Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Kevina Chena – laureata Tajwańskiej Nagrody Literackiej.
Chen Tien-Hong jest najmłodszy w rodzinie. Jako długo wyczekiwany syn ma głównie starsze siostry, ojca, który nigdy nie mówi, i matkę, która z kolei nigdy nie przestaje. Mieszkają w małym miasteczku Yongjing w środkowej części Tajwanu. Dla Chena to jedynie miejsce, w którym się urodził, nie traktuje go jak domu. Kiedy orientuje się, że jest gejem, ucieka przed tajwańską prowincjonalnością do Berlina.
Wiele lat później Chen wychodzi z więzienia po odbyciu kary za zabicie swojego chłopaka w Berlinie. Jedzie do Yongjing, teraz biednego i zapuszczonego miejsca. Jego rodzice odeszli, siostry wyszły za mąż. Chenowi nic tutaj nie pozostało, dlaczego więc wraca? Co się stało ponad dekadę temu, że ta niegdyś szczęśliwa rodzina uległa rozbiciu? I dlaczego Chen zamordował swojego niemieckiego chłopaka?
Powieść rozpisana na niezliczoną liczbę głosów – zarówno żywych, jak i martwych osób. Utkana z hipnotyzującej sieci rodzinnych sekretów i wiejskich przesądów podejmuje wątki poszukiwania tożsamości, ukazuje zderzenie kultur i ze zwodniczą łatwością porywa czytelników w podróż poprzez czas.
Kevin Chen (陳思宏)(ur. 1976) swoją karierę artystyczną rozpoczął jako aktor kinowy, występując w filmach tajwańskich i niemieckich. Obecnie mieszka w Berlinie i jest autorem tekstów dla magazynu „Performing Arts Reviews”. Opublikował kilka książek z esejami i opowiadaniami. „Upiorne miejsce” to jego pierwsza powieść, która poza Tajwanem doczekała się wydań po angielsku i polsku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim stronom rodzinnym, nieistniejącemu Yongjingowi
Kwestia transkrybowania toponimów czy innych nazw własnych na Tajwanie nie została w pełni ujednolicona, głównie ze względów historyczno-politycznych. Zdarza się, że na tej samej ulicy, na znakach drogowych czy też na tabliczkach adresowych, widnieje jej nazwa, którą przetranskrybowano na kilka różnych sposobów, co dla osoby nieposługującej się językiem chińskim wygląda jak kilka zupełnie innych nazw (przykładowo Chung-hsiao i Zhongxiao to ta sama nazwa ulicy 忠孝 w dwóch różnych transkrypcjach). Zgodnie z Zasadą stosowania transkrypcji języka chińskiego z dnia 10 marca 2011 roku ogłoszoną przez Yuan Administracyjny1 postanowiłem w odniesieniu do toponimów o utrwalonej tradycją transkrypcji stosować taki właśnie przyjęty od dawna zapis (oparty zazwyczaj na systemie Wade’a-Gilesa), na przykład Taichung czy Changhua. W ortografii spolszczonej zapisywałem te nazwy, które mają taką formę, np. Tajpej czy Syczuan.
Pozostałe nazwy własne (które nie doczekały się utrwalonego tradycją czy prawem zapisu w alfabecie łacińskim) oraz wyrazy pospolite zapożyczone z języka mandaryńskiego zapisuję również zgodnie z Zasadą stosowania transkrypcji języka chińskiego w transkrypcji hanyu pinyin2 (pomijając zapis tonemów – utarł się bowiem zwyczaj pomijania znaków diakrytycznych w tekstach niejęzykoznawczych – z wyjątkiem sytuacji, w których przytaczane jest bezpośrednie wyrażenie w języku mandaryńskim niebędące zapożyczeniem). Wyrazy pochodzące z języka tajwańskiego zapisuję w transkrypcji tâi-lô stosowanej przez słownik języka tajwańskiego dostępny na stronie Ministerstwa Edukacji Republiki Chińskiej3.
Nazwę miejscowości centralnej występującej w niniejszej powieści zapisywałem mimo wszystko nie w oficjalnej wersji widniejącej na stronie urzędu gminy4, ale w preferowanej przez wyżej wspomniany akt prawny transkrypcji hanyu pinyin. Podjąłem taką decyzję między innymi dlatego, że wersja Yungchin, podana na stronie urzędu, nie jest jedynym zapisem stosowanym w przestrzeni publicznej, gdyż na znakach drogowych, które można zobaczyć między innymi w Google Street View, występuje wersja zapisana w hanyu pinyin, czyli Yongjing. Ponadto autor osobiście zasugerował mi użycie formy Yongjing.
Jeśli chodzi o własne imię i nazwisko, autor powieści preferuje formę Kevin Chen w kontekstach niechińskich, warto jednak zaznaczyć, że po chińsku nazywa się 陳思宏, co można transkrybować Ch’en Ssŭ-hung (transkrypcja Wade’a-Gilesa) lub Chen Sihong (transkrypcja hanyu pinyin) – wymowa spolszczona: czhen sy-huŋ. Wikipedia podaje zapis Shih-hung Chen, ale to zapis błędny z formalnego punktu widzenia, możliwe jednak, że widnieje on w dokumentach autora.
Wasz tłumaczJarek Zawadzki
CHENOWIE
Matka (A-Chan lub Sojowa Cykada) – córka szefa fabryki sosu sojowego, żona Chen Tianshana
Ojciec (Chen Tianshan lub A-Shan) – kierowca ciężarówki i potomek bogatej ziemiańskiej rodziny
Najstarsza siostra (Shumei) – szwaczka, pracująca w swoim domu w Yongjingu
Druga siostra (Shuli) – referentka do spraw meldunkowych w biurze w Tajpej
Trzecia siostra (Shuqing) – żona prezentera telewizyjnego
Czwarta siostra (Sujie) – żona Wanga mieszkająca w Białym Domu
Piąta siostra (Qiaomei lub Manmei) – niedoszła żona starszego syna Wanga
Starszy brat (Chen Tianyi) – były wójt Yongjingu
Młodszy brat (Chen Tianhong) – pisarz, partner T.
WANGOWIE
Stary Wang – biznesmen
Starszy syn Wanga – potentat branży ciastkarskiej, mąż Sujie
Młodszy syn Wanga (Lekkoduch) – pierwsza miłość Tianhonga
POZOSTALI
Mały Gao – operator wózka widłowego, mąż Shumei
Łódeczka – kolega Tianhonga ze szkolnych lat
T. – muzyk, partner Tianhonga
Matka T. – nauczycielka muzyki
Rzeźnik węży – sąsiad Chenów
– Skąd jesteś?
To było pierwsze pytanie, jakie mu zadał T. Wiele, bardzo wiele dostał od T. – niemiecki paszport, nową rodzinę, możliwość ucieczki i mnóstwo pytań. T. z początku lubił zadawać pytania. A jak wygląda twoje rodzinne miasto? Ile masz rodzeństwa? Jaka temperatura jest latem na Wyspie? Czy są tam cykady? A węże? Jak wyglądają drzewa? Jak się nazywają? Macie tam rzeki? A może kanały? Kiedy jest pora deszczowa? Macie tam powodzie? A ziemia jest żyzna? Co tam rośnie? Czemu nie mogę jechać z tobą na pogrzeb? Czemu wracasz do domu? Czemu nie wracasz do domu?
Pytania doprowadzały go do szału. Nie wiedział, jak ma na nie odpowiadać, i nie chciał odpowiadać. Wymigiwał się, kłamał. Zmyślony życiorys pełen był luk i sprzeczności. Jego przeszłość przypominała źle napisaną powieść. Kiedy piszemy powieść, to w pierwszym rozdziale umieszczamy stół, a na nim pistolet, dwa noże i trzy pamiętniki. Pistolet zawsze wystrzeli na końcu książki, nóż powinien dźgać i kroić, a po otwarciu pamiętników rozwiąże się zagadka całej tej historii. Powieść o jego życiu była jednak chaotyczna. Kiedy tak pisał i pisał, z czasem zapomniał o pistolecie, nożach i pamiętnikach, a zamiast tego zaczął myśleć o różnych śmieciach porozrzucanych po stole, rozdrabniając się bez przerwy na jakieś nieistotne wątki: plakat wiszący na ścianie, jaskrawoczerwone spodenki, twarz z foliowym workiem na głowie. Kiedy człowiek do niczego, to i powieść marna – aż roi się w niej od wyrw.
Wyrwy można było u niego znaleźć wszędzie. Od stóp do głów. Rozmaite zaszłości, o których nie chciał mówić, te wszystkie sprawy, które mieszały mu się w pamięci, na temat których kłamał, że ich już nie pamięta, wciskał właśnie do tych wyrw. Ale wyrwy z czasem pękają i wiele spraw wychodzi na jaw.
Jak to powiedzieć? Jak to napisać?
Nie potrafię tego powiedzieć, więc pozostaje mi tylko napisać: Pochodzę z małej miejscowości.
Urodziłem się w niewielkiej wiosce, która nazywa się Yongjing i leży w środkowej części Wyspy. W XIX wieku przybyli tutaj z Guangdongu osadnicy, aby uprawiać ziemię i stawiać na tym płaskim pustkowiu pierwsze chaty. Płynie tu niewielka rzeczka wykopana przez ludzi, czyli jest to w sumie kanał, o co pytał T. System irygacyjny, zwany Kanałem Stuletnim, który nawadniał pola okolicznych rolników, czerpiąc wodę z rzeki Zhuoshui, powstał już w XVIII wieku. W początkowych latach osadnictwa dochodziło tu do starć na tle etnicznym, ciągle zdarzały się jakieś pożary albo powodzie, dlatego nadano temu miejscu nazwę Yongjing („Nieustanny Spokój”) w nadziei, że dzięki temu w osadzie zapanuje ów nieustanny spokój.
To teren równinny, bez gór czy pagórków. Kiedy spojrzeć ku wschodowi, zobaczyć można w oddali zielone łańcuchy górskie. Od zachodu nie widać ani nie słychać rzeki Zhuoshui, ale starzy ludzie powiadają, że idąc cały czas na zachód, dojdzie się w końcu do Cieśniny Tajwańskiej. Mieszkańcy parali się rolnictwem, rzadko opuszczając ten skrawek ziemi. Nie byli nigdy w górach, nie widzieli morza. Gleba jest tutaj wilgotna, nawet żyzna. Uprawiano na niej kwiaty, betel i ryż. Teraz wioska przypomina już małe miasteczko, ale wciąż widać rolniczy charakter tego miejsca. Tu i ówdzie napotkać można niskie chłopskie chaty, a kilka sanheyuanów5 wpisano nawet na krajową listę zabytków. Turystów przyjeżdża jednak mało. Okres rozkwitu jeszcze nie nastał.
W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku do Yongjingu przyjechali deweloperzy z innych części kraju, pozyskali kawałek ziemi i zbudowali pierwszy w miasteczku ciąg domów szeregowych. Dziesięć ciasno obok siebie postawionych budynków, z których każdy miał trzy kondygnacje – przedśpiew rozkwitu tego niepozornego miejsca. Kiedy budują wysokie budynki, to znaczy, że się okolica rozwija. Mało kto z ówczesnych mieszkańców Yongjingu widział wcześniej dom, który miał więcej niż trzy kondygnacje. Zbudowany został z żelbetonu, a wewnątrz wyposażony był w lastrykową posadzkę oraz muszlę klozetową, na której się siadało, a nie kucało, i która do tego była jeszcze wyposażona w spłuczkę. Wszystko to stanowiło absolutne novum w dziedzinie budownictwa na tych terenach. Wychował się właśnie w jednym z tych szeregowców. Jego dom był piąty, jeśli liczyć od lewej strony, stojąc twarzą do budynków. W szóstym domu od lewej mieszkała jego najstarsza siostra. Teraz to pustostan. W siódmym od lewej mieściła się kiedyś wypożyczalnia kaset wideo. Teraz cały budynek stoi poczerniały od pożaru, a na balkonie wisi ogłoszenie 出售 (chūshòu – sprzedam). Wisi ono już kilka lat. Część napisu się odkleiła i zostało samo 出口 (chūkǒu – wyjście), a numer telefonu na dole tak się zakurzył, że trudno go nawet odczytać.
Widząc napis 出口 (chūkǒu – wyjście), zamyślił się. Spędził w więzieniu wiele lat, naprawdę potrzebował jakiegoś wyjścia. Dzisiaj powrócił jednak właśnie w to miejsce. Wiedział lepiej niż ktokolwiek, że tutaj wyjścia nie znajdzie. Czy podążając za tym zabrudzonym napisem 出口 (chūkǒu – wyjście), można wrócić do… jaskrawoczerwonych spodenek?
Została mu tylko siostra mieszkająca w piątym budynku od lewej, w jego domu rodzinnym. Nigdy nie wyjechała.
To właśnie tutaj było jego upiorne miejsce.
Upiorne, bo odludne. Z punktu widzenia cywilizowanej, międzynarodowej metropolii jego rodzinne strony to wiocha zabita dechami, o której nikt nie słyszał. Podczas gdy Wyspa cieszyła się latami bujnego rozkwitu, to miejsce nie wytrzymało tempa. Mieszkańcy masowo je opuszczali. Młodzież, która wyjechała, nigdy już nie powróciła, zapominając nawet nazwę tego miejsca. Zostali tylko ludzie w podeszłym wieku, którzy nie mieli dokąd wyjechać. Nazwa tego miejsca była pierwotnie życzeniem, a stała się zaklęciem, które zadziałało – spokój – gdyż naprawdę tu zapanował.
W centralnej części Wyspy okresy letnie są teraz suche. W południe na ulicy jest jak w piecu. Nie trzeba butli z gazem, żeby sobie na chodniku przyrządzić jajka sadzone, kleik ryżowy czy smażony ryż. Wrócił po wielu latach, ale nic się nie zmieniło, wciąż panował tu niemiłosierny skwar. Temperatura po południu była tak wysoka, że czas zwalniał, drzewa robiły sobie sjestę, a wiatr ruszał się jak mucha w smole. Jeśliby wstrzymać oddech i nadstawić ucha, można by usłyszeć, jak ziemia chrapie. To zaś oznacza, że ziemia zapadła w głęboki sen i nie ma najmniejszego zamiaru się budzić aż do najbliższych opadów deszczu. Kiedy był dzieckiem, mógł w taką pogodę zapaść w głęboki, głęboki sen pod drzewem. Gdakanie kur, cykanie cykad, kwiczenie świń, syczenie węży, beczenie kóz nie były w stanie go obudzić. Teraz, kiedy dorósł, nie potrafi już tak zasnąć. Spokój to ostatnie, czego mu brakowało w więzieniu. Nie słyszał, jak pada deszcz; nie słyszał, jak wieje wiatr. Nawet jak liście spadają. Lekarzowi więziennemu powiedział, że w celi jest za cicho. Jak ma spać? Czy tabletki jakoś pomogą? Chciał spytać lekarza, ale się nie odezwał. Czy po wzięciu tabletki będzie mógł usłyszeć, jak pada deszcz? W rodzinnym domu deszcze waliły w blaszany dach jak perkusista w talerze. Jeśli tylko usłyszy taki dźwięk, to na pewno uda mu się zasnąć.
Naprawdę chciał usłyszeć deszcz. Dlatego wrócił.
Zamiast deszczu jego uszu dobiegł jednak stukot maszyny do szycia.
To jego najstarsza siostra.
Kobieta szyła, a koło niej grał telewizor – leciała właśnie południowa opera mydlana. Wredna teściowa w tej chwili spoliczkowała biedną synową. Koguty piały po południu na cały regulator, szumiał wiatrak, a z sąsiedniej wioski dochodziły odgłosy petard6. Nie spał już kilka nocy z rzędu. Po kilku przesiadkach samolotowych miał problemy z koncentracją. Nie był do końca pewien, gdzie się znajduje. Ale stukot maszyny do szycia nieomylnie wskazywał, że wrócił w to upiorne miejsce.
Upiorne miejsce leży na odludziu, ale czy są tu upiory?
Wiele zjaw i widm polnych żyje tutaj w ludzkich opowieściach. Naprzeciwko szeregowców rośnie bujny bambusowy gaj. Ludzie powiadają, że między drzewami krąży duch kobiety i pod żadnym pozorem nie wolno się tam zbliżać. Ponoć to duch ofiary gwałtu z okresu rządów japońskich7. Kiedy straciła czystość, wygnano ją z domu, dlatego powiesiła się w bambusowym gaju. Teraz jest upiorem i zwodzi młodych mężczyzn. Mama zawsze mówiła, że jeśli psy wyją po nocy, to znaczy, że widzą duchy. Trzeba się wtedy natychmiast położyć i zasnąć, i pod żadnym pozorem nie otwierać oczu, bo można zobaczyć jakiegoś upiora. Skoro nie wolno patrzeć, to nie można zobaczyć, ale jeśli się już zobaczy, to nie należy o tym mówić. Kto zobaczy ducha, musi uciekać ile sił w nogach, żeby go zjawa nie dogoniła. Dzieci mówią, że najwięcej upiorów jest przy Kanale Stuletnim. W wierzbach rosnących po obu brzegach mieszkają kobiece duchy drzew. W żadnym wypadku nie wolno dotykać opadających liści, bo ten, kto ich dotknie, zostanie opętany przez ducha i dostanie równe zero punktów na klasówce. Jedynym ratunkiem będzie poślubienie upiorzycy. Ponoć te wierzbowe zjawy to duchy starych dziewic, którym nie było dane wyjść za mąż. Po śmierci nie porzuciły jednak marzeń o zamążpójściu. Zaczaiły się w gałęziach wierzb, czekając na nieszczęśnika, który się z nimi ożeni. W kanale mieszka duch wodny. W czasach rządów japońskich pewna urodziwa kobieta, nad którą pastwili się japońscy żołnierze, wskoczyła do studni. Uratowano ją jednak i zawieziono do szpitala, gdzie została zgwałcona przez lekarza. Rzuciła się potem do rzeki Zhuoshui. Dusza samobójczyni nie powędrowała z prądem rzeki do oceanu, ale wpłynęła do kanału irygacyjnego, przez który dostała się aż do tej wioski i tutaj osiadła na stałe. Dzieci mówią jeszcze, że występujące w kanale porosty wodne to zielona krew upiorzycy, a unoszący się odór to smród jej zgnilizny. Grzybów dziko rosnących po obu brzegach kanału również nie wolno dotykać, a tym bardziej jeść. To jej sutki. Kto ich dotknie, zostanie opętany, a po ich zjedzeniu ludzkie jelita i żołądek staną się mieszkaniem upiorów – w ciągu siedmiu dni źrenice zaczynają krwawić i człowiek umiera. Jeśli się zobaczy leżącą na drodze czerwoną kopertę8, nie wolno jej pod żadnym pozorem podnosić, gdyż w niej znajdują się data urodzenia i znak zodiaku9 upiorzycy. Kto taką kopertę podniesie, musi się ze zmorą ożenić.
Z jego rodziny również wyszła jedna upiorzyca. Z rozwianymi włosami, krzycząc i wyjąc jak dziki zwierz, wybiegła i utopiła się w kanale nawadniającym okoliczne pola.
Kiedy był jeszcze dzieckiem, umarł im stary już pies. Mądrość ludowa mówi: „Martwego kota powieś na drzewinie, ale pies zdechły niechaj z wodą płynie”. Mama wsiadła więc na skuter, a on, trzymając psa, usiadł z tyłu za nią i pojechali nad kanał, żeby tam pozbyć się truchła. Bał się duchów wodnych. Ciągle płakał. Mama ponaglała go, by czym prędzej wrzucił psa do wody. Kanał był już nieczynny, zapchany martwymi prosiakami, trupami czworonogów, zgniłymi arbuzami i starymi skuterami. Był nawet jeden porzucony stragan sprzedawcy betelu. Wszystko cuchnęło niemiłosiernie w panującym dookoła skwarze. Roje much miały tutaj niebywałą wyżerkę. Rozpoznał rozkładające się ciało psa sąsiadów, zapłakał, nie był w stanie wrzucić swojego przyjaciela do wody. Powiedział, że chce go pochować w ziemi i postawić nagrobek. Matka wyrwała mu truchło i… plusk! wrzuciła do stojącej wody. Muchy odleciały, ale po chwili wróciły, dziękując gromkim bzy, bzy, bzy za świeże psie mięso, choć jeszcze nie zdążyły zjeść tego, które już zgniło.
Jak ma wytłumaczyć temu T., że pochodzi z tak upiornego miejsca?
Jak ma opowiedzieć swój absurdalny życiorys? Pięć starszych sióstr, jeden starszy brat, ojciec, który nigdy nic nie mówił, mama, która gadała jak najęta, sąsiad, który zabijał węże, Lekkoduch w czerwonych spodenkach, kanał, wesele, drzewo ka-tang10, Biały Dom, hipopotam, Pływalnia Wiecznej Pomyślności, piwnica, sad karambolowy11, Świątynia Mazu12 pod Murami Miasta, księgarnia Jutro, srebrzysta wieża ciśnień.
Podczas pobytu w więzieniu często śnił mu się ten Lekkoduch, a także cmentarz dla psów, jaki T. miał w ogródku za domem. T. miał w dzieciństwie trzy psy, które pochował w ogródku za domem, kiedy zdechły. Na drewnianych nagrobkach widniały zdjęcia zwierzaków zrobione za ich życia. O takim grzebaniu zawsze marzył i dopiero w Niemczech to zobaczył. Nierzadko śnił mu się również ten kanał, do którego wrzucano psy, ale po upiorach nie było ani śladu. Kiedy dorósł, przestał wierzyć w duchy i już się ich nie bał. Duchów nie ma się co bać, najokrutniejsi są ludzie. Kanał w jego snach nie cuchnął, taflę wody porastały lotosy, u brzegu rosło mnóstwo grzybów, wierzby zieleniły się jak miskanty, zawsze było ciepłe i słoneczne lato. Śnił mu się również ojciec – jak czerpał wodę z kanału, jak uprawiał pole. Młodzieniec o ciemnej karnacji i białych zębach, najprzystojniejszy w całej okolicy. Młodzieńczym, słonecznym uśmiechem zawstydzał nawet lotosy.
Ale niestety T. zginął z jego ręki.
Zapytany teraz przez T. na ucho, wskazałby na ten rząd budynków i tak by mu odpowiedział:
– Pochodzę z tego upiornego miejsca, a to jest mój dom rodzinny. Dzisiaj jest Święto Duchów13, zjawią się upiory, dusze zmarłych. Ja też wróciłem.
Zadzwoniła czwarta siostra14.
– Co robić?! Co robić?! – krzyczała. – Mamy nie ma.
Shumei odłożyła słuchawkę i bezsilnie położyła się na podłodze. To, czy odłoży, czy nie, w ogóle nie miało znaczenia. Wiedziała, że czwarta siostra nawet nie zauważy, że odłożyła telefon, i będzie dalej krzyczeć do aparatu:
– Mamy nie ma! Mamy nie ma!
Lato było piekielnie gorące, nie spadła ani kropla deszczu, na niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka, słońce grzało jak wściekłe każdego dnia, panował morderczy skwar, ale wytrzymała bez klimatyzacji – w tym miesiącu nie miała zbyt wielu zleceń, musiała oszczędzać prąd. Nieco zimniejsza lastrykowa posadzka pozwalała się trochę ochłodzić. Kobieta przywarła do kamiennych płyt, żeby ulżyć rozpalonemu i przemoczonemu ciału. Jakiś czas temu centralną część Wyspy nawiedziło silne trzęsienie ziemi. W podłodze powstała szczelina. Zdecydowała jednak, że nie będzie tego naprawiać, bo w tym starym domu i tak wszystko już niszczało: na ścianach pojawiły się ordynarne wykwity, szczury biegały jak szalone, rury się zatykały, a blaszany dach na trzeciej kondygnacji niejeden raz zdmuchiwały tajfuny. Pamięta, jak dom wyglądał, kiedy był jeszcze zupełnie nowy. Płytki elewacyjne miały kremową barwę, ściany wewnątrz pomalowane były świeżą śnieżnobiałą farbą, a lastrykowa posadzka lśniła, bo została nawoskowana. Podłoga wyglądała, jakby rozrzucono tylko tłuczeń, o który można się było potknąć, ale wystarczyło zrobić krok, by się przekonać, że jest idealnie równa.
Obróciła się na brzuch, wlepiając wzrok w szczelinę w podłodze. Dzisiaj Święto Duchów, bramy piekieł już pół miesiąca stoją otwarte, a dusze umarłych włóczą się po świecie. Pomyślała sobie, że jeśli się mocno wpatrzy w szczelinę, to kto wie, może zobaczy piekło. Szczelina znajdowała się tuż obok maszyny do szycia. Za każdym razem gdy obracała głowę, spoglądając na podłogę, miała wrażenie, że szczelina się powiększyła. Wiele razy spoglądała na nią w nadziei, że być może pewnego dnia sama się tam wciśnie i nikt jej nie znajdzie. Pamięta ten wstrząs. W środku dnia ziemia się poruszyła i niebo zakołysało. Mąż nawet na nią nie spojrzał, czym prędzej wybiegł na tylne podwórze, chwycił kilka doniczek orchidei i wybiegł na ulicę. Nawet nie wstała. Szyła dalej. Ubranie miało być gotowe na następny dzień. To co, że jest trzęsienie ziemi. Nie przejmowała się tym, czy się ściany przewrócą albo dach zawali, żeby tylko prądu w gniazdku nie brakło, to będzie dobrze. Jak zabraknie prądu, nie będzie mogła szyć, nie skończy zlecenia i nie dostanie zapłaty. Jeszcze nie uregulowała rachunków za ten miesiąc. Miała tylko nadzieję, że mąż będzie tak biegł z tymi orchideami i biegł, i biegł, aż wybiegnie z tej wioski i nigdy nie wróci.
W młodości sama chciała być orchideą. Żal jej było tych kwiatów podczas trzęsienia ziemi.
Ile lat mają te domy? Kiedy urodził się młodszy brat, opuścili sanheyuan i zamieszkali w jednym z tych domów – w piątym, licząc od lewej. Dziesięć nowych domów to był wówczas przyszłościowy projekt. Z tyłu staw rybny, z przodu pole ryżowe. Deweloper mówił, że jest bardzo dobre feng shui, pomyślny teren, szczęście rodzinne, dobre duchy, róg obfitości – idealne gniazdko. Mieszkańcy tej gminy rozwiną się razem z nią; mała wioska zamieni się w duże miasto, duże miasto w małą metropolię, na polach ryżowych staną wieżowce, na wieżowcach zabłysną neony. Ojciec zaczął wtedy dniami i nocami rozwozić towar rozklekotanym dostawczakiem: sadzonki arbuza, bonsai, ubrania i co tylko wpadło mu w ręce. Przez jakiś czas najczęściej dostarczanym towarem były orzechy betelowe i liście betelu. Zauważył, że na rynku jest duży popyt na betel, a jego sprzedawców wszędzie pełno. Wszyscy mężczyźni w okolicznych miasteczkach i wioskach zażuwali się do czerwoności. On sam także żuł. Krwista czerwień wypełniała usta od żucia orzechów betelowych owiniętych w liście. Wszyscy żuli ten betel i żuli, aż wyżuli pole na intratny biznes. Liście palm betelowych uprawiane w tym regionie nie dorównywały jakością ani smakiem temu pochodzącemu ze wschodu Wyspy. Tutejsze liście były raczej cienkie, a smak miały dosyć słaby, ale stabilna produkcja i niska cena skłaniały handlarzy ze środkowego Tajwanu, aby głównie tutaj zaopatrywać się w towar. Ojciec dogadał się z hodowcami i zaczął pracować jako pośrednik hurtownik. Rolnicy sprzedawali mu liście betelu, a on jeździł po okolicznych wsiach i miasteczkach, gdzie sprzedawał je straganiarzom, zarabiając na różnicy cen. Nie minął rok, a czesne wszystkich pięciu córek zostało opłacone na czas, na kolację były biały ryż i wieprzowina. Z początkiem roku urodził się pierwszy syn, a gdy rok dobiegał już końca, na świat przyszedł kolejny chłopiec. Siedmioro dzieci nie mogło się dalej gnieździć w ciasnych pomieszczeniach sanheyuanu. Uzbierał pierwszą ratę, pożegnał matkę i rodzina wyprowadziła się ze starego domu, by zamieszkać w jednym z nowych szeregowców.
Kiedy Shumei – najstarsza córka – z siódmym bratem na ręku przekraczała próg nowego domu, był to pierwszy radosny dzień, jaki pamięta; mama w końcu urodziła dwóch synów i nie trzeba już było codziennie widywać się z babcią. Shumei po raz pierwszy w życiu znalazła się w piętrowym budynku: a więc tutaj są schody na górę i trzy kondygnacje, o wielkie nieba, no to będzie miała własny pokój. Pierwszej nocy najstarszy syn spał z rodzicami, a najstarsza córka Shumei i druga córka Shuli opiekowały się najmłodszym braciszkiem. Były tak podekscytowane, że aż nie mogły zasnąć. Wykradły się z łóżka, wzięły malca na ręce i poszły razem wąchać świeżą farbę na ścianach. Chodziły tam i z powrotem po schodach, tarzały się po lastrykowej podłodze, bez przerwy bawiły się pierwszym w rodzinie telefonem – podnosiły słuchawkę, w której słychać było sygnał, a kiedy przykładały ją braciszkowi do ucha, niemowlak się uśmiechał. Ku ich zaskoczeniu w nowym mieszkaniu była ubikacja, na której się siedzi, żeby sikać – ale wygoda. W sanheyuanie wychodek znajdował się za podwórzem i była to śmierdząca kryta strzechą latryna. Kiedy w środku nocy zabolał brzuch i pobiegło się do ubikacji, w blasku księżyca nieraz można było zobaczyć węże wijące się przy wejściu do latryny. Ale węże nie są takie straszne. Najstraszniejsza jest upiorzyca wychodka, o której ludzie gadają. Ubikacja w nowym domu ma drzwi, które można zamknąć, a jak się naciśnie przycisk, to woda spłukuje nieczystości w okamgnieniu, wszystko pachnie, nie ma upiorów, nie ma węży. Braciszek zaczął płakać w środku nocy. Dwie siostry ruszyły czym prędzej, żeby przygotować mleko w proszku. Ale wtedy nie miały jeszcze pojęcia, jak należy je gotować. Wiedziały tylko, że mają wysokiej jakości japońskie mleko w proszku polecone przez aptekarza. Pomyślały, że gęstsze będzie lepsze, pożywniejsze. Nalały więc nieco mniej wody i dodały kilka łyżeczek mleka więcej, a efekt tego był taki, że maluch łapczywie połknął i elegancko wszystko zwrócił. Obie były bardzo rozbawione tym, jak ich braciszek zwymiotował cały posiłek. Żadna z nich nigdy stąd nie wyjeżdżała, żadna nie widziała wodospadu, ale wymiotowane mleko było najpiękniejszym wodospadem, jaki widziały w dzieciństwie.
Nagle przypomniała sobie o bracie. A co słychać u braciszka? Za każdym razem jak o nim myślała, wyobrażała go sobie palącego marihuanę.
Bramy piekieł otwarły się pół miesiąca temu. Żaden bezdomny duch15 jeszcze jej nie nawiedził, tylko czwarta siostra ciągle wydzwania i drze się jak nawiedzona – takie czasy. Przyglądała się darom ofiarnym suto wyłożonym na stole. Cały dzień nic nie jadła. Zaprasza obce duchy na ucztę, podczas gdy sama zmieniła się w głodnego ducha. Trociczki zgasły, więc samotne polne duchy pewnie najadły się już do syta. Podczołgała się do stołu, ściągnęła pudełko ciastek i łapczywie zabrała się do jedzenia. Ciastka smakowały naprawdę ohydnie. Nie mogła tego zrozumieć. Miały konsystencję jałowej gleby w skwarny dzień, były tak słodkie, że jeden gryz mógł doprowadzić do cukrzycy, a te z innego pudełka były tak słone, że po dwóch kęsach należałoby zrobić dializę nerek. Dlaczego są takie popularne? To nie ona je kupiła, ale mąż pojechał po nie do supermarketu do sąsiedniej miejscowości. Powiedziała mu wyraźnie, żeby na ołtarzyk kupił cokolwiek, z wyjątkiem tej marki ciastek, a on kupił kilka pudełek. Wiedziała, że zrobił to umyślnie. Te ciastka jadło się jak cegłówki. Czemu ludzie lubią je jeść? Z tych ciasteczkowych cegłówek ułożonych jedna na drugiej wybudowano w tej małej wiosce okazały Biały Dom.
Nie dało się ich jeść, ale zmusiła się do tego, bo nie wolno pod żadnym pozorem marnować jedzenia. Przeżuwanie pokarmu nie sprawiało jej przyjemności, było raczej nagłą potrzebą. Nieważne, jak niedobre były w smaku i jak trudne do przełknięcia, wszystko należało zjeść. Nawet długo przeterminowaną żywność można spożywać, z nadpsutych ciastek ryżowych wystarczy odciąć pleśń i już nadają się do jedzenia. Doskonale pamięta, czym jest głód, skrajny niedostatek, trauma na całe życie.
Jej matka była żoną najstarszego syna w rodzinie, dlatego kiedy mieszkali w sanheyuanie, do jej zadań należało przyrządzanie posiłków babci, która często na nie narzekała. Pewnego razu babcia oblała matkę gorącą zupą i powiedziała jej, żeby zabrała wszystkie potrawy i nakarmiła nimi świnie – ciekawe, czy będą jadły. Matka wróciła z gorącą zupą. Słysząc, jak córki wołają, że są głodne, wylała na nie cały garnek. Nie czuła poparzenia, tylko wielki smutek. Cały dzień nie było czego jeść. Tym garnkiem zupy mogłyby się nasycić. Zlizywała zupę z własnej skóry, chciała nawet położyć się na podłodze i chłeptać płynący we wszystkich kierunkach wywar. Pamięta ten dzień, kiedy na świat przyszła czwarta siostra. Znowu córka. Stryjkowie mieli syna za pierwszym razem, a u nich same córki cztery razy z rzędu. Ojciec nie miał pieniędzy, nie szło mu w interesach, w domu się nie przelewało, nie było ryżu ani mięsa. Babcia miała dużego czarnego psa, za jego karmienie odpowiedzialna była druga siostra. Czasem babcia dawała psu jakąś potrawę, tak że jego miska wyglądała okazalej niż ich kolacja. Babcia w końcu zabiła psa, a potem wrzuciła do wielkiego gara i przyrządziła z czosnkiem. Zaprosiła ich kuzynów, by przyszli skosztować, tylko one musiały zostać u siebie i czekać. Czując intensywny zapach mięsa, dziewczyny zaczęły skrycie płakać, ale nie wiedziały, czy to dlatego, że były głodne, czy też dlatego, że ten czarny pies, którego widywały, został ogłuszony cegłówką przez babcię i wrzucony do bulgoczącej wody. Zbroczona krwią cegłówka leżała przed domową kapliczką. Kiedy potem na nią patrzyła, słyszała żałosne skowyczenie psa.
Jako jedyna w całej rodzinie nadal w pełni kultywuje obrządek składania ofiar za odkupienie dusz zmarłych. Od dziecka odprawiała obrzędy razem z matką, doskonale zna wszelkie zakazy i rytuały związane z mniej i bardziej ważnymi świętami. Wyciąga okrągły składany stół, a na nim kładzie makaron błyskawiczny i suszone mięso: drób i wieprzowinę. Stół wystawia na zewnątrz, przy wejściu do budynku. Przed stołem umieszcza miskę z czystą wodą, a w niej zaś ręczniczek, żeby zbłąkane duchy mogły się umyć przed wielką ucztą. Do każdej miski z jedzeniem wsadza trzy trociczki. Im chudsze są lata, tym obficiej zastawia stół. Pali pieniądze pozagrobowe16, żeby duchy nie przychodziły niepokoić domostwa. Siódmego miesiąca księżycowego nie wolno rozpoczynać budowy, przeprowadzać się ani podróżować w dalekie strony. Pewnego razu chciała zmienić pracę w siódmym miesiącu księżycowym, przenieść się z jednej fabryki włókienniczej do drugiej, gdzie proponowano jej wyższą pensję i lepsze warunki zatrudnienia, ale matka jej zabroniła, mówiąc, że jak zmieni pracę w miesiącu duchów, to nie będzie mieć przyszłości i na pewno źle wyjdzie za mąż. Posłuchała jej i została, po czym w jej życiu zjawił się Gao.
Obudziła się o czwartej nad ranem, zlana potem. Klimatyzator jak zwykle pochodził dwie godziny i zdechł, trzeba go było okładać pięściami i grzecznie prosić – może za pół dnia znowu się włączy. Hodowała kury na podwórzu za domem. Jak tylko wstała, zabiła koguta, którego sobie wczoraj upatrzyła i któremu związała nogi na znak, że czeka go śmierć. Był to ptak o błyszczących piórach, zadziorny i wrzaskliwy; często przelatywał przez ogrodzenie i bił się z psem sąsiada. Nie znosiła go cała okolica. Każdego ranka darł się wniebogłosy. Kiedy go zabiła w ofierze dla duchów, wszystkim sąsiadom ulżyło. Kogut, wiedząc, że został skazany, szamotał się z całych sił, dziobał ją w ramiona i kwilił żałośnie, ale nogi miał mocno związane sznurem. Kury przezornie trzymały się na bezpieczną odległość, nie zbliżając się do złowieszczego zapachu śmierci. To matka nauczyła ją zabijać kury. Przytrzymuje się szyję ptaka i ucina jednym ciosem; krew spływa wprost do naczynia napełnionego ryżem, żeby można było od razu zrobić krwiste ciasto17. Potem parzy się w gorącej wodzie i pincetą wyskubuje dokładnie wszystkie pióra. Przyjaciele mówią, że ma zwinne ręce, ale kiepską głowę; mózg jej wyrósł nie tam, gdzie trzeba – wszystko poszło w ręce, więc umie składać, szyć, kroić. Kury skubie szybko i energicznie, aż się całe błyszczą i wyglądają ładniej niż te kupione na targu. Ale co jej po zwinnych rękach? Wiedziała, że jest staroświecką kobietą, o której świat nie pamięta. Miała piętnaście lat, kiedy porzuciła szkołę i wyjechała do Shalu w powiecie Taichung, żeby zostać szwaczką. Dłońmi pełnymi odcisków sześćdziesięcioletnia już dzisiaj kobieta wykonuje zlecenia dla fabryki, szyjąc setki ubrań na eksport do Europy, a z pensji, którą dostaje, nie może sobie kupić nawet jednego nowego ciucha. Często wyobraża sobie, co teraz robią osoby noszące jej ubrania w Europie. Piją kawę przy ulicy? Płyną statkiem po rzece? Palą marihuanę? Chodzą po sklepach w wolny dzień z markową torbą w ręku? Brat mówił jej, a skąd! Ludzie w Europie muszą ciężko pracować tak samo jak ty. Ale nigdy tam nie pojechała, więc mu nie wierzyła. Stać ich było przynajmniej na to, żeby kupić szyte przez nią ubrania. Ona sobie na to nie mogła pozwolić.
Wstała o czwartej rano i umyła twarz mydłem, które miało trzydzieści lat. Porządkując jakiś czas temu poddasze, natrafiła na kilka kartonów mydła. Papierowe opakowania dawno już wyblakły, ale po namoczeniu fioletoworóżowe kostki pieniły się w dłoniach, a intensywny syntetyczny zapach kwiatów wdzierał się do nosa. Pewnego razu mąż stwierdził, że trzeba zainwestować w fabrykę mydła, i przeznaczył na to oszczędności całej rodziny. Kilka dni później otrzymał telefon z informacją, że fabryka stanęła – po inwestycji zostały więc tylko wspomnienia i kilka kartonów o silnym zapachu. Strasznie tego mydła nie lubiła, ale nie mogła go wyrzucić, gdyż nadawało się wciąż do użytku; można było prać ubrania, kąpać się, umyć psa i podłogę – w całym mieszkaniu unosiła się intensywna woń. Minęło kilka lat, kiedy podczas zakupów w supermarkecie zobaczyła pełny regał tegoż mydła. Fabryka wcale nie stanęła. Stanowczo zapytała więc męża, o co chodzi. Okazało się, że ta cała inwestycja to był blef. Wziął pieniądze, żeby spłacić dług hazardowy. Nie było żadnej fabryki ani inwestycji, a te kilka kartonów mydła to sam kupił. Pamięta wyraz jego twarzy, mówiący: „Nawet w coś takiego uwierzyłaś?”. Tego wieczoru dodała mydła do zupy na kolację. Cała potrawa w garnku nabrała nietypowej barwy, ale mąż wypił18 ją grzecznie, nie dając po sobie niczego poznać. Nie zachorował, nie umarł, tylko głośno beknął.
Nie dało się go zabić. Shumei wiedziała doskonale, że cokolwiek zrobi, mąż i tak nie umrze. To była największa motywacja jej życia – zobaczyć na własne oczy, jak jej mąż umiera.
Nie mogę sobie przypomnieć jej twarzy.
Twarzy bez worka foliowego.
Nie mogę sobie przypomnieć jej twarzy bez worka foliowego.
Pamięć jest ulotna, niestała, oszukuje, wymazuje, przekręca fakty. Ale pamięć przywiera mocno do skóry. Lipiec jest parny w środkowej części Wyspy, pot spływa po ciele strumieniami, worek foliowy przywiera mocno do skóry, twarz niewyraźna, głosu nie słychać.
Pamiętam jednak twarde fakty, na przykład liczby. Z łatwością zapamiętuję liczby, pierwszy numer telefonu w nowym domu po wyprowadzeniu się z sanheyuanu i to, że jestem pierwszym synem wiejskiej gałęzi rodu, że mam trzech młodszych braci, pięć córek, dwóch synów, ożeniłem się jeden raz, i ile jest mi winien jaki klient, za który rok, oraz ile ciężarówek kupiłem i jaki miałem wskaźnik wątrobowy przed śmiercią.
Zupełnie wyleciała mi z głowy jej twarz. Czy miała prosty nos? Grzywkę daleko od rzęs? Oczy duże czy małe? Usta szerokie czy wąskie? A zęby?
Pamiętam jednak liczby z jej życia, rok, miesiąc i dzień urodzenia, i to, że była piątą córką, i jej wynik na egzaminie do liceum, numer rejestracji motocykla, i że spała na trzeciej kondygnacji w pokoju z balkonem, i że miała uczulenie, więc zawsze rano po wstaniu z łóżka kichała, a jej rekord nie przekraczał piętnastu razy, i że sześciokrotnie znalazła się w szpitalu po próbie samobójczej oraz to, że miała sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu.
Wzrost był ostatnią informacją, jaką poznałem. Zamówiłem trumnę u sąsiada, więc przyszedł fachowiec, żeby zmierzyć zwłoki. Powiedział, że jeden, sześć, pięć; budowa ciała bardzo dobra. Osoba od makijażu pomalowała jej usta szminką, nałożyła cień na powieki – był to z pewnością bardzo ładny make-up, ale ja przez cały czas myślałem tylko o tym worku foliowym.
Nasza rodzina wprowadziła się do nowo wybudowanych szeregowców jako pierwsza. Byłem najstarszym synem w sanheyuanie. Zanim Japończycy się wynieśli, matka, prowadząc mnie do szkoły, pokazywała palcami raz to, raz tamto, te kilka hektarów ziemi w okolicy należy do nas, zbieramy z nich rentę od pokoleń, nie musimy się martwić o to, co będziemy jeść, a ty dobrze się ucz i tyle, bo kiedyś to wszystko będzie twoje. Gdy Japończycy się w końcu wynieśli, posłano mnie do szkoły średniej z internatem. Rząd narodowy rozpoczął reformę agrarną – kiedy wróciłem do domu, nie byliśmy już obszarnikami, sytuacja rodziny znacznie się pogorszyła. Nie można powiedzieć, żeby Yongjing był wówczas jakimś pustkowiem, ale krzaczyska rosły wszędzie, drogi były błotniste, węże tłuste, a komary agresywne.
Nagle przyjechali deweloperzy, a z nimi pojawiły się beton zbrojony i wywrotki – zwiastuny cywilizacji. Rosnący naprzeciw stawu rybnego bambusowy gaj wykarczowano pod budowę. Wkrótce potem postawiono dziesięć domów szeregowych. Deweloperzy potrzebowali rąk do pracy, żeby oczyścić teren. Wycinałem bambusy. Wszyscy mówili, że w tym lesie mieszka duch kobiety, ale wisiał tam tylko jeden zdechły kot i roiło się od różnobarwnych węży – oczopląsu można było dostać. Stuletni gaj wycięto niemal doszczętnie w ciągu tygodnia, zostawiając tylko niewielki skrawek. Kto wtedy chciał patrzeć na jakiś gaj bambusowy? Kupa zieleni, czyli zacofanie, bez żadnej wartości, a żołądka się tym nie napełni. Beton zbrojony zastąpił bambusy, nad placem budowy unosił się dym i kurz. Wziąłem głęboki oddech, w nosie poczułem suchy, szczypiący metalowy pył. Ach, co za słodka woń! Zapach postępu.
Odbierając wypłatę, spytałem majstra, jak te domy będą sprzedawane.
Na trzech kondygnacjach można wydzielić dużo pokoi, jeden dla mnie i dla A-Chan, po jednym dla każdej z córek i po jednym dla każdego z synów, a gdy już odejdziemy z tego świata, zostawimy dom najstarszemu synowi.
Miałem przeczucie, że ten dom stanie się kolebką rodu Chenów. Nie byliśmy już obszarnikami, a ja – najstarszy syn – zostałem bez grosza. Wierzyłem jednak, że ten dom pozwoli nam wyjść z ubóstwa.
Byliśmy pierwszą rodziną w tych szeregowcach, drugi pojawił się zakład pogrzebowy, a niedługo potem tuż obok grabarza otworzył się jeszcze sklep z artykułami metalowymi. Kiedy ktoś brał ślub, w sklepie metalowym kupowało się rzeczy niezbędne do ceremonii: poduszki ze znakiem podwójnego szczęścia19, wstążki jedwabne i wielobarwne, plakietki z imionami, kosze dziękczynne20, świece, dwanaście prezentów21 – wszystko można było kupić za jednym zamachem. A kiedy ktoś umarł, szło się do zakładu pogrzebowego wybrać gatunek drewna i fason trumny. Dobrze się złożyło, bo mam pięć córek do wydania i dwóch synów do ożenku – taki sklep z artykułami metalowymi w sąsiedztwie to wielkie ułatwienie. A jak mi przyjdzie oddać matce ostatnią posługę czy też na mnie samego przyjdzie pora, nie będzie trzeba daleko chodzić, wszystkie sprawy życia i śmierci można bowiem załatwić po sąsiedzku. Nie trzeba się stąd nawet ruszać, tu można żyć i umierać.
Nie przypuszczałem, że jej pogrzeb będzie wcześniej.
W ogóle nie mogę sobie przypomnieć jej twarzy, ale pamiętam, jak wszyscy mówili, że była najpiękniejsza spośród pięciu sióstr.
Kiedy się żeniłem z A-Chan, swatka mówiła, że to najpiękniejsza dziewczyna w całej wiosce.
Najpiękniejsza córka podobna była do A-Chan – miała duże oczy, duże piersi, gęste brwi, białą skórę22. Były najbardziej do siebie podobne, a jednocześnie najbardziej się nawzajem nienawidziły.
Tak właściwie to moja żona zabiła mi córkę.
Na szczęście zapomniałem, jak wyglądała twarz córki. Ale to oznacza, że nie pamiętam również twarzy własnej żony.
Shuli, skończywszy pracę, wyszła z biura i dopiero wtedy zorientowała się, że dzisiaj Święto Duchów.
Wiele sklepów i zakładów wystawiło stoliki, palono pieniądze pozagrobowe i składano ofiary wędrującym duszom. Dawno już nie odprawiała obrzędów, no bo jak je odprawiać, mając do dyspozycji małe mieszkanie w starym budownictwie w Tajpej. Po przybyciu do Tajpej wystawiała stolik na balkonie. Miejsca było jednak mało, bała się, że paląc pieniądze pozagrobowe, podpali sobie mieszkanie – dlatego ofiarowywała tylko kurczaka w zalewie solnej i owoce; nie zapalając trociczek, składała dłonie i modliła się o to, by we wszystkich domostwach panował spokój. W budynku po przeciwnej stronie uliczki również odprawiano obrzędy, ale tam się ludzie nie bali, pieniądze pozagrobowe płonęły, aż ogień buchał na wszystkie strony, a jak zawiał wiatr, popiół fruwał po całej uliczce, która tonęła w szarawym pyle. Widziała, jakie ofiary leżały na stolikach sąsiadów z naprzeciwka – ich ołtarzyki zastawione były tymi ciastkami. Dlaczego wszyscy kupują właśnie te ciastka? Ciastka z Białego Domu przypomniały jej pogrzeb piątej siostry. Z pieniędzy pozagrobowych usypano wtedy mały pagórek, ojciec go podpalił i buchnęły płomienie. Kilka sióstr wrzuciło ubrania piątej siostry do ognia, a rozszalałe płomienie chciwie wchłonęły jej łzy.
– Manmei – krzyczała matka, stojąc przy ogniu – kiedy zostanę upiorem, wrócę po niego!
Jej krzyk był rytmiczny, chyba za dużo czasu spędziła na recytowaniu ksiąg buddyjskich; non stop powtarzała „wrócę po niego”, ale za każdym razem na inną melodię. Wyraz „niego” wymawiała coraz wyższym i coraz bardziej przeszywającym tonem; głośny i dźwięczny wir, niczym smukły i ostry świder dłutowy, wiercił jej dziurę w błonie bębenkowej. Ogień płonął już od kilku godzin, kiedy nagle zawiał silny wiatr i unoszący się popiół przysłonił całe niebo. Matka jednak nie przestawała, pył wleciał jej do ust, ale podbrzusze pęczniało i jeszcze donośniej słychać było „niego” rozchodzące się po całej wsi. Tylko że on, ten „on” z Białego Domu, nie mógł tego usłyszeć. Pył wzbijał się wraz z wykrzykiwanym płaczliwie wyrazem „niego” i niesiony wiatrem znad miejsca pogrzebu docierał w każdy zakątek, wirując w powietrzu; wszystkie niskie budynki we wsi, palmy betelowe i kanały irygacyjne pełne były popiołu, wszędzie słychać było „niego”. Ale pył ominął Biały Dom. Jego ogrodzenie, filary i dach pozostały nieskazitelnie czyste i lśniące jak zawsze.
Ziemia była mokra. Czy dzisiaj w Tajpej padał deszcz? Zmęczenie dawało o sobie znać. Oburzeni ludzie bez przerwy dzwonili z zarzutami, musiała ciągle przepraszać; w ogóle nie słyszała, że padało. Popatrzyła na niebo, gęste czarne chmury przyjęły groźne pozy, zwiastując kolejną ulewę. Lubiła słuchać, jak pada deszcz. Rzęsiste krople bombardujące wiejską glebę wypędzają z niej pełzające robactwo, w powietrzu unosi się zapach świeżej trawy, połozy taplają się w błocie, z pajęczyn zwisają tysiące wodnych perełek. W Tajpej blaszane dachy są wszędzie. Kiedy oberwanie chmury nawiedza miasto, deszcz rozbija się o dachy, eksplodując brzękiem czystym i donośnym, zagłuszającym na chwilę klaksony aut. Spytała brata, czy chce coś z Tajwanu. Kupię ci i wyślę. Odpisał, nie wiem dlaczego, ale często tęsknię za wioskowymi odgłosami deszczu, a także za dźwiękiem deszczu w Tajpej; tutaj nie ma blaszanych dachów, w budynku nie słychać, jak pada, bardzo tu spokojnie, aż za spokojnie. Ale jak można kupić odgłosy spadających kropli? Chciała nagrać je komórką i wysłać bratu. Nie mógł jednak otrzymywać mejli, poza tym nie wiedziała nawet, jak przesłać plik dźwiękowy z telefonu na komputer. Jak wysłać odgłosy deszczu?
Czekając na autobus, wdepnęła do kałuży na chodniku, żeby uniknąć zderzenia z rowerem; ufajdała się po same kostki. Woda była naprawdę brudna; wyobraziła sobie, jak miejski pył, zanieczyszczenie i kwaśny deszcz przebijają się przez skórzane buty i wsiąkają w skarpetki, tworząc między palcami środowisko idealne dla pleśni. Ale nie wyciągnęła stóp z kałuży. Letnie powietrze było nagrzane jak w piekarniku, a brudna woda wydawała się wyjątkowo chłodna. W biurze wdrożono akcję oszczędzania energii i zabroniono używania klimatyzacji; cały dzień moczyła się we własnym pocie. Trzymając nogi w brudnej wodzie, przypomniała sobie, jak w dzieciństwie chodziła po błocie, człap, człap, człap, nadeptując czasami na obślizgłego płoza, zwanego wężem śmierdzielem. Po całym dniu spędzonym w parnym pomieszczeniu bez klimatyzacji jedyną strefą komfortu była brudna kałuża. Kolega z biura siedzący po jej prawej stronie pocił się pod pachami, czuć było od niego intensywny smród, a w południe, siedząc na biurku, zjadł dwa opakowania śmierdzącego tofu23. Koleżanka z lewej strony zdjęła buty, jej stopy nieustannie miotały cuchnące pociski wycelowane prosto w jej nos – ten odór byłby w stanie zniszczyć cywilizację. Kiedy kierownik opieprzał ją, że jest mało elastyczna, miała wrażenie, jakby wylewał na nią rzekę śmieci; a kiedy, pocieszając ją, drapał się po niemal łysej głowie, czuła, jakby przewrócił wiadro z odpadkami dla świń. Ludzie, którzy w twarz zarzucali jej, że nie szanuje praw zwierząt, śmierdzieli wszyscy jak psy. Ludzki odór to straszliwe narzędzie zbrodni. Przez cały dzień miała wrażenie, że smród ten nieustannie rozcina jej gardło. Psi odór nigdy jej w sumie nie przeszkadzał. Bezpańskie psy wioskowe śmierdziały znacznie gorzej. Lubiła pocierać twarzą o sierść psa czy też wąchać psie łapy. Kiedy była jeszcze mała, opiekowała się czarnym psem babci w sanheyuanie, póki babcia nie zabiła go cegłówką i nie przyrządziła na obiad. Wiedziała, że babcia nie przepada za psim mięsem, to przez nią wrzuciła zwierzę do garnka.
Miała małe mieszkanie w Tajpej, trzy sypialnie i salon, męża, córkę, syna i gdyby jeszcze znalazł się choć jeden karaluch więcej, to szpilki nie wetkniesz; nie było gdzie trzymać psa. Córka straciła pracę, syn nie poszedł na studia, całymi dniami przesiadywali więc w domu, czekając, aż mama wróci i poda kolację. Ale dzisiaj to właśnie przez psa znalazła się na czołówkach portali informacyjnych, oskarżona o znęcanie się nad zwierzętami.
Załatwiała sprawy meldunkowe, wydawała dowody tożsamości, zaświadczenia i odpisy. Jej zadania były proste, miała idealną pracę. Idealną dlatego, że niewiele się w niej zmieniało, pensja była stabilna, zakres obowiązków nieskomplikowany, wystarczyło dobrze rozumieć polecenia i każdego dnia wykonywać niemal identyczne czynności – takiego życia zawsze pragnęła. Codziennie wstawała punkt szósta, robiła śniadanie dla całej rodziny, z domu musiała wyjść przed wpół do ósmej, żeby pojechać metrem, a potem przesiąść się do autobusu, i przed ósmą trzydzieści była w Biurze Meldunkowym, siadała, parzyła herbatę, włączała komputer i czekała na petentów. Ludzie pobierali kartkę z numerkiem i czekali, aż zostaną wywołani. Wszystko odbywało się, jak należy i w najlepszym porządku.
Ale pewnego roku „ideał” został zakłócony. W prostej pracy zaszło wiele zmian. Należała do tego pokolenia, które w młodości nie miało nawet okazji dotknąć komputera; kiedy uderzyło technologiczne tsunami, musiała stanąć na głowie i nauczyć się tych wszystkich nowych programów biurowych. Dzięki pełnej komputeryzacji tempo pracy przyśpieszyło, a zadania, które kiedyś wymagały kilku dni, teraz – według oczekiwań kierownika – miały być wykonywane w ciągu godziny, by nikt nie mówił, że „wydajność pracy urzędników pozostawia wiele do życzenia”. Tempo pracy mogła przyśpieszyć, ale nie umiała sobie w ogóle dać rady z obiektywami aparatów fotograficznych i kamer. Technika przyniosła wszelkiego rodzaju obiektywy. Niejeden petent przychodzący do okienka, jeśli się tylko dowiedział, że nie może otrzymać potrzebnego dokumentu, wyciągał od razu komórkę i mówił, że „gromadzi dowody”, aby cały świat mógł zobaczyć, jak bardzo do niczego są urzędnicy na Wyspie. Wszyscy mają przy sobie komórkę, wystarczy przycisnąć i już można nagrywać, grożąc, że jeśli sprawa nie zostanie szybko załatwiona, to film trafi do mediów.
Pewnego razu do urzędu przyszła młoda dziewczyna, duże oczy, długie włosy i taka ładna, że na jej widok Shuli przypomniała sobie o piątej siostrze. Dziewczyna patrzyła wzrokiem nieśmiałym, nie widziała jeszcze zbyt wielu brudnych spraw w życiu, była czysta jak łza. Przyszła po zapomogę z tytułu urodzenia dziecka. Dokumenty, które przyniosła, były niekompletne, nie dało się więc załatwić formalności od ręki, a petentka straciła panowanie nad sobą i cisnęła papierami o podłogę.
– Będę rodzić! – wydarła się. – Nie mam pieniędzy! A wy nie chcecie mi pomóc!
Piekliła się tak przez jakiś czas, Shuli wraz z kilkoma koleżankami opuściła swoje stanowisko pracy, żeby ją pocieszyć, zaparzyć jej kubek herbaty, porozmawiać z nią, powiedzieć, o co należy zadbać przy porodzie, pogratulować jej i poradzić, żeby uważała na siebie w pierwszym miesiącu po porodzie, czego ma dużo jeść, który oddział położniczy ma dobry personel. Kiedy tak z nią rozmawiały, dziewczyna zaczęła się uśmiechać, oczy jej pojaśniały, powiedziała, że jutro przyjdzie znowu. Tego wieczoru rozpłakana dziewczyna znalazła się w wiadomościach telewizyjnych, okazało się, że wiele osób czekających na swoją kolej nagrało całe to zajście telefonami i natychmiast wrzuciło do internetu. W nudne codzienne życie wdarła się dziewczyna, która straciła panowanie nad sobą, w końcu były jakieś fajerwerki, liczba wyświetleń szybko przekroczyła dziesięć tysięcy, ciężarną okrzyknięto „chamską smarkatą wariatką”, zaczęto nawet wyszukiwać jej prawdziwe dane osobowe. Dziennikarze udali się na targowisko, gdzie znaleźli jej matkę, która zarzynała właśnie kurczaka.
– Czy mama wie, że córka będzie wkrótce rodzić? – spytano kobietę, kierując na nią obiektyw i podsuwając jej pod nos mikrofon. – Czy widziała pani filmik, który robi furorę w sieci?
Dziennikarz wyjął komputer i pokazał nagranie, na którym widać, jak dziewczyna wydziera się na cały personel Biura Meldunkowego. Matka miała przerażony wyraz twarzy. Z właśnie co odciętej szyi kurczaka, którego trzymała w ręku, nie przestawała płynąć krew.
Chowała się w łazience, oglądając na okrągło nagranie wrzeszczącej dziewczyny i wspominając piątą siostrę.
Choć dziewczyna miała przyjść następnego dnia, nie pojawiła się. Nigdy więcej się nie pokazała.
W odpowiedzi na obywatelskie „przedstawienie dowodów” filmowych w biurze wprowadzono nowy wymóg, mimo kamer monitoringu cały personel musi osobiście wszystko nagrywać dla własnego bezpieczeństwa.
Dzisiaj zapomniała, że trzeba to robić.
W grupie oczekujących powstało nagle zamieszanie, czyjeś dziecko płakało. Czekała właśnie na kserokopię jakiegoś dokumentu, kiedy usłyszała płacz, wyszła zza kontuaru, żeby zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że ktoś przyprowadził pięć dużych psów, pobrał numerek i czekał, aż zostanie wywołany, a dziecko, które bało się psów, zaczęło płakać, jak tylko je zobaczyło. Rodzice, widząc, że do nich podeszła, zażądali, żeby zrobiła coś z tymi psami, bo dziecko bardzo się boi. Czy to nie jest urząd publiczny? Czy psy nie powinny czekać na zewnątrz i nie być wpuszczane do środka? Podeszła więc do pana, który psy przyprowadził, żeby z nim porozmawiać, ale ten natychmiast wyjął telefon i zaczął ją nagrywać.
– To są psy przewodniki – mówił podniesionym tonem – a ja jestem ich trenerem.
Myśląc, że ma do czynienia z osobą niewidomą, natychmiast przeprosiła, ale reakcji rozmówcy, jaką to wywołało, nie spodziewała się.
– Co? Myśli pani, że jestem ślepy? Przecież mówię, że jestem trenerem psów. Jeśli byłbym ślepy, to jak miałbym je trenować? Psy mają zostać ze mną, a nie na zewnątrz. Złożę zażalenie w sprawie złego traktowania psów przewodników.
Mężczyzna wrzasnął, psy zostały, dziecko płakało, ona wróciła do kserokopiarki i więcej o tym nie myślała.
Kilka godzin później zaczęły dzwonić telefony. Głos w słuchawce dopytywał się o „referentkę do spraw meldunkowych, panią Chen”, kiedy głos dotarł w końcu do jej numeru wewnętrznego, zaczął ją opieprzać z góry na dół. Zjawili się także dziennikarze, mówiąc, że szukają „referentki do spraw meldunkowych, pani Chen”.
– Dlaczego wygania pani psy dla niewidomych? – spytano ją, podsuwając mikrofon.
Okazuje się, że zaraz po wyjściu z urzędu trener psów przewodników opublikował filmik na psim forum. Koleżanki z pracy pokazały jej nagranie, doskonale zmontowane, z dodanymi napisami i efektami specjalnymi, czerwona strzałka wskazywała jej twarz, a u dołu widniał napis: „referentka do spraw meldunkowych, pani Chen, nie toleruje psów przewodników dla osób niewidomych”. Trener psów zna się na montażu filmów, ten moment, w którym pada słowo „ślepy”, został wycięty, a jej zmarszczone brwi stały się wyrazem braku tolerancji. Na nagraniu widać zaniepokojone i wystraszone psy, a zaraz potem w kadrze pojawia się jej chłodna twarz.
Zalała ją fala hejtu: Ty zdziro! Szmatława baba nie szanuje piesków. To przez takich urzędników jak ty nie ma postępu na Tajwanie. Ty larwo. Z moich podatków żyjesz. Zwolnij się. Szmatława biurwa. Niedojebane truchło. Psami cię poszczuję. Nie masz ani krzty empatii. Pieski i kotki to najlepsi przyjaciele człowieka, rozumiesz?
Przed wyjściem z pracy dostała jeszcze ostatni telefon, w którym usłyszała wściekłe ujadanie psa, a po nim ludzki głos:
– Zajebię cię! Jak wyjdziesz z pracy, to uważaj.
Odłożyła swoje obowiązki na bok. Zgodnie z zaleceniem kierownika miała napisać raport i jutro złożyć. Wiedziała, że chodzi o wyrażenie skruchy i chęć poprawy – na tym się w sumie zakończyła jej tegoroczna ocena osiągnięć pracownika. Ten kierownik, któremu tak śmierdziało z ust, poklepał ją po ramieniu.
– Pani Chen – powiedział – nawet pani nie zapłakała, podziwiam.
A co mam płakać, pomyślała sobie, opieprzana byłam od dziecka do dorosłości, nie ma o co płakać.
Autobus nie przyjeżdżał. Nie mogąc się powstrzymać, wyjęła komórkę i obejrzała film jeszcze raz. Zatrzymała obraz na zbliżeniu swojej twarzy, więc to tak teraz wyglądała, chłodny wyraz, włosy opadające na ramiona i lodowaty wzrok stanowiły wyraźny kontrast w porównaniu z gorącymi i szczerymi spojrzeniami psów, nic dziwnego, że wszyscy uwierzyli, że jest zdzirą, która nie znosi zwierząt.
Sklepikarze palili pieniądze pozagrobowe na ulicy, przesunęła wzrokiem po wszystkich stolikach ofiarnych, na każdym z nich leżały ciastka z Białego Domu, nie dało się przed nimi uciec. Rok temu była na wycieczce w Chinach. Kiedy grupa podziwiała mgły i obłoki unoszące się nad górami Huang Shan, miejscowy przewodnik spytał turystów, czy chcą spróbować waszych tajwańskich ciastek. Rodzime smaki? Nikt nie wyciągnął ręki; kiedy przewodnik powiedział, że częstuje za darmo, wszyscy rzucili się na ciastka jak opętani. Przechadzając się małą uliczką w Hongcun (wiosce leżącej w prowincji Anhui), zobaczyła dziewczynkę jedzącą właśnie te ciastka. Rozkoszując się krabami nad Jeziorem Zachodnim24, również zobaczyła te ciastka na stole. Kiedy była w Japonii, weszła do drogerii, żeby kupić mężowi witaminy, i tam również zobaczyła półki zastawione tymi ciastkami. Napisała list do brata, pytając, czy w niemieckim więzieniu też mają te ciastka. Nie zdziwiłaby się, gdyby tak było. Wszyscy przecież mówią o globalizacji, co nie?
Pod rozkładem jazdy na przystanku stało kilkoro licealistów. Usłyszała: „referentka do spraw meldunkowych, pani Chen” – no to miała fejm. Wyszła z kałuży i zbliżyła się do nich, żeby usłyszeć, jak hejtują referentkę, która nienawidzi psów. Jedna z dziewczyn podniosła wzrok i spojrzała na nią, jakby chciała powiedzieć: „Czemu ta starucha tak przy nas stoi? Ale ma brudne nogi!”, nie wiedząc, że ma przed sobą bohaterkę oglądanego nagrania. Z początku martwiła się, że cały dzień będzie piętnowana w telewizji i spali się ze wstydu, ale wcisnęła się do autobusu, wsiadła do metra, pojechała na targ wieczorny kupić coś do jedzenia, a jak wracała do domu, nikt jej po drodze nie rozpoznał.
Właścicielowi straganu mięsnego na targu wieczornym powiedziała, że może być to, co wczoraj. Spojrzał na nią i długo przeszukiwał w pamięci listę znajomych twarzy klientów, ale liczba wyników wynosiła zero. Dziwne, przecież często kupuję u niego mięso. On chyba w ogóle nie umie prowadzić biznesu.
Nie zdawała sobie wcale sprawy, że tak naprawdę jest osobą bezbarwną, przezroczystą, którą niezwykle trudno zauważyć w tłumie.
Kiedy kilka dni temu na podłodze w sypialni ćwiczyła jogę rozciągającą, do pokoju wszedł mąż, w ogóle jej nie zauważając; usiadł na łóżku, wziął tablet i zaczął oglądać film dla dorosłych, spodnie spuścił do kolan i zaczął się prężyć. Trwała nieruchomo w pozycji psa z głową w górę, bojąc się głośno oddychać. Mąż bardzo szybko wydał z siebie delikatny jęk i wytarł się kołdrą. Po chwili delikatny jęk przeszedł w głośne chrapanie, wstała więc po cichu, nie ważąc się nawet spojrzeć na męża, i na palcach wyszła z pokoju. Zastanawiała się, czy pościel będzie trzeba wygotować? Czemu mnie w ogóle nie zauważył? Leżałam tuż obok łóżka! Ale co tam, nie widział mnie, to trudno.
Wracając do domu z kupioną na targu wieprzowiną, usłyszała dźwięk komórki. Popatrzyła na ekran, to była czwarta siostra.
Odebrała.
– Siostruniu! – wrzasnęła czwarta siostra. – Siostruniu! Szybko, wracaj do domu! Co robić, co robić, co robić? Mamy nie ma!
Wzięła głęboki oddech i spokojnym głosem powiedziała:
– Mama od dawna nie żyje.
– Halo! Halo! – wydzierała się czwarta siostra, jakby w ogóle nie słyszała, co się do niej mówi. – Jesteś tam? Halo! Siostruniu! Siostruniu! Halo! Wracaj szybko do domu! Nie słyszałaś, co powiedziałam? Mamy nie ma!
Nie mogła wiedzieć, że czwarta siostra w ogóle nie usłyszała jej odpowiedzi. Nie zdawała sobie sprawy, że jest bezbarwna, nawet głos miała beznamiętny, przelatywał przez telefon lekko, nieuchwytnie i nie docierał do uszu czwartej siostry.
– Mama nie żyje – powtarzała jej bez przerwy. – Mama nie żyje. Nie krzycz. Mama nie żyje. Całymi dniami pracuję tutaj w Tajpej, nie mam czasu wracać do domu.
Czwarta siostra w ogóle tego nie usłyszała i darła się dalej.
Referentka do spraw meldunkowych, pani Chen, była jak duch, niematerialna, ludzie zarówno wzrokiem, jak i słuchem odrzucali jej istnienie. To było jej wymarzone życie, niewidoczna w tłumie, wtopiona w tło, nieodbijająca się w lustrze, niezostawiająca śladów na drodze, unosząca się w powietrzu, jeszcze nieulotniona, ale już nieistniejąca.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU: 鬼地方
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk Redakcja: Marta Stochmiałek Korekta: Małgorzata Denys Projekt okładki: Mirror Fiction Inc. Opracowanie graficzne okładki: Marta Lisowska
Copyright © 2019 by Kevin Chen All rights reserved.
Polish translation edition is published by arrangement with MirrorFiction Inc. c/o The Greyhawk Agency Ltd., through Graal Ltd.
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Jarek Zawadzki, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2023 ISBN 978-83-8321-398-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com