Znam twoją tajemnicę - Zakrzewska Agnieszka - ebook + książka

Znam twoją tajemnicę ebook

Zakrzewska Agnieszka

4,1

Opis

Mroczna miłość, kłamstwa i samotność. Czy nienawiść może być lekiem na traumy przeszłości?

Leo zdaje się mieć idealne życie: luksusowy apartament, najdroższe auta, garnitury szyte na miarę i niezwykle intratną pracę w roli profesjonalnego uwodziciela. Potrzebę bliskości i ciepła zastępuje mu seks bez zobowiązań. Jego chorobliwa wręcz nienawiść do kobiet staje się metodą zarabiania dużych pieniędzy. Ta bezlitosna krucjata ma swoje korzenie w tragicznych wydarzeniach sprzed lat.

Gdy na jego drodze staje kolejna ofiara – Nadia – nie wie, jak ta relacja wpłynie na jego życie. Przeszłość znów da o sobie znać.

Mocna historia obnażająca dramat utraconego dzieciństwa i mechanizmy obrony przed odrzuceniem.  Bez znieczulenia, lukru i sztampy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (232 oceny)
112
53
43
20
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olapie

Nie oderwiesz się od lektury

pierwsza taka historia...warto przeczytać
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo.
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

intrygująca
00
melchoria

Całkiem niezła

Trochę ciężka ta lektura. Nie jestem w stanie zrozumieć tej " mamusi "., za to odpłata za wyrządzoną krzywdę - majstersztyk.
00
krarad

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, naprawdę wielowarstwowa i nieschematyczna. Leon to nietuzinkowy facet, obdarzony wieloma talentami, który mógłby robić w yciu niejedno, a tymczasem interesuje go tylko zemsta. Nie mogąc ukarać matki, zajmuje się niszczeniem życia bogatych zdradzieckich kobiet. I jest w tym naprawdę profesjonalista, tylko że...karma to faktycznie dziwka:)
00

Popularność




KorektaAnna Mieczkowska
Projekt graficzny okładkiAnna Slotorsz
Zdjęcie wykorzystane na okładce©AdobeStock: ©Cookie Studio, ©ASjack, ©Vlad Ivantcov
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2020 © Copyright by Agnieszka Zakrzewska, Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-11-3
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 tel. 22 416 15 81 03-475 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Nieustraszonej wojowniczceSylwii Joncel

PRZYGRYWKA

Intrygował ją. Od samego początku. Wszyscy patrzyli na nią z podziwem. On jeden z pogardą. Nie. To nawet nie pogarda. To znaczyłoby, że ją dostrzegł i poczuł jakieś emocje. Tak jednak nie było.

W jego oczach czaiła się najdoskonalsza obojętność. Kiedy w końcu usiadła obok niego, w samym środku feerii dźwięków dobiegających znad designerskiej konsolety najlepszego didżeja w mieście, zacisnął palce na oszronionym kieliszku z wódką i podniósł go wolno do pięknie wykrojonych ust. Zawahał się przez ułamek sekundy, po czym dotknął wargami zimnego szkła. Przełknęła ślinę. W tym samym momencie wódka rozpaliła jego przełyk i wtedy na nią spojrzał. Opuszką palca otarł kroplę alkoholu w kąciku ust. Zapragnęła, żeby zrobił to samo z nią. Wtarł ją w swoją skórę. Zacisnął palce i objął jej usta swoimi wargami. Mocno. Tak, żeby zabolało.

Nosił czarną skórzaną kurtkę i długie opadające na czoło włosy. Odgarniał je co chwilę niecierpliwym ruchem małego niesfornego chłopca. Jego piękną twarz przecinał cień. A może to było światło?

Zaczęli rozmawiać. Właściwie to ona mówiła. A potem nagle, jakby od niechcenia, i on się rozkręcił. Mówił wolno, ważąc każde słowo, tak jakby szkoda mu było rzucać je, ot tak, na wiatr. Byli w podobnym wieku. Nie mogła uwierzyć, że notorycznie spóźniał się na fizykę i że jego również prześladował najsłynniejszy matematyk w Hoffmanowej. Oboje pochodzili z Powiśla. Ona urodziła się w szpitalu na Solcu, a on na Karowej.

– A pamiętasz tego chłopaka, chyba z czwartej B, który podciął sobie żyły? Michał, nie... Mateusz! Podobno nieszczęśliwa miłość... Wszystkie dziw... dziewczyny są takie same!

Zmartwiała. Skąd on o tym wiedział? Przecież oficjalna wersja była zupełnie inna! Mateusz. Nigdy niczego mu nie obiecywała. Ubzdurał sobie tę miłość. I ją samą też sobie ubzdurał. A teraz ona ma go na sumieniu. Jak tatuaż. Tylko dlaczego nikt jej nie pytał, czy chce go sobie zrobić?

Poczuła znajomy, nierównomiernie rozlewający się po czaszce ból.

– Chodźmy stąd – szepnęła.

Zerknął szybko na zegarek. Spod mankietu jego śnieżnobiałej koszuli błysnęła srebrna bransoleta. Od razu dostrzegła pulsujący czerwony punkcik na cyferblacie. Szwajcarski TAG Heuer Carrera. Dokładnie taki sam model nosił jej mąż.

– Dokąd chcesz iść?

– Nieważne. Tam, gdzie będziemy sami.

Nie wierzyła, że to powiedziała. A potem wszystko zlało się w jeden ciąg niezrozumiałych zdarzeń.

Kochali się. Trzy? Nie. Jednak cztery. Cztery razy z rzędu. W końcu opadła na miękkie poduszki gigantycznego łóżka stojącego na samym środku pustego studia z widokiem na wysmukły wierzchołek Pałacu Kultury. Pogładził miękko jej policzek. Zauważyła na wewnętrznym przegubie jego dłoni nieregularną, brzydką bliznę. Przytknęła bezwiednie wargi do różowej nierówności skóry i przymknęła oczy. Nagle usłyszała głos. Niski wrogi tembr przeciął ją na pół.

– Idź już sobie.

– Słucham? – Wydawało jej się, że śni.

– Idź stąd. Chcę zostać sam.

– Tak po prostu? Mam wyjść? – To nie był sen.

– A czego się spodziewałaś?

Tak. Właściwie to czego się spodziewała?

– Jesteś skurwielem.

A jednak.

Odgarnął pasmo kruczoczarnych włosów opadających splątaną falą na wysokie czoło.

– Dziękuję. To dla mnie największy komplement. Potwierdza, że to, co robię, ma sens.

Kiedy trzasnęły za nią drzwi, podniósł zegarek na wysokość oczu. Nacisnął miniaturowy przycisk z boku srebrnej koperty szwajcarskiego cacka. Na tarczy ponownie pojawił się pulsujący punkcik. Wszystko wskazywało na to, że znowu się udało.

PROLOG

– Pamiętaj, to tylko trzy miesiące! Nie maż się już! Musisz być dzielny! – Zniecierpliwiona kobieta stanowczym ruchem potrząsnęła ramionami stojącego przed nią chłopca. Jego rączki kurczowo zacisnęły się na jej pięknej, długiej spódnicy w niebieskie róże. Pochyliła się nad nim nisko. Pasma jej jasnych włosów opadły jedwabną kaskadą na jego ciemną głowę. Światło i cień. Yin i yang.

– Ile to trzy miesiące? To jutro? – zapytał chłopiec i spojrzał z nadzieją na kobietę.

Westchnęła cicho i przyklękła przed nim. Lśniący materiał spódnicy rozlał się barwną plamą na drewnianej podłodze.

– Nie. To nie jutro. – I ubiegając kolejne pytanie chłopca, podniosła się z kolan i pociągnęła go za rękę.

Wyprostował się odruchowo jak struna i posłusznie podążył za nią. Stawiał stopy jak kaczka, lekko na zewnątrz. Kobieta zerknęła na niego z dezaprobatą, ale nic nie powiedziała. Razem weszli do zalanej październikowym słońcem kuchni. Na dębowej boazerii, dokładnie na wprost wejścia wisiał mały kalendarz zdzierak. Kobieta podeszła zdecydowanie do ściany i zdjęła go. Piękna prosta linia jej szczupłych pleców zarysowała się wyraźnie pod białą, półprzezroczystą koszulą. Chłopiec śledził uważnie każdy jej ruch.

– Posłuchaj mnie uważnie – powiedziała, ponownie przyklękając przed dzieckiem. – Każdego dnia rano, przed pójściem do szkoły zerwiesz z kalendarza jedną kartkę. Pamiętaj, każdego dnia. Jedna kartka. Kiedy zostanie ci ostatnia, z napisem „31 grudnia”, wtedy właśnie wrócę. Rozumiesz? Czekaj na mnie cierpliwie. Kocham cię.

– Dobrze. – Chłopiec potaknął ufnie głową i szybkim ruchem otarł spływającą po policzku łzę. Na jego jasnej skórze została długa, brudna smuga. Ciągnęła się jak tatuaż od wewnętrznej strony oka aż po zarys ust. – Ja też cię kocham, mamusiu.

DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ

Leo Hoffmann bębnił palcami po obitej jasną skórą dwuramiennej kierownicy swojej krwistoczerwonej corvette stingray coupé. Raz po raz zerkał a to na podświetlony błękitnym ledem zegarek na minimalistycznej desce rozdzielczej auta, a to na zamknięte dwuskrzydłowe wrota ukrytego wśród nowobogackich rezydencji, najbardziej strzeżonego nocnego klubu w Warszawie. To miejsce znali tylko wybrańcy. Próżno go było szukać na popularnych forach internetowych. Nawet mieszkający w sąsiedztwie ludzie nie wiedzieli, że w podziemiach świeżo odremontowanej, przedwojennej willi mieści się jakiś lokal. Przy wejściu, na pomalowanych na czarno stalowych drzwiach, umieszczono dyskretny panel z małą klawiaturą do wbijania kodu. Właściciele klubu zmieniali go regularnie, żeby zapobiec ewentualnym przeciekom. Zaproszeni goście przed każdą imprezą otrzymywali SMS-em cztery magiczne cyferki otwierające wrota ciemności. Tak właśnie nazywał się ten klub. Darkness. Czyli ciemność.

Leo potarł wysuszone nieco klimatyzacją oczy i poprawił się na ogrzewanym wentylowanym fotelu. Wnętrze auta wypełniała muzyka poważna, sączącą się z czternastu głośników markowego sprzętu car audio. Odsłuchiwał już bodajże trzecią płytę. Oznaczało to, że czekał tu dobre dwie godziny. Zasłonił usta i ziewnął dyskretnie. Na przegubie jego ręki, spod podwiniętego mankietu śnieżnobiałej koszuli błysnął masywny zegarek z elektronicznym wyświetlaczem. Leo lubił markowe gadżety najwyższej klasy. W końcu ciężko na nie pracował. Kiedy w aucie wybrzmiały końcowe akordy arii Gildy z opery Rigoletto Verdiego, przed klubem zatrzymał się luksusowy czarny van. Nozdrza Lea rozchyliły się nagle niczym u psa myśliwskiego. W tej robocie cierpliwość była nagradzana podwójnie. Wytężył wzrok i syknął bezwiednie. Ból w oku nasilił się nieznacznie.

