Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
W dniu ślubu Ada czuje się całkiem szczęśliwa. Na swój sposób kocha swojego nieśmiałego poczciwego narzeczonego o szerokich ramionach. Chce zostać położną, jak jej matka i przysłużyć się społeczności. Czas mija, lecz Ada mimo starań nie zachodzi w ciążę. Po upływie pierwszego roku małżeństwa dziewczyna pojmuje, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Nie może pozostać w mieście, w którym bezdzietne kobiety oskarża się o czary i wiesza na szubienicy. Musi zostawić wszystko za sobą i uciec. Tak oto w 1894 roku, mając ledwie osiemnaście lat, dołącza do bandy z Hole-in-the-Wall.
Porywająca proza North to fantastyczna filmowa przygoda.
„Washington Post”
Anna North wywraca do góry nogami typową historię rodem z Dzikiego Zachodu. I daje nam nadzwyczajną bohaterkę, o której nie sposób zapomnieć.
Jenny Zhang
Fanki Margaret Atwood i Cormaca McCarthy'ego nareszcie dostają western, na jaki zasługują.
Alexis Cole
Wirtuozerska!
„New Yorker”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Outlawed
Copyright © Anna North, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2022
Copyright © for the Polish translation by Olga Dziedzic, 2022
Wydanie I
Warszawa 2022
Mojej rodzinie
W roku Pańskim 1894 zostałam banitką. Oczywiście nie stało się to ot tak.
Wpierw musiałam wyjść za mąż. W dniu ślubu, tańcząc z mężem, czułam, że dopisało mi szczęście. Miałam siedemnaście lat i nie byłam pierwszą dziewczyną z klasy, która stanęła na ślubnym kobiercu, ale dołączyłam do tego grona. Mój mąż był przystojnym chłopakiem z dobrej rodziny – miał troje rodzeństwa, tak jak ja, a jego mama była jedną z siódemki dzieci. Czy go kochałam? Moje przyjaciółki i ja zwykłyśmy mawiać, że kochamy naszych kawalerów – pamiętam, że godzinami rozprawiałam o jego szerokich ramionach, o tym, jaki był niezgrabny, lecz czarujący podczas tańca, i o zawstydzeniu, z jakim wypowiadał moje imię.
Pierwszych kilka miesięcy po ślubie wspominam cudownie. Mąż i ja byliśmy siebie wiecznie spragnieni. W dziewiątej klasie, gdy dziewczęta i chłopców rozdzielono, by przygotować nas do życia małżeńskiego, pani Spencer wyjaśniła nam, że jednym z naszych obowiązków będzie regularne obcowanie z mężami, abyśmy sprowadziły na świat dzieci ku chwale Dzieciątka Jezus. O dzieciach już wiedziałyśmy. Co roku, poczynając od trzeciej klasy, czytałyśmy Nauki Dzieciątka Jezus Burtona, skąd dowiedziałyśmy się, że Bóg zesłał wielką grypę, by oczyścić świat ze zła, podobnie jak wiele wieków wcześniej zesłał powódź. Wiedziałyśmy, że Dzieciątko Jezus ukazało się Maryi z Texarkany – po tym jak zaraza zabiła dziewięćdziesiąt procent mężczyzn, kobiet i dzieci od Bostonu aż po Kalifornię – i zawarło z nią przymierze: jeśli ci, którzy przeżyli, będą płodni i zaludnią ziemię na Jego podobieństwo, Ono uchroni ich przed kolejną zarazą, a oni i ich potomkowie już zawsze będą Mu drodzy.
W dziewiątej klasie dowiedziałyśmy się również, że będziemy musiały obcować z naszymi mężami i że powinnyśmy się przedtem umyć i poperfumować za uszami, i jeszcze że powinnyśmy oddychać powoli, by rozluźnić mięśnie, a w trakcie postarać się patrzeć mężowi w oczy. Oraz że będziemy krwawić.
– Nie martwcie się – powiedziała wówczas pani Spencer, uśmiechając się do nas. – Boli tylko na początku. Później to polubicie. Cóż może być radośniejszego od dwojga ludzi spółkujących, by spłodzić dziecko?
Na początku mój mąż nie bardzo wiedział, co ma robić, podszedł jednak poważnie do swoich obowiązków, a brak doświadczenia nadrabiał zapałem. Mieszkaliśmy u jego rodziców, żeby odłożyć na dom. Rankiem jego matka pokpiwała sobie, że wkrótce będę jeść za dwoje.
Za dnia nadal asystowałam swojej mamie przy porodach. Byłam najstarsza z rodzeństwa i tylko ja chciałam się uczyć o porodach pośladkowych, porannych nudnościach i gorączce połogowej, więc zostało postanowione, że zastąpię mamę, gdy będzie już na to za stara. Kiedy przychodziłam na wizyty domowe z obrączką na palcu, ciężarne puszczały oko i droczyły się ze mną.
– Dobrze, że dowiadujesz się o tym teraz – powiedziała czterdziestoletnia, cierpiąca na hemoroidy Alma Bunting, dla której miało to być szóste dziecko. – Nie zdziwisz się, gdy przyjdzie twoja kolej.
Tylko się roześmiałam. Nie byłam jak moja przyjaciółka Ulla, która miała już wymyślone osiem imion dla dzieci: cztery dla chłopców i cztery dla dziewczynek. Gdy miałam dziesięć lat, a moja siostrzyczka Bee zaledwie dwa miesiące, mama spędziła rok przykuta do łóżka. Tak więc byłam już matką – musiałam przewijać niemowlę, karmić je butelką, kiedy mama nie miała pokarmu, i uspokajać w nocy, choć sama byłam jeszcze na tyle mała, że bałam się ciemności. Nie paliło mi się do macierzyństwa. Dzięki pracy z mamą wiedziałam, że może to potrwać kilka miesięcy, nawet u tak młodej dziewczyny jak ja, i zwyczajnie cieszyłam się, że mogę sypiać ze swoim świeżo upieczonym mężem, a przy tym nadal wymykać się za stodołę Petersenów, by napić się wina z owoców świdośliwy z Ullą, Susie i Mary Alice, nie musząc się troszczyć o nikogo prócz siebie.
Pół roku po ślubie, gdy po śniadaniu odstawiałam naczynia na miejsce, moja teściowa została dłużej w kuchni.
– Wiesz – powiedziała – po tym jak to zrobiliście, nie możesz od razu wstawać i się krzątać. Powinnaś leżeć spokojnie przynajmniej kwadrans, żeby wszystko zdążyło zadziałać.
Umiała rozmawiać ze mną tak, jakbyśmy były rówieśniczkami plotkującymi po szkole, ale to nie były ploteczki, a my nie byłyśmy przyjaciółkami. Starałam się, by mój głos brzmiał lekko i radośnie.
– Mama mówi, że to nie ma aż takiego znaczenia – odrzekłam. – Najważniejsza jest właściwa pora miesiąca. Dlatego zawsze zaznaczam to sobie w kalendarzu.
– Twoja mama jest bardzo mądrą kobietą – stwierdziła. Nigdy nie lubiła mamy. – Ale czasami można sobie trochę pomóc. – Wyjęła mi z rąk filiżanki do herbaty. – Ja to skończę – powiedziała – a ty się wyszykuj do pracy.
Nie usłuchałam rady teściowej – nie przepadałam za wylegiwaniem się w łóżku. Zaczęłam jednak mierzyć codziennie temperaturę, żeby wiedzieć, kiedy będę miała dni płodne. Na razie się nie martwiłam – mama mówiła, że zanim zaszła w ciążę ze mną, minęło osiem miesięcy, a tata prawie ją zostawił, ale potem z Janie, Jessamine i Bee poszło już łatwo. Kiedy byliśmy sami, mój mąż nabijał się ze swojej matki – powiedział, że mieszała się w małżeństwo jego starszego brata tak bardzo, że synowa zakazała jej wstępu do domu. Jeszcze przez sześć miesięcy byliśmy szczęśliwi, potem minął rok.
– Teraz zostaje ci już tylko jedno – oświadczyła moja mama. – Musisz przespać się z kimś innym.
Wyjaśniła mi, że w połowie przypadków niepłodny jest mężczyzna.
To mną wstrząsnęło. Pani Spencer uczyła nas, że para zwykle nie może spłodzić dziecka, bo kobieta nie obcuje dość często z mężem lub zapomina o modlitwie. Ale jeśli kobieta wypełnia obowiązki względem męża i Dzieciątka Jezus, a mimo to nie może zajść w ciążę, najpewniej rzuciła na nią klątwę czarownica, która sama jest niepłodna i chce sprowadzić to nieszczęście na inne.
Wiedziałam od mamy, że to brednie i że czasem ciało po prostu nie działa jak należy, ale nigdy wcześniej nie słyszałam o tym, by niepłodny mógł być mężczyzna. Kiedy Maisie Carter i jej mąż nie mogli mieć dziecka, to ją wyrzucono z domu i musiała zamieszkać nad rzeką pośród pijaków i włóczęgów. Gdy Lucy McGarry nie udało się zajść w ciążę, rodzina przyjęła ją z powrotem, ale kiedy tego samego lata dwie sąsiadki poroniły, wszyscy stwierdzili, że to wina Lucy. Miałam jedenaście lat, gdy uznano ją za czarownicę i powieszono. Wtedy jeszcze nie chodziłam z mamą na wizyty domowe – nigdy wcześniej nie widziałam, jak ktoś umiera. Przeraziło mnie to, nie tyle brutalność śmierci, ile jej błyskawiczność, to, że w jednej chwili Lucy stała na platformie, a w następnej jej zwłoki zwisały bezwładnie. Usiłowałam wyobrazić sobie, jak by to było widzieć, myśleć i czuć, a potem nagle zapaść się w ciemność – więcej niż w ciemność, w nicość. Przez wiele nocy nie mogłam zmrużyć oka, przerażona tą wizją. Ale pod szubienicą wiwatowałam wraz z innymi. Tylko mama nie wiwatowała.
– Nie chcę spać z nikim innym – powiedziałam. – Nie moglibyśmy jeszcze trochę zaczekać?
Mama pokręciła głową.
– Ludzie już zaczynają gadać – odparła. – Pacjentki dopytują, czy czasem nie jesteś w ciąży.
Powiedziała, że kogoś mi znajdzie. Niektórzy mężczyźni zajmowali się tym za pieniądze – mężczyźni, którzy dowiedli swej męskości i umieli dochować tajemnicy. Mama postanowiła, że gdy przyjdzie właściwa pora, przez kilka dni będę się widywać z jednym z nich, a spotkania zaaranżujemy w ciągu dnia.
– Nie myśl, że jesteś niewierna mężowi – powiedziała. – Pomyśl, że chronisz siebie.
Mężczyzna, który zgodził się pomóc, był dla mnie zaskoczeniem. Spotkaliśmy się w domu mamy – udawał, że przyszedł coś naprawić (i naprawdę naprawił piecyk). Powiedział, że mogę mu mówić Sam – pojęłam, że to nie jest jego prawdziwe imię. Był w wieku mamy, brzydki, z przerzedzonymi wąsami w kolorze mysiego futerka, miał duży brzuch i patykowate nogi. Ale okazał się życzliwy i sprawił, że poczułam się swobodnie.
– Jeśli będziesz chciała, żebym przestał, po prostu mi to powiedz – zaznaczył, zdejmując skarpety.
Nie chciałam, żeby przestawał. Chciałam, by zrobił szybko to, co miał zrobić, a ja wrócę do męża z dzieckiem w brzuchu i nigdy więcej nie będę musiała się bać.
Po czwartym spotkaniu, gdy czekałam, by się przekonać, czy to, co robiliśmy, zadziałało, zapytałam mamę, co tak naprawdę powoduje niepłodność u kobiet. Mama znała się na sprawach, o których pani Spencer i ludzie z naszego miasteczka nie mieli zielonego pojęcia. Wiedziała na przykład, że wielka grypa, która zabiła wszystkich ośmioro jej pradziadków, nie była, jak powiadali inni, karą zesłaną przez Dzieciątko Jezus i Matkę Maryję. Sarah Hawkins, nauczycielka mamy i znakomita położna, mówiła jej, że wielka grypa przypłynęła do Ameryki na statkach razem z przyprawami i cukrem, a potem przenosiła się z mężów na żony, z matek na dzieci i z handlarzy na handlarzy za sprawą pocałunków, uścisków dłoni i kufli piwa, z których pili wspólnie przyjaciele i nieznajomi, oraz za sprawą kasłania i kichania mężczyzn i kobiet, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo są chorzy, i mimo to podawali jedzenie, sprzedawali tkaniny bądź handlowali bobrzymi skórami o jeden dzień za długo. Sarah Hawkins mówiła, że wielka grypa to po prostu gorączka, choroba jak każda inna, a ludzie przywiązywali do niej taką wagę tylko dlatego, by nie ulec żałobie. Mama powiedziała, że Sarah Hawkins jest najmądrzejszą osobą, jaką zna.
Ale gdy spytałam mamę o niepłodność, pokręciła głową.
– Nikt tego nie wie – powiedziała.
– Ale dlaczego? – zapytałam. Jeszcze nigdy nie zadałam jej pytania, na które nie znałaby odpowiedzi.
– Nie mamy nawet pewności, w jaki sposób dziecko rozwija się w łonie matki – wyjaśniła. – Skąd więc mielibyśmy wiedzieć, czemu to łono niekiedy pozostaje puste?
Spojrzałam na swoje dłonie, a mama odgadła, że poczułam się rozczarowana.
– Jedno jest pewne – powiedziała. – Czary nie mają z tym nic wspólnego.
– Skąd to wiesz? – zapytałam.
– Ludzie zrzucają winę na czary, gdy czegoś nie rozumieją – powiedziała. – Pamiętasz, jak kobiety w miasteczku mówiły, że burmistrza Van Duyna przeklęła czarownica? A po śmierci burmistrza doktor odkrył w jego płucach guzy? To fajka była jego przekleństwem.
– Dlaczego o tym nie mówisz? – zapytałam. – Ludzie cię słuchają.
Mama pokręciła głową.
– Kiedyś próbowałam – powiedziała. – Każda kobieta, która nie może zajść w ciążę dwa miesiące po ślubie, martwi się, czy to aby nie klątwa. Mówiłam im, że to bujdy, ale mi nie wierzyły i co gorsza, niektóre robiły się podejrzliwe, jakbym to ja rzuciła na nie urok.
Mama odbierała wszystkie porody w niezależnym miasteczku Fairchild, a poza tym leczyła większość chorób. Nastawiła więcej kości niż doktor Carlisle i wysłuchała więcej spowiedzi niż ojciec Simon. Cieszyła się takim poważaniem, że gdy tylko poczuła się lepiej po tym, jak zaniemogła po urodzeniu Bee, pacjenci zaczęli się ustawiać pod naszymi drzwiami. Była poza podejrzeniami.
– Nie rozumiem – powiedziałam. – Czemu nie chcieli cię słuchać?
– Nie możesz tak po prostu odebrać ludziom tego, w co wierzą – odrzekła. – Musisz dać im coś w zamian. A że nie wiedziałam, czemu kobiety są niepłodne, to co mogłam im dać?
W tamtym miesiącu nie zaszłam w ciążę – ani w następnym. W domu mojego męża teściowa nie spuszczała ze mnie oka, jakby próbowała przyłapać mnie na czarach. Raz weszła do naszej sypialni, gdy dokonywałam porannych ablucji, i zaczęła rozmowę, nie bacząc na to, że myłam się akurat pod pachami i w miejscach intymnych, zmuszając mnie, bym udzielała jej grzecznych odpowiedzi. Wstydziłam się wówczas własnego ciała, jak jeszcze nigdy przedtem, małych piersi i płaskiego brzucha nad pustym łonem. Zaczęła przymuszać mnie, abym rano modliła się do Dzieciątka Jezus – klękałyśmy razem i prosiłyśmy Je, by zesłało naszej rodzinie dziecko. Moja teściowa nie była szczególnie religijna. Jak wszyscy w Fairchild, trzymała nad kominkiem obrazek przedstawiający świętą rodzinę i kopię Burtona na półce, ale do kościoła wybierała się tylko od święta lub gdy akurat chciała wyjść na pobożną. To, że się teraz modliłyśmy – dukając słowa, które jak sądzę, przypominała sobie z trudem z dziecięcego katechizmu – najlepiej świadczyło o jej desperacji.
Nocami mąż dotykał mnie wyłącznie w trakcie płodnego tygodnia – pilnował teraz tego, jakby mi nie ufał. Kiedy spróbowałam zbliżyć się do niego pod koniec miesiąca, stwierdził, że jego mama powiedziała, żebyśmy lepiej oszczędzali energię na dni, w których możemy począć dziecko, i choć nie zdziwiło mnie, że rozmawiał z nią o takich sprawach, poczułam zażenowanie.
Co dziwne, spotkania z Samem stały się teraz moją odskocznią. W domu mamy nikt nas nie obserwował, a gdy było po wszystkim, Sam nie zadręczał mnie, żebym leżała bez ruchu lub uniosła nogi, jak robił to mój mąż. Ubierał się, żegnał i zostawiał mnie samą, a ja mogłam leżeć w swoim dziewczęcym łóżku i udawać, że nigdy nie wyszłam za mąż.
Sam i ja nie rozmawialiśmy wiele, ale trzy miesiące po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, zapytał, czy chciałabym, żeby mnie dotykał, kiedy to robimy.
– Może ci to pomóc się rozluźnić – powiedział. – Ponoć w ten sposób łatwiej począć dziecko.
Wzbudził moje zaufanie. Ani razu nie spróbował zrobić czegoś, na co nie miałabym ochoty, i zawsze zachowywał się jak przyjaciel, który chce pomóc – jakbym nie mogła dosięgnąć naczynia stojącego zbyt wysoko na półce. Powiedziałam więc, że tak, może mnie dotykać, i to był początek końca.
W kwestiach życia małżeńskiego nasze źródła wiedzy nie ograniczały się do mądrości pani Spencer. My, dziewczyny, mogłyśmy liczyć na zamężne starsze koleżanki: snuły sieć porad i plotek mającą zapewnić nam bezpieczeństwo. To od nich wiedziałyśmy, czym grozi zbyt częste sypianie z kimś przed ślubem – jeśli po kilku miesiącach nie zajdziesz w ciążę, chłopak w życiu się z tobą nie ożeni. Co gorsza, mógł rozpuścić plotkę o twojej niepłodności. A jeśli wyjdziesz za brutala, to najlepiej od razu mieć z nim dzieci. Kobieta z trójką potomstwa mogła się rozwieść i poszukać sobie innego mężczyzny – mama nigdy nie powiedziała mi tego otwarcie, ale bez wątpienia dlatego czekała, aż na świat przyjdą Janie i Jessamine, żeby zostawić ojca i sprowadzić nas do Fairchild, skąd właśnie odeszła położna. Matka czwórki dzieci mogła robić, co się jej żywnie podoba: wyjść za mąż albo i nie – zapewne z tego powodu nikt nie powiedział o mamie złego słowa, gdy zdecydowała, że nie wyjdzie więcej za mąż po tym, jak odszedł od niej tata Bee.
Wśród młodych kobiet w Fairchild krążyła jeszcze jedna książka, nosiła lapidarny tytuł: Udane małżeństwo. Była bardziej szczegółowa niż nauki pani Spencer – i choć nie zabroniono jej czytać, przyłapanie kogoś na lekturze mogło wywołać mały skandal. Matka Suzie znalazła Udane małżeństwo, sprzątając pod jej łóżkiem. Nie zrugała córki, ale odłożyła książkę w taki sposób, by dało się to zauważyć.
Udane małżeństwo ukazywało na obrazkach nagie pary, zamknięte w uścisku. Autorka, niejaka Wilhelmina Knutson, omawiała też kwestię „szczytowania”, które, ku frustracji czytelniczek, opisywała jako „moment nieopisanej rozkoszy”. Pani Knutson twierdziła, że zdolność odczuwania owej rozkoszy jest atrybutem kobiety zdrowej na ciele i umyśle, gotowej na macierzyństwo. Nie zostawiała również najmniejszych wątpliwości co do tego, że do szczytowania może dojść wyłącznie wtedy, gdy członek mężczyzny znajduje się głęboko w ciele kobiety.
Z mężem nigdy nie odczuwałam takiej rozkoszy i teraz byłam niemal pewna, że to kolejna oznaka ułomności mojego ciała. Ale przydarzyło mi się to z Samem, który cierpliwie, rytmicznymi ruchami dotykał mnie nad wejściem do pochwy. Nie wiem, ile to trwało, może dwie minuty, a może dwie godziny. Uczucie, jakiego wówczas doznałam, musiało być szczytowaniem – w przeciwnym razie było czymś śmiertelnie niebezpiecznym. Mogłabym to porównać do przyjemności, jaką czułam kilka razy, gdy budziłam się z marzeń sennych o dłoniach i ustach, a potem dotykałam się pod kołdrą. Tyle że z Samem uczucie było intensywniejsze: kiedy sobie poszedł, wciąż lekko drżałam i nie miałam wątpliwości, że tym razem zaszłam w ciążę.
Myślałam o tym jeszcze tydzień później, gdy z Ullą i Suzie spotkałyśmy się za stodołą. Mary Alice była w czwartym miesiącu pierwszej ciąży i już się z nami nie spotykała, Ulla dwa miesiące wcześniej wyszła za mąż, a Suzie zaręczyła się i planowała ślub w listopadzie, podczas dożynek. Najpierw jak zwykle dowcipkowałyśmy i wymieniałyśmy się plotkami o dawnych koleżankach i kolegach z klasy – kto z kim chodził, kto się do kogo zalecał. Nie potrafiłam jednak utrzymać długo języka za zębami, zżerała mnie ciekawość. Gdy przyszła moja kolej, pociągnęłam tęgi łyk z butelki.
– Szczytowałyście już? – zapytałam przyjaciółki.
Suzie zmarszczyła na chwilę brwi, jakby się namyślała.
– Chyba tak – odparła – troszeczkę.
Ulla się zaśmiała. Zawsze miała taką minę, jakby nic jej nie mogło zdziwić, a przerwa między zębami przydawała jej łobuzerskiego wyglądu.
– Z Nedem to wygląda mniej więcej tak – wyjaśniła, naśladując ruch młotka wbijającego gwóźdź. – Najczęściej czuję się obolała, ale mama kazała mi się tym nie przejmować, bo żeby zajść w ciążę, wcale nie trzeba szczytować. – Łyknęła z butelki. – Czemu pytasz? Ty… no wiesz?
– Tak sądzę – powiedziałam. Na tym należało poprzestać, ale poczułam przypływ pewności siebie. Okres spóźniał mi się o dzień i byłam przekonana, że to, co robiliśmy z Samem, nareszcie odniosło skutek. – Wydaje mi się, że mężczyzna może doprowadzić cię do szczytowania palcami.
Ulla popatrzyła z niedowierzaniem.
– Palcami? – zapytała.
– Palcami – potwierdziłam. – Dotyka cię między nogami, nad otwarciem, a potem jest tak, jak twierdzi pani Knutson, trochę trudno to opisać, ale to bardzo silne doznanie. Prawie jakbyś miała zemdleć.
– Twój mąż ci tak zrobił? – zapytała Ulla. – Samym dotykaniem?
– No tak. – Liczyłam, że zabrzmię przekonująco.
Ulla potrząsnęła głową.
– Niemożliwe – stwierdziła. – Wszyscy wiedzą, że kobieta może szczytować tylko z głębi ciała. Pani Knutson tak pisze.
– Cóż – powiedziałam z udawaną dumą – może mój mąż wie lepiej od pani Knutson.
Nie wydawała się przekonana.
– A gdzie się tego nauczył? – spytała.
Powoli docierało do mnie, że popełniłam błąd.
– To znaczy? – Grałam na zwłokę.
– Znaczy, że bardzo wątpię, by pan Vogel nauczył chłopaków, że można w ten sposób szczytować, chybabyśmy o tym słyszały… Z pewnością nie dowiedział się też o tym z Udanego małżeństwa. A skoro nie, to skąd?
– Z innej książki – skłamałam – takiej tylko dla chłopaków.
– Tak? – zapytała Ulla. – Niby z jakiej?
– Udane małżeństwo dla mężczyzn – wypaliłam, przeklinając się jeszcze w tej samej chwili. – Trudno ją dostać, ale kuzyn męża wpadł do nas z wizytą i akurat miał przy sobie egzemplarz.
Ulla pociągnęła kolejny łyk, nie przestając patrzeć mi w oczy.
– Proszę, proszę – powiedziała. – Chyba będę musiała jej poszukać. Nedowi też się przyda.
Nigdy się nie dowiem, kto dodał dwa do dwóch, czy była to Ulla, czy Suzie, czy też obie się domyśliły, że tego, o czym im opowiadałam, musiałam doświadczyć z kimś obcym, a nie z jednym z chłopaków z naszego miasteczka: młodych, niewprawionych i wychowywanych na tych samych mądrościach ludowych, którymi karmiono i nas. Wiem tylko, że któregoś wieczora, po dniu wizyt z mamą, wróciłam do męża i go nie zastałam. Przy stole w kuchni czekali jego rodzice.
– Wiesz – powiedziała teściowa – stałam po twojej stronie.
– O co chodzi? – zapytałam.
Stara walizka mamy – ta sama, w której przyniosłam tu ubrania i podręczniki medyczne – stała obok piecyka.
– Malcolm uważał, że nie będziesz dobrą partią. Mówił, że twoja matka jest niezrównoważona i że gdyby nie pomoc sąsiadów, twoja siostrzyczka już by nie żyła.
Teść wyglądał na zbolałego. Nigdy nie zamienił ze mną więcej niż trzy słowa. Trudno mi było sobie wyobrazić, że mógł to wszystko powiedzieć żonie.
– To nieprawda – powiedziałam. – Kiedy mama chorowała, sama zajmowałam się Bee. Nic jej nie groziło.
– Też tak twierdziłam – ciągnęła teściowa – i jeszcze, że twoja mama odbiera porody w promieniu dziesięciu mil. Przekonywałam go, że to jednak o czymś świadczy. – Zawiesiła głos, jakby oczekiwała, że jej podziękuję. Nic nie powiedziałam. – Słyszysz? – zapytała. – Usiłuję wytłumaczyć ci, czemu tak mnie to zabolało, gdy dowiedziałam się, że nas zdradziłaś. Że wolałaś obcować z innym mężczyzną… a przecież mój syn tak bardzo cię kocha, był gotów zaczekać jeszcze rok, gdyby tyle miało to potrwać.
Wyobrażałam sobie rozmowy, jakie musieli prowadzić o tym, że nie mogę począć dziecka – na pewno wtedy nakłaniała go również, żeby „się oszczędzał” na moje dni płodne. Wątpię, by którekolwiek z nich było skłonne czekać kolejny rok.
– Nie chciałam z nim sypiać – wyjaśniłam – tylko dać wam wnuka.
Teściowa wywróciła oczami.
– I co? Udało się? Zaszłaś?
Pokręciłam głową. Rano, kiedy mieszałam ślaz z woskiem pszczelim na dziecięcą wysypkę, zaczęłam krwawić.
– Nie – powiedziała.
Czy była rozczarowana? Co by się stało, gdybym odpowiedziała twierdząco? Wychowalibyśmy to dziecko razem, mój mąż i ja? Czy zrobiłabym to znowu? Czasami tęsknię za tamtym życiem i wszystkim, co ze sobą niosło.
Teściowa skinęła na męża, a ten wziął walizkę i mi ją podał.
– Obrączkę zostaw na stole – powiedziała.
Wieczorem, jak gdyby nigdy nic, zjadłam kolację z mamą i siostrami. Janie i Jessamine cieszyły się, że mnie widzą i mogą opowiedzieć mi o wszystkim, co dzieje się w siódmej klasie: o tym, jak Arthur Howe powiedział, że jego tata wyjechał w góry, żeby dołączyć do bandy z Hole-in-the-Wall, chociaż wszyscy wiedzieli, że zadał się z kobietą z jednego z pobliskich miasteczek, i jak Agnes Fetterly zaczęła miesiączkować, ale nikt nie chciał się do niej zalecać, bo była jedynaczką, i o tym, jak Lila Phelps, używając kurczęcej krwi, próbowała udawać, że też już miesiączkuje, żeby jej mama pozwoliła Nilsowi Johanssonowi zalecać się do Lili. Mama nakryła ją jednak na wylewaniu krwi na prześcieradło i za karę kazała jej przez miesiąc prać rzeczy wszystkich domowników. Wspomnienie tego, jaka byłam w ich wieku, przecież tak niedawno, okazało się niemal bolesne – kobieta–dziecko, moje ciało powoli się zmieniało, a w głowie, podobnie jak u sióstr, były mi tylko psoty i plotki. Mroki dorosłego świata dopiero zaczynały się we mnie wsączać.
Nasze siostry trajkotały, a Bee rzucała mi ukradkowe spojrzenia. Przeczuwała, że coś jest nie w porządku. Tamtej wiosny skończyła osiem lat. Mama twierdziła, że jesteśmy jak dzień i noc. W jej wieku byłam gadatliwa i bez ustanku zadawałam pytania. Bee siedziała cicho – wszystko, co chciała wiedzieć, umiała wywnioskować, przyglądając się i słuchając.
Zmywałyśmy z Jessamine po obiedzie, kiedy zjawił się z wizytą szeryf Branch. Przyjaźnił się z mamą i często wpadał na pogawędkę, przynosił też moim siostrom landrynki lub galaretki. Opowiadał nam różne historie, trochę niewiarygodne, o Jessem Jamesie i Dzieciaku, przywódcy tajemniczej bandy z Hole-in-the-Wall. Miał ponad dwa metry wzrostu, jak twierdził szeryf, a siłą przewyższał trzech chłopa. Obdarzony sokolim wzrokiem, potrafił zastrzelić człowieka z odległości mili. Serce miał tak nieczułe, że ukradłby obrączkę wdowie, a dziecku odjął od ust srebrną łyżeczkę. W przeciwieństwie do zwykłych złodziei bydła, chodzących w kapeluszach poplamionych potem i brudnych ogrodniczkach, znany był z próżności: ponoć nosił kapelusz kowbojski w stylu Kolorado, rzecz jasna, z szerokim rondem, a twarz zakrywał cienkim jedwabnym szalikiem.
Szeryf wprawdzie nigdy się z nim nie zetknął, lecz zapewniał nas, że gdy już do tego dojdzie, dni, w których ten łotr pogardzał prawem w obu Dakotach, dobiegną kresu.
Tata Suzie i inni mężczyźni z miasteczka straszyli dzieci opowieściami o banitach, ludziach wyjętych spod prawa. Ale szeryf Branch nigdy nie próbował nas nastraszyć – obiecywał, że dopóki on stanowi prawo w Fairchild, włos nam z głowy nie spadnie, ani z powodu jakiegoś bandyty, ani kogokolwiek innego.
„O ile będziecie słuchać mamy – dodawał, puszczając oko. – A niech tylko się dowiem, że zalazłyście jej za skórę, osobiście zawlokę was do sądu i każę oskarżyć”.
Uwielbiałam szeryfa Brancha i jego wizyty. Jeździł na spokojnej klaczy o imieniu Maudie i gdy do nas zaglądał, pozwalał nam głaskać ją po grzywie i karmić kostkami cukru albo marchewkami z ogrodu. Tym razem jednak przypomniała mi się Lucy McGarry i wpadłam w popłoch. Gdy szeryf odmówił kawy i ciasta korzennego mamy, wiedziałam już, że słusznie się martwię.
– Nie zostanę długo – zaznaczył. – Możemy porozmawiać? Tylko my troje, bez dzieci?
Mama przykazała Janie i Jessamine, żeby zabrały Bee na górę. Dopiero wówczas szeryf zgodził się usiąść przy stole. Zdjął biały kapelusz, który nosił w pracy, popatrzył na rondo i strzepnął niewidzialny brud. Mimo swojego zajęcia był nieśmiałym mężczyzną.
– Słyszałem o twoich kłopotach małżeńskich – wyjawił w końcu.
Mama nie czekała, aż się odezwę.
– To Claudine – powiedziała. – Nigdy nie lubiła Ady. Zgotowała jej tam piekło. Stres nie sprzyja poczęciu, szeryfie. Dobrze pan o tym wie.
Szeryf Branch miał tylko jedno dziecko – córkę. Gdyby nie mama, w ogóle nie miałby dzieci, a może też żony. Przyjaźnił się z doktorem Carlisle’em i poprosił, by ten asystował przy narodzinach jego pierwszego dziecka. Ale doktor nie miał dużego doświadczenia w odbieraniu porodów i gdy u Lizy Branch nastąpiło zatrzymanie akcji porodowej, a główka dziecka utkwiła w połowie kanału rodnego, wpadł w panikę i zaczął krążyć po domu, mamrocząc do siebie, podczas gdy Liza wyła z bólu. W końcu wezwał mamę, a jej udało się przekręcić główkę dziecka i Liza wypchnęła je na świat. Sophia urodziła się sina, ledwie oddychała, lecz na szczęście mama zdołała przywrócić ją do życia. Powiedziała mi potem, że jeszcze pół godziny i dziecka nie dałoby się uratować.
Od tamtej pory Liza nie mogła zajść w ciążę. Mama odwiedzała ją wielokrotnie, stosując syropy ziołowe i masaże, ale nic nie skutkowało – w końcu zasugerowała Branchom, że czas się poddać. Szeryf Branch odsunął się od żony, ale córkę rozpieszczał za całą piątkę potomstwa.
– Claudine potrafi sprawiać kłopoty – przyznał. – Ale… ludzie zaczynają się skarżyć. Greta Thordottir twierdzi, że widziała Adę idącą gdzieś w nocy przez pola z martwym zającem. Agatha Dupuy mówiła, że w zeszłym miesiącu ona i jej córki cierpiały na dolegliwości kobiece.
Mama potrząsnęła głową. Wyglądała na całkiem spokojną.
– Szeryfie – powiedziała – zna pan Adę od dziecka. Jak może pan dawać wiarę bujdom tych kobiet? Przecież wie pan, że Aggie i jej córki bez przerwy cierpią na jakieś dolegliwości, najczęściej zmyślone.
Szeryf potaknął, ale ściągnął brwi i nie przestawał bawić się obrączką na palcu.
– To prawda – przyznał. – Zawsze byłaś dobrą dziewczyną, Ado. Nie będę cię więcej nagabywał, pod warunkiem że zostaniesz z mamą i nie będziesz pakować się w kłopoty. – Odwrócił się do mamy. – Oczywiście nie może już pomagać przy porodach – powiedział. – Będzie musiała znaleźć sobie inne zajęcie.
Gdy mama zaczęła się z nim żegnać, po schodach zeszła Bee.
– To niedorzeczne – odparła mama – ale skoro tak musi być, pomoże mi w domu przy ziołach i nalewkach.
Szeryf wstał i wziął kapelusz.
– Przykro mi – powiedział. – Wcale nie chciałem tu przychodzić.
– To czemu pan przyszedł? – zapytała. Jej głos był spokojny, ale widziałam, że się rozgniewała.
– Evelyn, przecież wiesz… zawsze powtarzam, co jest moim najważniejszym zadaniem.
– Ochrona dzieci – powiedziała mama. – Ale moja córka nikogo nie skrzywdziła. Do niedawna sama jeszcze była dzieckiem.
Szeryf pokiwał głową.
– I miejmy nadzieję, że nikogo nie skrzywdzi. Ale jeśli istnieje choćby cień podejrzeń, że mogłaby zaszkodzić jakiemuś dziecku lub uniemożliwić poród, nie mógłbym z tym żyć. – Głos mu się łamał. – Rozumiesz to, Evelyn, prawda? Kto jak nie ty?
– Zrobimy, o co pan prosi, szeryfie – powiedziała mama, wstając i robiąc krok w stronę drzwi. – Tyle mogę obiecać.
Przez kilka tygodni żyłam jakby w areszcie domowym. Rano budziłam się i szykowałam siostrom śniadanie, a potem siedziałam w swoim pokoju i czytałam, mama zaś chodziła na wizyty. Czasami po południu piekłam babeczki kukurydziane, żeby w domu ładnie pachniało, jak już wszyscy wrócą. Nie było to przykre życie, zwłaszcza po tym, czego doświadczyłam w domu męża, i może trwałoby dalej, gdyby na początku marca w miasteczku nie wybuchła epidemia różyczki. W ciągu tygodnia poroniły trzy ciężarne. Wśród nich były: siostrzenica burmistrza – Lisbeth, a także Rebecca, nowa żona Alberta Campa, który pracował w banku i rok wcześniej owdowiał.
Zamknięto szkołę, moje siostry zostały w domu. Janie i Jessamine zaplatały sobie włosy i opowiadały coraz bardziej niestworzone historie o tym, co zrobią, gdy już będą mogły wyjść. Bee siedziała przy oknie i obserwowała pustą ulicę. Mama nadal chodziła na wizyty, ale gdy wracała wieczorem, wyglądała na zmartwioną i krążyła po domu, chwytając się drobnych zadań, jakby próbowała zapanować nad myślami.
– Zamknęli sklep – oznajmiła – i bank. Kościół stoi pusty, tylko ojciec Simon zagląda tam raz dziennie, żeby zapalić świeczki w intencji dzieci. Nawet w saloonie nikogo nie ma.
Nie powiedziała tego głośno, ale wiedziałam, czego się obawia: jeśli poronień będzie więcej, ludzie zaczną szukać czarownicy. Nie byłam jedyną niepłodną kobietą w Fairchild. Maisie Carter jeszcze żyła i może nawet mogła mieć dzieci. Ale nikt jej nie widywał, w miasteczku zjawiała się rzadko i stroniła od ludzi. To ja byłam bohaterką ostatniego skandalu: zostałam wypędzona z domu męża, a moją niepłodność wielu wciąż uznawało za nowiny.
Na szczęście po tygodniu chorym zaczęło się poprawiać. Nikt nie umarł – różyczka, tak groźna dla dziecka w łonie matki, okazała się łagodna dla tych, którzy już chodzili po świecie. W saloonie znów podawano trunki, a wierni wrócili do kościoła. Sklep i bank otworzyły się dla klientów. Ale któregoś dnia mama wróciła do domu poszarzała na twarzy – Ulla straciła dziecko.
– Nie wiedziałam nawet, że jest w ciąży – powiedziałam.
Mama mnie zignorowała.
– Odesłali mnie. – Pokręciła głową. – Zajmuje się nią doktor Carlisle. Jeśli dziewczyna się wykrwawi, jej głupia matka będzie miała to, na co zasłużyła.
– Czemu cię odesłali? – zapytałam.
Mama spojrzała na mnie smutno zmęczonym wzrokiem, w jej oczach wyczytałam odpowiedź, jeszcze zanim się odezwała.
– Ulla twierdzi, że rzuciłaś na nią klątwę. Mówi, że to przez ciebie straciła dziecko.
– Nie widziałyśmy się od miesięcy – zaprotestowałam.
– To bez znaczenia – odrzekła mama. – Teraz jej rodzina chce cię oskarżyć o czary, a że były też te inne przypadki, szeryf cię nie wybroni.
Wiedziałam, że nie ma sensu się spierać, już wcześniej czułam, że czas mi się kończy, a te nieliczne chwile, które jeszcze mam, zostaną mi odebrane. Próbowałam się jednak przeciwstawić.
– Mówiłaś, że to różyczka. Zawsze powtarzasz, że różyczka jest niebezpieczna dla ciężarnych. Wszystkim o tym mówisz. To czemu zrzucają winę na czary?
– Chcą wiedzieć, co spowodowało różyczkę – wyjaśniła mama. – Może gdyby chodziło o jedną kobietę, dwie, albo nawet trzy. Przez dzień lub dwa sądziłam, że wszystko będzie w porządku. Ale kolejna strata w chwili, gdy ludzie zaczęli wracać do równowagi… Ado, ktoś będzie musiał za to zapłacić. I to będziesz ty.
Usiadłyśmy na łóżku, które tata Bee kupił dla mamy, jeszcze zanim porzucił ją w trzecim miesiącu choroby. Było dwa razy większe od jej starego łóżka i miało ciężkie wezgłowie zrobione z klonu cukrowego sprowadzanego aż z Vermontu. Bee, Janie i Jessamine uwielbiały ładować się na to łóżko, mnie kojarzyło się raczej z nocami w trakcie jej choroby. Towarzyszyłam mamie, gdy Bee już zasnęła, choć bałam się siedzieć z nią po ciemku. Stała mi się wtedy niemal zupełnie obca, lecz obawiałam się, że jeśli na chwilę spuszczę ją z oka, zupełnie się podda i przestanie oddychać, tak jak przestała się ubierać, gotować i wstawać z łóżka. Każdej nocy zasypiałam na krześle obok łóżka mamy i każdego ranka budziłam się, a jej się nie poprawiało, aż pewnego razu otworzyłam oczy, a ona wreszcie czuła się nieco lepiej.
– To co mam zrobić? – zapytałam mamę.
Założyła mi kosmyk włosów za ucho.
– Znam pewne miejsce – powiedziała. – Nie spodoba ci się, ale będziesz tam bezpieczna.
Gdy tej nocy kładłam Bee do łóżka, wyjawiłam jej, że muszę na jakiś czas wyjechać. Skinęła tylko, chłonąc każdy szczegół swoimi szeroko otwartymi oczami.
– Będziesz musiała pomagać mamie – zaznaczyłam. – Za kilka lat zaczniesz się od niej uczyć położnictwa.
– Janie i Jess są starsze – odrzekła.
– Jess mdleje na widok krwi – powiedziałam. – A Janie nie potrafi się skupić dość długo, by zacerować skarpetę, a co dopiero zaszyć ranę. To musisz być ty.
Bee potaknęła. Miała ciemne brwi jak jej tata, który był w połowie Polakiem, a w połowie Odżibwejem. Przystojny, nie to co mój ojciec, którego pociągłą, szczupłą i bladą twarz o ostrych rysach nadal miałam w pamięci, choć jego samego nie potrafiłam już sobie przypomnieć. Tata Bee z początku starał się nią zajmować, naprawdę próbował, ale tylko ja umiałam ją uspokoić. Nadal też co kilka miesięcy przysyłał pieniądze, a także listy do Bee, czego mój ojciec nigdy nie robił.
– Nie martw się – powiedziałam – dasz sobie radę. Najważniejsze to słuchać ludzi, a przecież to już potrafisz.
Chciałam ją przygotować do prawdziwej nauki, by wtedy mogła wspomnieć moje słowa. Nauczyłam ją piosenki na zapamiętanie siedmiu najważniejszych ziół leczniczych i ich zastosowań, którą znałam dzięki mamie. Pokazałam, jak mierzyć tętno, i wyjaśniłam, co to znaczy, gdy jest szybkie lub wolne. W połowie objaśniania wczesnych objawów sześciu rodzajów gorączek dziecięcych spostrzegłam, że ściągnęła mocno brwi i błądzi wzrokiem.
– O co chodzi? – zapytałam.
– Nie boisz się?
– Czego mam się bać, pszczółko?
Spuściła oczy.
– Wiem, że ludzie czasami umierają – powiedziała. – Mama o tym nie mówiła, ale ja i tak wiem, że Sally Temple umarła.
Sally Temple mieszkała na skraju miasteczka z mężem, który był szczurołapem. Gdy zaszła w ciążę, nie miała jeszcze piętnastu lat. Dziecko wyszło z niej tak prędko, że rozdarło ją od środka. Mama zdołała zatamować krwawienie, ale było już za późno, Sally straciła zbyt dużo krwi i umarła w połogu, podczas gdy jej nowo narodzony synek krzyczał za ścianą. Byłam przy tym i potem przez kilka tygodni w snach wracała do mnie jej drobna twarz o spiczastym podbródku, coraz bledsza, pozbawiona koloru, widziałam też oczy Sally pełne konsternacji, potem gniewu, a w końcu przerażenia. Później mama wyjaśniła mi, że się nie poddaje, choć wie, że takie sytuacje mogą się powtórzyć.
– Mama mówi, że przy każdym porodzie w pokoju obecna jest śmierć. Możesz próbować ją zignorować lub powitać jak gościa, a wtedy nie będziesz się bać.
Bee nie wyglądała na przekonaną.
– Jak mam się z nią przywitać? Powiedzieć „dzień dobry”?
– Mama przypomina sobie ostatnią pacjentkę, którą straciła – wyjaśniłam. – Śmierć, którą najlepiej pamięta. Wyobraża sobie, że to ta kobieta jest z nią w pomieszczeniu. Omiata ją wzrokiem, niczego nie mówi, ale czasami lekko skinie głową. Dopiero wtedy jest gotowa przyjąć poród.
– I to działa? – spytała Bee.
Widziałam, jak mama przystępowała do porodu z duszą na ramieniu, zwłaszcza gdy dziecko miało się urodzić za wcześnie, pchało się na świat pośladkami lub gdy matka chorowała na cukrzycę bądź nadciśnienie. Na twarzy mamy jak zawsze malowała się pewność, ale i tak wszyscy w pokoju czuli, że coś jest nie w porządku – dłonie ciotek trzęsły się, ścierając pot z czoła rodzącej. A potem wzrok mamy koncentrował się na pustej przestrzeni, w jednym punkcie, i gdy już skinęła głową, w pokoju następowała mobilizacja – odtąd poród przebiegał spokojnie, bo mama nad wszystkim czuwała.
– Tak – odrzekłam – to naprawdę działa.
Schyliłam się, by ją przytulić – zrobiłam to bardziej dla siebie niż dla niej. Jak zwykle pachniała mydłem i drewnem cedrowym, ten zapach towarzyszył jej od maleńkiego.
– Gdy dorosnę – wyszeptała w moje ramię – przyjadę i cię odnajdę.
Odsunęłam się, by spojrzeć jej w twarz.
– Bee – powiedziałam – wrócę, nim dorośniesz.
– Dobrze. – Nie uwierzyła mi. – Ale gdybyś nie wróciła, wezmę konia i mapę i gdziekolwiek będziesz, przyjadę ci z pomocą.
Matka przełożona Zgromadzenia Sióstr od Świętego Dzieciątka zgodziła się udzielić mi schronienia, pod warunkiem że przyjmę do serca Dzieciątko. Nie pomogło mi co prawda począć dziecka, ale nie pomogły też wypijane codziennie cztery szklanki mleka, trzymanie nóg nad głową, obcowanie z Samem ani żadna inna metoda, jakiej próbowałam. Nie miałam nic przeciwko Dzieciątku Jezus.
– Przyjmuję Je – powiedziałam.
Matka uniosła brew.
– Będziesz studiować Biblię z siostrą Dolores – oznajmiła. – Za sześć miesięcy, jeśli uzna, że jesteś gotowa, możesz złożyć śluby. Wtedy zostaniesz jedną z nas.
W międzyczasie siostra Rose zapoznała mnie z Goldie, Holly i Izzy. Siostra Rose była chudą dziewczyną, która w uśmiechu obnażała dziąsła. W klasztorze dzieliłyśmy pokój: dwa wąskie łóżka, dwa nocniki, umywalkę i żłóbek.
Potrafiła zajmować się zwierzętami. Na jej widok krowy wyraźnie się uspokajały, a gdy głaskała je po grzbietach i przemawiała do nich pieszczotliwie, robiła to niemal z gracją. Holly, krowa rasy holsztyńsko-fryzyjskiej, jako jedyna pozwalała mi się do siebie zbliżyć. Pozostałe smagały ogonami, kopały lub wyrywały mi swoje dójki. Ale Holly była cicha, swoimi dużymi, osadzonymi głęboko oczami patrzyła na mnie tak, jakby mnie żałowała. Siostra Rose pokazała mi, jak ściskać dójkę, żeby nie skrzywdzić krowy i żeby mleko płynęło do wiadra czystym strumieniem.
Przy dojeniu mogłam sobie popłakać. W klasztorze prawie nigdy nie byłam sama. Podczas porannej modlitwy, śniadania, studiowania Biblii oraz nieszporów i kolacji otaczały mnie inne siostry. Ale w porze dojenia siostra Rose skupiała uwagę na Goldie i Izzy, a mój płacz był zagłuszany przez wiatr, który szalał po łące i trząsł oknami obory.
Płakałam ze smutku. Przypominałam sobie miękkie ciałko Bee, gdy była malutka, i to, jak rankiem głosy Janie i Jessamine wypełniały dom. Płakałam też ze złości. Nigdy w życiu nie uczyniłam nic równie okropnego jak to, co zrobiła mi Ulla. Rozumiałam, że próbowała ratować własną skórę – jej teściowa była podlejsza niż Claudine, jej mąż słabszy od mojego męża, a ona sama uchodziła za ryzykowną partię, ponieważ miała tylko jedną siostrę, która cierpiała na wrodzone zniekształcenie stopy i kłopoty z oddychaniem. Niektórym rodzinom w zupełności wystarczyło jedno poronienie, nawet jeśli doszło do niego w trakcie choroby, by pozbyć się świeżo upieczonej małżonki. Nie potrafiłam jednak przebaczyć Ulli. Przyjaźniłyśmy się od dziecka – została moją najlepszą przyjaciółką, gdy jeszcze byłyśmy młodsze od Bee, i sypiała w moim łóżku, kiedy nie mogła już znieść napadów wściekłości swojej matki, a gdy w nocy płakała, to ja głaskałam ją po włosach. Jak mogła mi to zrobić?
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Projekt okładki Magdalena Kwiatkowska
Projekt typograficzny i skład Robert Oleś
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta d2d.pl
Skład Robert Oleś
ISBN 978-83-67121-17-0
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]
Wydawnictwo Cyranka
ul. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl