Saga amsterdamska. Tom 3. Niebo nad Amsterdamem - Agnieszka Zakrzewska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Saga amsterdamska. Tom 3. Niebo nad Amsterdamem ebook i audiobook

Zakrzewska Agnieszka

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

116 osób interesuje się tą książką

Opis

Co może się wydarzyć, kiedy młoda dziennikarka odkrywa, że pozornie senne miasteczko kryje wstydliwe tajemnice? Czyżby oznaczało to początek łańcucha zdarzeń, który nie tylko ściągnie na ciebie niebezpieczeństwo, ale również uzmysłowi ci, co jest w życiu najważniejsze?

Agnieszka bardzo szybko odnajduje swoje miejsce w rodzinnym Drawnie. Redaktor naczelny gazety powierza jej coraz ciekawsze tematy, nie spodziewając się, że jeden z nich spowoduje trzęsienie ziemi na lokalnych szczeblach władzy. Jednak pomimo wielu zajęć Aga nieustannie myśli o Holandii, dlatego postanawia w końcu skontaktować się ze Stijnem. Kiedy już się wydaje, że uda im się spotkać, znowu na drodze do ich szczęścia staje była żona de Bruina. Być może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby mężczyzna zdawał sobie sprawę, że jego polska narzeczona spodziewa się dziecka…

Gdy wszystko dzieje się nie tak, jak powinno, lekiem na zranione serce okazuje się dla Agi przyjaźń z Holendrem Johanem, który mieszka w przepięknym siedlisku nad jeziorem. Szybko stają się sobie bliscy i właściwie dzieli ich tylko jedno – temperatura uczuć i oczekiwania wobec ich znajomości. Dodatkowo los po raz kolejny komplikuje pozornie uporządkowane życie Agnieszki, która otrzymuje zagadkową korespondencję z holenderskiej kancelarii notarialnej.

Komu oprócz Liane bardzo zależy na tym, by ścieżki zakochanych ponownie się nie skrzyżowały? Co zawiera list Annemarie, napisany tuż przed jej śmiercią? Jakie rodzinne sekrety z przeszłości położą się cieniem na losach naszych bohaterów? Trzeci tom pasjonującej Sagi amsterdamskiejNiebo nad Amsterdamem – przyniesie odpowiedzi nie tylko na te pytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 31 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Michalina Robakiewicz

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna26ch

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytana w jeden dzień, to mówi samo za siebie. I co dalej? Czekam na 4 część😀
00



Na cykl Saga amsterdamska składają się:

Tom 1: Do jutra w Amsterdamie

Tom 2: Pocztówki z Amsterdamu

Tom 3: Niebo nad Amsterdamem

Tom 4: Spotkajmy się w Amsterdamie

Staraj się zawsze trzymać trochę nieba nad swoim życiem.

Marcel Proust

Redakcja

Anna Seweryn

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Łukasz Slotorsz

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Projekt okładki

Anna Slotorsz

Zdjęcia na okładce

©Farida|AdobeStock.com, ©dariaustiugova|AdobeStock.com, ©Zamarashka|Shutterstock.com, ©Belenova_art|Shutterstock.com, ©anitapol|Shutterstock.com, ©Ekatmarts|Shutterstock.com, ©ValeriaBoik|Shutterstock.com, ©olgers|Shutterstock.com

Ilustracje w książce powstały za pomocą oprogramowania generatywnej sztucznej inteligencji Midjourney

Wydanie I, Chorzów 2025

tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2024

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-160-7

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Wilkowi,

najlepszemu towarzyszowi wędrówki zwanej życiem

Rozdział pierwszy. Wojenne love story i baletnica w bramce

Jezioro Zgubie należało do najdłuższych akwenów Pojezierza Pomorskiego. Jego rynna przekraczała czternaście kilometrów długości. Znajdowały się na nim cztery wyspy: Czarcia, Ptaszyniec, Rowia i Czarnego Łabędzia. Siedziałam właśnie na pięknym klifowym urwisku tej ostatniej i podziwiałam zapierającą dech w piersiach panoramę. Hen po prawej stronie widziałam głęboko wrzynające się w toń jeziora półwyspy, za którymi roztaczały się nieprzebrane połacie lśniących w zachodzącym słońcu drzew Borów Drawieńskich. Prawie na samym środku Zgubia migały wesoło kolorowe żagle rozpięte na deskach windsurferów. Na pomoście, kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca, gdzie siedziałam, rozłożyli się wędkarze. Zgubie obfitowało w prawie wszystkie gatunki ryb słodkowodnych. Najbardziej popularne były sieja, okoń i sielawa. I właśnie taką pyszną świeżą rybkę przygotował dla mnie w kuchni swojego domu Johan.

