69,90 zł
Kolejna książka w znakomitej serii Mistrzowie Psychologii, tym razem autorstwa cenionego polskiego psychologa, profesora Wiesława Łukaszewskiego. Czy ludzie myślą o śmierci? Czy zwykły człowiek boi się jej? Dlaczego niektórzy decydują się na samobójstwo? Czym jest teoria opanowania trwogi?
"Uspokajam: nie napisałem książki o śmierci. Nie jest to książka ani o śmierci, ani o umieraniu. To książka o tym, że ludzie – chcąc lub nie chcąc – niekiedy myślą o śmierci. Trudno byłoby temu zaprzeczyć. Ludzie przejmują się śmiercią, nie jest im ona obojętna. Więcej, myśli o śmierci prawie zawsze i prawie u wszystkich wzbudzają przykre skojarzenia i przykre emocje.To jest książka o tym, co dzieje się z ludźmi (w ludziach), którym myśli o śmierci przyszły do głowy. O tym, jak radzą sobie z przykrymi emocjami, i o tym, co daje im ukojenie. Także o tym, co wzmaga niepokoje dotyczące śmierci, co myśli o śmierci czyni bardziej dostępnymi, a niekiedy wręcz natrętnymi".
"Kontakt ze śmiercią prawie zawsze budzi Ja. Nawet Ja najbardziej otorbione, najbardziej harde i nieczułe. Śmierć nieodmiennie ma ton osobisty. Nieważne, czy chodzi o zabitego drozda, czy o kota zmasakrowanego przez samochód, czy wreszcie o człowieka, który zasłabł na ulicy i nikt nie zdołał go uratować. Nie musi to być nasz drozd lub kot, nie musi to być bliski nam człowiek.Być może ten osobisty ton pojawia sie zawsze wtedy, gdy stykamy się z czymś nieuchronnym, nieodwracalnym, niezależnym od naszych pragnień i naszych działań. A śmierć w największym stopniu spełnia to wszystko. Musi się zda rzyć, choć nie zawsze musi się zdarzyć w tym właśnie momencie. Wręcza nam bilet w jedną stronę. Nie wiemy, dokąd. Wiemy tylko, że tam, a nie tutaj. W jej obliczu najbardziej uniwersalna strategia „walcz lub uciekaj” staje się całkowicie bezużyteczna. Jak napisał Vladimir Nabokov, śmierć – to samotność. I dla tych, którzy umierają, i dla tych, którzy pozostają z poczuciem straty".
Fragmenty Wstępu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 301
PODZIĘKOWANIA
Każda książka naukowa jest tworem skomplikowanym. Zaczyna się od pomysłu, od czytania, od projektowania badań, poszukiwania pieniędzy oraz nabierania pewności, że warto to wszystko robić. Potem przychodzi faza realizacji – żmudna, monotonna, mało satysfakcjonująca. To badania, analizy danych – w dużej części zakończone niepowodzeniem. Wreszcie ta najbardziej wyczekiwana część pracy – syntetyzowanie wiedzy zebranej wcześniej i wiedzy nowej. Uogólnianie wyników badań, opisanie rezultatów w ludzkim języku i oczywiście przygotowanie do druku. Każda książka jest też dziełem kolektywnym – poza autorem w jej tworzeniu uczestniczy (w taki lub inny sposób) wielu ludzi. Do nich właśnie kieruję podziękowania.
Julii Boguszewskiej wdzięczny jestem za wielką pomoc w początkowej, najbardziej twórczej fazie przygotowywania projektu badań. To dzięki niej dość szybko wyklarowały się pytania, na które później poszukiwaliśmy odpowiedzi. Julia uczestniczyła także w pierwszej fazie realizacji badań – w przygotowaniu metod i w badaniach sondażowych.
Jackowi Bucznemu dziękuję za nadzwyczajną pomoc w fazie realizacji projektu badań. Jacek trzymał w ręku wszystkie sprawy organizacyjne oraz wiele kwestii merytorycznych, na przykład był ostatnią instancją w obliczu kłopotów z analizą danych. Bez niego opisane w tej książce badania nie mogłyby się udać. Więcej – bez niego by ich po prostu nie było.
