Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Kiedy Bogna Zasławska wyjeżdża z grupą przyjaciół do Delftu, nie ma pojęcia, że ta wyprawa już na zawsze odmieni jej życie. W ostatnim dniu pobytu trafia do małego sklepu z błękitną porcelaną, zagubionego w plątaninie brukowanych uliczek. Poznaje tam sędziwego Jacoba Muldera, który składa dziewczynie zaskakującą propozycję – Bogna ma pomóc w inwentaryzacji porcelanowych bibelotów, które skrzętnie chronią skrywany przez lata rodzinny sekret.
Cornelia Smid mieszka w małej wiosce niedaleko Delftu. Kiedy zakochuje się w synu bogatego rzeźnika, rodzice wysyłają ją na służbę do Alkmaar. W 1882 roku w dramatycznych okolicznościach powraca do domu, ale zmuszona jest sobie radzić sama. Zrozpaczona dziewczyna dowiaduje się, że Mulderowie, właściciele fabryki porcelany, pilnie poszukują posługaczki do swojej rezydencji. Cornelia postanawia spróbować szczęścia. Nie domyśla się jednak, ile tajemnic kryje się za fasadą pozornie szczęśliwej i bogatej rodziny, nad którą ciąży przekleństwo błękitnego kolibra.
Malownicze holenderskie miasteczko, wielka miłość, dramat i… piękna porcelana. Zakochacie się w opowieści o losach bohaterów, którzy potrafią walczyć o swoje pasje, choć ich szczęście bywa delikatne jak filiżanka, którą może stłuc lekki podmuch wiatru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Grzegorz Bociek
Redakcja
Anna Seweryn
Zdjęcia na okładce
© Fabrizio Conti | unsplash.com
© Ashraful Arefin | Trevillion Images
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Anna Jeziorska
Anna Seweryn
Anna Żochowska
Wydanie I, Gdańsk 2023
tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-67402-42-2
Wydawnictwo FLOW
tel. 538 281 367
Delikatność porcelany jest jej zaletą,
kruchość człowieka jest jego przekleństwem.
Delft, 1882
Padające z otwartego na oścież okna jaskrawe światło wyostrzyło kontur stojącego przy stole mężczyzny. Miał na sobie poplamiony fartuch z długimi rękawami rozciętymi od nadgarstków po łokcie. W głębi pomieszczenia znajdowało się zasłane starannie łóżko, a tuż przy nim – pokryta mahoniowym fornirem komoda. Wszędzie unosił się aromat oleju lnianego przemieszany z zapachem wilgoci, dobywającym się z przepływającego w dole kanału.
Mężczyzna spojrzał na mnie z roztargnieniem w oczach. Zauważyłam, że jego długie palce pokrywała delikatna mgiełka białego pyłu. Pomiędzy nami panowała przedłużająca się cisza. Skubałam wstążkę od zawiązanego pod szyją spranego lnianego czepka i modliłam się o cud.
– Moja żona kazała mi na ciebie zerknąć – rzekł w końcu. – Podobno poleciła cię pani van Keulen. Znam jej męża, Hermana. To świetny zegarmistrz, jedyny taki fachman w okolicy. Ale co do ciebie… doprawdy nie wiem, w czym mógłbym pomóc żonie… – mruknął po sekundzie wahania. – Chyba już podjęła decyzję…
Urwał nieoczekiwanie, wpatrując się ze zdumieniem w wystający z mojej kieszeni błękitny kwiat. Wepchnęłam go czym prędzej w czeluści ubrania, zgniatając bezlitośnie delikatne płatki.
– To ostróżka, prawda?
– Tak, panie. Nie powinnam, ale… Przepraszam… – Próbowałam powiedzieć coś sensownego, ale jego obecność paraliżowała mój język. – Zerwałam je na łące.
– Umiesz układać kwiaty? – Czułam, że jego wzrok wędruje po szorstkim materiale mojej żebraczej sukienki. – Widzisz ich kolory, ich teksturę?
Drgnęłam mimowolnie. Dlaczego zapytał mnie właśnie o to? Dziewczyna na dole, w kuchni, powiedziała, że szukają posługaczki do najcięższych prac. Palenie w piecu, zmywanie podłóg, sprawunki w hali rzeźniczej, szorowanie wiecznie brudnych okiennic…
– Lubię je zbierać… – zaczęłam wolno, żebym w porę mogła się wycofać z pułapki, którą zapewne dla mnie przygotował. – Oddzielam je barwami. Czerwone, żółte, pomarańczowe, fioletowe… – dodałam, chyba niepotrzebnie.
– Dlaczego to robisz?
– Bo zbyt intensywne kolory się kłócą – powiedziałam lekko i błyskawicznie ugryzłam się w język.
On za to spojrzał na mnie uważniej. Jego źrenice się rozszerzyły.
– Wyjrzyj na ulicę – polecił krótko. – No, rusz się, na co czekasz?!
Zamarłam. To był jakiś podstęp, którego nie rozumiałam. Wtedy jeszcze nie…
Podeszłam z ociąganiem do okna. Poczułam na twarzy smagnięcie wiatru. Był przesycony solą i morzem, w którym poławiano świeże ryby, układane później na straganach na targu tuż obok Domu Wagi Miejskiej.
– Widzisz chmury? Jakie są?
– Białe. Niebieskie. Szarawożółte. A nawet… – Zawahałam się, mrużąc oczy i szukając odpowiedniego słowa. – Szmaragdowe.
– Incredibilis…Czy moja żona zaproponowała ci już zapłatę za posługę?
Poczułam, że stanął za moimi plecami. Bardzo blisko. Na odległość oddechu.
– Nie, panie. Powiedziała, że potrzebujecie silnej i rosłej służącej – wyszeptałam, ze spuszczonymi oczami odwracając się w jego stronę. – I że mam za drobne ręce… nienawykłe do pracy, i mizerną posturę. Ale ja naprawdę dam radę! Jestem silna, zdrowa. Pomagałam już w bogatym domu, u państwa Vermeulenów w Alkmaar! Mogę pracować od rana do nocy, bez przerwy! – zapewniłam, składając ręce jak do modlitwy.
Uniósł szybko dłoń, ucinając w jednej sekundzie mój słowotok.
– Możesz zacząć jutro – rzucił stanowczo. – Jak ci na imię?
– Cornelia. Cornelia Smid – wyjąkałam, czując zbierające się pod powiekami łzy.
– Smid? Ktoś taki pracuje w naszej manufakturze. Jest kaflarzem.
– To mój ojciec. – Postanowiłam nie mówić mu całej prawdy.
– Dobrze. Dosyć na dziś. Będziesz spać w piwnicy. Merel pokaże ci gdzie. A teraz możesz już odejść.
Skłoniłam się nisko i wyszłam z pokoju. Moje serce biło tak mocno, jak dzwony kościoła Nieuwe Kerk, a ręce trzęsły się jak w febrze.
To jakiś cud! Nie do wiary! Byłam uratowana!
Amsterdam, 2020
Staliśmy w samym sercu amsterdamskiej dzielnicy Jordaan. Poprzez rosnące przy kanałach kasztanowce przebijało się delikatnie słońce, pieszcząc miękko moją bladą skórę. Zewsząd dochodziły pokrzykiwania turystów, dzwonki wszędobylskich rowerów i skrzypienie błękitnych tramwajów, kolebiących się na torach gęsto przecinających krzywe brukowane uliczki.
– Widzimy przed sobą pomniki najbardziej znanych tutejszych muzyków… Johnny’ego Jordaana, Johnny’ego Meyera… – dudnił monotonny głos miejscowego przewodnika.
Podczepiliśmy się do oprowadzanej przez niego grupy w ostatniej chwili, chcąc liznąć, jak to powiedziała trywialnie Małgosia, nieco więcej lokalnej kultury, a nie tylko wciągać opary wszechobecnej marihuany, która płynęła chyba we krwi wszystkich amsterdamczyków.
– Każdy z tych artystów związany był z tym miejscem – ciągnął przewodnik, próbując ściągnąć wzrokiem naszą uwagę. – Nazwa dzielnicy Jordaanpochodzi najprawdopodobniej od francuskiego słowa jardin, czyli ogród…
– Błagam was, urwijmy się stąd jak najszybciej, bo wieje nudą. – Ignacy ziewnął dyskretnie. – Już wystarczy, że chcecie mnie zaciągnąć do Rijksmuseum. Kuszony obietnicą nieziemskich artystycznych doznań, podskórnie czuję, że czekają tam na mnie wyłącznie dzikie tłumy, zapach staroci i kiepska kawa za niebotyczną cenę!
– Mówiłam, żeby go ze sobą nie zabierać – szepnęła mi do ucha Tereska i przewracając oczami, pociągnęła Ignasia za kolorową bluzę. – Czy ty zawsze musisz tak marudzić? Nie pisałam się na litanię skarg i zażaleń. Muzeum Narodowe ci nie odpowiada? Złoty wiek holenderskiego malarstwa? Rembrandt van Rijn, Vermeer, de Hooch…? – recytowała jak na wykładzie.
Ożywiłam się nagle na dźwięk nazwiska Vermeera. To przecież jego obraz wisiał w jadalni domu moich dziadków w Przesławicach. Przedstawiał dziewczynę w żółtym kaftanie i białym czepku na głowie, przelewającą w skupieniu mleko z glinianego dzbana do garnka stojącego na stole. Babcia śmiała się zawsze, że korpulentna sylwetka służącej odpowiada dziadkowi, gustującemu w okrąglejszych niewiastach.
– To dlatego się ze mną ożeniłeś, Michale. – Gładziła przyprószoną siwizną czuprynę męża spracowaną dłonią, pociętą siateczką drobniutkich żył. – A ja tak marzyłam o tym, żeby być wiotka i powabna jak motyl.
– To niemożliwe, moja duszko. – Dziadek zadziornie mrużył oczy. – Masz złote serce i żelazne nerwy, a one, jak wiemy, sporo ważą.
– Popatrz, a ja, naiwna, myślałam, że ta moja waga to od czekoladek, które nieustannie tutaj znosisz – przekomarzała się, patrząc na niego z czułością.
Kochałam dziadków miłością niepodzielną. Kiedy po tragicznej śmierci rodziców zostałam sama, oni stworzyli dla mnie nowy świat. Pełen traum i niezagojonych ran, ale dający ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Ja przewróciłam ich życie do góry nogami. Zostali wyrwani z kokonu codziennej rutyny i rzuceni na głęboką wodę burzliwego oceanu zwanego wychowywaniem dorastającej dziewczynki. Dziadek uczył się wraz ze mną surfowania po necie, babcia odświeżała znajomość historii i z anielską cierpliwością testowała wegetariańskie przepisy, a ja… chłonęłam całą sobą ciepło ich pachnącego farbami przesławickiego domu. Na jego ścianach wisiały reprodukcje ukochanych malarzy babci i błękitne holenderskie kafle, które pasjami kolekcjonował dziadek. Pamiętam, że przesuwałam z lubością palcami po ich gładkiej, chłodnej powierzchni, kolebiąc się na krześle.
– Uważaj, bo spadniesz! – ostrzegała mnie babcia i rzucając włóczkową robótkę, biegła na ratunek.
– Daj jej się czasem potłuc, Marianko – mówił dziadek znad zaczytanej dokumentnie płachty miejscowej gazety. – Siniaki dobrze robią na duszę, sam wiem o tym najlepiej.
– Temu dziecku los już wystarczająco siniaków sprezentował. – Twarz babci chmurniała. – A i nam ich nie szczędził. Cały czas się boję, czy podołamy wychowaniu Bogny. Jest jeszcze taka mała, a my… sam wiesz, że mamy już swoje lata. Dlaczego ta tragedia musiała spotkać właśnie nas? Gdyby Irenka i Mateusz żyli, wszystko wyglądałoby inaczej. Boże, dlaczego do tego dopuściłeś? – Siąknęła nosem i wytarła go szybko w wyciągniętą zza pazuchy starannie wyprasowaną chusteczkę.
– Nie gdybaj już, do diaska! – podniósł nieznacznie głos dziadek. – I nie mieszaj do tego Pana Boga! To nie jego sprawka, a tego pijanego idioty, który zajechał naszym dzieciom drogę. Czasu nie cofniemy. Musimy go raczej oszczędzać. Mamy teraz co robić i o kogo się troszczyć.
– Nie kłóćcie się – napomniałam ich, balansując na krawędzi krzesła i sprytnie wykorzystując nieuwagę babci. – Obiecuję, że będę grzeczna. Ale nie oddacie mnie do bidula, prawda? – zapytałam, marszcząc jasne brwi.
– Skąd ci to do głowy przyszło, dziecko? – Babcia nagle tak zbladła, że przypominała ducha. – Nigdzie cię nie oddamy! Jesteś dla nas wszystkim, nigdy o tym nie zapominaj.
Wtuliłam się cała w jej gryzący policzki sweter. Żółty jak kaftan mleczarki z obrazu, który wisiał na honorowym miejscu, za siedzącym przy stole dziadkiem.
– Dosyć już tego mazgajstwa – szepnęła babcia w moje włosy. – Pora na ciasto z rabarbarem. Już, już, pomóż mi, Bogienko, wyłożyć je na talerzyki.
Zeskoczyłam czym prędzej z krzesła i pobiegłam do przepastnego kredensu. To tutaj za szybką babcia ukrywała swoje porcelanowe serwisy na specjalne okazje. Jeden był różowy jak karmelki w wielkim szklanym słoju w sklepie u pani Jasi, a drugi niebieski jak niezapominajki. A może błękitny jak niebo nad miastem lub szafirowy jak oczy dziadka, zatopione w siateczce drobniutkich zmarszczek. Nigdy nie mogłam się zdecydować na jeden odcień dowolnej barwy. Zawsze widziałam ich kilka, w zależności od tego, w jaki sposób padało światło.
Światło. Vermeer. Błękitna porcelana. Krucha i chłodna jak kafle, które tak lubiłam dotykać. A co by było, gdybym…?
Ocknęłam się nagle i rozejrzałam po placu otoczonym przez pierścień amsterdamskich kanałów. Poczułam całą sobą, że pora ruszyć dalej. Ciągnęła mnie jakaś niewytłumaczalna siła, niczym wiatr porywający moje myśli w zupełnie innym kierunku, do którego zdawałam się zmierzać.
– Przepraszam pana… – przerwałam niegrzecznie nudny wywód przewodnika. – Jak się nazywa miejsce, w którym urodził się Vermeer? Miasto wielkiego malarza i porcelany?
– Delft – odpowiedział, zanim jeszcze zdążyłam wypowiedzieć całe zdanie. – Jeżeli potrzebujecie lokalsa od oprowadzania po tamtejszej starówce, to mogę kogoś polecić.
– Co powiecie na wycieczkę do Delftu? – zagaiłam nieoczekiwanie przysypiającą kompanię moich przyjaciół.
Wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę.
– Ale przecież dzisiaj wieczorem mieliśmy pójść do dzielnicy czerwonych latarni! – Ignacy znowu się skrzywił. – A poza tym co niby miałbym robić w tym Delfcie? Gdzie to w ogóle jest? – zapytał, z rozpędu po angielsku.
– Na zachodzie Holandii. Najlepiej pojechać tam pociągiem. Musicie tylko przejść kawałek na dworzec centralny – odpowiedział przewodnik.
Patrzył na mnie dziwnie podekscytowany. Wokół rozlegały się już niecierpliwie posykiwania innych turystów, którzy czekali na dalszy ciąg jego przerwanego wywodu. W końcu za to wszystko zapłacili.
– Świetnie! – Klasnęłam. – Poprosimy o namiary na tego pana znajomego. Chyba przyda nam się ktoś obeznany w historii miasta. Nie patrzcie tak na mnie! – huknęłam na przyjaciół. – Nie każę przecież zakuwać was w dyby! Pobłądzimy po tamtejszych uliczkach, zagubimy się wśród średniowiecznych kamienic i napijemy lokalnego piwa. Co wy na to?
– Co cię nagle napadło? – szepnęła Małgosia. – Mało mamy atrakcji w Amsterdamie? Po co chcesz jechać do Delftu?
– Jeżeli mówisz, że produkują tam dobre piwo, to niech już będzie – zgodził się wielkodusznie Ignacy.
Tereska bez słowa potaknęła głową.
Nie miałam pojęcia, dlaczego nagle zapragnęłam znaleźć się w nieznanym mi miejscu, czy w tamtym regionie są jakieś dobre lokalne trunki i czy moi przyjaciele nie zanudzą się na holenderskiej prowincji. Ale właśnie to pociągało mnie najbardziej w życiu – nowe i nieznane.
Na sam dźwięk nazwy „Delft” swędziały mnie opuszki palców. Miałam tak zawsze, kiedy podskórnie czułam, że za chwilę w moim życiu zdarzy się coś niezwykłego.
***
Przesławice, dwadzieścia lat wcześniej
– I znowu naniosłeś tego pyłu! Z tobą jak z dzieckiem! – gderała babcia, wymachując zamaszyście kraciastą ścierką. – Dopiero odkurzyłam, ale w tym domu nikt nie szanuje mojej pracy. Idźże do tej swojej pakamery, pókim dobra! A za kwadrans chcę cię widzieć na obiedzie!
Stałam jak zwykle ukryta za naręczem płaszczy oblepiających ciasno wieszak w korytarzu. Dziadek od razu mnie zauważył. Miał sokoli wzrok.
– Chodź szybko, Bogienko. – Mrugnął do mnie, sprytnie chowając coś pod wysłużoną marynarką. – Zanim babcia nas z chałupy wyrzuci. Mam coś dla ciebie. Odrobiłaś lekcje?
– Oczywiście! – skłamałam w dobrej wierze i podążyłam za dziadkiem do jego pracowni.
Nawet babcia nie miała do niej wstępu. To było niepodzielne królestwo Michała Zdanowicza. Trzymał tu swoje „skorupy”, farby, pędzle i różnorakie naczynia. Po pracy bawił się w malowanie ceramiki, ale wiedziałyśmy o tym tylko babcia i ja. Wśród kolegów wolał się nie chwalić swoją pasją. Był nadzwyczaj skromny. Uwielbiałam tę jego kryjówkę, przesiąkniętą zapachem kurzu, farb i pigmentów.
Kiedy weszliśmy do środka, dziadek zamknął starannie drzwi. W pomieszczeniu panował półmrok przełamana nieco nikłym światłem z lampki umocowanej nad wielkim drewnianym stołem, zastawionym najróżniejszej maści słoikami. Dziadek z niechęcią pstryknął włącznik i wiszący po sufitem żyrandol rozbłysnął. Rozejrzałam się uważnie. Wszystkie meble pokrywała cieniutka warstwa białego pyłu.
– Zobacz, co dla ciebie mam – powiedział triumfalnie dziadek i wyciągnął zza pazuchy przepiękny porcelanowy wazonik. Jego szyjkę oplatał złoty ornament, a na środku widniały wykaligrafowane starannie literki układające się w moje imię.
– To dla mnie? – Zapiszczałam podekscytowana i wyciągnęłam obie dłonie w kierunku kruchego cacka. – Będę go pilnować jak oka w głowie, żeby się nie potłukł.
– Oczywiście, że jest dla ciebie. A znasz tutaj jakąś inną Bognę? – mruknął dziadek i podał mi wazonik. – Wbrew pozorom porcelana to bardzo trwały materiał. Wypalamy ją w temperaturze tysiąca czterystu stopni. Tylko jej dusza jest delikatna. To moja największa miłość, zaraz po tobie i twojej babci. Chociaż ona uparcie twierdzi, że jest na ostatnim miejscu.
Uniosłam wazonik i odwróciłam go denkiem w kierunku żyrandola. Na spodzie naczynia tkwiła wyraźna podszkliwna sygnatura. Po porcelanowych ściankach rozeszła się cieniuchna łuna światła.
– Moja córcia… – wyszeptał wzruszony dziadek. – Zapamiętałaś, czego cię uczyłem.
– Tak, dziadziu. Prawdziwa porcelana przepuszcza światło… – powiedziałam wolno.
Dziadek bez słowa chwycił ze stołu leżącą na jego krawędzi łyżeczkę do herbaty.
– A teraz uderz nią w szyjkę wazonu – polecił cicho.
Posłusznie chwyciłam łyżeczkę i delikatnie pacnęłam nią o śliską powierzchnię naczynia. Rozległ się czysty, dźwięczny odgłos. Przypominał miniaturowy dzwoneczek.
– Fajans i porcelit brzmią głucho. Tylko porcelana ma taki czysty głos – objaśnił dziadek.
– Ona śpiewa…
Dziadek patrzył na mnie z nieskrywaną aprobatą. Na jego poprzecieranym na łokciach starym swetrze widniały jak zawsze białe plamy.
Odkąd pamiętam, dziadzio pracował w miejscowej fabryce porcelany, przy taśmie produkcyjnej. Napełniał worki proszkiem i dźwigał je z przenikniętych gęstym pyłem magazynów. Po godzinach przepoczwarzał się ze zwykłego robotnika w artystę. Miał niezwykle twórczą duszę i czarodziejskie ręce, które godzinami wycinały stalową igłą ażurowe wzory w surowym czerepie. Nikt z pracujących z nim na hali nie wiedział o jego zdolnościach. Nie chciał się wyróżniać. Uważał, że każdy powinien znać swoje miejsce w szeregu.
Ogromny fabryczny komin górował nad naszym miasteczkiem niczym strzelista kościelna wieża. Miejscowi nazywali porcelanę białym złotem i byli z niej niezwykle dumni. Stała na stole praktycznie w każdym domu. Niedzielny obiad jadło się z obramowanych złotym rantem talerzy produkowanych na miejscu. Każde odstępstwo od tej tradycji ludzie traktowali jak zbrodnię. Nie mogłam się nadziwić, że moi rodzice, którzy wychowali się w cieniu naszej fabryki, wybrali karierę architektów. Mama podobno miała niezwykły talent plastyczny. Może dlatego ja sama studiowałam na akademii sztuk pięknych. Ale wtedy, w tej ciemnej pakamerze dziadka, kiedy trzymałam w dłoniach wazonik ze swoim imieniem, chciałam zostać weterynarzem.
– I jak tam twoje włosy, córciu? Widzę, że powoli odzyskują swój kolor? – zapytał nagle miękko dziadek, patrząc na mnie czule. – Masz takie piękne jasne loki… po twojej mamie… – Głos mu się załamał, dlatego odchrząknął szybko, udając chrypkę. – Kiedyś babcia pojechała do sanatorium, wiesz? Nie było jej równo tydzień. I wtedy ja plotłem Irence warkocze. Potem zawiązywałem na nich wstążki. Sama je wybierała. Zawsze miała doskonały gust. Panie w przedszkolu nie mogły się nadziwić, że mężczyzna potrafi wiązać takie piękne, równe kokardy.
Dziadek umilkł. A potem dodał szybko:
– A ty… nigdy więcej nie maluj sobie włosów na czarno, Bogienko. To nie ty. Masz taką śliczną, jasną buzię. Jak porcelana.
– To dlatego zrobiłeś dla mnie ten wazonik? – zapytałam cicho. – Żebym zapomniała o tym… bidulu? Ja naprawdę myślałam, że tam płacą więcej za dziewczynki z jasnymi włosami. Tak gadali w szkole. Byłam głupia, że uwierzyłam tym wrednym chłopaczyskom. Chcieli mi dokuczyć. Ale tak bardzo się bałam, że mnie sprzedacie… Za takiego kocmołucha nikt by nie dał nawet złotówki i dlatego… się przefarbowałam.
– Nie oddamy cię nigdy nikomu i za żadną cenę, córeńko. Zapamiętaj to sobie na zawsze. Nawet gdybyś miała tak długie włosy, jak Roszpunka! A teraz chodź na obiad, bo babcia da nam popalić, jak się spóźnimy choćby o minutę!