– Dopiero tutaj, w Polsce nauczyłem się oprawiać ryby. – Śmiał się, sprawnie filetując sielawę. – W Bredzie istniał dla mnie tylko jeden ich gatunek: kibbeling! To tradycyjna holenderska przekąska, kawałki dorsza w grubej panierce smażone na głębokim tłuszczu. Tak naprawdę to niezdrowy fast food, któremu daleko do tych delicji, które właśnie dla ciebie szykuję… – mówiąc to, wrzucił na rozgrzaną patelnię cebulę, marchew i por. – Smażona sielawa jest niezwykle delikatna w smaku i konsystencji. Praktycznie nie wymaga filetowania, ale zrobiłem to specjalnie dla ciebie, mając na uwadze twój stan. – Drewnianą łopatką wskazał na mój brzuch.

– Jestem ci niezwykle wdzięczna, choć to zbędna troska. – Ukłoniłam się grzecznie. – Potrafię sprawnie oddzielić rybę od ości. Nie zapominaj, że wychowałam się nad jeziorem. Mam nadzieję, że zaserwujesz też obiecaną musztardówkę. Od czasów pobytu w Haarlemie stała się moją ulubioną zupą. Choć muszę przyznać, że powątpiewam, czy jej receptura przyjmie się w kraju ogórkowej i kapuśniaku.

Johan roześmiał się od serca.

– Oczywiście, żarłoku! Uwielbiam kobiety, które mają zdrowy apetyt. Nie ufam laskom żywiącym się wyłącznie sałatą.

– A dużo tych lasek znasz? – Mrugnęłam zadziornie i chwyciłam kawałek świeżego chleba leżący w koszyczku.

– Na pęczki! Przechowuję je w specjalnym, chłodnym miejscu, żeby nie straciły na świeżości!

W doskonałych humorach wyszliśmy do ogrodu. Johan nakrył stół w drewnianej altanie. Ozdabiały ją przepiękne kamienne donice z pelargoniami. Pod sufitem ktoś zgrabnie podwiesił pnące się po deskach surfinie. Na nakrytym lnianym obrusem stole ciepły blask rzucały świeczki. Było bardzo nastrojowo i klimatycznie. Aromat wędzonego boczku dochodzący z parujących miseczek z musztardową przyjemnie drażnił nozdrza. Niecierpliwie zanurzyłam łyżkę w gęstej zupie.

– Mhmmm… lekker 1! – powiedziałam, oblizując usta jak łakoma dziewczynka w sklepie ze słodyczami. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Ale dobrze nam się milczało. Bez zobowiązań.

1 hol. smaczne

– Opowiedz mi o swojej babci i dziadku – poprosiłam w końcu. – Jak się poznali? To z pewnością fascynująca historia. Prawdziwa love story. My jesteśmy już tylko nędzną imitacją tamtych czasów i ludzi. Gdzieś po drodze zagubiliśmy ideały, prawdę i nas samych. Dlatego tak lubię wracać do przeszłości.

– Nie da się żyć tylko przeszłością… – Johan się zamyślił. – Ale rozumiem, co masz na myśli. Sam jestem dzieckiem, które wychowało się w muzealnych korytarzach. Zapach środków do konserwacji obrazów wszedł mi pod skórę już chyba na zawsze. Ciasne pomieszczenia pełne płócien i ich historii. Zakurzone martwe natury, ramy, tuby z farbami mamy. W pewnym momencie poczułem klaustrofobię. Ciąg­nęło mnie do otwartych przestrzeni. Dlatego jestem tutaj. I dopiero tutaj oddycham pełną piersią. Robię tysiące rzeczy naraz. Żeglarstwo, sery, fotografia. Tak jakbym starał się nadrobić stracony czas. A przecież nigdy go tak naprawdę nie traciłem.

– Koniecznie musisz mi pokazać swoje fotografie.

– Maluję rzeczywistość za pomocą migawki aparatu. Nie przemogłem się do pędzla, niestety! Ale zaraz… chciałaś przecież słuchać o moich dziadkach, a nie o mnie.

– To przecież prawie to samo. – Uśmiechnęłam się. – Jesteście wszak rodziną.

– Chciałbym być taki jak oni. Żyjemy tylko w na pozór łatwiejszych czasach, kule nie świszczą nam nad głowami, mamy co jeść i gdzie się schronić. Ale ta wolność jest ułudą. Nie umiemy z niej w pełni korzystać. Jesteśmy chyba bardziej zaplątani niż oni wtedy. Bo tak naprawdę wtedy nie było wyboru. Można było podążyć tylko jedną drogą…

– Wybory nas psują… Uwaga, dokonam teraz trywialnego porównania… To dokładnie tak jak z kawą. Kiedyś mieliśmy tylko białą lub czarną. Teraz kuszą nas na każdym kroku całą gamą smaków i udziwnionych nazw… latte machiatto,cappuccino, espresso, americano,frappe… można stracić rozum. I zwiedzionym pięknie brzmiącą nazwą, dokonać błędnego wyboru. A przecież baza pozostaje zawsze taka sama. I to ona powinna być dla nas drogowskazem. Te zbędne dodatki zaburzają nam tylko pole widzenia i często zniekształcają smak…

– Nie potrafiłbym tego lepiej określić, Aga… Jesteś bardzo bystra! Spodobałabyś się mojej babci. A to jest największy komplement, jaki kobieta może usłyszeć z moich ust…

***

Roman zobaczył Marię po raz pierwszy w otwartym na oścież oknie nad witryną sklepu mieszczącego się tuż przy głównej ulicy Bredy.

Ciężkie walki o miasto toczyły się przez cały dzień. Niemcy bronili się z maniakalnym uporem. Byli dosłownie wszędzie. W betonowych bunkrach, piwnicach, na dachach domów. W końcu pod naporem działań polskiej armii ustąpili. Breda była wolna.

Miasto oszalało. Ludność witała polskich żołnierzy niczym bohaterów narodowych. Roman wjechał do centrum, siedząc zawadiacko na lufie czołgu, który jeszcze przed kilkoma godzinami nacierał na wrogów w regularnej walce. Przed oczami żołnierza powiewały biało-czerwone flagi. Był zmęczony, ale niezmiernie wzruszony i dumny ze swoich towarzyszy broni. Z zaciekawieniem zerkał na otaczającą go rzeczywistość, na ceglane domki, przed którymi stali uśmiechnięci i machający ludzie. Jego wzrok zatrzymał się na ozdobionej dziesiątkami barwnych kwiatów witrynie sklepowej z wywieszonym transparentem. Ktoś czerwoną farbą wypisał na nim koślawe litery po polsku:

Dziękujemy Wam, żołnierze!

Odruchowo spojrzał w górę. W oknie domu, na pierwszym piętrze, stała młoda dziewczyna trzymająca w ręku białą chustkę. Ich spojrzenia skrzyżowały się w wibrującym od szczęścia i pozytywnej energii powietrzu wolnego miasta. Dziewczyna miała poplamiony czerwoną farbą zadarty nosek i błyszczące oczy, w których Roman przepadł na zawsze.

Od tego pierwszego spojrzenia już wiedział, że właśnie znalazł port przeznaczenia.

Tym portem była Maria.

***

Nie zdawałam sobie sprawy, że po moich policzkach spływają łzy. Myślałam w tym momencie o wszystkich ludziach w moim życiu, którzy byli dla mnie ważni. O tych, którzy już odeszli na drugą stronę, i tych, którzy ciągle byli ze mną. O dziadku Vincencie, babci Lei, o rodzicach, Julii, Prosperze, Annemarie… i mojej córeczce, która jeszcze nie wiedziała, że tak bardzo ją kocham. W tym właśnie momencie ponownie poczułam delikatny ruch, muśnięcie skrzydeł małej wróżki, która, czując moje wzruszenie, zapewniała, że czuje moją miłość. I też mnie kocha.

Johan czekał. Nie przerwał ani jednym słowem magii tej intymnej chwili. Spojrzałam na niego z wdzięcznością.

– Myślę, że chciałbyś w końcu usłyszeć, dlaczego właściwie tutaj przyjechałam.

– Nie musisz przyjeżdżać z wpiętym w klapę znaczkiem z wyjaśnieniami. Możesz przyjeżdżać z nalepką pomimo wszystko. Albo najlepiej z orderem bez powodu.

– Bez powodu orderów się nie przyznaje! – Roześmiałam się.

Johan mi zawtórował, ale jego oczy pozostały poważne.

– Dobrze, poddaję się… Jestem bardzo ciekawy…

Pomiędzy nami zapadł półmrok, który oświetlały niespokojnie podrygujące na wietrze płomienie świec. Wzięłam głęboki oddech. Teraz albo nigdy.

– Wiem, że szukasz kolejnych wyzwań i nie boisz się ryzyka. Co byś powiedział na przejęcie „Gazety Pomorskiej”? Pilnie szukamy inwestora. I przyznaję z ręką na sercu, że bardzo chciałabym dla ciebie pracować.

***

Obudził mnie dzwonek telefonu. Przysnęłam przed telewizorem i wyrwana nagle z błogich objęć Morfeusza w pierwszym momencie nie wiedziałam, skąd dochodzi natarczywe brzęczenie. W końcu zlokalizowałam sygnał, wyciągnęłam spod poduszki torbę i namacałam wibrujący w niej aparat.

– Agnieszka? – Usłyszałam radosny głos Bożenki. – Dzień dobry!

Błyskawicznie usiadłam. Przyszła pora na rozwiązanie zagadki tajemniczego dobroczyńcy!

– Witaj, kochana! Już po urlopie? Tadeusz zrobił ci piękną niespodziankę. – Postanowiłam powoli stopniować napięcie.

Bożenka umilkła na chwilę.

– A skąd wiesz, że byłam w Hiszpanii? – odezwała się zaskoczona. – A ja myślałam, że będę pierwszą, która ci o tym powie.

Odchrząknęłam z zakłopotaniem. Fakt, mogłam nie wyskakiwać od razu z tekstem o wakacjach.

– Rozmawiałam z Jeroenem – przyznałam. – Nie odbierałaś telefonu, postanowiłam więc zadzwonić do biura i zapytać, czy wszystko w porządku.

– Tak się cieszę, że znowu macie kontakt!

Bożenka zawsze twierdziła, że zrobiłam błąd ­swojego życia, zostawiając Jeroena dla Stijna. Była powściągliwa w wyrażaniu swoich opinii, ale w tym przypadku nie potrafiła trzymać języka za zębami. Nie miałam jej tego za złe, chciała wyłącznie mojego dobra.

– Nie rozpędzaj się! – ostudziłam entuzjazm przyjaciółki. – Jesteśmy tylko dobrymi znajomymi. Jak Hiszpania? Opaliłaś się? Wyślij jakieś zdjęcia!

– Aga… jestem zakochana w tym kraju. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że to był mój pierwszy wyjazd za granicę? Nie licząc Holandii, oczywiście. Jestem wypoczęta, szczęśliwa i zrelaksowana.

W takim razie skoro była w tak dobrym humorze, postanowiłam nie zwlekać i kuć żelazo, póki gorące.

– To fantastycznie, Bo! Zasłużyłaś na to! Ale… szczerze mówiąc, chciałabym cię o coś zapytać… – Urwałam, szukając dyplomatycznych słów, ale po sekundzie doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli powiem, co mi leży na sercu wprost, bez ogródek. – Czy ty niczego przede mną nie ukrywasz? Wydaje mi się, że wiesz o czymś, co dotyczy bezpośrednio mnie, a o czym ja nie mam zielonego pojęcia. Tylko błagam, nie częstuj mnie głodnymi kawałkami w stylu: „Nie wiem, o czym mówisz”.

– Wcale nie zamierzam – odparła spokojnie. – Doskonale wiem, o czym mówisz. Ale przykro mi, możesz się złościć, gniewać, pomstować, złorzeczyć i co tam sobie jeszcze wymyślisz, a ja i tak nie zdradzę, kto przedłużył wynajem twojego apartamentu w Haarlemie. Poprosił mnie o pomoc i dyskrecję, a ponieważ całym sercem stoję za nim, nie widzę powodu, dla którego miałabym złamać dane słowo. Aga, twoje miejsce jest tutaj, a nie tam! Wracaj, przecież wiesz, że wszyscy ci pomożemy!

– Dlaczego ci legendarni „wszyscy” wiedzą lepiej niż ja sama, co jest dla mnie dobre? Pozwólcie mi podejmować własne decyzje! Nie chcę, żeby ktoś ponosił wydatki związane z moją osobą i poniekąd próbował wymusić na mnie powrót do Holandii, gdyż wydaje mu się, że to jedyne rozsądne rozwiązanie! Jakim prawem? Nie mogę się na to zgodzić!

Bożenka pozostała niewzruszona.

– Nikt na ciebie nie wywiera żadnej presji ani niczego od ciebie nie wymaga. Po prostu zaakceptuj fakt, że masz możliwość wyboru. To od ciebie zależy, czy skorzystasz z tej szansy, czy ją odrzucisz. Nie marudź więc już i lepiej powiedz, jak się czujesz.

Nie było sensu dalej walczyć z przyjaciółką. Miała swoje zasady i nie zamierzała ich łamać. Właśnie za tę bezkompromisowość tak ją kochałam. Co nie stało na przeszkodzie, że w tym momencie najchętniej bym ją udusiła.

– Jestem zła, nie ukrywam, ale niech ci będzie. I tak nic nie wskóram, upierając się przy swoich racjach. Mam tylko jeden warunek: na czas pobytu Prospera i Julii w mieszkaniu to oni będą płacić wszystkie rachunki. Możesz przekazać swojemu… mocodawcy, że w tym względzie pozostanę niewzruszona. I tak w końcu dojdę, kto jest tym Janosikiem.

– Przekażę mu twoje wytyczne. Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko. A teraz rozchmurz się, moja piękna. No i mów, jak tam córcia. Mocno kopie?

Nie było sensu dłużej się dąsać.

– Na razie tańczy w balecie, ale podejrzewam, że już niedługo stanie na bramce. To tylko kwestia czasu…

Cała promieniałam. Tak było za każdym razem, kiedy o niej mówiłam. I obawiałam się, że tak będzie już zawsze.

Rozdział drugi. Świat, w którym nie ma bezinteresownej pomocy

W redakcji zameldowałam się godzinę przed oficjalnym rozpoczęciem urzędowania. Na miejscu zastałam już Andrzeja i Zbyszka, którzy z niecierpliwością czekali na newsy. Lidka wymówiła się obowiązkami matki, ale jej nieobecność była mi bardzo na rękę. Od ostatniej akcji z Johanem nie ufałam jej zbytnio i choć pozornie między nami wszystko wróciło do normy, wolałam trzymać dystans.

Na mój widok chłopaki wstali. Zbyszek podszedł i po męsku poklepał mnie po ramieniu.

– Powinniście ucałować się z dubeltówki – ze śmiechem stwierdził Andrzej. – Ja też jestem chętny, jakby co!

– Nie zapominajmy o jednym… – Postanowiłam ostudzić trochę ten przedwczesny entuzjazm kolegów. – Johan jest zainteresowany inwestycją w nowy tytuł prasowy, ale przed nami jeszcze długa droga. Musimy omówić mnóstwo szczegółów. Wszystko ma być dopięte na ostatni guzik. Co do jednego jesteśmy zgodni: najwyższa pora, żeby Drawno wydawało niezależną gazetę.

Zbyszek spojrzał na mnie z uznaniem.

– Racja! Media utrzymywane ze środków publicznych powinny odzwierciedlać różne poglądy, a nie tylko punkt widzenia siły politycznej będącej aktualnie u władzy. Sami wiecie, że robiliśmy, co w naszej mocy… – Naczelny bezwiednie uderzył pięścią w stół. – Od kiedy jednak w pobliżu kręci się ten cholerny Bratnicki, wszystko stanęło na głowie!

Doskonale rozumiałam jego rozgoryczenie. Poświęcił gazecie lata ciężkiej pracy i włożył w nią dużo serca. Dzięki jego bezstronności i stanowczym poglądom przetrwała niejedną polityczną zawieruchę i rotacje władzy.

– Powinniśmy zareagować już wcześniej, Zbychu… – odezwał się milczący do tej pory Andrzej. – Pamiętasz tę sprawę, o której dyskutowaliśmy tuż przed ogłoszeniem przetargu na zagospodarowanie terenów nad Zgubiem? Kilku lokalnych biznesmenów wykupiło u nas powierzchnię reklamową, licząc, że skoro w ten sposób zapewnią dochód gminie, to tym samym zaskarbią sobie przychylność lokalnych włodarzy.

– Tak, pamiętam… Zarzucałeś mi wówczas sprzeniewierzanie się zasadom uczciwej konkurencji.

– Endrju ma rację… Jako tak zwany samorządowy wydawca nie powinniśmy utrzymywać się i ze środków publicznych, i z reklam prywatnych przedsiębiorców – wtrąciłam. – Dlatego najwyższa pora przejść do niezależnej opozycji – oświadczyłam uroczyście i spojrzałam na Zbyszka.

– Myślicie, że damy radę? – zafrasował się Endrju. Byłam przekonana, że w tej właśnie chwili myślał o Maćku i jego przyszłości. – Urząd nas rozjedzie czołgiem! Poza tym jak mierzyć się z konkurencją, która gra nie fair… Będą nam rzucać kłody pod nogi i pewnie ciągać po sądach. W mig znajdą na nasze miejsca swoich ludzi i będą ich trzymać na krótkiej smyczy…

Prychnęłam z pogardą.

– Mieszkańcy Drawna to nie idioci, Endrju! Nie chcą być karmieni propagandową papką. Boli ich marnotrawienie podatków, utożsamiają się z niezależnymi opiniami i komentarzami. Czytali nas, bo pomimo wszystko próbowaliśmy być neutralni. Teraz to się skończy, a my nadal będziemy uprawiać odpowiedzialne, staranne, rzetelne dziennikarstwo, korzystać z własnych źródeł informacji i opierać się na bezstronnych relacjach. W nowej, niezależnej gazecie! Amen!

Chłopaki wpatrywali się we mnie jak w obraz święty. Pierwszy odblokował się Zbyszek.

– Ty, mała, minęłaś się z powołaniem – stwierdził pełnym uznania tonem. – Wygłaszasz tak płomienne przemowy, że ani się spostrzeżesz, a z bojową pieśnią na ustach sami skoczymy na barykady!

Roześmiałam się. Potrafiłam być skuteczna i przekonująca wyłącznie wtedy, jeżeli na dwieście procent wierzyłam w to, o co walczę.

– Ty mi tu oczu nie mydl komplementami, tylko powiedz lepiej, czy umówiłeś się już z Johanem.

– Będzie tutaj o szesnastej. Ufam, że szybko dojdziemy do sensownego konsensusu, bo muszę wam się szczerze przyznać, że do tego tu… – Potoczył wzrokiem po redakcji. – …straciłem już serce.

***

Całe przedpołudnie siedziałam przed komputerem, szukając między innymi informacji na temat rejestracji spółek w rajach podatkowych. Chciałam jak najlepiej przygotować się do ewentualnej merytorycznej batalii z Bratnickim i Gibaszkiem. To, że mieli na sumieniu parę brudnych sprawek, już dawno uznałam za fakt. Wyzwaniem było jednak nie postawienie im zarzutów, ale udowodnienie winy. Spisałam wszystkie wątpliwości i spostrzeżenia i postanowiłam skonsultować je jak najszybciej z Andrzejem. Nie mogłam się skoncentrować, a nie chciałam niczego przegapić ani błędnie zinterpretować.

Moje rozkojarzenie nosiło imię Eunika. Martwiło mnie milczenie dziewczyny. Nie reagowała na SMS-y i nie odbierała telefonów. W torbie nadal miałam przygotowaną kopertę z pieniędzmi, które powinny wystarczyć na pokrycie najpilniejszych długów rodziny. Eunika podczas naszej ostatniej rozmowy wydawała się przekonana, kiedy zapewniałam, że moja pomoc nie wypływa z litości, a z czystej sympatii do niej. W życiu często mierzymy się z sytuacjami, które nas przerastają. Mówiłam to z własnego doświadczenia. Gdybym na mojej drodze nie spotkała dobrych ludzi, którzy bezinteresownie podali mi dłoń, kto wie, gdzie byłabym teraz. Wiedziałam, jak trudne jest czasem przyznanie się do bezradności, zagubienia, jak paraliżujące może być poczucie bezsilności. Eunika stała nad przepaścią, a ja byłam jedyną osobą mogącą ją odwieść od pochopnej decyzji, która mogła skończyć się tragicznie. Ta praca w Anglii to nie był dobry pomysł. Nie ufałam pośrednikowi, który nie reagował na telefony, nie odpowiadał na mejle, a adresem firmy, który podał na naprędce i niechlujnie skleconej stronce internetowej, była skrytka pocztową gdzieś in the middle of nowhere 2.

2 ang. na końcu świata

Zerknęłam na zegarek. Eunika za pół godziny kończyła pracę w bibliotece. Postanowiłam pójść na Kościelną, gdzie mieszkała, i ostatecznie wybić jej z głowy wszelkie wątpliwości dotyczące pożyczki. Poza tym i tak zamierzałam wyjść z redakcji przed wizytą Johana. Moja rola jako pośrednika była skończona i naczelny powinien rozmówić się z nim sam na sam. Ufałam, że wszystko pójdzie po naszej myśli i w końcu będziemy mogli rzetelnie wykonywać naszą robotę.

Od razu po wyjściu na ulicę rozłożyłam parasolkę, o którą miarowo uderzały ciężkie krople deszczu, rozpryskiwane przez porywisty wiatr. Na pełnej dziur i wybojów Kościelnej uformował się już prawdziwy potok. Przeskakiwałam przez kałuże, żałując, że nie mam ze sobą kaloszy. Kiedy dotarłam do właściwej kamienicy, byłam jak zmokła kura. Trochę przemarzłam i w tym momencie marzyłam tylko o gorącej kąpieli w pianie. Kilkakrotnie nacisnęłam dzwonek i dla pewności zastukałam jeszcze w drzwi, przykładając do nich ucho, ale oprócz przyspieszonego bicia własnego serca nie słyszałam absolutnie nic. Westchnęłam z rezygnacją i już miałam odejść, gdy wtem dobiegł mnie stłumiony odgłos szurania kapci po podłodze. Najwyraźniej ktoś stał pod drzwiami po drugiej stronie.

– Eunika! – zawołałam, uderzając otwartą dłonią we framugę. – Wiem, że tam jesteś! Porozmawiaj ze mną, proszę…

Nastała pełna wyczekiwania cisza, po czym rozległ się zgrzyt otwieranego zamka. Nareszcie! Już miałam uścis­kać z radością dziewczynę, ale cofnęłam się w pół kroku. Uśmiech zamarł mi na ustach. W progu stała przeraźliwie szczupła kobieta z długimi do pasa ciemnymi włosami poprzetykanymi gdzieniegdzie srebrnymi pasmami. W jej zmęczonej, pokrytej głębokimi bruzdami twarzy dostrzeg­łam rysy Euniki.

– Dzień dobry – odezwałam się zaskoczona i kichnęłam donośnie.

Kobieta spojrzała na mnie uważnie.

– Pani jest przemoczona do suchej nitki! Proszę wejść, musi się pani jak najszybciej przebrać. Właśnie ściągnęłam pranie z suszarki. Coś na pewno będzie na panią pasować. – Obrzuciła mnie taksującym wzrokiem.

– Przepraszam, nie przedstawiłam się…

Kobieta przerwała mi stanowczo:

– Wiem, kim pani jest. Eunika opowiadała mi o pani. Jestem Zyta Grabowska, jej mama. Proszę za mną. – We wnętrzu czuć było intensywny zapach lekarstw. Kobieta zaprowadziła mnie do wysokiej, wąskiej łazienki na końcu korytarza. Wyciągnęła z szafki czysty ręcznik i podała mi go, mówiąc: – Proszę dokładnie wysuszyć włosy. Zaraz przyniosę gruby sweter i zrobię gorącej herbaty z malinami. Musi pani bardziej uważać, przeziębienie w ciąży to zdecydowanie nie najlepszy pomysł.

Z ulgą zanurzyłam twarz w miękkim ręczniku. Pachniał przyjemnie płynem do płukania o aromacie lawendy. Zapachy lubiły przenosić mnie do przeszłości. Babcia Lea kochała lawendę. Szczególnie upodobała sobie odmianę o ciemnofioletowych płatkach. Na parapetach w sypialni i pokoju gościnnym namiętnie rozstawiała okrągłe donice o lekko przecieranej fakturze. Dziadek przerobił kiedyś dla niej nawet starą konewkę, która z powodzeniem zastępowała kwietnik. Lea ustawiła ją w staroświeckiej kuchni, którą dekoratorzy wnętrz nazwaliby rustykalną. Dla mnie od zawsze była ona najukochańszym miejscem w całym domu. Tam właśnie mieszkała bezwarunkowa miłość pachnąca świeżym chlebem i lawendą. Dziadkowie nauczyli mnie, że największa wartość, jaką mogą dać nam bliscy, to poczucie bezpieczeństwa. I świadomość, że nawet jeżeli cały świat stanie przeciwko nam, oni zawsze będą obok…

Z zamyślenia wyrwało mnie delikatne pukanie do drzwi łazienki. Pani Grabowska przyniosła sweter. Przebrałam się szybko, z ulgą zrzucając mokrą koszulę, i przeczesawszy włosy małym grzebieniem, który nosiłam zawsze w kosmetyczce, poszłam do kuchni. Znałam już to pomieszczenie. Wydawało się mniej mroczne niż ostatnio. Oświetlało je ciepłe światło padające z niewielkiej lampy stojącej w kącie. Mama Euniki nalewała właśnie do szklanek aromatyczną ciemnorubinową herbatę. Usiadłam przy stole i z lubością ogrzewałam dłonie nad parującą szklanką. Grabowska zajęła miejsce naprzeciwko i przyglądała mi się bez słowa. Dzielił nas teraz masywny blat nakryty ceratą. Popijałam herbatę drobnymi łykami. Miałam nieodparte wrażenie, że kobieta chce mnie o coś zapytać, tylko nie wie jak.

– Eunika dużo mi o pani mówiła… – zaczęła i zawahała się przez moment. – Dlaczego jej pani pomaga? – rzuciła w końcu bez ogródek. To pytanie zabrzmiało jak wyrzut.

Spojrzałam jej prosto w oczy. Zobaczyłam w nich rzeczywistość, która nie znała słów takich jak „bezinteresowne wsparcie”, „sympatia”, „pomoc”, „dawanie bez chęci brania”. W świecie Zyty Grabowskiej takie wartości uważano za stratę czasu i swojego rodzaju kuriozum. Ludzie nie robili niczego bez powodu. Prędzej czy później upominali się o zapłatę. I tego właśnie lękała się matka Euniki. Skoro pomogłam jej córce, z pewnością będę się domagała zadośćuczynienia. I obawiała się, że ten moment nadszedł właśnie teraz.

– Lubię pani córkę – odpowiedziałam spokojnie. – Jest mądrą, wrażliwą, dobrą dziewczyną. Dużo przeszła, ale zachowała słodką, czystą niewinność. Pomimo pozornej siły jest krucha jak porcelanowa filiżanka.

Grabowska opuściła głowę.

– To wszystko moja wina… Nie potrafiłam ochronić dzieci, są ofiarami moich nietrafionych życiowych wyborów. Oboje wychowali się w złym, pełnym przemocy domu. Wyrośli z niego jako pokrzywione drzewa. Pomimo traumy zawsze byli i są dla mnie oparciem. – Z trudem próbowała ukryć drżenie rąk. Na kuchennym blacie za jej plecami dostrzegłam cały stos nieznanych mi medykamentów. – Szczególnie ta ostatnia decyzja mojej córki rozdarła mi serce, ale ta uparła się jak dzika koza i nie miałam najmniejszych szans, żeby wyperswadować jej ten pomysł z głowy…

– O czym pani mówi? – Z przerażeniem wpatrywałam się w Grabowską. – Gdzie jest teraz Eunika?!

Podniosłam się od stołu i podeszłam do siedzącej kobiety. Ona również wstała.

– To pani nic nie wie? Eunika wyjechała dziś w nocy do Anglii. Zrobiła to, żeby ratować nas przed egzekucją komorniczą…