Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
57 osób interesuje się tą książką
Islandia, rok 1904. Sigrid, córka hodowcy owiec z Brattholt, sprzeciwia się woli ojca, który zamierza sprzedać wodospad Gullfoss leżący na jego ziemi, a pieniądze rozdzielić między dzieci. W burzliwych wodach Gullfoss zginęła matka Sigrid, polska imigrantka Laura. Samobójstwo czy tragiczny wypadek? Jej śmierć pozostaje zagadką dla jej bliskich i całej wioski…
Autorka do Islandii prowadzi nas z popowstaniowej Warszawy roku 1864 przez Kraków i Kopenhagę. W toku wartkiej narracji i wielowątkowej intrygi przypominającej filmowy fresk poznajemy losy Laury, która nie umie wybaczyć sobie niezawinionej winy, i jej córki Sigrid, która próbuje obłaskawić przeszłość. Bohaterowie kochają, nienawidzą, walczą z banałem życia, które starają się nagiąć do swoich marzeń. Nie oderwiemy się od tej lektury, zanim nie dowiemy się, czy im się udało!
„Powieść Agnieszki Kumor inspiruje do borykania się z każdym dniem, z życiem. Fikcja staje się tu prawdą. Bardzo namawiam do lektury” (Maja Komorowska)
„Intrygująca gra przypadków. Człowiek i natura w krainie ognia i lodu” (prof. Andrzej Chwalba)
„Przeczytałem jednym tchem. Lekturze towarzyszyło mi do końca poczucie nieprzewidywalności ludzkich losów” (Jarosław Kilian)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Agnieszka Kumor, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Joanna Fortuna
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Kollsd, © MonicaVolpin/Pixabay,
© Igor Normann/Shutterstock
Zdjęcie autorki: © Jacek W. Woźniak
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-42-0 (EPUB); 978-83-68342-43-7 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Z nurtu rzeki, z nieba przemawiała nieodwołalność.
Czesław Miłosz
Prawdą jest tylko to, czego doświadczyliśmy.
John Keats
Mojemu Ojcu, Krzysztofowi,
i pamięci mojej Mamy, Teresy
Zanim wstanie dzień, znów jest w drodze. Nierówny grunt utrudnia szybki marsz. Wysokie trawy chwytają za rękawy kaftana, jakby chciały ją zatrzymać. Nie zważa na nic, uparcie brnie dalej. Już widać skraj doliny, a za nim miękki masyw gór. Wydaje się jednolitą masą, ale gdzieś tam wśród skał wije się wąska ścieżka, która prowadzi do wodospadu. Jeszcze parę metrów. Z łatwością ją odnajduje. Przy wejściu na szlak leży duży, spłaszczony głaz. Opiera się na nim, ale rezygnuje z odpoczynku. Czeka ją jeszcze półgodzinny marsz pod górę. Serce wali jak młotem. Przykłada dłoń do piersi, jakby chciała uciszyć spłoszonego konia. Krew nadal pulsuje w skroniach, ale wzburzenie powoli mija. Rusza.
Otaczające ją trawy i zarośla o brzasku odzyskują kolory. Lada moment zza chmur wyjrzy słońce. Każdego dnia budzi się trochę wcześniej, jakby chciało powetować ludziom i zwierzętom długie miesiące zimowego rozstania. Ranki wciąż jednak bywają chłodne. Kobieta ciaśniej otula się chustą i przyspiesza kroku. Kiedy czuje na policzkach drobinki pary wodnej, wie, że cel podróży jest blisko. Wciąga mocniej powietrze nosem, jak pies wietrzący trop. Z panującej wokół ciszy wyławia głuchy, niewyraźny odgłos. Jakby ktoś pocierał bielizną o tarę. W tym miejscu ścieżka się rozwidla. Do wodospadu można dojść od frontu albo skręcić w lewo i wspiąć się nad urwisko. Wybiera drugą opcję. Widoku, który rozciąga się stamtąd, nie oddałaby za żadne skarby świata.
Z góry wodospad przypomina gigantyczne kamienne organy, które ktoś ustawił jak na scenie. Potężne masy wodne zebrane na samym szczycie spływają piętro niżej, gdzie napotykają kilkanaście mniejszych kaskad, łączą się z nimi i razem ruszają w dół. Tam nagle spowalniają, jakby dla nabrania sił, zagarniają resztę wód ze sobą po to tylko, by kilkadziesiąt metrów dalej z nagłą furią zmienić bieg i runąć w głęboką na kilka pięter szczelinę skalną, skąd wypływają ujarzmione w rzekę. Patrzy na ten obezwładniający wybryk natury i wydaje jej się, że widzi go po raz pierwszy w życiu. Poddaje się wizji jak czułemu, ale i stanowczemu kochankowi, z którym łączy się w jedno ciało. Nie przeszkadza jej potężny ryk wód dochodzący z dołu. W tym huku milkną jej upiory.
Nad brzegiem urwiska, gdzie siadła, wśród jagodzisk i mchów ziemia jest jeszcze wilgotna po zimie. Opiera się plecami o skałę. Ściąga chustkę z włosów. Rozsypują się gęstą ciemną masą, w której błyszczą pojedyncze białe nitki. Słońce stoi teraz wysoko na niebie. Gdzieś w górze piekli się strzyżyk poirytowany jej obecnością. Ciepło wnika pod wełniany kaftan. Kobieta odpina cisnący pod szyją guzik...
„Słodkie nieróbstwo”, wzdycha matka. „Dooolce farnieeente”, dorzuca nieznane jej słowa, przeciągając sylaby z zadowoleniem. Jeszcze przed śniadaniem w szlafrokach narzuconych na nocne koszule wyskoczyły do ogrodu zwabione nagłym przebudzeniem wiosny. Matka poleciła przynieść z komórki dwa zakurzone szezlongi obciągnięte białym płótnem żeglarskim. Przeciągają się teraz na nich jak kotki, a nieróbstwo pachnie kwiatem czereśni. „Lara leń!”, kwituje ich euforię ojciec, który wyszedł w tym momencie na werandę. Oparł ręce na sosnowej balustradzie i popatruje w głąb ogrodu z rozbawieniem. „Masz duże, silne ręce chłopa”, żartuje matka. Skąd wzięło się to powiedzenie ojca? Nie pamięta. Lubił się z nią droczyć, a jej dziecinne odpowiedzi przetrwały w rodzinnych anegdotach jak zasuszone owady w pudełku. „Lara n i e leń, n i e leń!”, żachnęła się ponoć, kładąc wyraźny akcent na „nie”. Od małego nie znosiła niesprawiedliwości. I tak już zostało. Ich tajemny kod do świata dzieciństwa Laury, kod, który znał tylko on. Tak jak wymyślone przez ojca zdrobnienie jej imienia. Odeszło wraz z nim.
Snuje wspomnienia, jak nieznośny sen, który nie chce się raz dobrze skończyć. Powracają w wariantach, zubożone o kolejny szczegół: brzmienie głosu, dotyk skóry. Zaciska powieki, aż do bólu. Na próżno. Nie pamięta już rysów ich twarzy. Jak mogła do tego dopuścić? Zblakły, nie wiedzieć kiedy, jak stare, nikomu niepotrzebne rachunki. „Dość tego rozgrzebywania przeszłości”, łaje się w duchu. Rodzina czeka w domu. Pewnie już się niepokoją. Ma czterdzieści lat, męża, cztery córki. To są jej bliscy. Tu jest jej dom. Na tej wyspie, która przyjęła ją jak swoją, pozwoliła czerpać ze swego niedostatku. Dzięki niej na nowo zapragnęła żyć. To był właściwy początek. Skąd więc bierze się ów potworny smutek, który jak robak toczy jej duszę? Spada nagle niczym stado kruków. W dzień próbuje je oswoić, rzuca się w wir domowych obowiązków. Najgorsze są noce i długie godziny czuwania przed świtem. To dlatego wstaje, wymyka się z domu, żeby znów być w drodze. Wierzy, że kiedy idzie, te kruki jej nie rozszarpią. Ale smutek podąża za nią, czepia się nóg, lepi do twarzy i wciąga głębiej i głębiej w zimne odmęty. Skąd nie ma już odwrotu...
Bezdrzewne, jak okiem sięgnąć płaskie przestrzenie pokryte rachityczną trawą, porostem i mchem wciśniętym w najdrobniejsze szczeliny martwej zakrzepłej skały. Można by je porównać do gigantycznej sieci rozciągniętej na ziemi przez złośliwe trolle czyhające na samotnych wędrowców... Tylko kto by tam miał głowę do poetyckich porównań! Za szarozieloną derką traw pojedyncze garby gór strzegą widnokręgu, którego właściwie nie ma, a nad tym wszystkim, w chłodnym bezkresie nieba, wyżej jeszcze od zdezorientowanych wolnością ptaków kłębi się czarny lej chmur brzemienny ulewą. Po trzech godzinach monotonnej jazdy wierzchem Kristín miała serdecznie dość. A była to zaledwie połowa drogi.
Kristín Pétursdóttir, najstarsza córka Pétura Péturssona, mieszkała z dwoma nieletnimi synami w Skálholt, dokąd po śmierci męża przeniosła się z wybrzeża. Einar był rybakiem i jak większość jego kolegów nie umiał pływać. „Morze daje, morze zabiera”, zbywał jej kobiece niepokoje, jak się odpędza natrętną muchę. Tym razem morze wzięło. Ledwie kilometr od brzegu. Po Einarze, nowym kutrze, którego dorobił się tuż po ślubie, i całej dziewięcioosobowej załodze słuch zaginął. Nikt się nie uratował. Ze Skálholt, o którym nigdy wcześniej nie słyszała, nie łączyło jej nic, tylko tyle, że mieszkała tam daleka krewna męża, z którą nie utrzymywali kontaktów. Staruszka nie była widać pamiętliwa, gdyż zanim zmarła bezdzietnie, zapisała im w testamencie dom wraz z kilkoma zagonami ziemniaków i rzepy. Może nie miała innych spadkobierców? Wszystko jedno. Wstyd się przyznać, ale Kristín była wdzięczna starej kobiecie, że odeszła w dogodnym dla niej momencie. I zamieszkała w domu nieznanej krewnej, w obcej sobie wiosce, a wszystkie siły wczesnego wdowieństwa postanowiła skierować na edukację synów.
Pięćdziesiąt tysięcy koron! Ile lat studiów w Danii albo Anglii można by nimi opłacić? Nie miała pojęcia. Ojciec zapewne podzieli tę sumę między wszystkich członków rodziny, więc w rzeczywistości będzie tego mniej. Ale na początek starczy. Byle wyrwali się w świat. Kristín odgarnęła z czoła pasmo ciemnych włosów i stęknęła, wyprostowując plecy. Od kilku miesięcy cierpiała na ostre bóle w krzyżu. Damskie siodło i jazda z obiema nogami przerzuconymi z lewej strony tylko je wzmagało. Miała zaledwie i aż trzydzieści dziewięć lat. Upływ czasu doskwierał jej coraz bardziej. I z każdym rokiem coraz bardziej bolała samotność. Potrząsnęła machinalnie wodzami. Nieduży przysadzisty konik islandzki nie zareagował na jej ponaglenia. Nieczęsto pokonywała męczącą drogę ze Skálholt do rodzinnego Brattholt, a mimo to zwierzęta zawsze jakimś sobie wiadomym zmysłem zdawały się wyczuwać właściwy kierunek. Miała dwa konie. Włochaty Faxi był silny i wytrzymały. W sam raz na tak długą drogę. Ale zbyt często go ostatnio używała, należało przewietrzyć jego towarzyszkę. Zdecydowała się więc na Brúnkę, łagodną kasztanowatą klacz, stąpającą wśród nierówności terenu niczym baletnica. Wzrok Kristín wydobył z suchej masy mchów i porostów zielone plamy pastwisk. Na jednym z nich kilkanaście owiec skubało z namaszczeniem delikatną trawę. Wtem ponad białą wełnistą linię grzbietów wyskoczyła duża czarna głowa przewodnika stada. Baran zastrzygł uszami i wbił w nią czujne ślepia. Dopiero kiedy odjechała na dostatecznie dużą odległość, jakby sobie o czymś przypomniał, poruszył szczęką i wrócił do ulubionego zajęcia.
Kristín nie lubiła swojego kraju. „Nic, tylko woda i owce”, narzekała. Dwa razy więcej owiec niż ludzi. Rzuciła okiem na płaską równinę. „Do domu jeszcze kawał drogi”, jęknęła. Po co ojciec zwołał całe to zebranie rodzinne? Prócz Kristín obecna miała być jej młodsza siostra Sigrid, bliźniaczki Lilja i Rósa oraz przyrodnia siostra, Finna, która mieszkała wraz z nimi. Stary Pétur Pétursson nie zwykł pytać kobiet o radę. Nie żeby był jakimś domowym tyranem. Po prostu czytał gazety, znał się na interesach i wiedział, czego chce. Kiedy żyła jej matka, Kristín często widywała ich razem, jak omawiali różne sprawy, a bywało, że się spierali. Z drugą żoną rzadziej rozmawiał. Może była to kwestia większej różnicy wieku niż w przypadku matki Kristín, gdyż Pétur ożenił się powtórnie już w starszym wieku. Ojciec najwyraźniej przywiązywał do tego zebrania dużą wagę. W takim razie również i Adam zjedzie z Danii. Adam Pétursson, syn z drugiego małżeństwa ojca i jej młodszy brat, był studentem drugiego roku medycyny na uniwersytecie w Kopenhadze. Dzieliło ich prawie dwadzieścia lat. I z tego, a także z paru innych powodów nigdy nie stali się sobie bliscy, ale w oczach Kristín Adam był jednak kimś więcej niż tylko przyrodnim bratem. Był ucieleśnieniem przyszłej kariery jej synów. Jednej z możliwych karier, gdyż (jak powtarzała dla ścisłości) „studia są zaledwie początkiem drogi”. Wiedziała, że zrobi wszystko, byle synów na tę drogę skierować. „Wszystko” znaczyło to, co nie było dane jej. Adam mógł się czuć zagubiony w domu zaanektowanym przez pięć kobiet. Uśmiechnęła się na wspomnienie miejskich manier brata. Ale Kristín nie zamierzała pozostać w Brattholt dłużej, niż było to konieczne.
Dla niej sprawa była prosta: po trzynastu latach użytkowania angielska spółka energetyczna Brittle, kierując się prawem pierwokupu, planowała nabyć od Péturssona eksploatowany przez siebie wodospad leżący na jego gruntach. Proponowali ponoć pięćdziesiąt tysięcy koron. Kto jej o tym powiedział? Nie pamiętała. Może i sam ojciec. Pięćdziesiąt tysięcy. Można by za to kupić pięćdziesiąt takich gospodarstw jak ich własne. Nad czym się tu zastanawiać? Niewyobrażalna góra pieniędzy za wodę i kamienie! I to tu, na miejscu, bez konieczności tułania się gdzieś za ocean, do owej Kanady, do której wszyscy ciągnęli za chlebem, ale tu, w ich rodzinnym Brattholt. Druga taka okazja już się nie powtórzy. Należało wziąć te pieniądze i dobrze zainwestować. A nie ma lepszej inwestycji jak przyszłość dzieci. Więc dla Kristín sprawa była jasna.
Ujechała już spory kawał drogi i zaczynała podsypiać, kiedy uzmysłowiła sobie, że zaszła jakaś zmiana. Senność opadła z niej w jednej chwili, a zmysły się wyostrzyły. Już wiedziała. Kołyszący ją stęp konia stał się teraz nierówny; Brúnka wyraźnie kulała. Zwichnięcie, a może coś gorszego? Kristín poczuła spływającą jej po plecach strużkę potu. Musiała chwycić się siodła, żeby nie spaść, bo koń stanął nagle jak wryty z podkurczoną lewą przednią nogą, jakby dając jej do zrozumienia, że coś jest nie tak. Rozejrzała się niepewnie wokół siebie, próbując zbagatelizować to, co i tak niechybnie miało nastąpić. Jak wtedy, gdy będąc dzieckiem, sądziła, że wystarczy zamknąć oczy, żeby nie zostać nakrytą przez szukającą jej siostrę. Uderzyła klacz piętami po bokach i w tej samej chwili zrozumiała, że to bezcelowe. Im szybciej stawi czoła sytuacji, tym lepiej. Zsunęła się z wysiłkiem z siodła i poklepując konia, zmusiła go do uniesienia nogi. W kopycie brakowało podkowy. Klacz musiała nią zaczepić o kamień i zgubić podczas przeprawy przez bród. Wiedzione instynktem zwierzę poszło znajomym sobie przejściem. Ale płytka rzeczka zmieniła w tym miejscu bieg, a wraz z nią przesunęło się i nierówne dno brodu.
Kristín przytuliła twarz do włochatej grzywy. „Boże, jak trzeba chłopa, to go nie ma!”, pomyślała z wyrzutem i oczy napełniły jej się łzami. Nie żeby tak na co dzień, bo w domu skaranie tylko i człowiek się nie opędzi, ale w takiej sytuacji jak ta no to przydałby się mężczyzna. Popatrzyła z rezygnacją na feralną kończynę, którą koń wciąż trzymał lekko podkurczoną, jakby o niej zapomniał. Myśli Kristín znów biegły logicznym torem. Wierzchem dłoni szybko otarła policzki i obeszła konia, trzymając go za szyję. Pogrzebała w torbie przytroczonej z boku do siodła i wyjęła z niej duży pasterski nóż. Schyliła się ponownie, zmusiła Brúnkę do podniesienia tym razem prawej przedniej nogi i delikatnie podważając centymetr po centymetrze, oderwała drugą podkowę, jak uczył ją przed laty Einar. Całe szczęście, że to przednia, a nie tylna noga. Była nadzieja, że koń doprowadzi ją do domu, zanim do reszty okuleje.
Tak, w życiu Kristín zdarzały się momenty słabości, ale zwykle nie trwały długo. Ściągnęła konia za uzdę i ruszyła dalej piechotą.
– Rósaaaa...!
Wołanie bliźniaczki wyrwało Rósę z ponurych rozmyślań. Spadzisty dach stodoły pokryty darnią tłumił dochodzące z zewnątrz dźwięki, ale wydało jej się, że w głosie siostry przebija radość.
I to właśnie ją rozeźliło.
Nie odpowiedziała, zajęta układaniem siana, które gromadziły przed nadejściem jesieni. Zapas paszy decydował o przetrwaniu stada przez długie zimowe miesiące. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaniedbywał wiosennych i letnich sianokosów, ale potem trzeba było to wszystko gdzieś inteligentnie pomieścić. Każda pora roku miała swoje przeznaczenie w naturalnym porządku wzajemnych zależności łączących ludzi i zwierzęta. A na koniec sierpnia, kiedy owce pasły się jeszcze wolno w górach i w gospodarstwie pozostawały tylko pojedyncze chore sztuki, przypadało gromadzenie siana na zimę. Kobieta ten odwieczny porządek znała i szczerze go nienawidziła. Obrzydło jej do reszty oporządzanie bydląt. Nie mogła ścierpieć wpatrzonych w siebie wyczekujących par oczu, kiedy wrzucała im do żłobów paszę...
– Rósa, ogłuchłaś czy co?
Głowa Lilji z dwoma jasnymi warkoczami, które związała dla wygody na plecach, ukazała się w czarnym prostokącie drzwi. Była najwyraźniej zadowolona z siebie.
– Nie udawaj, że nie słyszysz.
– Siano zbieram – mruknęła Rósa, nie odwracając głowy. – Pomogłabyś mi. Żeś zginęła na całe godziny.
– Racicę tego młodego barana sprawdzałam. Wszystko zagojone. Będzie z niego tryk jak się patrzy – obwieściła z tryumfem Lilja, nie zwracając najmniejszej uwagi na złośliwości siostry.
Znała ją na wylot, wiedziała dobrze, że zły humor opuszczał ją równie nagle, jak nagle nawiedzał. Wystarczyło przeczekać. W końcu były z tej samej gliny ulepione.
Dwa tygodnie wcześniej zgubiły barana w dolinie. Odnalazł się sam po kilku dniach. Już z daleka widać było, że kuleje. Przyczyną tego mogła być zwichnięta noga, ale równie dobrze mogła to być i pryszczyca. Bardziej obawiały się tego drugiego. W razie zarażenia zwierzęcia nie było innego wyboru, jak poddać całe stado ubojowi. Na wszelki wypadek baran odłączony został od reszty zwierząt i doprowadzony do domu. Szczęśliwie okazało się, że to zwykłe przecięcie racicy na grani skalnej, które szybko zaleczyły, dezynfekując ranę. I dobrze. „Szkoda byłoby takiego świetnego reproduktora”, cieszyła się Lilja.
Podeszła bliżej i oparła się ramieniem o ścianę stodoły. Był to długi na piętnaście metrów przysadzisty budynek kamienny, zwieńczony trójkątnym dwuspadowym dachem. W drewnianym szczycie tkwiły drzwi, teraz otwarte. Jedyne okienko umieszczone nad nimi wpuszczało skąpą ilość światła. Stodołę, jak większość budynków na farmie, stawiał ich dziad, Pétur, który znał się i na ciesielce, i na kamieniarstwie. Swej wiedzy nie skąpił sąsiadom. Wiele domów w okolicy zawdzięczało mu swoją długowieczność. Pétur senior nie znosił wilgoci, dlatego budowę zaczynał zazwyczaj od podmurówki z płaskich kamieni. Do budowy ścian używał bloków torfowych, które dla ścisłości układał w jodełkę. Ale prawdziwym wynalazkiem dziadka okazał się dach. A właściwie jego konstrukcja. Dach opierał się na potężnych krokwiach wyciosanych z drewna. Na nich ułożone zostały naprzemiennie drobne gałęzie, kora i darń. I dopiero ta misterna układanka gwarantowała dobrą wentylację. W takich warunkach siano Péturssonów nigdy nie gniło. To wszystko opowiedział im ojciec. Lilja dziadka nie znała, zmarł, zanim przyszła na świat.
Spojrzała w niebo, osłaniając oczy ręką. Dzień zapowiadał się długi. Drobinki kurzu podrywane przez Rósę kołowały ospale w promieniach słońca, które zaglądało do wnętrza stodoły.
– To męska robota – skrzywiła się Lilja, patrząc na górę siana. – Nie można z tym zaczekać do ich powrotu?
U Péturssonów zatrudnionych było trzech młodych parobków. Do kobiet należało dojenie owiec i krów, mężczyźni wykonywali cięższe prace w gospodarce i na polu. Ale Pétur na czas zebrania rodzinnego odesłał parobków do domu i bliźniaczki musiały, chcąc nie chcąc, przejąć ich obowiązki. „Strasznie się nosi z tą swoją tajemnicą”, narzekała na ojca Rósa.
Lilja wyraziła swoje zdanie bez przekonania. Wiedziała, że wymuszenie czegokolwiek na siostrze graniczyło z cudem. Nie otrzymawszy odpowiedzi, westchnęła wymownie i obejrzała się za grabiami. Stały, jakby na nią czekały, oparte drzewcem o ścianę stodoły.
– Ojciec z Adamem pewnie będą chcieli się wyspać po podróży... – rzuciła pozornie bez związku Lilja.
Po prawdzie to liczyła, że zebranie odbędzie się po południu. Miałyby wtedy cały ranek na dokończenie roboty.
– Przestań już mleć ozorem i łap się za te grabie – warknęła Rósa i natychmiast tego pożałowała.
Przez następne dwie godziny pracowały bez wytchnienia w milczeniu. Szybkim, nerwowym ruchom Rósy towarzyszyło miarowe grabienie jej siostry. Wreszcie zrobiły sobie przerwę. Siedziały zgarbione wprost na ubitej ziemi, bojąc się położyć, bo jeszcze z tego zmęczenia nie wstaną, kiedy nagle z czyjegoś brzucha rozległo się donośne burczenie. Dołączyło do niego zaraz drugie cichsze, jakby się z nim zgadzało. Siostry spojrzały po sobie i parsknęły śmiechem. Pierwsza odezwała się Rósa:
– Pięćdziesiąt tysięcy koron... Jak myślisz, ile przypadnie na każdego? – spytała pojednawczo, ocierając rękawem spocone czoło.
Dopiero teraz, kiedy bliźniaczki siedziały tak obok siebie, dostrzegalne stawały się minimalne różnice między nimi. Lilja miała okrągłą twarz, co podkreślał jeszcze bardziej szeroki uśmiech. Głęboko osadzone oczy Rósy zdradzały bardziej zacięty charakter. Wyraźnie przewodziła w tym duecie.
Lilja nie od razu skojarzyła, o co siostrze chodzi. „Oferta angielskiej spółki za wykup wodospadu”, przypomniało jej się po chwili. Rozmawiały o tym po wyjeździe ojca do Reykjavíku. Ach, więc to gryzło Rósę przez cały dzień.
– Część pieniędzy pójdzie pewnie na gospodarkę... – zastanawiała się Lilja. Wstała i otrzepała spódnicę z siennego pyłu.
Drzwi od stodoły pozostawiły otwarte. Zamierzały jeszcze wrócić do pracy po obiedzie. Ruszyły ścieżką w kierunku domu.
– ...ale ze sześć, siedem tysięcy to każde z nas powinno dostać – dokończyła, odruchowo ściszając głos.
– Z taką forsą to już można rzucić w diabły tę robotę – zauważyła Rósa.
– I co, miałybyśmy się przenieść do miasta na służbę? Albo pracować na przetwórni?
Rozważały już tę możliwość. Lilja nie była przekonana do pomysłu siostry. Stuknęło im już trzydzieści osiem wiosen, mężów jak dotychczas nie znalazły, to już pewnie nie znajdą, dowodziła z ledwie wyczuwalnym zawodem, ale jak tu walczyć z przeznaczeniem. To na starość nie lepiej we własnym domu siedzieć niż u obcych o kawałek chleba się prosić?
– A choćby i to – mruknęła Rósa. – Do końca życia chcesz się taplać w owczym łajnie?
– Ale tu przynajmniej na własnym, a tam cudze łajno będziemy ścierać... – próbowała oponować Lilja.
– Trzeba siadać czy można się myć? – przerwała jej bezceremonialnie Rósa.
Pytanie rzucone zostało młodej, jasnowłosej jak one kobiecie, którą ujrzały z daleka. Jej profil malował się w czarnym kwadracie okna. Kobieta odwróciła głowę i zmarszczyła czoło jak typowy astygmatyk. Błysnął nożyk kuchenny trzymany w ręce. Ten widok siostry w oknie przypomniał Lilji o czymś, o czym już od dawna powinna była rozmówić się z Rósą, tylko ciągle brakowało jej odwagi. Projekt miał jeszcze sporo luk, wiedziała o tym, i nie był pozbawiony ryzyka. Właściwie to był dopiero zarodek projektu. Wymagał, prawdę mówiąc, smykałki do interesów, a tego uzdolnienia Lilja nie posiadała w nadmiarze. Łatwo ulegała emocjom, gotowa była wykupić cały Reykjavík, byle sprawić sprzedawcom przyjemność. Nie, w sprawie zarządzania pieniędzmi wolała zdać się na ojca. Ale miała coś, co ich znajoma, Theodóra, określiła „zmysłem estetycznym”. Lilja nie była do końca przekonana, czy wie, o co Theodórze chodzi. W każdym razie ze swoim pomysłem czekała na dogodny moment, żeby go bliźniaczce wyłuszczyć, tylko zawsze coś jej w tym przeszkadzało. Tak jak teraz...
– Można się myć – usłyszały w odpowiedzi.
Umyte ziemniaki zachlupotały w żelaznej misce. Kobieta przytrzymała je lewą ręką, a prawą, unosząc miskę, zlała wodę do wiadra z pomyjami, które stało gdzieś w głębi pomieszczenia.
Jak budynki gospodarcze pozostawały w gestii bliźniaczek, tak kuchnia była królestwem Sigrid, której w domowej robocie pomagała młodsza przyrodnia siostra Finna. „Moja mała kooperatywa”, żartował Pétur. Kochał i szanował pięć swoich córek, ale to o synu wyrażał się niezmiennie z dumą.
Lilja z Rósą obeszły łukiem owczarnię i skręciły na podwórko. Minęły cztery jednopiętrowe budynki ustawione szeregowo, z których składał się dom. Stały posklejane ze sobą dłuższymi bokami, a ich spadziste dachy pokryto jednolitą blachą falistą. W całość łączyła je ściana frontowa oszalowana drewnem, którą z każdą wiosną, trzeba czy nie trzeba, regularnie odmalowywano na biało. Tkwiło w niej dwoje ciężkich drzwi, jak para zielonych oczu.
Bliźniaczki weszły codziennym wejściem dla domowników. W ciemnej sieni zdjęły buty. Nie było tu okien, więc po omacku postawiły je pod ścianą, wśród walających się na klepisku starych gratów i skrzynek. „Kiedyś należałoby to wszystko przejrzeć i wyrzucić”, pomyślała z niechęcią Lilja. Szła posłusznie za Rósą wąskim, ciemnym korytarzem. Minęły starą kuchnię z otwartym paleniskiem. Używało się go już z rzadka, ale trudno było sobie bez niego wyobrazić porządnie uwędzoną jagnięcinę, której różowe udźce zwisały z belki umieszczonej pod osmalonym, strzelistym jak wieża sufitem, z którego wyrastał komin. Tę część domu stawiał jeszcze stary Pétur, używając gliny, kamieni i torfu. Nad sienią mieszkali parobcy, do ich izby prowadziły strome drewniane schody, jedynie nisko wbudowana poręcz różniła je od drabiny. Z kuchni pełniącej obecnie funkcję wędzarni skręcało się do obory, w której trzymali pięć krów. Tam też zniknęła bez słowa Rósa.
– Potrzebujesz mnie?! – zawołała za nią bliźniaczka.
Rósa machnęła ręką, dając do zrozumienia, że da sobie radę.
Lilja pchnęła zatem drzwi i przeszła do nowej części domu, która w porównaniu ze starą sprawiała wrażenie dużo jaśniejszej. Może była to kwestia użytego drewna. A może było to tylko złudzenie. Budynki, jak już zostało powiedziane, przylegały do siebie dłuższymi bokami, więc na otwory okienne wpuszczające światło dzienne pozostawało niewiele miejsca na szczycie i na tyłach domu. Latem, gdy białe noce nie pozwalały ludziom i zwierzętom spać, okna wydawały się Lilji za duże, a z kolei zimą, kiedy brakowało dnia, były jej zdaniem jakby za małe. W rzeczywistości okna były takie, jakie miały być. Tę właściwą część domu budował ich ojciec. Korytarz z heblowanych gładko desek prowadził do nowej kuchni, po której krzątała się teraz Sigrid, i do znajdującej się obok komórki, gdzie trzymała wszystkie potrzebne jej produkty. Po schodach umieszczonych we wnęce pod oknem cała rodzina wspinała się raz dziennie do umieszczonej na piętrze sypialni. Sypialnia to może za wielkie słowo. Po prostu sześć łóżek ustawionych jedno za drugim wzdłuż ścian, po trzy z każdej strony. Biurko ojca, którego nigdy nie zamykał na klucz, bo i przed kim, kilka krzeseł, kołowrotek, zegar wiszący i święte obrazki zawieszone przez Lilję na ścianach pokrytych błękitną tapetą wyznaczały cienką granicę intymności każdego z domowników we wspólnej przestrzeni izby.
Lilja zamierzała pójść na górę, położyła już nawet dłoń na poręczy, ale coś kazało jej zmienić zdanie. Minęła kuchnię i poszła dalej korytarzem, który wkrótce skręcał pod kątem prostym. Zostawiła po prawej salonik gościnny ze stołem, dwoma fotelami i rozłożystą lampą naftową o przezroczystym kloszu ze szkła w kształcie lilii, ustawioną na mosiężnym stojaku przy drzwiach. Zamiast tego skręciła w lewo i zatrzymała się na progu. Naprzeciwko saloniku mieściła się duża jadalnia. Szybkim spojrzeniem ogarnęła wnętrze. Serce zaczęło w niej mocniej bić. Tyle wolnego miejsca marnowało się w tym domu. A ona miała pomysł, jak tę przestrzeń zagospodarować. Uśmiechnęła się do siebie. Z jadalni korzystali rzadko, gdyż posiłki spożywane były najczęściej przy stole kuchennym. Więc jadalnia idealnie nadawała się na... kawiarnię. Lilja wszystko zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach. Przy dobrej pogodzie klienci siedzieć będą na podwórku, a przez podwójne wielkie okno będzie im się podawać zamówienia. W jadalni od niepamiętnych czasów królowała czarna rzeźbiona fisharmonia, ale nikt z domowników nie umiał na niej grać. Znajdzie się wśród klientów ktoś, kto przywróci instrument do życia. Proste krzesła z drewnianym oparciem i plecionym siedzeniem, jakich używali na co dzień, wydawały się raczej niewskazane. Długa drewniana ława, to byłoby to! Można taką zamówić w wiosce. Z oparciem i poduszkami. W ostateczności samemu zrobić. Ojciec, choć starszy wiekiem, wciąż ima się ciesielki. Oczyma wyobraźni widziała już ustawione wzdłuż ścian regały, jak uginają się pod ciężarem najnowszych powieści zamówionych w stolicy. W czytelni w Brattholt można było się zanudzić na śmierć. Same starocia. Na nowości czekała niekiedy całymi miesiącami. Ale książki to nie wszystko, trzeba jeszcze zadbać o atmosferę, o to coś, co sprawia, że ludzie wracają. „Takiej kawy jak «U Lilji» nie uświadczy człowiek nigdzie indziej”, mawialiby klienci. Pozostawał jeden szkopuł: pozyskać dla pomysłu Rósę. Już ona przekona ojca. I Sigrid... Westchnęła. Niechby się zgodzili, skoro dom miał już nawet osobne wejście dla gości!
Lilja marzyła o otwarciu własnej kawiarni, jak ktoś, kto planuje podróż dookoła świata. Intensywnie, ale bez przekonania, że taki dzień kiedyś nastąpi. Chciała coś wreszcie w życiu osiągnąć sama. Bez udziału Rósy, z którą los połączył ją jak palce jednej dłoni. Jednak perspektywa usamodzielnienia się przerażała ją jak odległe brzegi Ameryki. I dlatego kawiarnia od lat pozostawała jedynie w sferze marzeń. Zawróciła nagle do korytarza, chwyciła stojące tam wiadro z zimną wodą tak gwałtownie, że kilka kropel prysnęło na deski, i znikła u siebie.
Kiedy Lilja myła się na górze, snując buntownicze myśli o przyszłości, Sigrid wróciła ze spiżarki i po raz kolejny tego dnia wyjrzała przez jedyne okno w kuchni.
Świat Sigrid leżał tuż za domem, gdzie wśród traw przywarły do ziemi owczarnie. Za nimi w niedużej odległości od budynków, ale już za kamiennym ogrodzeniem, bieliła się zagroda z drewnianych bali, gdzie wiosną ciężarne owce zaznawały świeżego powietrza i dokąd kilka dni po wykocie wracały z jagniętami. Sigrid widziała podłużną stodołę, gdzie tego ranka bliźniaczki mocowały się z sianem, i stajnię umieszczoną pod jednym dachem ze stodołą. W stajni mieszkały cztery islandzkie koniki, każdy innej maści. Podkuwano je w przydomowej kuźni, wzniesionej w pewnym oddaleniu od budynków gospodarczych ze względu na ryzyko zaprószenia ognia. Tam też, po drugiej stronie domu (tego Sigrid nie mogła w tej chwili widzieć) stał niewielki skład na narzędzia i warsztat ojca, do którego nikt poza nim nie wchodził. Czasem, obiegłszy już każdy dostępny jej kąt, wzrok młodej kobiety wędrował ponad wysokie trawy i owczarnie, ponad kamienne ogrodzenie i zagrodę dla owczej młodzieży, i biegł dalej ku zielonym grzbietom gór. Ta ziemia od pokoleń należała do ich rodziny. Wijąca się wśród łąk i gór wąska ścieżka kończyła się po pół godzinie spokojnego marszu u stóp wielkiego wodospadu. Był ich własnością.
Sigrid nie dowiedziałaby się o planowanej sprzedaży, gdyby nie przypadek. To wcale nie znaczy, że grzebała w papierach ojca. Po prostu miesiąc wcześniej natknęła się na leżącą na stole korespondencję z dyrekcją spółki. W nagłówku listu wyczuła palcem delikatnie wybrzuszone litery w słowie „Brittle”. List zawierał coś, co wyglądało na umowę wstępną. Dyrekcja spółki nalegała na niezwłoczne podpisanie kontraktu. Z tonu listu i jego treści można było wnioskować, że nie po raz pierwszy rozważano tę możliwość i że transakcja wymagała jedynie dopracowania szczegółów. List kończył się przypomnieniem technicznych parametrów mającej powstać na wodospadzie elektrowni, której „eksploatacja (dowodzono) wpisuje się nie tylko w dalekosiężną strategię przedsiębiorstwa Brittle, ale służy również realizacji życiowych interesów wyspy i jej mieszkańców”. Kiedy skończyła czytać, kręciło jej się w głowie. Myśli uparcie wracały do tego samego punktu: dlaczego jej nie powiedział? Przy pierwszej okazji zapytała ojca, czy to prawda. Tak, planował sprzedaż, ale... zbył ją ogólnikami. Kiedy nie ustępowała, zapowiedział, że zwoła zebranie rodzinne, na którym każdy bez wyjątku i bez przywileju starszeństwa dowie się, jak sprawy stoją. To ją zastanowiło, ale coś innego w tym momencie zaprzątało ją jeszcze bardziej. Sądziła, że to miejsce coś dla niego znaczy. Myliła się? To jej uświadomiło, jak mało o ojcu wie.
Ma dziewięć lat. W domu zamieszanie. Nikt jej niczego nie wyjaśnia. Podświadomie czuje zagrożenie. Przyciska zaogniony policzek do fartucha Kristín. Bliźniaczki wtuliły się w siebie jak dwoje wystraszonych piskląt. Ojciec zapomina o kurtce i w samej koszuli wybiega za jakimś mężczyzną. Tamten przyniósł wiadomość, po której wybuchł cały ten zamęt. Ruszają. Ojciec zdąży jeszcze tylko rzucić za siebie: „Zaczekajcie w domu”. Więc czekają. Żadna nie śmie się poruszyć. Ale kiedy Kristín spuszcza ją na moment z oczu, Sigrid wymyka się z farmy i biegnie przez łąki w góry. Domyśla się, gdzie tamci mogli pójść. Ale droga jest zbyt długa dla dziecka. Wielokrotnie przystaje. „Mamo”, płacze, „mamo”. Rozgląda się dokoła i rusza dalej. Nareszcie wodospad. Przy najniższej z kaskad grupa ludzi szeryfa, pewnie i on sam już przybył. Wyławiają coś z wody. Niosą na brzeg. Nie, to pewnie dopisała sobie we wspomnieniach, próbując złożyć w całość układankę. Ciało wyłowiono dużo wcześniej, dlatego przybył tamten człowiek z wiadomością. Więc tylko grupa ludzi na brzegu. Ktoś złapał wyrywającą się dziewczynkę. Trzyma dziecko nieporadnie pod pachami i odnosi ścieżką dalej na brzeg urwiska. Mała zwisa mu z rąk jak szczenię, patrzy nad ramieniem mężczyzny. Widzi rozrzucone na mchu ciemne kobiece włosy. To pamięta na pewno. Nie pojmuje tylko, dlaczego nie pozwolili jej wtedy popatrzeć. Zrozumie dużo później.
– Patrz, ile uzbierałam!
Czyjś głos przebił się w tym momencie do świadomości Sigrid. Na progu kuchni stała siedemnastoletnia Finna i trzymała w wyprostowanej ręce mały jutowy worek. Tak na oko trudno było się zorientować, co zawierał, ale jej radosny głos świadczył, że jest tego dużo.
– Na jagodach byłam – dodała triumfalnie tonem wyjaśnienia.
„Czy Finna kiedykolwiek się smuci?”, pomyślała nagle Sigrid. Nie na darmo ojciec nazywał swą najmłodszą córkę „świergotką”.
Dla wzmocnienia efektu dziewczyna pogrzebała w woreczku i wyjęła ostrożnie garść czarnych twardych jagód, malutkich bażyn, wśród których tkwiły jeszcze drobinki mchu. Zbierała je zazwyczaj na wilgotnych torfowiskach po drugiej stronie doliny.
– Na deser czy na konfitury? – zawahała się.
– Jak chcesz. To twoja specjalność.
– To na deser. Posypie się nimi skyr, że tylko palce lizać! – zadecydowała tamta i znikła w komórce w poszukiwaniu białego sera, który przechowywały w wysokiej drewnianej kadzi.
Sigrid lubiła kulinarne improwizacje Finny. Tak jak lubiła samą Finnę. Ten typ wzajemnych więzi rzadko trafia się w rodzinie. Rodzeństwo się kocha, czasem się go nie znosi, ale najczęściej traktuje się je z zupełną obojętnością, jako zło konieczne. Młodsi, przychodząc na świat, odbierają starszym wyłączność na rodziców, a starsi zawsze dostają wszystko przed młodszymi tylko dlatego, że byli pierwsi. Sigrid skończyła właśnie trzynaście lat, kiedy ojciec ożenił się ponownie. Miała na imię Marta i była bardzo łagodna. Sigrid miała żal do ojca. Podejrzewała macochę o interesowność, w końcu Pétur był jednym z najbogatszych gospodarzy w okolicy. Dziś ma trzydzieści trzy lata, tyle co Marta wtedy, kiedy się do nich wprowadziła. Czy ta właśnie symboliczna zbieżność ich wieku, czy życie po prostu sprawiło, że zrozumiała, jak trudne zadanie wzięła na siebie tamta kobieta. Być drugą żoną i matką. Dopełnić to, czego los poskąpił jej mężczyźnie i jego córkom. Chciała też z pewnością czegoś dla siebie. Była wdową, ale nie miała własnych dzieci. Kristín była już wtedy na „wylocie”. Jako ciekawa życia dziewiętnastolatka szukała gorączkowo okazji, by wyrwać się z domu. Udało jej się to dopiero parę lat później, kiedy spotkała Einara. Bliźniaczki zawsze żyły trochę na uboczu, w swoim świecie. Zaakceptowały Martę od razu, pomagając jej w gospodarstwie. Sigrid zastanawiała się czasem, co właściwie łączyło ojca z Martą. Kochali się – jakżeby inaczej, byli w końcu mężem i żoną – ale nie pierwszą już miłością. To było raczej przywiązanie. Marta wniosła do ich domu spokój.
Pierwszy przyszedł na świat Adam, a po trzech latach dołączyła do niego Finna. A potem ta krucha równowaga, jaka nastała w ich życiu, prysła. Marta zaraz po urodzeniu córki zmarła na gorączkę połogową, zostawiwszy Finnie w spadku rude włosy i łagodny charakter. Odeszła tak cicho, jak cicho nastała. I wtedy Sigrid zaczęła spłacać dług, który dopiero co zaciągnęła. Matkowała przyrodniemu rodzeństwu, a z biegiem lat wytworzyła się między nimi więź, której nie miała z rodzonymi siostrami. O ile jeszcze Rósa i Lilja dawały się manipulować, o tyle z najstarszą siostrą prowadziła cichą wojnę podjazdową, która miała się wkrótce na nowo rozpętać.
– ...jeśli dostatecznie wcześnie wyjechali.
Z szafki w głębi komórki dobiegł ją przykry gruchot naczyń. Towarzyszyło mu szczebiotanie Finny, która mówiła już coś od dłuższego czasu, chodziło jej chyba o Kristín, ojca i Adama. „Mieli zjechać do domu na wieczór”, domyśliła się Sigrid.
– Tak planowali – rzuciła bez przekonania. – Poczekamy na nich z kolacją. Coś przekąsimy, jakby się spóźniali. Czego tam tak grzebiesz, dziewczyno, można wiedzieć? – odwróciła się gwałtownie.
– Soli zabrakło... – Finna wyjrzała zza drzwi.
Jej rozszerzone oczy zdradzały zaskoczenie nagłym poirytowaniem Sigrid.
– Szkoda, że ojca nie poprosiłyśmy, toby z miasta przywiózł.
Bjarni Jónsson wyszedł przed dom, oparł się o framugę drzwi, zapalił fajkę i ciężko westchnął. Daleko przed nim na równej tafli jeziora zamigotało poranne słońce i natychmiast zgasło. Bjarni pokręcił głową. Dom w żadnym wypadku nie był tu powodem do zmartwień. Wręcz przeciwnie. Można nawet powiedzieć, że prezentował się imponująco. Miał okazały parter z czterema oknami, których ramy Bjarni odmalował tego lata na biało, i drzwiami, do których prowadziły kamienne schodki. Do głównego budynku przytuliły się z obu stron przybudówki, każda z osobnym wejściem i oknem, a nad całością ciągnęło się przestronne piętro z oknami wychodzącymi na cztery strony świata. Dom był długi, kamienny, tylko drzwi, okna i więźbę dachową wykonano z drewna. Jako że towar był drogocenny i rzadki, a zamówienie go w Danii kosztowałoby majątek, którego i tak zresztą nie posiadał, Bjarni zdecydował, że do budowy wykorzysta drewno z rozbitych statków wyrzucone na brzeg. Na południu miał mniej szans znalezienia go niż na północy. Mimo to, na wyraźne życzenie ówczesnej narzeczonej, wynajął wóz i udał się na wybrzeże celem zakupienia cennego towaru. Podjęty wysiłek opłacił się z nawiązką. Theodóra nie tylko zgodziła się zostać jego żoną, ale i z biegiem lat dała mu trzech dorodnych synów, nie licząc dwóch córek, oraz długie, zgodne pożycie. Była kobietą gospodarną i mądrą, o czym świadczyło wysprzątane obejście i fakt, że po latach zrezygnowała z marzeń o przenosinach do miasta. Kowal potrzebny był tak samo na wsi, może nawet bardziej na wsi jak w mieście, bo „żadna importowana kosa do pięt nie dorasta miejscowej kowalskiej robocie”, stwierdziła, ale dach kazała pokryć angielską blachą falistą, co miało świadczyć o ich pozycji społecznej. Bo nic o niej lepiej nie świadczy niż wyposażony w nowinki techniczne dom. Bjarni Jónsson podświadomie czuł, że dźwignią ich małżeństwa jest jego żona, dlatego spełniał żądania połowicy bez mrugnięcia okiem, skutkiem czego od dwudziestu pięciu lat w ich stadle panowała niepodzielnie zgoda.
Do owego dnia, niestety.
Pierwszy i ostatni raz przerabiali kłótnię małżeńską kilka lat wcześniej, kiedy chłopcy oświadczyli zgodnie, że „morze ich wzywa”. Oznaczało to, że – nie powiadomiwszy o niczym rodziny – znaleźli pracę na wielorybniku. Theodóra kategorycznie sprzeciwiła się tym planom. „Mało to katastrof na morzu”, biadoliła, czarno widząc przyszłość synów. Wyraźnie oczekiwała, że mąż weźmie jej stronę, ale synowie, jak to chłopy, szli w zaparte, a jemu, prawdę mówiąc, nie starczało argumentów. Owszem, skrycie liczył na to, że któryś zostanie w wielkim, budowanym przyszłościowo domu i przejmie kuźnię, ale z drugiej strony szły nowe czasy, ludziom coraz częściej wystarczał importowany towar, a „chłopcy chcieli poznać kawałek świata, to dlaczego mieliby nie spróbować”, tłumaczył cierpliwie żonie. Nie pomogły prośby i błagania matki, synowie postawili na swoim i wyjechali, a ona nie odzywała się do męża przez trzy dni. „Zapewne po jednym dniu za każdego z synów”, pocieszał się Bjarni, który nie zwykł się długo martwić. Czwartego dnia w istocie Theodóra przemówiła i w ich życiu ponownie zagościła zgoda. Do wczoraj właśnie. Jak zawsze poszło o głupstwo.
Pétur Pétursson spędził u nich dwie ostatnie noce. Zwykł tak czynić, jeżdżąc w interesach do miasta. Mieszkali w połowie drogi z Brattholt do Reykjavíku. Konie potrzebowały wytchnienia i obroku, a on chętnie odwiedzał młodszego przyjaciela. „I jego uroczą małżonkę”, dodawał szarmancko. Nie zdołał jej omotać. Zjedli razem kolację, długo rozmawiali – o dzieciach, o wnukach, o politycznych koteriach salonów w stolicy. Nastoletnie córki przysłuchiwały się dyskusji, milcząc. Przez cały czas Theodóra wymownie zerkała na męża, oczekując, że poruszy kontrowersyjny temat.
– Chodzą plotki, Péturze, jakobyś miał wodospad sprzedawać – zaczęła wreszcie sama. Doprawdy, gdyby kobieta musiała jedynie na mężu polegać... – Prawda to czy nieprawda? – Uśmiechnęła się słodko do gościa.
– Po co wierzyć plotkom, skoro można wszystkiego u źródła się dowiedzieć? – obudził się Bjarni.
Niestety, gość zbywał ogólnikami misterne sugestie żony przyjaciela i niezręczne pytania jej męża, wreszcie wyjechał zaraz po śniadaniu, pozostawiając oboje w męczącej niepewności. I wtedy Theodóra stwierdziła, że Bjarni nie zna się na dyplomacji. Owszem, czyta gazety, wypowiada się na temat polityki zagranicznej Danii i poszerzonej autonomii wyspy, ale na dyplomacji się nie zna. Bjarni nie widział związku. Wytłumaczyła zatem mężowi, że powinien był w dyplomatyczny sposób wypytać Pétura. „Jak mam zmusić człowieka do gadania, skoro sam nie chce, kobieto?!”, stwierdził, może odrobinkę za głośno. I tak się zaczęło.
Pétur nocował u nich kolejny raz, tym razem w towarzystwie syna, którego odebrał z portu. Theodóra przygotowała dla nich obszerny pokój gościnny, podała wędzoną jagnięcinę i wymownie milczała. Bjarni wiedział, że daje mu szansę „dyplomatycznego” powrotu do drażliwej kwestii. Nie wiedział tylko, jak zagaić. Dopiero kiedy na stół wjechała kawa ze słodką sherry (Theodóra wytoczyła doprawdy ostatnie działa), Bjarni zaczął przebąkiwać coś o wodospadzie. Pétur nie był w stanie patrzeć dłużej, jak się chłop męczy. Jednym haustem wychylił kieliszek, potarł wierzchem dłoni krótko przystrzyżoną białą brodę i kiedy Adam wyszedł do koni, rzucił szeptem:
– Jeśli coś jest na rzeczy, gwarantuję, że pierwsi się o tym dowiecie. Ale pozwolicie może, że wpierw załatwię to z rodziną.
Gospodarz zamilkł. Milczały jak grób jego córki. Odpowiedź Pétura wytrąciła kowalowi, by tak rzec, broń z ręki. Powiało obcością, której u tamtego nie znali. Kolacja skończyła się szybko. Ojciec z synem wyjechali przed świtem, nie czekając nawet na śniadanie.
Bjarni czuł, że przez swoją uległość wobec żony nadszarpnął zaufanie przyjaciela. I dlatego stał teraz przed domem, palił fajkę i raz za razem ciężko wzdychał.
„Zaraz po dzieciakach trzeba będzie rozmówić się z pastorem. Niech wreszcie zwoła tę swoją radę parafialną”, niecierpliwił się Pétur, notując w myślach jak w zeszycie. Miał siedemdziesiąt sześć lat, ale pamięć funkcjonowała mu bez zarzutu. Doskonale też zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie zaczynają gadać. Nawet ten spokojny Bjarni...
Jechali konno z Adamem, jeden obok drugiego, każdy pogrążony w swoich myślach. Daleko im teraz było do siebie.
Pétur zerknął ukosem na syna. Zmienił się, schudł na twarzy, ale i w jakiś sposób wydoroślał. Zastanawiał się, czemu przypisać te zmiany. Adam podróżował ubrany w nowy wełniany kabat, kapelusz z wąskim rondem i wysokie buty. Idealny strój do konnej jazdy. Wiedział, że przyprowadzając drugiego konia, sprawi chłopakowi radość. „Jeśli się ucieszył, to dobrze to ukrywa”, pomyślał nie bez złośliwości. Od początku studiów syna w Kopenhadze widzieli się zaledwie dwukrotnie. Za pierwszym razem Adam wydawał się zamyślony, a kiedy drugi raz odwiedził dom, był już porządnie markotny. Pétur łożył na studia i utrzymanie, synowi pozostawała do opłacenia podróż statkiem. Taki mieli układ. Owszem, bilet dużo kosztował, ale ojciec czuł, że to nie tylko to. „Jak ma sprawę, to sam powie”, uciął wreszcie ponure rozmyślania, gdyż nade wszystko nie znosił przelewania z pustego w próżne.
A dzień miał za sobą dobry. Choć zaczęło się niespecjalnie. Jeszcze na rogatkach miasta wyskoczył mu nagle pod kopyta jakiś kogut paradujący środkiem ulicy. „Stolica!”, mruknął niechętnie Pétur i ściągnął wodze. Poklepał uspokajająco konia po szyi. Jak i on nie przepadał za szwendaniem się po mieście, ale obiecał synowi odebrać go z portu. Koń Adama, przywiązany do siodła, stąpał spokojnie z tyłu. Nie zareagował na spotkanie z kogutem.
Dopiero wtedy Pétur zaczął zwracać baczniejszą uwagę na okolicę. Jak intensywnie miasto rozwinęło się przez ostatni rok! Minął biedne parterowe przedmieście położone na wschodnich rubieżach z luźną torfową zabudową i zmierzał ulicą Laugavegur do portu. Zabudowa była tu gęstsza i bardziej planowa. Przybyło drewnianych, a nawet kamiennych, jedno- i dwupiętrowych budynków mieszkalnych. Miał wrażenie, że niektóre wolnostojące domy widzi pierwszy raz w życiu. Zamieszkiwali je ponoć bogaci kupcy i co zamożniejsi rzemieślnicy. Ludzi na ulicach też było co niemiara. Pétur musiał uważniej manewrować koniem. A miało być ich jeszcze więcej teraz, kiedy Reykjavík zyskał prawa stolicy. Wraz z autonomią kraju rosła świadomość potrzeb mieszkańców. Rada miejska przegłosowała wreszcie budowę sieci wodociągowej i kanalizacyjnej. Ale na oświetlenie gazowe trzeba będzie jeszcze poczekać. Nie zniechęciło to wcale cieśli Jóhannesa Reykdala, który dwa lata wcześniej wybudował za własne pieniądze elektrownię w pobliskim Hafnarfjörður. Ta pierwsza mała turbina wodna usytuowana na południe od stolicy pozwoliła zaopatrzyć w prąd jego własny dom w Reykjavíku przy ulicy Brekkugata 2, a wraz z nim szesnastu innych odważnych gospodarzy skusiło się na ten, zdaniem Pétura, niezaprzeczalny dowód postępu. Jóhannes był tak dumny ze swego osiągnięcia, że na tym samym strumieniu, tylko trochę wyżej, zbudował kolejną elektrownię, dwuipółkrotnie przekraczającą moc poprzedniej, do której podłączali się kolejno okoliczni mieszkańcy. „Jeśli Reykdal uzbroi się w cierpliwość, to po paru latach odsprzeda obie elektrownie z zyskiem jakiemuś szwedzkiemu przedsiębiorstwu i zabezpieczy w ten sposób na starość siebie i rodzinę”, wróżył mu Pétursson. No a weźmy taką drogę żelazną. Kolejny dowód na to, że kraj się zmieniał. Może wolno, ale mimo wszystko zmieniał się na lepsze. Podobno jednym z pierwszych wniosków przygotowanych przez ekipę nowego ministra miał być właśnie projekt budowy linii kolejowej. Oficjalnie nic o tym jeszcze nie było wiadomo. Tylko gazety spekulowały już do woli na temat tego, czy przyszła trakcja biec będzie wybrzeżem na północ, a nawet dalej do zachodniego fiordu, czy też najkrótszą drogą zmierzać na południe. W opinii Pétura nie miało to większego znaczenia; liczył się fakt, że jego kraj dołączy wreszcie do wspólnoty narodów, dla których rozwój cywilizacyjny jest najwyższym dobrem społecznym, i że nikt go z tego grona nie zdoła wykluczyć. O ile oczywiście sam danej mu szansy nie zmarnuje...
Wznoszący się początkowo teren zaczął łagodnie opadać. Na Arnarhóll jakiś mężczyzna kosił trawę. Wzgórze sąsiadowało już z nabrzeżem, ale tutejsze mola przeznaczone były raczej dla wyładunku towarów. Musiałby i tak pojechać dalej wzdłuż brzegu. Lepiej było kontynuować drogę i skręcić dopiero w ulicę Pósthússtræti, która wychodziła wprost na molo dla pasażerów. Tak właśnie zrobił Pétur. Za kamiennym budynkiem poczty głównej, której trzecie piętro wieńczyła ładna drewniana galeryjka, mężczyzna skręcił w prawo i po kilkudziesięciu metrach dotarł do portu. Zaczęła padać zimna mżawka. Jeździec wzdrygnął się i w tej samej chwili poczuł w ustach metaliczny smak. Port nie był właściwie tym, co mianem portu zwykło się określać w innych częściach Europy. To była raczej naturalna przystań z łagodną linią brzegową najeżoną drewnianymi pomostami. Pétur naliczył ich w sumie siedem, czyli że od ostatniej jego bytności w mieście przybyły dwa; większość pomostów wzniesiona została z prywatnych funduszy bogatych kupców lub kompanii transportowych, tylko jedno molo przeznaczone do publicznego użytku było własnością rady miejskiej. Tam się skierował.
Na redzie w odległości nie większej niż sto, sto pięćdziesiąt metrów od lądu stało kilka zakotwiczonych statków. Żaglowce, kutry rybackie i dwa kursujące na połączeniach zagranicznych parowce należące do prywatnego armatora pod nazwą Thorefélag. Pierwszy z parowców, „Sterling”, mógł zabrać na pokład do sześćdziesięciu pasażerów; woził głównie turystów z Anglii, Danii i Niemiec. Pływali nim też do Reykjavíku norwescy cieśle, dla których nie brakowało roboty w rozbudowującym się szybko mieście, ale ich nie traktowano jak obcych, to byli „swoi”. Tego dnia, jak donosił dziennik „Ísafold” (Pétur kupował go najczęściej, uznając, że jest najmniej zabarwiony politycznie), parowcem podróżowało kilkunastu miejscowych notabli. Niektórych Pétur znał osobiście, innych tylko z nazwiska. Kogóż tu nie było: poseł do parlamentu Bjarni Jónsson z małżonką (rozbawiła go zbieżność nazwisk z przyjacielem), konsul Wysp Owczych Tomsson płynący objąć placówkę w Anglii, major Eriksen z Armii Zbawienia, bogaty rolnik Ólafur Sigurðsson z siostrą Hallą, oboje mieszkający na farmie Kallaðarnes, panna Nielsen, właścicielka sklepu, Ólafur Jónsson, nauczyciel miejscowej szkoły łacińskiej... Ale Pétura bardziej interesował drugi statek międzynarodowy. Odczytał bez trudu wytarty nieco napis na burcie: „Ingólfur”. Statek ochrzczony został imieniem pierwszego osadnika wyspy, bohatera narodowego. Kursował z Kopenhagi do Reykjavíku. Nim też przypłynęło kilka miejscowych osobistości, wśród nich znany polityk Björn Jónsson, założyciel i redaktor naczelny czytanej przez Pétura gazety; towarzyszył mu syn Sveinn studiujący prawo na uniwersytecie w Kopenhadze. Obok stał jeszcze „Hólar” obsługujący linie krajowe. Z oddali statki wydawały się opuszczone. Ale kiedy Pétur zbliżył się do brzegu, dostrzegł, że w wolnej przestrzeni między nimi a lądem uwija się kilkanaście łodzi wiosłowych. W jednych siedzieli zesztywniali ze strachu i zimna pasażerowie, inne wypełnione były po brzegi pakami towarów. I czego tu się właściwie bać? Fale oceanu bijące wściekle w sąsiednie fiordy do zatoki w Reykjavíku wpływały już łagodne jak baranki. Nawet przy najgorszej pogodzie panował tu spokój. W tej samej chwili, jakby na przekór jego myślom, zerwał się zachodni wiatr, przynosząc ze sobą nieprzyjemny ostry zapach.
Jakieś pół kilometra dalej w drewnianych parterowych budynkach mieściły się przetwórnie ryb. Czuć było je już z daleka. W przetwórniach zatrudniano niemal wyłącznie kobiety. Wykonywały najniewdzięczniejszą pracę. Godzinami stały przy metalowych stołach, w długich do kostek fartuchach, z rękawami nawet w zimie podciągniętymi wysoko nad łokieć, wyposażone w rękawice ochronne z metalowej plecionki skrobały z łusek i oprawiały ryby, które następnie soliły i podwieszały na żerdziach do wyschnięcia. Kiedy miejsca w suszarni zabrakło, białe płaty rybne suszyły się wprost na trawie. Potem ryby wracały do portu, gdzie ładowano je na statki, i skąd ruszały dalej w świat. Pétur nie chciał dla swoich córek podobnej pracy. Robotnice z przetwórni...
Natknął się na nie któregoś wieczora. Była wczesna zima. Wracał z portu. Pochylone pod naporem wiatru jednakowe kobiece głowy w takich samych wełnianych chustach – przynajmniej wtedy wydały mu się jednakowe – zaczerwienione pięści wbite w skórzane rękawice. „Ot, i cała bieda tej wyspy”, przyszło mu na myśl. Nie mógł mieć za złe tym, co wyjeżdżali z kraju. Jego wzrok prześliznął się po sąsiednich molach. Za kilka lat zapadnie decyzja o rozbudowie portu, stanie falochron i poprowadzona zostanie kolejka portowa. Co na dobre utwierdzi Péturssona w przekonaniu, że miasto się modernizuje.
Mężczyzna przywiązał konie do białego ogrodzenia. Drewniany pomost, do którego przybiła już pierwsza łódka, zaczernił się pasażerami. Jakiś zaaferowany mężczyzna domagał się wyładunku swojej walizki. Pétur kiwnął głową paru znajomym, którzy się z nim zrównali, i szukał wzrokiem znajomej sylwetki. Znalazł ją na tyłach grupy. Niewysoki dwudziestoletni mężczyzna jedną ręką podtrzymywał za rączkę skórzaną torbę podróżną, niedbale zarzuconą na ramię, a drugą, wyciągniętą nad głową, machał do niego z daleka. „Wykapany Duńczyk”, westchnął Pétur. Uniósł nieznacznie dłoń w geście powitania. Na twarzy Adama nie malował się uśmiech, tylko dziwny wyraz zagubienia. Zagubiony Duńczyk. Młody człowiek zacisnął wąskie usta i przyśpieszył kroku. Kiedy stanął przed ojcem, rzucił torbę na ziemię. Uścisnęli się. Chłopak od jakiegoś czasu nosił krótko przystrzyżoną bródkę. Był dla ojca coraz większą zagadką.
– Zmęczony...? – rzucił krótko Pétur i zamilkł, zawieszając głos, jakby chciał powiedzieć coś więcej.
Zamiast tego ścisnął tylko mocniej ramię syna.
– W normie – odpowiedział tamten.
Adam chciał coś dorzucić, ale zaciął się i tak już zostali. Torbę przytroczyli do siodła i ruszyli na przedmieścia miasta. Raz tylko zatrzymali się przed piętrowym budynkiem zakończonym nadbudówką i prostą drewnianą attyką. „Dom handlowy Edynburg” – głosił duży złoty napis nad wejściem. Pétur wszedł do sklepu, a po krótkiej chwili wyszedł stamtąd, wcisnął coś do kieszeni kabata i pojechali dalej.
Widok sześciotysięcznego Reykjavíku był szokiem dla Adama. Po przeszło półmilionowej Kopenhadze, jej wielkomiejskim pędzie i intelektualnym fermencie, jakiego od dwóch lat dostarczała mu duńska stolica, którą już właściwie uznawał za swoje miasto, rodzinne strony beznadziejnie pachniały mu prowincją. Pochylił się, zanurzył dłoń we włochatej grzywie konika i westchnął w duchu, że chyba już nigdy nie przejedzie się po tym kraju prawdziwą koleją żelazną. Nie żeby lubował się w jakimś cynicznym defetyzmie. Po prostu – był o tym święcie przekonany – jego wyspa od lat konsekwentnie stała w miejscu. To, co ojciec nazywał „polityką małych kroków”, nie było w oczach syna synonimem postępu, lecz rozpaczliwą próbą załapania się na ciągle uciekający im sprzed nosa pociąg historii. Mógłby co prawda on, Adam, (jak niektórzy narodowcy) twierdzić, że rzucane im ochłapy w postaci konstytucji, szerszej autonomii czy zniesienia kontroli połowów już nie wystarczą i że kraj potrzebuje pełnego wyzwolenia spod duńskich wpływów. I właściwie popierał dążenia swej wyspy do samostanowienia. Ale tak w głębi serca to najdziwniejsze opcje chodziły mu po głowie. Jak choćby ta, że gotów był zaakceptować jakąkolwiek dominację, byle zapewniła jego krajowi względny dobrobyt. Najważniejszy problem upatrywał nie w wolności swego kraju, a w jego nędzy. Każdy powrót do domu opłacał podobną i po prawdzie coraz boleśniejszą burzą miotających nim sprzecznych uczuć. Jedynie bezdrzewne równiny i skrzące się w słońcu aksamitne czoła lodowców były w stanie ów ból przytłumić.
Adam podniósł głowę i rozejrzał się po okolicy. Od kiedy opuścili przed świtem dom Bjarniego, ujechali spory kawał drogi. Słońce wysoko na niebie biło się z chmurami. Konie potrzebowały odpoczynku, a im od długiej jazdy ścierpły już siedzenia. Z miejsca, w którym się zatrzymali, zdało się Adamowi, że czuje słony zapach Atlantyku. Dobrze wiedział jednak, że to złudzenie tylko, od oceanu dzieliło ich w prostej linii ze dwadzieścia kilometrów. Za plecami mieli potężne pasmo górskie wciśnięte zielonym klinem w schodzącą ku morzu nizinę. Po drugiej stronie tej niziny był już dom. Zamknął oczy. Konie podzielały spokój ludzi; spuściły łby, skubiąc mikroskopijną trawę. Chrzęst wędzidła i tej trawy międlonej w końskich pyskach dudnił w otaczającej ich ciszy. Przynajmniej tak mu się zdawało. Już dawno nie doświadczył takiej ciszy. I tej bezbrzeżnej przestrzeni. Każdy łyk powietrza kłuł go gdzieś głęboko pod żebrem. Jakby tej przestrzeni naokoło było mu za dużo. Nie mógłby już żyć w niej na co dzień, zwariowałby chyba albo, dla zdzierżenia, zacząłby regularnie pić. Ale to do niej tęsknił, do niej wracał „z wielkiego świata”. Bo tylko tutaj czuł się naprawdę wolny.
Spłoszony, zerknął ukradkiem na ojca w obawie, czy ten nie odgadnie jego myśli. Pétur Pétursson leżał obok. Uwalił ciężkie ciało na głębokim mchu jak w pierzynie. Wydawało się mniejsze niż w rzeczywistości. Złożone razem dłonie wcisnął pod głowę i jak Adam przedtem, przymknął powieki. Oddychał głęboko, a po chwili zaczął wyraźnie chrapać.
Była już głęboka noc, kiedy dotarli do Brattholt. Pierwszy wyczuł ich obecność Snati. Jakim cudem, trudno powiedzieć. Rudy, puszysty szpic z pogardliwie zadartym nosem i ogonem – „jeszcze bardziej uparty od owiec, za którymi się uganiał”, mawiała Lilja – wystrzelił nagle z ciemności jak z procy. Pies doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że na co mógł sobie pozwolić z głupimi owcami, tego w żadnym razie nie powinien próbować robić z końmi. Dlatego biegł teraz kilka metrów z przodu w bezpiecznej odległości od końskich kopyt, radosnym jazgotem wetując sobie brak kontaktu z nową kurtką Adama.
Kiedy ojciec z synem znikli w czeluściach stajni, by rozsiodłać wierzchowce, pies umilkł zadowolony i przysiadł na tylnych łapach przed otwartymi drzwiami. Dysząc z niecierpliwości, popatrywał co chwila w kierunku domu, to znów odwracał łeb ku stajni, jakby chciał dać do zrozumienia przybyszom, że czas wreszcie dołączyć do stada. Kiedy zamykali ciężkie drzwi budynku, jedno z okien na piętrze domu rozbłysło słabym światłem. Pétur zostawił ciężkie buty w sieni. Adam, acz niechętnie, poszedł jego śladem. „Wsiowe zwyczaje”, burknął pod nosem. Przeszli korytarzem do wnętrza domu. Pośrodku kuchni czekały na nich cztery kobiety. W białych nocnych koszulach i narzuconych na ramiona wełnianych chustach w drgającym blasku świec przypominały stadko dzikich kaczek.
– Kristín jeszcze nie przyjechała? – zaniepokoił się od wejścia ojciec.
– Są nareszcie! – wykrzyknęła Sigrid, jakby nie słyszała pytania. Zajęta była rozpalaniem lampy.
Dobrze wiedziała, o co ojcu chodzi. Chciał mieć ich wreszcie wszystkich razem.
– Adaaam! – zapiszczała Finna i pierwsza rzuciła się do drzwi.
Za nią pognały starsze siostry. W jednej chwili ciasny krąg warkoczy zawirował wokół Adama. Towarzyszyło mu z dołu ujadanie Snatiego, który był bliski obłędu.
– Padała z nóg. Poszła spać bez kolacji – rzuciła przez ramię Rósa.
Powiesiła na wieszaku kurtkę ściągniętą z brata, a potem wyciągnęła rękę po ojcowski kabat.
– A ja bym coś przegryzł. Głodnym jak ten pies – mruknął Pétur.
W ciągu ostatnich kilkunastu godzin zamienili z synem może ze cztery pełne zdania. Radosny świergot kobiet był przyjemnym dla ucha tłem muzycznym, ale Pétur szybko się w nim gubił.
– Jak dwa psy! – zawtórował mu Adam, sadowiąc się za stołem.
Snati legł bezgłośnie na derce przy drzwiach. Przez cały rok szpic obrabiał niestrudzenie setkę owiec. Na jego psiej głowie spoczywało również pilnowanie nocą obejścia. Ale kiedy przyjeżdżał Adam, pies robił sobie wakacje. Miał do tego prawo jako członek rodziny.
– No to jemy. – Ruda czupryna Finny wyrosła na ławie obok brata.
– Jakie jemy? Jakie jemy? Przecież my już jadłyśmy... – próbowała oponować Sigrid.
Finnę poparły bliźniaczki:
– O tych ziemniakach, cośmy je z serwatką na kolację jadły, to już dawno najstarsi ludzie w wiosce nie pamiętają. – Lilja machnęła ręką i zanurkowała w szafce za talerzami.
– To może coś na zimno z chlebem. Pod kuchnią już wygaszone. Salcesonu nakroję, co? – upewniała się cały czas Sigrid, zmierzając do komórki, gdzie trzymała pachnący slátur z owczych podrobów.
Posiłek dla mężczyzn czekał przygotowany w kuchni na stole, przykryty lnianą ściereczką. Ale kto mógł przypuszczać, że i je też od tego czekania chwyci głód?
Sigrid zdecydowanie nie pochwalała nocnego podjadania.
– Cokolwiek, byle już!
Jej wahania rozdrażniły nagle, nie wiedzieć czemu, Pétura. Córka wydawała się nieobecna, miał niejasne przeczucie, że go wręcz ignoruje. Przecież wiedziała, że przyjadą późno. Jego pusty żołądek niecierpliwił się coraz bardziej. Babskie fochy tam!
I wtedy przypomniało mu się coś, o czym dobrze pamiętał przez cały wczorajszy dzień. Wstał od stołu, sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął woreczek soli i postawił bez słowa przed Finną.
Noc. Do świtu daleko. Jaki jest sens tak leżeć w ciemnościach, kiedy sen w żaden sposób nie przychodzi do człowieka. Podciągnęłaby go pod szyję jak pierzynę i zapomniała o jutrzejszej przeprawie z rodziną. Ostatnie trzy godziny Sigrid spędziła w łóżku wyciągnięta na wznak, próbując opracować jakąś możliwą strategię działania. Bez skutku. „To dziwne”, przemknęło jej nagle przez myśl. Przez całe lata była przekonana, że łóżko było dla niej za krótkie. Nie żeby bębniła piętami w drewniane oparcie, ale kiedy przeciągała się w nim nad ranem, mogła dotknąć koniuszkami palców dolnej deski, stwierdzając, że jest zimna i nieprzyjemna. A teraz brakowało tego ostatniego centymetra. „Człowiek z wiekiem jednak się kurczy”, stwierdziła żałośnie. Słyszała niemal drobiące w jej głowie jałowe minuty czuwania. Nie chciała otwarcie przeciwstawiać się ojcu, ale nie mogła tak po prostu milczeć. Odrzuciła gwałtownie pierzynę na bok, chwyciła chustę z oparcia krzesła, owinęła się nią i starając się nie obudzić pozostałych domowników, cicho zeszła schodami na parter.
Był koniec lata, noce robiły się coraz chłodniejsze. Rześkie powietrze ją otrzeźwiło. „Wszystko będzie dobrze”, kołatał się w niej wewnętrzny głos. Nie wierzyła mu. Poczuła ciepły, miękki ciężar na gołej nodze. Pogłaskała Snatiego po zaspanym łbie i zawróciła do domu, zamykając za sobą drzwi wejściowe, jakby odgradzała się nimi od jątrzącej ją niepewności.
W kuchni ktoś czuwał. Nie przestraszyła się. Raczej wyczuła obecność brata, niż go rozpoznała w mroku. Siedział na krześle, które przesunął na koniec stołu, jedną rękę oparł na pustym blacie, druga zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała, jakby o niej zapomniał. Siedział zapatrzony daleko przed siebie, ale kiedy Sigrid weszła, odwrócił ku niej twarz. Była bez wyrazu. Adam wydawał się obcy w świetle księżyca.
– Nie możesz spać? – spytał półgłosem.
Pokręciła głową. Nie była pewna, czy widział jej reakcję, więc zrobiła kilka kroków w kierunku poświaty spływającej z okna i dodała szeptem:
– Nie.
Odwróciła się i usiadła na stole, spuszczając nogi. Uspokojony szpic liznął ją w łydkę i podreptał na swoje posłanie.
– Ja też nie – odparł Adam.
Znów zapadło milczenie. Nie przeszkadzało im to. Tych dwoje zawsze dobrze się rozumiało, ale później ich drogi się rozeszły. Adam wcześnie miał okazję poznać przywileje wypływające ze statusu jedynego męskiego potomka w rodzinie. Mimo to podświadomie uznawał przywództwo Sigrid. Była wymagająca jak matka, którą za wszelką cenę starała się mu zastąpić, ale była też starszą siostrą, która sama miała na sumieniu niejedno przestępstwo popełnione w dzieciństwie, więc kryła go przed ojcem, jak choćby wtedy, kiedy wysmarował sadzą dwanaście owiec z rodzinnego stada, próbując dociec, skąd bierze się czarne runo. Dwanaście tylko, bo na więcej nie starczyło czasu, jako że rodzina wróciła z targu wcześniej, niż się spodziewał. Ojciec się wściekł. Sigrid ukryła przewidująco Adama w oborze. Siedział tam do wieczora, mokry od strachu i bliskości krów, siostra przyszła po niego dopiero po kolacji, kiedy już ojcu na dobre przeszło. Wrócił skruszony, powłócząc nogami, i z niechętną obietnicą, że odpuści sobie dalsze eksperymenty. To jednak nie uchroniło go przed konsekwencjami – następnego dnia miał za zadanie wszystkie utytłane owce dokładnie wyszorować. Przy trzeciej, kiedy sześciolatkowi zaczęły już mdleć ręce, siostry zdecydowały się przyjść mu z pomocą. Owce udało się zagnać do najbliższego strumienia i wspólnym wysiłkiem domyć wodą i sianem bynajmniej nie współpracujące z nimi zwierzęta. Tyle dobrego, że tydzień wcześniej całe stado zostało ostrzyżone! W domu spuszczono nad całym zajściem zasłonę milczenia. Jedynie drobne jasne smugi nad paleniskiem przypominały jeszcze przez kilka miesięcy o Adamowym wybryku.
– To jednak udało ci się ojca przekonać?
– Do czego?
Palec Adama wskazywał na angielską kuchnię węglową ustawioną pod przeciwległą ścianą. Miała żeliwną płytę z czterema otworami, każdy na sześć fajerek, a poniżej błyszczący piecyk na rzeźbionych nóżkach.
– A ty wiesz, że wcale nie musiałam go długo namawiać – zauważyła Sigrid. Prawdę mówiąc, do dziś nie mogła się temu nadziwić. – Jak tylko ją zobaczył w magazynie wysyłkowym, to tak się zapalił, że zaraz złożył zamówienie. Listopad, grudzień, styczeń... Trzy miesiące nawet nie minęły. W połowie stycznia zawiadomili nas, że kuchnia stoi do odebrania w porcie. Wciąż ją oswajam, ale już prawie wyłącznie na niej gotuję.
Zdołała go jednak rozbawić. Twarz mu się rozluźniła, oczy rozszerzyły. Niebieskie, po ojcu. Ich błękit stanowił niecodzienny kontrast z ciemnymi włosami. Przyszło jej na myśl, że mogłaby go w tej chwili przekonać do swojej sprawy... Już miała zacząć, kiedy prychnął nieoczekiwanie:
– Nasze matki mogły o czymś takim jedynie pomarzyć!
Minął dogodny moment. Brat znów był niedostępny. Poczuła znużenie na samą myśl o tym, że znowu trzeba będzie szukać sposobu dotarcia do niego. Wyraźnie wyczuwała wzbierającą w Adamie agresję. Nie wiedziała tylko, skąd się to brało.
– Wyobrażasz sobie: całe życie w kurnej chacie, w dymie zatruwającym ci mózg i płuca...? – perorował w przestrzeń za oknem.
Nie musiała sobie tego wyobrażać. Spędzili w takiej chacie dzieciństwo i sama do niedawna gotowała na otwartym palenisku. Nawiasem mówiąc, podpłomyki smażone na kuchni węglowej nie umywały się do tamtych kładzionych na kamiennej nalepie.
Sigrid wiedziała, że brata coś gryzie.
– Co jest, Adamie? – spytała cicho.
Milczał przez moment. Trafiła w sedno, ale ciężar był zbyt wielki. Spojrzał na nią przeciągle, jakby oceniał, czy go uniesie. Kiedy się wreszcie odezwał, jego głos dziwnie kontrastował z poprzednim wybuchem:
– Miałem trzy lata, jak odeszła. Nasza mama, znaczy moja i Finny... Gorączka połogowa.
Przerwał, jakby czekał na to, żeby go poprowadziła. Jak zawsze.
– Dlatego chciałeś zostać lekarzem?
Zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu niż jak pytanie.
– W pierwszym odruchu pewnie tak... No a potem to... Wiesz, jaki ojciec jest zasadniczy – dodał niskim głosem, naśladując ojca: – „Jak coś zacząłeś, to musisz to skończyć”.
Adam przyglądał się przez chwilę swoim dłoniom. Jego oczy nie wyrażały teraz niczego, wyglądał jak ktoś, kto zamierza skoczyć na głęboką wodę. A potem już poszło:
– Mieliśmy praktykę lekarską. Po drugim roku są zawsze praktyki. Ta była latem. Skierowano mnie do jakiejś wioski zabitej dechami. Chciałem do szpitala Fryderyka w Kopenhadze. Ale nie miałem szans. Jak się nazywała ta wieś? Kompletnie wyleciało mi to z głowy. Nieważne. A może to było miasteczko? Bo mieli tam stację kolejową i gabinet lekarski. Stary lekarz przyjmował u siebie w domu. Fantastyczny diagnostyk. Nigdy wcześniej kogoś takiego nie spotkałem. Spojrzał tylko na pacjenta i od razu wiedział, w czym rzecz. Dużo się od niego nauczyłem. Bo wiesz, teoria to jedno, a praktyka to coś zupełnie innego. Tak...
Szukał przez moment w myślach. Po chwili podjął zgubiony wątek:
– Ale któregoś dnia musiał jechać do chorego i zostałem sam. Siedzę, upał, myślę sobie, że już tak się przemęczę do wieczora. A tu nagle, trzecia po południu, wchodzi kobieta. Sama wchodzi, nikt jej nie przywiózł. Niesie coś czerwonego w ręce, kwiat jakiś czy co, podtrzymuje go drugą dłonią. Patrzę, że to nie kwiat, tylko kikut. Rękę jej wciągnęła młockarnia. Patrzyłem jak urzeczony na mięśnie zwinięte wzdłuż przedramienia. Stała tam cała otępiała, w szoku nie czuła bólu, nie krzyczała. Ja chyba byłem bardziej przerażony od niej. Ręce miałem jak z waty. Nie byłem w stanie utrzymać narzędzi. W głowie kompletna pustka. A ta kobieta przecież do mnie po pomoc. Całe szczęście nadjechał mój lekarz. Dał jej zastrzyk z morfiny, zatamował krwotok i pojechaliśmy do szpitala. Nie wiem, co się z nią później stało... Sigrid – przerwał nagle – ja już dłużej nie mogę. Rzucam medycynę. Jadę do Paryża studiować malarstwo.
Ostatnie dwa zdania wypowiedział jednym tchem.
Jeszcze nie ochłonęła po tamtej rannej kobiecie, a tu nowa wiadomość.
– Rzucasz studia? – spytała.
– Nie wytrzymam dłużej – powtórzył z naciskiem.
Przyjrzała mu się uważniej. Była w nim jakaś tępa desperacja. Nareszcie zrozumiała: chce o swej decyzji powiadomić ojca. Przyjechał właściwie tylko po to, żeby mu o tym powiedzieć. „Nie, nie!”, aż krzyknęła w duchu. To nie tak miało się potoczyć. Teraz sprzedaż wodospadu była najważniejsza. To była jej sprawa. Studia malarskie brata musiały zaczekać.
– Ja też chciałam ci o czymś ważnym powiedzieć... – przerwała, jakby badała nogą grząski teren.
Śpiący dotychczas pies podniósł łeb, nasłuchując czegoś na zewnątrz. Alarm okazał się fałszywy, ale atmosfera w kuchni była teraz napięta. Pies to wyczuł. Wstał powoli ze swojej derki, przeciągnął się i usiadł naprzeciwko nich na tylnych łapach, wpatrzony załzawionymi ślepiami w Sigrid, gotów do służby.
– Co jest? – spytał Adam.
Nie wiadomo, czy powiedział to do psa, czy do niej.
– Ojciec zwołał zebranie, bo chce nas oficjalnie powiadomić, że sprzedaje wodospad – rzekła.
– Jaki znowu wodospad?
– Gullfoss. Jest nim zainteresowana pewna spółka angielska, która od paru lat go od nas dzierżawi.
Nie wiedział nawet, że mieli kontrakt z jakąś spółką. Opowiedziała mu o liście znalezionym na biurku ojca.
Wzięła głęboki oddech:
– Adam, proszę cię, wstrzymaj się z oznajmianiem ojcu swoich planów.
– Dlaczego? – nie rozumiał, o co jej chodzi.
– Bo żadnej sprzedaży nie będzie.
– A co ma jedno do drugiego? – żachnął się.
– Uwierz mi, tak będzie lepiej. Nie możemy prowadzić z ojcem wojny jednocześnie na dwóch frontach. Ale jeśli ty mi pomożesz, ja pomogę tobie.
– Ty coś knujesz... – Położył rękę na stole i odsunął się nieznacznie, jakby chciał przejrzeć siostrę na wskroś.
Spuściła wzrok pod jego spojrzeniem.
– Znajdziemy lepszy moment, żeby mu o tym powiedzieć – rzekła.
A potem się pochyliła, jakby idąc za ciosem. Mówiła szybko:
– Jak trzeba będzie, to dokończysz tę medycynę. Czemu nie? To mocny argument. Wierz mi, ojciec cię bardzo kocha, wbrew temu, co sądzisz, chce twojego dobra. Przekonamy go do twoich planów. Tylko nie teraz.
Patrzyli na siebie skonsternowani: on wciąż nieufny, zarażony już jednak jej zdeterminowaniem. Ona przerażona własną bezczelnością czuła, że jest o krok od pozyskania brata. Tylko w imię czego? Jakim argumentem przeciągnąć go na swoją stronę? Chciała bronić wodospadu, tego była pewna. Nie miała jednak najmniejszego pojęcia, jak tego dokonać. Może trzeba będzie wziąć adwokata, zwłaszcza jeśli przyjdzie rozwiązać umowę. Miała odłożone pieniądze. Ale to zapowiadało otwarty konflikt z ojcem. Nie chciała z nim walczyć, chciała po prostu go przekonać.
Adam opadł z bezgłośnym śmiechem na oparcie krzesła. Zmarszczyła brwi, zaskoczona. Brat ukrył twarz w dłoniach.
– To jakiś absurd – stwierdził w końcu. – Po co ci ta kupa kamieni? I co j a mam tu do gadania? Nie mam prawa wypowiadać się w tej sprawie, przecież stąd wyjechałem.
– Masz pełne prawo, to twoje dziedzictwo – odparła z naciskiem.
Opuścił ręce i przyjrzał jej się uważniej. Pierwszy raz w życiu widział, żeby siostra walczyła o coś z takim uporem. Spodobała mu się. W ognistym diademie, wsparta na mieczu, mogłaby zagrać legendarną Damę z Gór w jakimś amatorskim przedstawieniu. „Żeby tylko nas wszystkich z dymem nie puściła”, przemknęło mu nagle przez myśl.
Jakkolwiek pompatycznie zabrzmiał argument Sigrid, uwierzył jej.
Po przemówieniu Pétura zapadła głucha cisza. To oczywiście nie do końca prawda, „cisza nigdy nie bywa całkowicie głucha”, zastanawiał się Adam. Uzmysłowił to sobie tamtego ranka w Kopenhadze, tuż przed końcem semestru. Dobrze zapamiętał ów dzień, bo stracił wtedy coś, co nazywał swoim „politycznym dziewictwem”. Prawdziwe stracił kilka lat wcześniej, ale nie lubił o tym mówić.
Ten dzień to piątek, a w każdy piątek pozwala sobie na mały luksus: przed wyjściem na uczelnię celebruje z namaszczeniem śniadanie, serwując sobie delikatne jasne pieczywo, jakiego nie uświadczysz w jego rodzinnym kraju. Kupuje je w piekarni, niedaleko skromnej klitki, którą wynajmuje z ojcowskich pieniędzy. Celebracji towarzyszy inny luksus: raz w tygodniu kupuje gazetę, najczęściej jest to duński „Politiken”. Interesują go zwłaszcza komentarze polityczne, zdąży ją do wieczora przewertować od deski do deski. Od dwóch tygodni wrze w stowarzyszeniu islandzkich studentów, do którego należy. Ogłoszono termin przyszłorocznej wystawy kolonialnej. Spodziewają się, że tak jak w poprzednich latach odbędzie się w ogrodach Tivoli. Wystawa stanowi nie lada atrakcję dla mieszkańców Kopenhagi, ale również dla przyjezdnych gości. Organizatorzy zamierzają przedstawić na niej terytoria duńskiego imperium kolonialnego: Grenlandię, posiadłości na Karaibach i... no właśnie, Islandię. Chodzi o „zaprezentowanie szerokiej publiczności tradycyjnych produktów, rzemiosła i stylu życia tamtejszych mieszkańców”, jak głoszą rozlepione już na mieście ogłoszenia. Islandzcy studenci są wściekli i oburzeni. Adam popiera ich protesty. „Nie jesteśmy podbitym narodem, ale narodem tworzącym część duńskiej państwowości”, dowodzą. Narodem odrębnym kulturowo, to nie ulega wątpliwości, ale należącym do cywilizacji europejskiej. Mógłby się podpisać pod tym stwierdzeniem, ale jego koledzy idą dalej. O wiele dalej. Żądają od islandzkich członków wchodzących w skład komitetu organizacyjnego, aby wycofali ich kraj z udziału w imprezie. I rozpoczynają kampanię protestacyjną w duńskich dziennikach. Czy to właśnie nie „Politiken” obiecał zamieścić jeden z artykułów?