I od tego czasu zaczęłam mówić na naszą tawernę Zielona Łyżka. I tak to się mimowolnie przyjęło. Choć pierwszy pomysł nazwy był, oczywiście, związany z lawendą.
– Słyszałem, że ją kochasz.
– Na równi z szafranem… – Zmrużyła oczy.
– Pora na kolację! – zawołała gromko Matilde. Nagle w jej dłoniach zmaterializowała się gigantyczna dymiąca micha pasty. Dobywał się z niej słodki zapach sosu pomidorowego i czosnku. – Przyrządziłam dziś sycylijską specjalność pana Nikodema – zakomunikowała z dumą.
– Czyżby pasta alla norma? – odezwała się Róża. – Podobno nazwa tego dania pochodzi od najpiękniejszej opery Vincenza Belliniego. Tak przynajmniej mówił mój mąż.
Matilde skrzywiła się nieznacznie.
– Pomidor, czosnek, bakłażany, solona ricotta i bazylia – zakomunikowała. – Najlepsze smaki Włoch na jednym talerzu! Siadajcie!
W tym momencie za ich plecami zaszurało, a potem rozległ się brzdęk tłuczonego szkła. Róża drgnęła i odwróciła się, przekonana, że podmuch wiatru strącił stojący na parapecie wazon.
W drzwiach stał Nikodem. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle.
„To niemożliwe” – pomyślała przerażona, a potem odruchowo postąpiła kilka kroków, wyciągając ku niemu ręce.