Z auta wysiadły trzy kobiety ubrane w prawie identyczne błyszczące sukienki. Ich idealnie krągłe piersi, wyrzeźbione ręką chirurga, wypływały z głęboko wyciętych dekoltów. Jedna z nich wyjęła z miniaturowej torebki srebrne puzderko i przeciągnęła ciemną szminką po wydatnych ustach. Przyjrzała się z aprobatą swojemu odbiciu, potrząsnęła zalotnie spływającymi na odkryte plecy włosami, po czym objęła pozostałe koleżanki ramionami.

Zgodnie ruszyły w kierunku wejścia do klubu. Niebotyczne szpilki z charakterystyczną czerwoną podeszwą wystukiwały równy rytm na trotuarze. Leo patrzył na ledwo zakryte pośladki kobiet z nieukrywanym obrzydzeniem. Miał ochotę splunąć, ale szkoda mu było skórzanej tapicerki. Zamiast tego przeklął cicho i zacisnął dłonie na kierownicy. Jego knykcie pobielały. Zerknął szybko na leżącą na siedzeniu pasażera szarą, papierową teczkę przewiązaną białą tasiemką. W przypadku ściśle tajnych informacji dotyczących jego klientów, nie dowierzał elektronice. Byle haker bez problemu mógł sforsować nawet najbardziej wyszukane zabezpieczenia. Dlatego wszystkie dane, adresy i zdjęcia drukował i przechowywał w przedpotopowych skoroszytach pamiętających lata siedemdziesiąte. Po zakończeniu sprawy opatrywał je napisem closed i zabezpieczał w ukrytym w sypialni swojego apartamentu sejfie.

Przez okrągłych pięć lat od rozpoczęcia działalności na własny rachunek uzbierało się sporo takich szarych skoroszytów. Każde, nawet z pozoru niewykonalne zlecenie wieńczył sukces i gigantyczny przelew na konto. Leo nigdy nie pudłował. A za skuteczność trzeba było słono płacić. Jego klienci doskonale to wiedzieli. Dlatego nie marnował czasu na pionki spoza listy stu najbardziej majętnych i wpływowych Polaków, którą co roku publikował miesięcznik „Business Class”. Jeżeli zgłaszał się do niego ktoś spoza złotej setki, bez ironii proponował usługi bardziej dostępnych finansowo kolegów.

W teczce tuż obok automatycznej skrzyni biegów spoczywało kilkunastostronicowe dossier opatrzone zdjęciami blondynki, która przed kilkoma minutami przyjechała zabawić się z koleżankami w Darkness. Nie musiał zaglądać do środka. Nauczył się wszystkiego na pamięć. Zawsze tak robił. Podczas codziennych dziesięciokilometrowych porannych przebieżek powtarzał cierpliwie wszystkie informacje. Podczas gdy w uszach innych biegaczy mijających go na ścieżkach rozbrzmiewała zwyczajowo ulubiona muzyka, w jego słuchawkach dudnił jego własny głos, odtwarzający monotonnie wszystkie infomacje z dossier. Mógłby bez mrugnięcia okiem zatrudnić się jako lektor w Storytelu. Drobiazgowość i pedantyzm miał we krwi. Nie chciał przeoczyć najdrobniejszego detalu. Czasem właśnie od tego zależało powodzenie zlecenia. Musiał nauczyć się dat, liczb, nazwisk, rozmiarów, numerów i upodobań. Nie omijał preferencji seksualnych, dań, perfum, marek, zwyczajów przyjaciół i metod działania wrogów. Im większa kasa, tym większe fanaberie. Chociaż tutaj aż takich ekscesów nie zauważył. Poza tym, że stracił na tę sprawę zdecydowanie zbyt wiele czasu.

Dzisiaj wieczorem zamierzał definitywnie zakończyć grę. Ta kobieta rzadko wychodziła na otwarte imprezy, a kodeks zawodowy Leona nie przewidywał dopadnięcia ofiary na jej własnym gruncie. To musiało się stać w neutralnym miejscu. Wyciągnięcie tej dziwki do Darkness (bawiła się zwykle w zagranicznych klubach, najczęściej na Ibizie) wymagało dużo zachodu i pieniędzy, które chcąc nie chcąc zmuszony był wrzucić w „koszty operacyjne”. Jego stawka była stała i opłacona z góry, i żadne korekty nie wchodziły w rachubę. To był kolejny niepodważalny punkt jego kodeksu pracy. Minimalizować koszty, a nadwyżki inwestycyjne płacić z własnych środków. Tym razem musiał zniżyć się do przekupstwa, choć tego nie znosił. Właściciel klubu Bolesław, dla starych kumpli z czasów warszawskiej biznesowej „partyzantki” Bolo, miał u niego wprawdzie stary dług wdzięczności, ale za friko nie zamierzał nadstawiać głowy. Leo musiał mu odpalić sporą działkę. Nie miał, kurwa, wyjścia. Najważniejsze, że Bolo nie zadawał zbędnych pytań i do zaproszenia na uświetnienie imprezy dorzucił torebkę od ulubionego francuskiego projektanta kobiety. Kolekcja musiała być ściśle limitowana i praktycznie niedostępna w Europie. Inaczej ta suka nie złapałaby się na designerski lep. Chyba wolał nie wiedzieć, ile go to dokładnie kosztowało.

Zerknął na swoje odbicie w górnym lusterku, odczekał jeszcze kilka minut, po czym wyskoczył z wozu. Obcisłe dżinsy gryzły go niemiłosiernie w goły tyłek, ale w czasie akcji nigdy nie zakładał slipów. To działało na nie wszystkie. Bez wyjątku.

Podszedł do stalowych drzwi i błyskawicznie wystukał na klawiaturze czterocyfrowy kod. Drzwi otworzyły się z lekkim zgrzytnięciem. Poprawił zdecydowanym ruchem dłoni opadające na czoło ciemne, długie włosy i wszedł do środka.

DZIESIĄTA KARTKAWYDARTA Z KALENDARZA

W mieszkaniu panował nieprzyjemny chłód. W kuchni, rozświetlonej słabym światłem płynącym z podwieszonej pod sufitem mlecznej lampy, stał lekko przygarbiony mężczyzna. Jego poprzetykane siwymi nitkami włosy przewiązane były czerwoną tasiemką. Na drewnianym blacie przed nim stał fajansowy kubek z podobizną Kubusia Puchatka i talerzyk z białym chlebem posmarowanym równo dżemem. Mężczyzna nie poruszał się, tak jakby znajdował się w jakimś transie, tylko jego drżące lekko dłonie oparte o blat wskazywały na to, że nie śpi. Kiedy stojący na kuchence czajnik zaczął gwizdać, ocknął się i ze złością przekręcił pokrętło gazu. Świszczący dźwięk umilkł. Mężczyzna wlał wodę do kubka, zamieszał głośno i chwytając naczynia w obie ręce, wolno wyszedł z kuchni do znajdującego się obok pokoju. W pomieszczeniu, na starannie zasłanej kolorową narzutą wersalce siedział drobny, szczupły chłopiec. W rękach trzymał gruby, ścienny kalendarz. Na pomalowanej na jasny beż ścianie, tuż nad jego głową, wisiało ogromne czarno-białe zdjęcie stojącej na puentach baletnicy. Na widok mężczyzny chłopiec skrzywił się nieznacznie.

– Nie będę nic jadł! – oznajmił stanowczo i pokręcił przecząco głową.

– Zrobiłem twoje ulubione kakao. – Mężczyzna postawił kubek na stoliku przy oknie. Kilka kropel jasnobrązowego płynu skapnęło na blat.

– Nie! Na pewno zalałeś je wodą. A mamusia robiła mi na mleku. Z pianką!

– Ale mamy nie ma, synku. Musimy sobie radzić bez niej. I zamiast narzekać, powinieneś mi pomóc. A przynajmniej spróbować. Zjedz kanapkę, bardzo cię proszę!

Chłopiec zignorował słowa ojca i wyciągnął w jego kierunku trzymany w ręku kalendarz.

– Zaraz zedrę następną kartkę! – stwierdził z dumą. – Mamusia powiedziała, że jak zostanie ostatnia, to wtedy przyjedzie. Jest na występach, prawda? W balecie?

Mężczyzna usiadł ciężko obok dziecka, tak że aż jęknęły sprężyny wysłużonej wersalki.

– Nie, synek. Mama nie jest już baletnicą. Tłumaczyliśmy ci już, dlaczego przestała występować na scenie operowej. Teraz tańczy w musicalu.

Mały potaknął bez słowa.

– Tak, skręciła nóżkę – zaczął po chwili przejętym głosem. – Wiem. Ale przecież wszystko dobrze się zrosło. I ostatnio w ogóle nie utykała! Mamusia tak pięknie tańczy. Jak motyl! Nikt nawet nie zauważy, że była chora. W tych białych rajtuzach niczego nie widać!

Mężczyzna przymknął oczy. W jego myślach jak w kalejdoskopie przesunęły się obrazy z przeszłości. Ten niefortunny upadek podczas próby i fatalna diagnoza. Skomplikowane skręcenie stawu skokowego. Kiedy lekarz z poważną miną oznajmił, że doszło do uszkodzenia więzadeł i torebki stawowej, wydawało się, że odpowiednia rehabilitacja wystarczy. Przecież była młoda i wysportowana. Przyzwyczajona do katorżniczych treningów. Wzięli kredyt po to, żeby opłacić najlepszych specjalistów w kraju. Zrobili wszystko, a nawet jeszcze więcej. Przekupiłby samego diabła, żeby tylko była sprawna i szczęśliwa. Diabeł pod postacią złego losu nie dał się zwieść. Zagojenie pozostawiło bliznę, która już na zawsze była tkanką gorszej jakości. Wzmocnienie mięśni nie zdołało przywrócić jakości sprzed urazu. Ta świadomość podcięła jej skrzydła na zawsze. I już nigdy więcej nie stanęła na scenie Baletu Narodowego jako „ta gorsza”. Musical i teatr to były tylko i już na zawsze erzace.

Spojrzał na syna. Z precyzją właściwą jego matce powoli wydzierał kartkę z kalendarza. Wysunął przy tym koniuszek języka z ust. Jego blada trójkątna buzia, pokryta złotymi kropkami, była wierną kopią tej, która go urodziła. Chociaż ona sama twierdziła, że jej syn to wykapany ojciec.

– Nawet stopy stawia tak samo jak ty, na zewnątrz! – mówiła ze śmiechem. – Musimy go tego jak najszybciej oduczyć. Będą się z niego śmiali w szkole, wiesz, jakie okrutne potrafią być dzieci!

– Zobacz, tatusiu! Udało się! Już jeden dzień mniej dzieli mnie od spotkania z mamusią. – Chłopiec uśmiechał się promiennie z wyrwaną kartką w rączce.

A jego coś ścisnęło za serce.

Gdyby mógł, zawyłby jak zwierzę.

DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ

Leo wszedł do wnętrza klubu. Czerń opadła go błyskawicznie, niczym złowieszczy całun. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Sensory światła w końcu zareagowały na ruch. To opóźnienie było zamierzone, dla uzyskania lepszego efektu. Przeszedł szybkim krokiem przez wąski korytarzyk i podążył kamiennymi schodami do podziemi, skąd dochodziła muzyka. Jego oczom ukazała się otwarta przestrzeń, przedzielona fantazyjnie snopami przytłumionego światła na strefy barową, taneczną i relaksacyjną. Z uznaniem musiał przyznać, że Bolo nie szczędził na sprzęcie i wystroju klubu. Nagłośnienie tego miejsca to była pełna profeska. Jego wyczulone na fałszywe tony ucho zarejestrowało sprzęt o najwyższej światowej jakości. Ten stary skurwiel pokusił się nawet o strefowe procesory dźwięku i perfekcyjnie dobrał rodzaje instalacji do wydzielonych przestrzeni w klubie. Ktoś mu doradzał! Bolo znał się na wszystkim, ale na pewno nie na muzyce i aranżacji wnętrz. Podrzędny paser z diabelską smykałką do interesów. Ostatnio sporządniał, ale niejedno miał na sumieniu. Ciekawe, ile trupów trzyma w piwnicy swojej zajebiście wypasionej rezydencji w Konstancinie. Nie twoja sprawa! Trzymaj się planu! – upomniał sam siebie w myślach i ponownie przeskanował wzrokiem wnętrze. W rzędzie wysokich, chromowanych stołków przy barze siedziały dwie młode kurwy (miał szósty zmysł, jeśli o to chodzi). Barman właśnie stawiał przed nimi jakieś cholernie słodkie, cukierkowe drinki. Te ich rozbiegane oczka i kasa fiskalna w oczach ocienionych firanką sztucznych rzęs! Jedna z dziewczyn odwróciła się wolno w jego stronę i rzuciła długie, powłóczyste spojrzenie, od którego o mało nie zwymiotował na swoje szare mokasyny od Vuittona.

– Przysiądziesz się, przystojniaczku? – zagaiła i pociągnęła łyk napoju z wysokiej szklanki. Kilka kropel alkoholu spadło jej na dekolt. Zebrała wilgoć opuszką palca i włożyła go sobie do ust. Oblizała go lubieżnie, poczynając od nasady, powoli przesuwając wargami w górę.

Leo przewrócił oczami i syknął z pogardą:

– Jestem już umówiony.

Najchętniej dodałby coś jeszcze, ale nie potrzeba mu było rozróby. Kto wie, czy te lale nie były osobistymi kurwami Bola. Lepiej było zawrzeć pysk.

Usiadł przy lśniącej ladzie baru, na wąskim hokerze. Podświetloną na niebiesko szklaną ścianę wypełniały gęsto półki ze wszystkimi trunkami świata. Leo poprawił się na stołku. Jasne dżinsy napięły się mocno na jego potężnych, umięśnionych udach. Pstryknął palcami. Barman pojawił się przed nim błyskawicznie niczym dżin z butelki.

– Wodę gazowaną z cytryną. Bez lodu.

Najchętniej zamówiłby Baczewskiego, ale nie zwykł pić w pracy. Za jego plecami rozległ się nagle przeciągły, wysoki pisk. Obejrzał się za siebie. Gładki parkiet taneczny, posypany jakimś fluorescencyjnym świństwem, w połączeniu z klubowymi lampami zamienił podłogę w powierzchnię jak z kosmosu. Na środku podrygiwało kilka kobiet. Na ich twarzach pulsowały różnokolorowe plamy światła. Kobiety otwierały szeroko usta i przymykały oczy. Ich piersi, pośladki i brzuchy drżały jak w tańcu godowym. Ocierały się o siebie, oplatały parkiet niczym zdradzieckie pędy trującej rośliny, wypełniały sobą duszną od spragnionych spełnienia oddechów powierzchnię klubu.

Na samym środku tej orgii ciał i świateł tańczyła Nina Kulemba.

Lat trzydzieści osiem. Od dwunastu lat mężatka. Absolwentka pedagogiki UW. Bezdzietna. Udziela się w kilku organizacjach charytatywnych. Oficjalnie zatrudniona jako doradca wizerunkowy w firmie męża.

Bingo. Czas zacząć. I jak najszybciej skończyć.

Leo wstał i rozpiął trzy górne guziki koszuli. Jego ciemne włosy lśniły hebanową czernią wśród przecinających powietrze stroboskopowych świetlnych węży. Uśmiechnął się, unosząc nonszalancko kąciki ust. Wszedł na parkiet i zaczął podrygiwać miękko w rytm muzyki. Miał talent do tańca. Łapał dźwięki niczym najczulsza membrana i przetwarzał je na rytmiczny ruch całego ciała. Jego sto dziewięćdziesiąt centymetrów górowało władczo nad znajdującymi się na parkiecie kobietami. Po chwili ich wzrok powędrował zaciekawiony w jego kierunku. Nina nawet nie zauważyła wtargnięcia nieznajomego. Miała półprzymknięte oczy. Myślała właśnie o kąpieli w marmurowej wannie pełnej piany i kieliszku schłodzonego dom pérignon. Lekki kuksaniec w bok zaburzył idealny obraz relaksu. Nina z niechęcią uniosła pociągnięte złotym cieniem powieki. Jej najlepsza przyjaciółka Weronika patrzyła na nią z dezaprobatą.

– Nie śpij, Ninka! Zobacz, jakie ciacho wkroczyło na scenę. Wygląda jak rodowity Hiszpan. Hola, señor! – zawołała zaczepnie w jego kierunku, próbując przekrzyczeć Jennifer Lopez. Jak na komendę głośna muzyka ucichła i na tancerzy spłynął sensualny, miękki głos wokalisty Simply Red i jego słodkie If you don’t know me by now.

„Hiszpan” podszedł do Niny i bez pytania wziął ją za rękę. Chciała mu ją wyrwać, ale wpatrujące się w nią intensywnie brązowe oczy nieznajomego sparaliżowały jej ruchy. Otoczył jednym ramieniem jej szyję, a drugim objął delikatnie smukłą talię. Zrobił to tak, jakby była kruchą filiżanką z najcieńszej porcelany. Ninę ogarnęła błoga fala wspomnień. Kiedy to po raz ostatni tańczyła przytulona do faceta w taki sposób? Chyba na obozie harcerskim w Kołobrzegu. To tam właśnie poznała swojego męża. Był chudym wyrostkiem w okularach, który bał się własnego cienia. To ona wyłuskała go z tłumu chłopaków podpierających ścianę. Nigdy mu się potem nie przyznała, dlaczego poprosiła go pierwsza do tańca. Było go jej po prostu szkoda.

Usta mężczyzny delikatnie dotknęły płatka jej ucha. Tkwił w nim wysadzany diamentami purpurowy kolczyk w kształcie krzyża. Przez jej ciało przepłynął krótki, urywany dreszcz. Nie kontrolowała tego. Jego palce malowały tajemnicze esy-floresy na jej odkrytych plecach. Promieniował od niego spokój. Nie pośpiech. I otaczające ją chmurką czułości ciepło, przemieszane z wonią męskich perfum.

Gucci Guilty Absolute. Dokładnie takich samych używał jej mąż. I pomyśleć, że nawet nie wiedziała, jak nazywa się ten facet. A już znała jego zapach.

– Mam na imię Leo – powiedział nagle.

– Słucham? – Oprzytomniała i automatycznie zesztywniała w jego ramionach. Poczuła dyskomfort. Czytał jej w myślach. Chciała je zachować tylko dla siebie. Przynajmniej to. Chociaż to.

Leo błyskawicznie wyczuł jej wahanie. Odsunęła się od niego zaledwie na kilka milimetrów. Błąd. Od razu zeskanował w myślach informacje zamknięte w szarym skoroszycie.

– Przepraszam... – wyszeptał. Jego usta ponownie musnęły delikatny kawałek różowej skóry na jej uchu. – Od razu wyskoczyłem z personaliami. Czasem warto pozostać anonimowym. Ale musisz mi wybaczyć. Jestem słoikiem ze Szczecina. A raczej byłem. Nie znam warszawskich manier. Taki ze mnie dzikus z prowincji.

Nigdy nie był w Szczecinie. Nobla temu, kto wymyślił Google Maps i wirtulane spacery po ulicach.

Nina od razu się odprężyła. Znowu miał ją w garści.

– Szczecin? Nie do wiary! Z jakiej dzielnicy?

Szary skoroszyt. Druga strona. Pierwsza linijka od góry.

– Pogodno. Znasz to miasto?

– Żartujesz? Nie tylko znam, ale i kocham. To tam się urodziłam. I do dwudziestego roku życia mieszkałam na Mickiewicza.

To też wiedział. I numer podstawówki, i patrona liceum. Nazwiska wychowawców, imię pierwszej miłości i rozmiar stanika. Ale to ostatnie zweryfikuje potem. Już ją miał. Czuł to nosem wytrawnego myśliwego. Teraz przyszedł moment na zdetonowanie bomby.

– Ja urzędowałem niedaleko. Na Konopnickiej. Beztroskie lata... – urwał nagle. Tym razem to on zesztywniał. Oderwał się od niej na kilka milimetrów. Muzyka już dawno ucichła. Na parkiecie byli tylko oni. Reszta poukrywała się w dyskretnych lożach. Najwidoczniej rozdawano darmowe drinki. Didżej ze znudzoną miną majstrował coś przy konsoli.

– Posmutniałeś, Leo – powiedziała miękko. – Tęsknisz za Szczecinem?

Potrząsnął przecząco głową. Zwierzyna wpadła w sidła.

– Bardziej za ojcem. Ale to trudna historia, nie wiem, czy zechcesz jej wysłuchać – zawiesił głos.

Teraz!

– Powiedz mi... – szepnęła.

– W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku został potrącony na pasach przez pijaną kobietę. Może pamiętasz ten casus. Było o tym swego czasu głośno na Pogodnie.

Skoroszyt. Strona numer pięć. Ostatnia linijka od dołu. Dobrze, że nie podawali personaliów ofiary. A, i zapomniał dodać, że to było latem.

Wzdrygnęła się. Przytrzymał ją mocno i spojrzał jej prosto w oczy. Zobaczył w nich dokładnie to, czego pragnął. Lęk. Uległość. I poczucie winy.

– Nie wierzę... Kurwa. Nie wierzę... – wyjąkała i zachwiała się, jakby wychyliła całą butelkę wódki. Zamknął jej strach w szerokich, silnych ramionach. Dla dobra sprawy uśmiercił własnego ojca.

To tylko gra.

– Chodź stąd. Muszę się napić. – Pociągnęła go za rękę w kierunku loży głównej. Na miękkich, skórzanych kanapach siedziały tam jej przyjaciółki. Obok nich kręciło się już dwóch zajebiście przystojnych żigolaków.

Bolo działał bez pudła. Wybrał najlepsze męskie okazy ze swojej stajni.

– Mam lepszy pomysł – szepnął Leo. – Właściciel tej nory to mój kumpel. Tuż obok baru ukrył VIP room. Możemy tam w spokoju pogadać.

I pieprzyć się do woli. Na koszt twojego męża, dziwko – pomyślał, patrząc na jej plastikowy biust idealnie wypełniający drogi materiał sukienki. Skinęła głową bez słowa.

Przeszli wolno do sprytnie zamaskowanych w ścianie drzwi. Mrugnął dyskretnie w kierunku barmana, który zwolnił blokadę zamka. Drzwi otworzyły się z przeciągłym syknięciem. Nina weszła pierwsza. Leo tuż za nią. Przystanęła nagle jak wryta. Jego tors dotknął jej nagich pleców, a przyspieszony oddech zatonął w jej włosach. Po dwóch sekundach zrozumiał, dlaczego tak nagle się zatrzymała.

Weszli do jaskini rozpusty.

Kurwa, tym razem Bolo przesadził. VIP room czy burdel? Poczuł nagły niepokój. Powinien wcześniej tutaj zajrzeć! Nina była co prawda dziwką, jak one wszystkie, ale miała trochę lepszy smak niż podrzędna dziewczynka z Dworca Wileńskiego.

Pokój spowijał fioletowy, drażniący zmysły półmrok, dobywający się z paneli zamontowanych nad dwiema kanapami. Pomiędzy nimi stał niski stół z wtopionymi w szkło złotymi ledami. Na surowym, ceglanym murze, dokładnie naprzeciw wejścia, wisiał obraz nagiej kobiety. Patrzyła szeroko otwartymi oczami wprost na nich. Jej ciemnoróżowe sutki sterczały wyzywająco, a rozchylone pełne usta spowijał paroksyzm rozkoszy.

Nina podeszła do jednej z kanap i rzuciła na nią torebkę na długim srebrnym łańcuchu. Trochę ekscentryczny wystrój wnętrza zdawał się nie robić na niej żadnego wrażenia. Końcówka łańcucha od torebki zaplątała się w oparcie kanapy i uderzyła o parkiet. Długi metaliczny dźwięk rozdarł ciszę. Brzmiał jak szczęk kajdanek. Kobieta opadła na miękkie poduszki.

– Napijesz się czegoś? – Leo nadal stał w wejściu. – Proponuję Cosmopolitan. Na pewno go lubisz.

Skoroszyt. Strona numer 2, piąta linijka od góry. Ulubiony film: Sex and the City. Te dziwki piły tam tylko Cosmo. Wódka. Sok żurawinowy, curaçao triple sec i limonka.

Uniosła wysoko brwi. Założyła nogę na nogę. Wydawało mu się, że przez sekundę widział jedwabny skrawek jej czarnych majtek.

Nie czekał na odpowiedź. Usiadł po drugiej stronie stolika i zastukał dyskretnie w znajdujące się za oparciem kanapy okienko z mlecznego szkła. Czuł, że jest już bardzo blisko.

– Teraz powiedz mi, czemu uciekłaś z parkietu. Co cię przestraszyło?

Patrzyła na niego upiornie spokojnie. Ten dziwaczny pokój wbrew pozorom łagodził jej rozedrganie. Gdyby siedzieli w normalnym pomieszczeniu, bałaby się bardziej. Teraz czuła się, jakby to był sen. A w snach można wszystko powiedzieć.

– Twoja opowieść – zaczęła. – A raczej twoja trauma... Jest zadziwiająco zbieżna z moją. To niewiarygodne.

Leo poczuł zapach krwi. Zdobycz wpadła w sidła. Jego członek stwardniał. To ten moment. Przygotowywał się do niego całe trzy miesiące. Dziewięćdziesiąt pieprzonych dni. Zasłużył na nagrodę.

– Co masz na myśli? – Przejechał dłońmi po gęstych włosach. Kilka długich kosmyków opadło na lekko zarośnięty policzek. Nie lubił gładkiej skóry na twarzy.

– Ta pijana kobieta, która zabiła na pasach twojego ojca...

– Tak?

Liliana Zajączkowska. Lat trzydzieści siedem. Badania wykryły 2,2 promila alkoholu we krwi. Dziesięć lat bezwarunkowego pozbawienia wolności. Po wyjściu z więzienia wyemigrowała na stałe do Wielkiej Brytanii.

– To była moja matka.

Matka.

Odwrócił głowę. Przecież to wiedział, do kurwy nędzy, więc czemu nagle poczuł ten cholerny ból. To nie powinno mieć miejsca. Zacisnął dłonie w pięści. Oddychaj głęboko, durniu – przykazał samemu sobie w myślach. Na szczęście w okienku za plecami zapaliło się błękitne światło.

Drinki były gotowe.

Przynajmniej miał kilka minut na zebranie myśli.

Przeniósł wysokie, oszronione kieliszki na stół. Płyn w jego szkle tylko imitował Vesper martini. Choć Bóg mu świadkiem, że tym razem potrzebował na gwałt prawdziwej wódki.

Nina obserwowała uważnie każdy jego ruch.

– Nie udawaj – rzuciła w końcu. – Widzę, że cię to cholernie dotknęło, Leo. Cały się trzęsiesz. Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu. To zupełnie zbędne. Ja czuję od lat cały ocean nienawiści. Do samej siebie. Do świata. Do losu. I tak będzie już zawsze.

Nie odpowiadał. Ale już było dobrze. Upiorny ból zniknął. Nadal jednak bał się poruszyć.

Nina zdjęła powoli wysokie szpilki. Wstała. Leo podniósł wzrok. Miała naprawdę zgrabne nogi. Tego nie wyrzeźbił jej żaden chirurg. Postawiła najpierw jedną, a potem drugą nagą stopę na szklanej tafli stołu. Jej krótko przycięte paznokcie u nóg lśniły intensywnym odcieniem purpury. Zwinnie ominęła stojące na środku kieliszki i przeszła na drugą stronę. Zeskoczyła miękko na kanapę tuż obok niego. Jej kusa sukienka podwinęła się wysoko na biodrach. Dostrzegł sporą szramę w pachwinie w okolicy łona. Nina błyskawicznie obciągnęła materiał i sięgnęła po kieliszek. Wypiła jego zawartość jednym haustem. Wyciągnęła dłoń i pogładziła go po szorstkim policzku.

– Wiem, co teraz czujesz. To samo co ja. Po raz pierwszy spotykam kogoś, kto to rozumie.

Przykleisz sobie plaster ze mnie na swoje wyrzuty sumienia, dziwko.

Odwinął dyskretnie mankiet koszuli. Zegarek na lewym przegubie błysnął złowieszczo.

Zerknął szybko na podświetlony ekran. Wszystko działało bez zarzutu. Przytrzymał dłonią jej palce na swojej twarzy, a potem jednym zdecydowanym ruchem podciągnął brzeg połyskującej sukienki i włożył rękę między jej uda. Światło w pokoju zmieniło natężenie. Dokładnie nad ich kanapą rozbłysnął dodatkowy halogen. Leo sterował oświetleniem, naciskając przyciski, sprytnie ukryte za poduszką. Nina krzyknęła i rozchyliła szeroko nogi. Leo poczuł pomiędzy palcami lepką wilgoć. Przyciągnął ją do siebie mocno i zerwał cienki materiał jedwabnych stringów. Kobieta jęknęła przeciągle i objęła go w pasie długimi kończynami. Niecierpliwie szukała jego ust. Odwrócił głowę, odepchnął jej pełne biodra i pochylił nad pokrytym ciemnym, miękkim meszkiem wzgórkiem łonowym. Rozchylił palcami nabrzmiałe wargi. Jego język wślizgnął się pomiędzy delikatnie zaróżowione płaty skóry. Nina wygięła się w łuk. Dysząc ciężko, wyłuskała dłońmi z głębokiego dekoltu ciężkie kule mlecznobiałych piersi z ciemnymi obwódkami rozdętych sutków, a potem sięgnęła do zapięcia jego dżinsów. Napęczniały członek Lea prawie eksplodowal w jej dłoniach. Mężczyzna przekręcił się błyskawicznie na plecy. Teraz to ona nad nim górowała. Zsunęła się miękko po jego podbrzuszu i chwyciła gruby, nabiegły purpurą penis w swoje rozchylone wilgotne usta. Szybkimi, półkolistymi ruchami przesuwała językiem po jego czubku i bokach. Leo westchnął przeciągle i uniósł nad jej pochyloną nisko głową lewą rękę. Na ekranie jego zegarka zaczęło migotać czerwone światełko nagrywania.

Nina coraz szybciej wsuwała i wysuwała jego członek z ust, obejmując go ciasno lepkimi od śliny wargami. Ostre końcówki jej długich włosów drażniły wrażliwą skórę jego umięśnionego podbrzusza do rozkosznego bólu. Z gardła Lea wydobył się w końcu jęk rozkoszy. Ta dziwka doprowadziła go do orgazmu w niecałe pięć minut.

Miał to.

Ciemny mech na jego piersiach pokrywały kropelki potu.

Zadrżał. Ich przyśpieszone oddechy spowolniły i w końcu otoczyła ich cisza.

Lewy policzek Niny przylegał ściśle do jego brzucha. Ciepły, aksamitny dotyk jej delikatnej skóry sprawiał mu przyjemność.

Nie lubieżną. Niewinną. Wyklutą z tęsknoty. Nie pożądania. Poczuł mrowienie w palcach. Chciał je zatopić w jej włosach. Choć na sekundę.

Nie. Stój.

To by było nadużycie.

Czułość to nadużycie.

Poza tym to dziwka, Leo. Dziwka.

Jak one wszystkie.

Powoli uniosła głowę i spojrzała na niego. W jej rozrzeszonych źrenicach dostrzegł ogień. A zaraz za nim ciemność.

Wyłączył przycisk na zegarku i pociągnął ją za długie, rozsypane na jego udach włosy. W szczelinie kanapy Bolo ukrył skórzany pejcz.

Ostatnia strona raportu. Na samym dole. Drobnym drukiem.

Lubi ostry seks i przekraczanie wszelkich granic w łóżku.

Tego już nie musiał nagrywać.

To bonus, który zawsze wypłacał sobie sam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki