Saga amsterdamska. Tom 1. Do jutra w Amsterdamie - Agnieszka Zakrzewska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Saga amsterdamska. Tom 1. Do jutra w Amsterdamie ebook i audiobook

Zakrzewska Agnieszka

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Co może się wydarzyć, kiedy pewnego dnia odbierasz telefon z nietypową propozycją? Czyżby oznaczało to początek wielkiej przygody, która już na zawsze zmieni całe twoje życie?

Agnieszka, dziennikarka lokalnej gazety, otrzymuje ofertę pracy jako gospodyni w domach zamożnych Holendrów. Kiedy pojawia się w Amsterdamie, okazuje się, że jej siostra, którą ma zastąpić, zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Przewodnikiem po holenderskiej rzeczywistości staje się dla Agi Senegalczyk Prosper, który pomaga się dziewczynie odnaleźć w nieznanych jej sytuacjach i wśród obcych ludzi. A nie wszyscy z nich są pomocni i mili...

Spokojnym portem okazuje się willa w Sosnowym Lesie, której właścicielka, Annemarie, doświadczona przez los wdowa po potentacie kawowym, staje się dla Agi bratnią duszą. Nie jest ona zresztą jedyną z rodziny de Bruinów, która w żywiołowej emigrantce z Polski budzi cieplejsze emocje, bo wnuk starszej pani, pilot holenderskich linii lotniczych KLM, zdecydowanie wywołuje u kobiet przyspieszone bicie serca. Pomiędzy dwojgiem młodych ludzi iskrzy od początku, ale Agnieszka nie może beztrosko umawiać się na randki, gdyż przez zupełny przypadek wplątuje się w aferę przemytniczą!

Dlaczego Prosperowi grozi niebezpieczeństwo? Kto najchętniej wysłałby Agnieszkę z powrotem do domu, a kto chciałby, by ten dom stworzyła z nim w krainie tulipanów? I dlaczego jej siostra nagle pojawia się w Holandii? Odpowiedzi przyniesie zabawna, pełna refleksji i życiowych prawd powieść o emigracji, przyjaźni i... miłości, która nie zna granic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 4 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Michalina Robakiewicz

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaZak1974

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tę serię!!!
00



Redakcja

Anna Seweryn

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Łukasz Slotorsz

Korekta

Urszula Bańcerek

Projekt okładki

Anna Slotorsz

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Zdjęcia na okładce

©olgers|shutterstock.com, ©Nikiparonak|shutterstock.com, ©Belenova_art|shutterstock.com, ©anitapol|shutterstock.com, ©Ekatmarts|shutterstock.com, © ValeriaBoik|shutterstock.com

Wydanie I, Chorzów 2025

tekst © Agnieszka Zakrzewska, 2024

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-143-0

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Moim Czytelnikom
W chwili, kiedy zastanawiasz się, czy kogoś kochasz, przestałeś go już kochać na zawsze.

Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru

Rozdział pierwszy. Karpia zjem i inne łacińskie sentencje

– Ludzie, opanujcie się! POWOLI! Wszyscy się zmieszczą! A pani co w tych torbach wiezie? Wołu z kopytami? – Młody wąsaty kierowca międzynarodowego busa relacji Szczecin–Amsterdam załamał ręce nad górą tobołków pyzatej kobiety w długiej kwiecistej spódnicy.

– Wałówkę wiozę! Dla syna! Już od roku na emigracji bieduje. Wołu może nie mam, ale kopytka a jakże. Świeżuchne, prosto żem ze stolnicy ściągnęła! – Zapobiegliwa gospodyni uśmiechnęła się z rozanieleniem i dodała: – Mój Tadzik kochany… wygnaniec za chlebem. – Otarła krajem spódnicy łzę, po czym z energią zaczęła wpychać tobołki do przeładowanego na amen bagażnika busa.

Ściągnęłam mocniej paski pamiętającego jeszcze czasy liceum plecaka i wrzuciłam go beztrosko na górę innych bagaży spoczywających na chodniku. Kierowca, mrucząc pod nosem jakieś nieparlamentarne słowa, dwoił się i troił, wkładał, wykładał, przekładał, a góry waliz i plecaków nie ubywało. Wskoczyłam do autobusu, który pomimo panującego na zewnątrz wieczornego chłodu nagrzany był jak kocioł piekielny i wypełniony, jak mamę kocham, drażniącym nozdrza zapachem jajek na twardo!

Zajęłam ostatnie wolne miejsce przy oknie. Z podręcznej torby wyciągnęłam małą podróżną poduszkę i discmana, nacisnęłam przycisk play i po chwili otoczyły mnie mocne bity piosenki Chciałbym być sobą. W końcu mogłam spokojnie pomyśleć.

Zamknęłam oczy i jeszcze raz przeanalizowałam w myś­lach wczorajsze zaskakujące wydarzenia…

***

– Aga! Telefon! – Mama stała w drzwiach łazienki, trzymając w ręku moją nowiutką komórkę, wibrującą natarczywie.

– Mam ręce w mydlinach. – Podniosłam głowę znad miski z gorącą wodą, w której odmakały moje ukochane dżinsy. Cała prawa nogawka zalatywała lekko piwem, które wylała na mnie przedwczoraj najlepsza przyjaciółka Gośka, kiedy rozemocjonowane rozprawiałyśmy nad opłakanym stanem naszych finansów i brakiem pracy.

– Odbierz, proszę!

Spojrzałam na mamę, ale ta położyła już telefon na pralce i wyszła z łazienki.

– Shit – mruknęłam pod nosem. – Halo!

– W KOŃCU! Gdzie ty się podziewasz? – Po drugiej stronie odezwał się niecierpliwy głos mojej starszej siostry Julii. – Maaam do ciebie pilną spraaawę! Niecierpiącą zwłoooki! – Jak zwykle przeciągała litery, co nie zwiastowało niczego dobrego.

– Co za panika? W domu jestem, piorę!

– PRZEPRASZAM, ŻE CO? PIERZESZ? TY? – Zaśmiała się szyderczo. – Od kiedy? Bo nie przypominam sobie…

– Nie mów do mnie drukowanymi literami! – weszłam jej w słowo.

– Mam do ciebie romans. Musisz mi pomóc. Właściwie nie masz wyjścia… Jutro jedziesz do Holandii! Wszystko już załatwiłam, bilet odbierzesz w kasie na… – paplała coraz szybciej.

– MOMENT! – Przerwałam tę radosną tyradę. Jak to do Holandii? Usiadłam z wrażenia na zamkniętej, na szczęście, klapie sedesu. – JA?

Julia już od ponad trzech lat pracowała jako wyrobnik pańszczyźniany, jak sama to określała, w domach dobrze sytuowanych „tulipanów” w okolicach Amsterdamu. Mądra, obrotna, świetnie wykształcona dziewczyna, która przeinwestowała beztrosko na giełdzie uczuć i do tej pory przyszło jej spłacać odsetki od naiwności. Te, jak wiadomo, bolą najbardziej, ale Julka nie narzekała. Pani magister filologii polskiej i klasycznej dzielnie zamieniła uniwersyteckie skrypty na mop i ścierki i bez słowa skargi regulowała cudze długi.

– Jula, skarbie – odblokowałam się w końcu – cóżeś ty wymyśliła? – Westchnęłam prosto w wiszącą na uchwycie rolkę papieru toaletowego, który malowniczo się rozwinął i spłynął wstęgą do moich stóp.

– Aga! Jest nadzieja, że w końcu się odkuję i porzucę jarzmo życia służebnicy pańskiej. Mam już dość prania cudzych gaci! – Głos Julii zadrżał niebezpiecznie, ale znałam doskonale jej sprytne metody zmiękczania przeciwnika.

– Dobra, dobra, nie bierz mnie na litość – parsknęłam ironicznie. – Kawa na ławę! Bo mi się dżinsy w kąpieli doszczętnie rozpuszczą. – Udawałam obojętność, ale w gruncie rzeczy ogromnie mnie ciekawiło, co ma mi do powiedzenia.

Siostra zaśmiała się cicho, po czym wyłuszczyła mi genialny, w swoim mniemaniu of course, plan…

Julia pracowała od jakiegoś czasu w domu niezwykle zamożnych holenderskich architektów. Państwo byli bezproblemowi, cisi i bezwonni. Nie narzekali i nie wisieli jej nad głową (a raczej nad mopem) z tego prostego powodu, że nigdy nie było ich w domu. Wielka, nowoczesna willa z zewnątrz wyglądała niepozornie. Zgodnie z holenderskimi regułami zabudowy wszystkie fasady domów na reprezentacyjnych ulicach miast i wsi miały wyglądać identycznie, łącznie z kolorem drzwi wejściowych, które pomalowane były w tej właśnie okolicy na butelkową zieleń. Za zielonymi wrotami kryła się urządzona ze smakiem industrialna, otwarta przestrzeń z minimalną liczbą mebli, za to z powalającym księgozbiorem, liczącym około dwunastu tysięcy woluminów.

Państwo architekci bardzo często wyjeżdżali w podróże służbowe, ciągnące się niekiedy tygodniami. Praca siostry ograniczała się wówczas do przejechania odkurzaczem kilometrów betonowych i drewnianych podłóg oraz podlania dwóch imponujących i niezwykle rzadkich odmian kaktusów, na specjalne zamówienie właścicieli sprowadzonych z Ameryki Południowej. Sumienni pracodawcy zawsze zostawiali skrupulatnie odliczoną sumę pieniędzy oraz drobne napiwki lub prezenty dla siostry.

W miniony piątek państwo wezwali pracownicę na poważną rozmowę.

– Nie domyślisz się w życiu, co mi zaproponowali! – Siostra uczyniła dramatyczną pauzę w celu wzmocnienia siły rażenia bomby, którą miała zaraz zrzucić.

Wzruszyłam ramionami i przesunęłam stopą zwój papieru na podłodze, kombinując, jak uniknąć mozolnego nawijania go ponownie na rolkę.

– Zaproponowali, żebym tym razem pojechała RAZEM Z NIMI!

Mogłabym przysiąc na pamięć naszego dziadka, że Julka w tym momencie wypięła w geście zwycięzcy swoją bujną pierś.

– Jak to razem? Dokąd?

Entuzjazm siostry udzielał się powoli i mnie. Przeniosłam swoje ponadsześćdziesięciopięciokilogramowe ciało na skraj wanny, patrząc z niepokojem na kompletnie zapomniane dżinsy w zimnej już kąpieli.

– Do AFRYKI! Masz pojęcie?! W życiu nie wystawiłam stopy poza Europę! Ba, w życiu nie leciałam samolotem! – Julia ewidentnie bujała już w obłokach.

– Byłaś na wczasach w Bułgarii i na Węgrzech – mruknęłam cicho. – Małym fiatem! To przeżycia mogące równać się co najmniej z safari w Kenii! Wliczając w to biegające na wolności lwy! Ale czekaj, czekaj… A co JA mam właściwie z tym wszystkim wspólnego?

– Tu dochodzimy do sedna sprawy – oświadczyła uroczyście Julka i w końcu dowiedziałam się, w jakim celu w takim pośpiechu mam pakować manatki i jechać do Holandii, mało zachęcająco zwanej przez ludność napływową „Krainą Deszczowców”…

Małżeństwo architektów otrzymało niezwykle intratny kontrakt w RPA, na zaprojektowanie luksusowego kompleksu hotelowego. Ponieważ praca wymagać będzie od nich absolutnego skupienia na wykonywanym projekcie, nie będą mieli głowy do zajmowania się tak przyziemnymi sprawami zwykłych śmiertelników, jak pranie, gotowanie czy – nie daj Boże – prasowanie. A nikt nie potrafił tak dopieścić żelazkiem idealnie białych, firmowanych logo znanego projektanta koszulek polo pana domu, jak właś­nie Jula.

– Kto by pomyślał, że najlepsza na roku z łaciny będzie się realizować zawodowo nad stertą ralphów laurenów czy innych lacostów – rzekła z przekąsem siostra.

– Pecunia non olet, jak mawiali najstarsi Rzymianie. – Użyłam swojej ulubionej sentencji jeszcze z czasów podstawówki. – Ale myślę, że nie o prasowanie tu chodzi. Szanowny pan architekt mógłby na miejscu znaleźć dziesiątki chętnych do usługiwania państwu z Europy, nie musi ciągnąć ze sobą pomocy domowej z biednego kraju nad Wisłą… Tu chodzi o twoje gołąbki i pierogi ruskie! – wykrzyknęłam triumfalnie. – Jego holenderskie podniebienie, przyzwyczajone do rozkosznego smaku polskich dań, nie da rady przeżyć na afrykańskich specjałach. Co oni tam jedzą? Bawoły? – Bezskutecznie próbowałam sobie przypomnieć lekcje geografii o Czarnym Lądzie.

– Oszalałaś?! Żarcie podobne jak u Holendrów. Frykadele i bobotie! – obruszyła się Julka.

– Cokolwiek to jest, brzmi ohydnie. Wolę żurek. – Poczułam nagle głód i nieodpartą ochotę na naleśniki mamy, które smażyła w ilościach hurtowych na kolację.

Julia zakaszlała znacząco i nieco już zniecierpliwiona ponownie przystąpiła do ofensywy.

– Do rzeczy, siostra, bo gadamy i bijemy pianę jak w tanim serialu, a konkretów ciągle brak. Przyjedziesz na sześć miesięcy, żeby zastąpić mnie u pozostałych rekinów holenderskiej finansjery? Szkoda by mi było tracić te domki, płacą nieźle, nie marudzą, robota lekka, łatwa i przyjemna, szybko się przyuczysz. Przecież teraz siedzisz bezproduktywnie w domu. Zarobiłabyś – kusiła.

– Nie ściemniaj mi tu, bo i tak nie uwierzę! I pamiętaj jedno: NA PRANIE BRUDNYCH GACI SIĘ NIE PISZĘ! Nawet za milion euro! No way! – Postanowiłam być twarda i stanowcza jak nigdy.

– Deal! Żadnych męskich gaci. No może parę stringów! Koronkowych! – Zachichotała.

– Na kiedy zorganizowałaś ten mój wyjazd? – Zrezygnowana wyjrzałam przez okno, bo zachmurzyło się nagle. Poczułam chłód na odkrytych ramionach.

– Mówiłam już. Na jutro… Mamy mały niedoczas.

Złapałam się za głowę, próbując wyobrazić sobie logistycznie całe to przedsięwzięcie.

***

Do dziś nie wiem, jakim cudem udało się to wszystko zorganizować i dograć, ale słowo ciałem się stało. Niespełna dwadzieścia cztery godziny po naszej rozmowie wylądowałam w busie, którym zmierzałam w nieznane. Julka obiecała mnie odebrać z przystanku Amsterdam Centraal. Na wdrożenie w obowiązki doświadczonej gospodyni miałam siedem dni. Siostra poleciła mnie w trzech domach, które uznała, według sobie tylko znanych kryteriów, za najbardziej atrakcyjne.

Pierwszy z nich należał do znanego prokuratora, specjalizującego się w ściganiu przemytników parających się handlem ludźmi do znanych na całym świecie amsterdamskich burdeli. Dlatego bez problemu zgodził się na zaufaną Polkę, nawet jeżeli jej doświadczenie w kategorii mopy, ścierki i odplamiacze było bardzo ograniczone. Najważniejsza była dyskrecja. Druga willa należała do dyrektora dużej prywatnej firmy specjalizującej się w zakresie montażu najnowocześ­niejszych instalacji przeciwpożarowych w hotelach. „Pan domu jest niegroźny, nigdy go nie ma. Jest za to żona… ale ją ogarniemy na miejscu!” – przekonywała mnie Jula. Ostatni luksusowy obiekt, który miałam „przejąć”, znajdował się nad samym Morzem Północnym. Należał do wdowy po potentacie kawowym z Brazylii. Niezwykle eteryczna i wrażliwa staruszka, pianistka i wielbicielka Fryderyka Szopena. „Poczytaj sobie trochę o jego życiu i twórczości, a będzie twoja!” – poleciła mi siostra. Jedyne, co wiedziałam na temat Szopena, to miejsce, w którym się urodził, i nazwisko ekscentrycznej francuskiej pisarki, z którą romansował. Obiecałam sobie solennie podszkolić się jak najszybciej w tej dziedzinie.

Moje rozmyślania o życiu polskiego wirtuoza, którym miałam zaczarować swoją nową chlebodawczynię, przerwał nagle niesprecyzowany harmider niebezpiecznie blisko mojego autobusowego fotela. Niechętnie otworzyłam oczy i wyjęłam słuchawki z uszu. Obok mnie zasiadała właśnie z impetem właścicielka długiej kwiecistej spódnicy, obfitego biustu, na którym bez użycia tacy mogła spokojnie serwować skrzynkę piwa, oraz niezwykle ciekawskiego spojrzenia, którym bez pardonu przewiercała mnie na wylot.

– A paniusia ile ma sztang? – zagaiła konfidencjonalnym szeptem nowa sąsiadka.

Chyba po raz pierwszy w życiu kompletnie straciłam rezon.

– Przepraszam, czego?

– Nie ma pani za co przepraszać, to wyłącznie pani strata. – Zaśmiała się z lekką pogardą. – Sztanga. Marlboro. Cygarety. Skąd ty się, dziewczyno, urwałaś? – Widocznie uznała mnie za nadto głupią, żeby tytułować mnie panią, więc gładko przeszła na ty.

– Nie palę – mruknęłam.

– To tak jak my wszyscy! – Kwiecista się rozpromieniła. – Marlborasy na handel wieziemy. Do krajów zgniłego kapitalizmu. Kto handluje, ten pije wódeczkę!

– Chyba szampana – odważyłam się skorygować.

– Co za różnica? – zdziwiła się nowa znajoma. – Chłooopaki, chodźcie tu! – Jej okrzyk rozległ mi się nad uchem niczym wystrzał z armaty. – Mamy tutaj pierworódkę!

Przy naszych fotelach zmaterializowało się nagle dwóch mężczyzn nikczemnego wzrostu, ubranych w identyczne koszulki. Stanęli mi przed oczami Daltonowie z Lucky Luke’a w swoich więziennych pasiakach i mimowolnie zaśmiałam się pod nosem.

– Panienka, jak widzę, wesoła z natury. – Pierwszy z Daltonów błysnął złotym zębem. – To też moja dewiza. Jak to się mówi po łacińsku? Karpia zjem! Dla nieuświadomionych: łap życie za jaja. Tylko nie wiem, czemu akurat niewinnego karpia tu wplątali… – Zamyślił się na chwilę.

O mało nie zakrztusiłam się mineralną popijaną z butelki, która nagrzała się w torbie i jej zawartość smakowała teraz jak przegotowana woda ze starego czajnika.

– Karpia zjem? Ma pan na myśli carpe diem? – zapytałam ostrożnie.

– A czy to ma znaczenie?! – parsknął Dalton. – I to, i to brzmi bez sensu i znaczy to samo! Ale panienka, jak widzę, kształcona, po łacińsku rozmawia… nie pali, delikatna, niedzisiejsza. Przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Romek! – Wyciągnął w moim kierunku rękę.

Po męsku uścisnęłam prawicę swojego nowego znajomego i spojrzałam pytająco na jego towarzysza.

– A ty, Jerzyk, nie przedstawisz się? – Romek szturchnął kumpla i sztucznie ściszonym szeptem dodał: – To brachol. Musi nabrać trochę ogłady, dlatego zabieram go w wielki świat. Może jeszcze będą z niego ludzie.

Jerzyk skinął w moim kierunku głową. W przeciwieństwie do brata milczał jak zaklęty.

W tym momencie do busa wskoczył zziajany kierowca i oznajmił gromko:

– Ludziska! Wszyscy są? To jedziemy!

Po czym zasiadł za kierownicą i ruszyliśmy powoli w stronę wyjazdu z dworca autobusowego Szczecin Główny.