Idzie Łotockiej dziękuję za przygotowanie materiału graficznego do badania wrażliwości na sygnały dotyczące śmierci, i to materiału nie tylko spełniającego pewne rygory metodologiczne, ale też (a może przede wszystkim) bardzo wartościowego estetycznie. Kilka obrazów przygotowanych przez Idę wykorzystałem (za jej zgodą) jako ilustracje otwierające poszczególne części książki.
Marcie Krajewskiej, która w początkowej fazie wykonywała research i przygotowywała wyciągi na temat literatury, wdzięczny jestem za tę pomoc. Praca Marty oszczędziła dużo czasu przy selekcjonowaniu materiału. (Oczywiście potem trzeba było to wszystko przeczytać).
Trudno mi nie wspomnieć dwóch osób, które wprawdzie nie uczestniczyły bezpośrednio w przygotowaniu książki, ale z którymi rozmowy były źródłem wielu wartościowych pomysłów w niej opisanych: znakomitego pisarza Pawła Huellego, pełnego rabinackiej mądrości, oraz mojej utalentowanej doktorantki i wieloletniej przyjaciółki Ireny Makower – chluby szwedzkiej psychoterapii. Rozmowy z ludźmi mądrymi i uczenie się od nich sprawiają tyle radości.
Wreszcie studenci z Sopotu i z Wrocławia – cała gromada ludzi prowadzących interesujące badania. Niektóre z tych badań wykorzystałem w książce (numery badań podaję przy nazwiskach studentów), inne musiałem tymczasem pominąć, ale wszystkim współpracującym ze mną studentkom i studentom bardzo dziękuję. W skład tej grupy wchodzili lub nadal wchodzą: Dagmara Gawron (PB#18), Katarzyna Haławin (PB#16), Katarzyna Heise (PB#23), Anna Jarzewska, Agnieszka Kamińska, Magdalena Kowalczyk (PB#26), Katarzyna Kulwicka, Małgorzata Kupczak (PB#17), Irena Kwirant, Liliana Naumik, Anna Nowicka (PB#27), Karolina Ocipińska (PB#20), Jędrzej Orłowski (PB#21), Magdalena Ossowska, Joanna Pieczewska (PB#19), Magdalena Pikuła, Paulina Sacawa (PB#25), Ewa Serwotka, Marta Sobusiak, Karolina Sowa (PB#15), Natalia Terlega, Agata Wadlewska, Anna Wasilewska (PB#28), Katarzyna Wiklandt (PB#24), Anna Wojcieszak, Łukasz Wołyniec.
Tu jest też miejsce na podziękowania dla wielu setek osób badanych, które poświęciły nam swój czas, choć warunki eksperymentalne nie zawsze były dla nich komfortowe. Co ważniejsze, naszymi badanymi nie byli studenci. Były to w przeważającej większości dorosłe, pracujące osoby, niczym niezwiązane ze środowiskiem akademickim.
Dwie Bardzo Ważne Osoby sprawiły, że książka ma obecny kształt.
Pierwszą z nich jest ceniona edytorka Anna Świtajska z wydawnictwa Smak Słowa, która podczas przygotowywania tej książki nie szczędziła mi ani swoich nadzwyczajnych kompetencji, ani też – równie cennej – przyjaźni. Anna potrafi przekonać każdego, że nawet najnudniejsza część pracy nad książką może być czymś porywającym.
Drugą jest Małgorzata Jaworska, znakomita redaktorka. To Małgorzacie książka ta zawdzięcza ludzki język. Czytając uwagi redakcyjne przez nią poczynione, co rusz czułem nie tylko zakłopotanie, lecz także poczucie zawstydzającej niekompetencji językowej. Po jej redakcji można z przyjemnością przeczytać nawet to, co się samemu napisało.
Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego zawdzięczam spory grant, dzięki któremu mogliśmy zrealizować kilkadziesiąt badań, w tym badania otwierające zupełnie nowe perspektywy teoretyczne. Wspomniany grant posłużył też do częściowego sfinansowania edycji tej książki.
Małgorzata Kossowska i Dariusz Doliński, znakomici badacze i wspaniali przyjaciele, recenzowali maszynopis książki i przedstawili swoje uwagi, które z pokorą przyjmuję. Wiele z nich nie tyle pomogło mi ulepszyć obecną książkę, ile poprawić sposób myślenia o kolejnych badaniach, które mam nadzieję niebawem zrealizować.
Moim dzieciom dziękuję za to, że są źródłem mojej radości, a także za to, że pamiętają o mnie nie tylko wtedy, kiedy mają problemy finansowe.
WSTĘP
Niełatwo jest pisać o zagadnieniach dotyczących śmierci. Z kilku powodów śmierć należy do tematów wrażliwych. W kulturze Zachodu uczyniono z niej temat tabu. Łatwiej rozmawiać i pisać o seksie, nawet o ekscentrycznych praktykach seksualnych, niż o śmierci, a ponadto można przypadkiem otworzyć czyjeś rany, obudzić bolesne wspomnienia, głęboko kogoś zasmucić.
Dwa najważniejsze powody są jednak inne. Terencjusz w II wieku przed naszą erą napisał, że „nie mówi się nic, czego nie powiedziano wcześniej”. Jeszcze lepiej wyraził to siedemnastowieczny myśliciel francuski Jean de la Bruyère: „Przychodzimy za późno, by powiedzieć coś, czego by już wcześniej nie powiedziano”. Można zatem przypuszczać, ba, mieć pewność, że na tematy dotyczące stosunku człowieka do śmierci powiedziano już zbyt wiele.
Rzecz jednak nie tylko w tym, ile powiedziano, ale też w tym, co powiedziano. Większość tego, co udało mi się na ten temat przeczytać, albo raziła egzaltacją, albo drażniła banalnością. Nawet Irvingowi D. Yalomowi, tak mądremu, tak uważnemu, nie zawsze udawało się uniknąć czy to jednego, czy drugiego. Jego skądinąd znakomita książka Patrząc w słońce. Jak przezwyciężyć grozę śmierci od czasu do czasu jest odpychająca z obu wymienionych powodów.
Nic dziwnego, że piszę i ten wstęp, i resztę książki pełen obaw. Być może uda mi się uniknąć egzaltacji (szczęśliwie nie mam ku temu skłonności), ale wątpię, czy uda się uniknąć banału. Postanowiłem zaryzykować, bo nie do końca przekonuje mnie słynne zdanie Ludwiga Wittgensteina „czego nie mogę powiedzieć, muszę przemilczeć”. Tyle że milcząc, znów domykamy błędne koło, a śmierć traktujemy jak tabu. Co więcej, gdybyśmy zdanie Wittgensteina potraktowali dosłownie, wokół musiałoby zapanować milczenie.
Uspokajam: nie napisałem książki o śmierci. Nie jest to książka ani o śmierci, ani o umieraniu. To książka o tym, że ludzie – chcąc lub nie chcąc – niekiedy myślą o śmierci. Trudno byłoby temu zaprzeczyć. Ludzie przejmują się śmiercią, nie jest im ona obojętna. Więcej, myśli o śmierci prawie zawsze i prawie u wszystkich wzbudzają przykre skojarzenia i przykre emocje.
To jest książka o tym, co dzieje się z ludźmi (w ludziach), którym myśli o śmierci przyszły do głowy. O tym, jak radzą sobie z przykrymi emocjami, i o tym, co daje im ukojenie. Także o tym, co wzmaga niepokoje dotyczące śmierci, co myśli o śmierci czyni bardziej dostępnymi, a niekiedy wręcz natrętnymi.
Warto jednak pamiętać o częstej asymetrii między powagą problemu a powagą sposobów rozwiązywania tego problemu. Problemy życia i śmierci, jeśli chodzi o ich powagę, nie mają sobie równych. Tyle tylko, że w imię walki o życie, o przetrwanie możemy jeść robaki, stare buty czy resztki ze śmietnika. Po jednej stronie życie, po drugiej – śmieci.
Podobnie jest ze śmiercią. Trudno znaleźć coś bardziej doniosłego niż „majestat śmierci”, jak często się powiada. To ten majestat nadaje naszym emocjom szczególną barwę. Jest najpierwszym źródłem niepokoju. Czym innym jednak jest likwidowanie tego niepokoju. Tu szukamy sposobów nie wzniosłych, ale skutecznych. Tu znajdujemy zadziwiający repertuar sposobów, sposobików i sztuczek. Jest ich znacznie więcej, niż zdołałem w tej książce opisać, lecz o niektórych zbyt mało wiadomo, aby je opisywać.
Kilka lat temu – wbrew swoim planom – zostałem pacjentem pewnej kliniki kardiochirurgicznej. To szczególne miejsce, w którym bojaźń miesza się z ulgą, a słowo „nadzieja”, odmieniane przez wszystkie przypadki, słyszy się co chwila. Tu skołatane i umęczone serca kobiet i mężczyzn biorą w swoje ręce (dosłownie i w przenośni) i naprawiają je trzydziestoparoletni magowie.
W owej klinice na nowo dowiedziałem się, co to znaczy „mieć czas” i „nie mieć czasu”. Korzystając z danego mi czasu, przyglądałem się i przysłuchiwałem chorym, a także ludziom, którzy chorych odwiedzali. Kilka rzeczy wydało mi się niepojętych. Do dziś nie wszystkie rozumiem.
Jedna z nich to niekończące się opowieści o przyszłości. Zaczynały się od stałej formułki: „Kiedy już będzie po wszystkim...” Ileż to razy myślałem o tym „wszystkim”. Znamienną i rzucającą się w oczy sprawą było jednak to, że ludzie bardzo chorzy wcale nie mówili o zdrowiu ani o tym, że lepiej zadbają o siebie, że oszczędzą sobie stresu i tym podobnych. Nic takiego. Mówili o zbudowaniu domu albo o napisaniu książki, najczęściej autobiografii. Mówili o tym, co sobie kupią, bo już od dawna myślą, aby to mieć, a myśleli zazwyczaj o rzeczach kosztownych czy luksusowych. Mówili o modlitwie i zbliżaniu się do Boga. Mówili o tym, że chcieliby stać się kimś ważnym, kto znajdzie posłuch i respekt u innych. Albo o tym, że teraz muszą coś zrobić dla innych. Ale też o skakaniu ze spadochronem, usuwaniu zmarszczek, graniu na loterii, założeniu ogrodu, znalezieniu sobie partnera, zadbaniu o najbliższych, zapisaniu się na studia i o wielu innych rzeczach. Niektóre z tych wizji wydały mi się zrozumiałe, niektóre osobliwe. Mało wtedy o tym wiedziałem.
Druga z rzeczy niepojętych dotyczyła demografii. Chorzy to przeważnie osoby po przejściach, a także po przejściu kryzysu wieku średniego. Odwiedzający to – ku mojemu zaskoczeniu – najczęściej ludzie młodzi. Uderzająca była nieraz dysproporcja między wiekiem typowego pacjenta a wiekiem typowego gościa. Do dziś męczy mnie ta dysproporcja i do dziś nie potrafię jej sensownie wyjaśnić, zwłaszcza że chorzy nie zawsze byli najstarszymi członkami rodziny.
Ocieranie się o śmierć – i to symboliczne, i to dosłowne – jest doświadczeniem wielu ludzi. Wielu było blisko śmierci, wielu często myśli o śmierci, a w miarę starzenia się myśl o niej pojawia się coraz łatwiej i coraz częściej. Wielu ludzi boi się śmierci, ale w miarę starzenia lęka się jej coraz rzadziej i coraz mniej. Oczywiście zdarzają się i tacy, jak wielki pisarz rosyjski Lew Tołstoj, który pozostawał z nadzieją, że „może mnie jednak ominie”, ale zdarzają się rzadko. Czy ci, którzy się nie boją, są coraz bardziej nieczuli? Czy tracą wrażliwość? Czy przywykli do myśli o śmierci?
Ocieranie się o śmierć było także moim doświadczeniem. Nie potrafię jednak ocenić, jaki to miało wpływ i na wybór, i na sposób realizacji tematu tej książki.
Surowy los zrządził, że zdaniem, które (jak mi się wydaje) najczęściej słyszałem we wczesnym dzieciństwie, było ostrzeżenie: „Przyjdą i nas zabiją”. Nie bardzo wiedziałem wtedy, co to znaczy, ale wiedziałem, że chodzi o coś najgorszego. Rychło się dowiedziałem.
Jako kilkuletnie dziecko byłem świadkiem rozstrzelania i zrozumiałem, co znaczą słowa „zabili go”, „nie żyje”. Potem niewybuchy – doświadczenie każdego dziecka wojny – a wraz z nimi nieuchronna śmierć. Ciągle ktoś ginął – dzieci, dorośli, koledzy czy koleżanki z podwórka lub ze szkoły, sąsiedzi. Co rusz ktoś znikał. A oprócz tego codzienne wiadomości o tym, kto zginął, kto zaginął, kogo zagazowali, kogo rozstrzelali, kto nie wrócił z wojny i nie wiadomo, co się z nim stało. Ale też o tym, komu udało się ukryć, albo o tym, kto szczęśliwie przeżył.
Potem wiele innych zdarzeń. Koszmarny wypadek motocyklowy, lot wysoko nad ziemią, trwający wystarczająco długo, żeby do głowy dotarła myśl, że to już koniec. Okazało się, że jakimś cudem jeszcze nie. Wiele epizodów utraty przytomności, a szczególnie wybudzania się, dających przedsmak spraw ostatecznych.
Wreszcie skomplikowane problemy kardiologiczne. Operacje kardiochirurgiczne. Przekraczanie granic niewiadomego. Paraliżujące napady paniki, skazujące na bezruch i na niedającą się usunąć myśl: „Teraz właśnie umieram”.
Od dawna towarzyszy mi myśl, że ciągle jesteśmy w drodze – życie, śmierć i ja – a droga ta jest dość zawiła. Nie potrafię o tym nie myśleć, ale nauczyłem się tego nie bać. A może zwyczajnie już się znieczuliłem.
Zapewne jest tak, że wielokrotne kontakty ze śmiercią, myślenie o śmierci przytępiają wrażliwość. Śmierć, podobnie jak wszelkie zło, ulega banalizacji. Widać to po świadectwach ofiar Zagłady, ale widać też u lekarzy, pielęgniarek, policjantów czy pracowników domów pogrzebowych, którzy tracą wrażliwość na cierpienie i na śmierć. Śmierć się depersonalizuje. Staje się doświadczeniem rutynowym. Niewiele jednak potrzeba, aby śmierć odzyskała swoją rangę, aby znów poruszała.
Takim doświadczeniem jest konfrontacja ze śmiercią. Widok, wiadomość – choć wszystko to nie zawsze wzbudza lęk, prawie zawsze powoduje poruszenie, zastanowienie, czasem wstrząs, a czasem znieruchomienie. To stan trudny do wytrzymania, wyczerpujący, zatrzymujący oddech, ale też wstrzymujący czas. Zbyt długie trwanie w stanie takiego wstrząsu jest dla wielu destruktywne. Trzeba znaleźć wyjście. Ludzie imają się różnych sposobów wyjścia z tego stanu obezwładnienia. Najczęściej nie są to decyzje poprzedzone długimi deliberacjami. Wręcz przeciwnie – wiele tych wyborów ma charakter intuicyjny, a wszystkie ukierunkowane są na odzyskanie poczucia siły, poczucia bezpieczeństwa, poczucia przynależności.
Kontakt ze śmiercią prawie zawsze budzi Ja. Nawet Ja najbardziej otorbione, najbardziej harde i nieczułe. Śmierć nieodmiennie ma ton osobisty. Nieważne, czy chodzi o zabitego drozda, czy o kota zmasakrowanego przez samochód, czy wreszcie o człowieka, który zasłabł na ulicy i nikt nie zdołał go uratować. Nie musi to być nasz drozd czy kot, nie musi to być bliski nam człowiek.
Być może ten osobisty ton pojawia się zawsze wtedy, gdy stykamy się z czymś nieuchronnym, nieodwracalnym, niezależnym od naszych pragnień i naszych działań. A śmierć w największym stopniu spełnia to wszystko. Musi się zdarzyć, choć nie zawsze musi się zdarzyć w tym właśnie momencie. Wręcza nam bilet w jedną stronę. Nie wiemy, dokąd. Wiemy tylko, że tam, a nie tutaj. W jej obliczu najbardziej uniwersalna strategia „walcz lub uciekaj” staje się całkowicie bezużyteczna. Jak napisał Vladimir Nabokov, śmierć – to samotność. I dla tych, którzy umierają, i dla tych, którzy pozostają z poczuciem straty.
Jestem pewny, że ludzi z podobnymi doświadczeniami jest wielu. Też nie potrafią o tym nie myśleć. Czy się boją – nie wiem. Ale nawet jeśli się nie boją, to z pewnością się przejmują. Wydało mi się to wystarczającym powodem, aby poszukać wiedzy o sposobach radzenia sobie z tym niepokojem, z trwogą. Ważnym powodem do tego, aby poddać to badaniom. Rodziło to dziesiątki problemów intelektualnych, emocjonalnych, etycznych, ale też czysto praktycznych.
Okazało się (jak zwykle), że sporo już o tym wiadomo. Szybko okazało się również, jak wiele nie wiadomo. To zawsze rodzi wyzwania.
Śmierć przez swoją nieuchronność i nieodwracalność w szczególny sposób rozstrzyga o czasie. Naturalny ludzki sposób operowania czasem wyraża się w tym,że lokujemy siebie w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości. Śmierć likwiduje osobistą teraźniejszość, osobistą przyszłość skazuje na przeszłość. Może to właśnie ten brak przyszłości jest źródłem największych niepokojów. Może nie jest to lęk przed śmiercią (albo nie jest to tylko lęk przed śmiercią), ale także (lub bardziej) lęk przed pustką, niewiadomym, pozbawionym sensu. Uświadomienie sobie, że nie ma się przyszłości, bez wątpienia jest doświadczeniem bolesnym. Powiedzenie komuś, nawet metaforycznie, że nie ma przyszłości, jest dla niego równie przykre.
Dlaczego przyszłość jest taka ważna? Bo nieznana? Bo w sferze wyobrażeń wszystko jest możliwe? Czy nie jest tak, że traktujemy przyszłość jako Ziemię Obiecaną? A w marszu do Ziemi Obiecanej, jak wiadomo ze Starego Testamentu, albo też z powieści Thomasa Manna Józef i jego bracia, najważniejszy jest sam marsz. Ważniejsze jest to, co dzieje się po drodze do Ziemi Obiecanej (a działo się, jak wiadomo, wiele), niż to, co będzie, kiedy już się ją odnajdzie.
Brak przyszłości to utrata tego wszystkiego, co jeszcze mogłoby być, co jeszcze mogłoby się zdarzyć. W słowie „mogłoby” kryje się nieskończenie wiele. Więcej, niż potrafimy sobie wyobrazić w danym momencie. Kiedy tracisz przyszłość, nie masz już prawie nic. A na pytanie „Co by było, gdyby?” nie ma odpowiedzi.
Ktoś mógłby zauważyć, że wobec braku przyszłości zawsze można żyć wspomnieniami. Trudno wykluczyć taką możliwość, ale jest w tym coś z autoekshumacji. To prawda, że ludzie starzy mają znaczną nadwyżkę wspomnień z młodości. Prawdą jest również, że ludzie starzy źle pamiętają zdarzenia i informacje niedawne, za to bardzo dobrze – zdarzenia i wiadomości stare. Nie wiem, czy widmo utraty przyszłości zawsze skłania do życia pośród wspomnień, starych zdjęć, pamiątek, obrazów z przeszłości. U niektórych można to zauważyć z łatwością. Tak się składa, że potrafię sobie przypomnieć wyłącznie kobiety, które tak właśnie postępowały lub postępują, ale to przecież niczego nie dowodzi.
Zdarza mi się myśleć, że te powroty do przeszłości są symbolicznym sposobem odraczania utraty przyszłości. Że to bardzo wymyślne powiększanie dystansu między wszystkim a niczym, między pełnym a pustym. Bardzo mało o tym wiemy.
Czym innym jest jednak utrata własnej przyszłości, a czym innym to, że inni tracą swoją przyszłość. W tym drugim wypadku ludzie pozostają w pamięci tych, którzy żyją. Są wspomnieniem, ale przecież nadal są. Wracają w myślach, fantazjach, snach. Wracają w opowieściach.
Obecność tych, którzy odeszli do przeszłości, ma także wymiar szczególny. W tajemny sposób stają się naszymi opiekunami lub sędziami naszych uczynków. Myśl o tym, czy matka byłaby dumna z tego, co robię, pojawia się w głowach wielu z nas. A co na to powiedziałby dziadek? Szkoda, że nie może zobaczyć mojego domu. Żałuję, że matka nie przeczyta mojej książki, chciałbym wiedzieć, co o tym myśli.
To ważni sędziowie naszych czynów. Milczący. Niewidoczni. Nieraz rozstrzygający o naszym losie. Czasem się boimy ich zdania (choć przecież wiemy, że już go nie wygłoszą), częściej wstydzimy się przed nimi. Zawsze zależy nam na tym, aby zdobyć ich uznanie. Ci, którzy przeszli do przeszłości, paradoksalnie stają się częścią naszego czasu teraźniejszego, a co bardziej zaskakujące – także czasu przyszłego. Ta wędrówka po czasach wydaje się znamienna. To jedyna wędrówka dusz, którą daje się udokumentować.
Związek między śmiercią a czasem przybiera też inne formy. Niezmiernie ważną sprawą jest pora. Śmierć prawie zawsze przychodzi nie w porę. Niekiedy (najczęściej) za wcześnie. Niekiedy za późno. Raz zaskakuje, raz uwalnia, wyzwala od cierpienia. Czasem ona czeka na człowieka, czasem człowiek na nią. Zdarza się, że nie może się doczekać. Częściej się przed nią ucieka, próbuje odraczać, szuka sposobów symbolicznej nieśmiertelności.
W słoneczne wiosenne dni na sopockim molo wygrzewają się gromady ludzi – to przeważnie starsi mężczyźni. Osobliwością tych spotkań są szczególnego rodzaju rytualne licytacje.
Pierwsze z nich dotyczą nieszczęść. Są to opowieści o katastrofach, wypadkach, przestępstwach. Licytacja dotyczy liczby poszkodowanych. „Tylko siedmiu! Tam było jedenastu!”. „Pobili i zabrali pieniądze”. „A tam pobili, zabrali pieniądze i spalili dom. Ludzie stracili wszystko”. Te opowieści o nędzy życia i o ludzkiej nikczemności są niezmiennie przygnębiające. Wygląda to tak, jakby wspólnym zamiarem bywalców sopockiego molo było pogorszenie sobie nastroju. Trwa to dość długo, ale wreszcie temat się wyczerpuje. Rozmówcy otwierają gazety. Wtedy – dla niezorientowanych w tych rytuałach niespodziewanie – następuje część druga licytacji, bardziej osobista.
Jest to licytacja typu „kto – kogo”. Przedmiotem licytacji zaś jest wiek. Kto kogo przeżył. A ściśle, kogo ja przeżyłem. „Patrzcie! Pięćdziesiąt cztery lata i już po nim” – odzywa się pierwszy. „Widzisz? A ja już siedemdziesiąt osiem i żyję” – odpowiada następny. Licytacja jest zwykle dłuższa niż porządna licytacja brydżowa, ale tutaj prawie zawsze wychodzi szlem bez atu. Szybko rozumiemy, że pierwsza licytacja była tylko prologiem. Najpierw pogorszenie nastroju – bo tyle zła, potem poprawienie nastroju – bo żyje się dłużej niż niektórzy (co prawda starannie dobrani) inni.
Zostawić coś po sobie... Ta myśl kołacze w głowach wielu z nas. Zostawić cokolwiek – wspomnienie, listy, rzeczy, pamiątki. Coś, co bezspornie zaświadczy, że się istniało. Coś, co zaświadczy, że istniało się sensownie. Że nasze życie nie jest puste i jałowe i że świadectwa sensownego życia pozostaną po nas wtedy, gdy nas już nie będzie.
Łyżeczka po babci, śpiewnik po matce, komplet narzędzi po dziadku, listy od ojca. Także to, co dawniej nazywało się papierami pośmiertnymi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Recenzja wydawnicza: prof. Dariusz Doliński prof. Małgorzata Kossowska
Copyright © 2010 by Wisław Łukaszewski and Wydawnictwo Smak Słowa
Praca naukowa finansowana przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ze środków na naukę w latach 2007–2010 jako projekt badawczy: Teoria Opanowania Trwogi – doświadczenie wyrazistości śmierci a zmiany życiowe i zasoby ego.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawnictwa Smak Słowa
Edytor: Anna Świtajska
Opracowanie redakcyjne i korekta: Małgorzata Jaworska
Opracowanie graficzne: Piotr Geisler
Ryciny na stronach 21, 53, 109, 179: Ida Łotocka-Huelle
Okładka i strony tytułowe: Agnieszka Wójkowska
Fotografia na okładce: © istockphoto.com/rphotos
ISBN 978-83-64846-38-0
Smak Słowa
ul. Sobieskiego 26/4, 81-781 Sopot
tel./fax (+48 58) 551 01 98
www.smakslowa.pl
Szukaj nas także na:
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl