Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Boleśnie aktualna opowieść, która uwrażliwia czytelników na los współczesnych migrantów. Vadas opowiada przejmującą historię chłopca, który razem ze swoim mądrym przyjacielem – psem Alanem – musi opuścić dom, by znaleźć nowe, bezpieczne miejsce do życia. Podróż jest długa i trudna, a spotkania z kolejnymi zagrożeniami – ze strony głodomopotworów, wielorękich chciwców, uzbrojonych po zęby wrogów, bezdusznych biuralistów z krainy pieczątek – stanowią dla bohatera życiowy trening w uciekaniu. Mały uchodźca spotyka ludzi zachłannych, obojętnych i wrogich, ale też życzliwych lub takich, którym sam decyduje się pomóc. To zatem nie tylko książka o gościnności i otwartości na tych, którzy muszą uciekać, ale też o relacjach i uważności na inne istoty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 35
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mój pies jest najmądrzejszym psem na świecie. Ma na imię Alan i rozumie ludzką mowę. Zrobi wszystko, o co go poproszę. Wystarczy, że na mnie spojrzy, i wiem, o czym akurat myśli. Spędzamy razem wiele czasu. Znam każdą jego minę, każdy ruch jego ogona. Uczy się mówić. Zawsze ostrzega mnie, kiedy w okolicy coś się dzieje. Z matematyką też mi pomaga.
Któregoś razu w drodze ze szkoły spotkałem podobnego psa, tyle że nie miał czarnej łatki za uchem jak Alan. Przykucnąłem, żeby go pogłaskać. Wyszczerzył kły i wyskoczył na mnie. Zachwiałem się, a on zdążył ugryźć mnie w kostkę. Biegłem ile sił w nogach, a on biegł za mną. Tuż obok przydrożnego rowu chapnął mnie drugi raz. Udało mi się zgubić go w chaszczach, złowieszcze warczenie oddalało się coraz bardziej. Dla pewności biegłem jeszcze przez dłuższą chwilę, ale już wolniej. Zatrzymałem się dopiero na naszej ulicy. Obmacałem dłonią kostkę i łydkę. Bolało. Z palców kapała mi krew. Kulejąc, doczłapałem do domu.
Ojciec oczyścił mi ranę i powiedział, że muszę być dzielny. I że muszę poćwiczyć bieganie. Gdybym uciekał szybciej, nie przytrafiłoby mi się nic złego. Dziecko musi potrafić uciekać. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak prawdziwe jest to, co mówi. Jednak wziąłem sobie jego słowa do serca.
Rano zacząłem trenować. Noga bolała mnie jeszcze trochę, ale włożyłem w trening wszystkie siły. Od domu aż do ogródków. Tam musiałem zwolnić, żeby nie podeptać grządek z warzywami. Prawdę mówiąc, i tak nie miałem już siły biec dalej.
Zacząłem biegać codziennie. Najpierw wokół domu. Jedno okrążenie, potem dwa. Na koniec naszej ulicy i z powrotem. A potem w stronę lasu, aż wreszcie przebiegłem całą naszą dzielnicę dookoła. Alan zawsze pędził obok mnie. Na początku byłem bardzo zdyszany i spocony, ale czułem się zadowolony z siebie, bo za każdym razem potrafiłem przebiec więcej. Każdego dnia wyznaczałem sobie dłuższą trasę. Po miesiącu byłem w stanie przebiec wokół dzielnicy kilka okrążeń. Przestałem je liczyć. Najważniejsze było, żeby za każdym razem biec szybciej.
Niektórzy spoglądali na mnie z niezrozumieniem, kręcąc głowami. Kilku chłopaków z sąsiedztwa nawet śmiało się ze mnie, ale nie zwracałem na to uwagi. Mówiłem sobie: „Zobaczymy, kto się będzie śmiać, jak staniecie ze mną w szranki!”. Wiedziałem, że po takim treningu żaden z moich rówieśników nie zdoła mnie prześcignąć.
Po głowie wciąż krążyły mi słowa ojca: jedyne, co powinno potrafić dziecko, to szybko uciekać.
Kiedyś w naszej krainie wydarzyło się coś niezwyczajnego. Niektórych mieszkańców dotknęła dziwna choroba. Wciąż byli głodni.
Mimo że jedzenia mieliśmy pod dostatkiem – urodzajne pola, kury znoszące jaja i krowy dające mleko – mieszkańców dopadał straszliwy głód. Wydawałoby się, że powinni być zadowoleni i najedzeni, ale nagle przestało im to wystarczać, wciąż chcieli więcej i więcej. Byli nienasyceni.
Taki głodny człowiek potrafił rano zjeść cały gar mięsa z fasolą, do tego dziesięć kolb pieczonej kukurydzy, a za chwilę znowu był głodny, jakby od rana nie miał nic w ustach. Zachłanne objadanie się sprawiło, że jego zapasy szybko się wyczerpały. Nie robił więc nic innego, jak tylko rozglądał się za jedzeniem, a wraz z głodem budził się w nim gniew. Włamywał się więc do sąsiadów, bez pytania buszował w ich obejściu, kuchni i spichlerzach, i wpychał w siebie wszystko, co wpadło mu w ręce. Takiemu lepiej nie wchodzić w drogę.
Zauważyliśmy, że podobnych ludzi zaczęło w mieście przybywać. Trudno było tego nie dostrzec, skoro niektórzy z nich wprost pęcznieli w oczach, zamieniając się w wielkie hipopotamy czy słonie. A ich apetyt rósł w miarę jedzenia. Jedzenie, jedzenie, jedzenie – powtarzali, czyhając na cudze zapasy. Stawali się coraz bardziej niebezpieczni.
Któregoś razu natknąłem się na wielkiego głodomopotwora. Obserwowałem go zza rogu placu. Był w stanie zjeść nawet hipopotama, którego zresztą przypominał, ale że hipopotamów brakowało, musiał zadowolić się magazynem żywności. Widziałem, jak wsypuje w siebie kilka worków jęczmienia, zamiast ugotować z niego kaszę, i zajada to trzema skrzynkami pomidorów, popijając wszystko beczką piwa. Sprzedawcy uciekli w popłochu, ledwo uszedłszy z życiem. Głodomopotwór wyglądał na takiego, który mógłby mieć chrapkę również na nich.