Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
52 osoby interesują się tą książką
Czy miłość może być wieczna? Czy może przekraczać granice czasu i przezwyciężać śmierć?
Barbara, zmuszona do przeprowadzki do Elizabethtown, odkrywa, że senne miasteczko skrywa mroczną tajemnicę. Jej rodzina strzeże pradawnego dziedzictwa, a ona sama wplątuje się w niebezpieczną rozgrywkę między ludźmi a istotami spoza tego świata. Rozdarta między nową rzeczywistością i dwoma mężczyznami, Barbara musi dokonać wyboru, który zaważy na jej losie. Czy zaufa swemu sercu, czy rozsądkowi? Za niewłaściwą decyzję może przyjść jej zapłacić najwyższą cenę.
W kolorze krwi (XXI wiek). Tom 1
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Islandia, Fiordy Zachodnie, Látrabjarg, lipiec 2013 roku
Roderick Robillard stał na krawędzi porośniętego trawą klifu i spoglądał na wzburzone morskie fale, które niczym stada rozwścieczonych potworów rozbijały się w dole o skalisty brzeg. Porywisty, przejmujący chłodem wiatr szarpał połami jego długiego płaszcza, rozwiewając je na podobieństwo skrzydeł czarnego kruka szykującego się do lotu. Huk wiatru i skrzek ptaków kołujących nisko nad powierzchnią lądu wtórowały szumowi fal, zwiastując nadchodzącą nawałnicę. Ciemne, burzowe chmury grubą warstwą zasnuły niebo, pogrążając okolicę w półmroku.
Chociaż ten malowniczy zakątek Islandii był chętnie odwiedzany przez turystów, dziś nie było tu nikogo. Pogoda odstraszyła miłośników pięknych krajobrazów oraz chętnych do podziwiania maskonurów – ptaków będących symbolem kraju. Robillard celowo wybrał tak niesprzyjającą pogodę, wiedząc, że nikt nie zakłóci mu spokoju.
W swoim długim i bardzo samotnym życiu odwiedził różne zakątki Ziemi. Przemierzył obie Ameryki, Azję, Afrykę i Australię, a także wzdłuż i wszerz objechał Europę. Jego podróże po świecie nie wynikały jednak z chęci zwiedzania i poznawania odległych miejsc. Przyświecał mu jeden, niezmienny cel – od lat szukał kolejnego wcielenia swojej największej, a zarazem jedynej miłości.
Elizabeth, dziewczyna, która według przepowiedni miała przywrócić mu jego ludzką naturę, sprawiła, że przestał przeklinać swój los. Po raz pierwszy spotkał ją w lesie należącym do posiadłości jej brata, hrabiego Westmoore’a. Mimo niebezpieczeństwa czającego się w pobliżu, określanego przez okolicznych mieszkańców mianem bestii, wybrała się na spotkanie z miejscową zielarką Caroline, która według krążących opowieści potrafiła przewidzieć przyszłość.
Krótka wyprawa w leśne ostępy zakończyłaby się dla Elizabeth tragicznie, gdyby w porę się nie zjawił. W ostatniej chwili zdołał uchronić ją przed atakiem olbrzymiego wilka. Lecz to nie wilk był stworzeniem, którego wszyscy się obawiali. To on był tym, którego ludzie powinni unikać. Dlaczego więc ją uratował? Nie potrafił tego wyjaśnić. On, siejący postrach, będący zwiastunem śmierci, ocalił nędzną ludzką istotę. Co więcej, patrząc jej prosto w oczy, poczuł, że już nigdy nic nie będzie takie samo.
Przepowiednia wypełniła się, burząc spokój Rodericka, ale jednocześnie zwracając mu człowieczeństwo. Dla Elizabeth chciał zaprzeć się swojej krwiożerczej natury. Ta pozornie słaba dziewczyna wyrwała go z odmętów ciemności i pokazała, że życie, nawet takiej istoty jak on, może być piękne.
Pokochał ją z całego serca. Okrutna bestia przestała atakować. Szczęście było na wyciągnięcie ręki, jednak na drodze do niego stanął odwieczny wróg Rodericka. Książę Duncan nie mógł przepuścić okazji do zadania ciosu swojemu przeciwnikowi. Odkrywszy jego uczucie do Elizabeth, to ją obrał za swój cel. Nie stracił zainteresowania dziewczyną nawet wtedy, gdy Roderick, pragnąc chronić ukochaną, rzucił na nią czar zapomnienia i opuścił Anglię.
Elizabeth, która mimo starań Rodericka nie straciła związanych z nim wspomnień, stała się przedmiotem zemsty bezlitosnego księcia. Nie mogąc liczyć na pomoc brata, widzącego w Duncanie idealnego kandydata na męża siostry, znalazła się w sidłach potwora. Zaciągnięta przez niego na samo dno piekła, poniewierana i doprowadzana na skraj obłędu, z rezygnacją wypatrywała dnia ślubu, wiedząc, że będzie to ostatni dzień jej ludzkiego życia.
Jednak zdarzył się cud. W momencie gdy pastor przewiązywał dłonie oblubieńców stułą, w kaplicy zjawił się Roderick. Na stopniach ołtarza rozegrała się ostatnia bitwa między odwiecznymi wrogami. Dwie bestie stoczyły śmiertelny bój, który wygrał Robillard.
Wieść o prawdziwej naturze młodego, tajemniczego szlachcica, lotem błyskawicy obiegła okolicę. Tylko ucieczka mogła uratować Rodericka i jego ukochaną. Opuścili Anglię, zabierając ze sobą Kyle’a – nowo narodzone dziecko jednej z wieśniaczek, które Elizabeth uratowała ze szponów Duncana. Bezpieczną przystań znaleźli dla siebie w Ameryce.
Przez kilka lat żyli szczęśliwie, uchodząc za kochającą się rodzinę. Roderick założył miasto Elizabethtown i zgromadził wokół siebie społeczność mieszkańców. Pomagał każdemu potrzebującemu, zyskując powszechny szacunek i wdzięczność. Kierując się dobrem osadników, zaczął rozbudowywać kopalnię soli, która zapewniała zatrudnienie i dostatnie życie.
Niestety i tu, w Nowym Świecie, Robillardów dopadły kłopoty. W Elizabethtown pojawili się bracia Bennett. Odkrycie prawdziwej tożsamości przybyszów postawiło pod znakiem zapytania przyszłość młodych małżonków. Układ zawarty z Billem, najstarszym z tajemniczych braci, zagwarantował wprawdzie Roderickowi i jego bliskim nietykalność, jednak obwarowany był pewnymi warunkami.
Gdy do Elizabethtown przybył Lucas, brat Elizabeth, w towarzystwie Caroline, okazało się, że ta przemieniła hrabiego Westmoore’a w taką samą istotę, jaką był Roderick. To złamanie warunków umowy zawartej z Bennettami, stało się początkiem tragedii.
Bennettowie, ogarnięci chęcią zemsty, źle interpretując pradawne przykazania, wystąpili przeciwko Billowi, a następnie, korzystając z nadarzającej się okazji, porwali przybranego synka Robillardów. Szantażem zmusili zrozpaczonych rodziców oraz ich angielskich znajomych do stawienia się nocą w rozbudowywanej kopalni soli, doskonale wiedząc, że sól osłabi moce, którymi dysponują. Doprowadzając do wybuchu, pogrzebali pod zwałami ziemi Rodericka, Elizabeth, Lucasa i Caroline.
Roderick do tej pory doskonale pamiętał tamtą noc. Każdy jej szczegół wrył mu się w pamięć. Wciąż miał wrażenie, że czuje zapach ziemi i soli zmieszany z wonią krwi Elizabeth. Trzymał żonę w ramionach, powtarzając, że wszystko będzie dobrze, chociaż zdawał sobie sprawę, że rany, jakie odniosła, były śmiertelne. Gdyby zechciał, mógłby ją uratować, jednak za cenę jej duszy. Wyrwałby ją z odwiecznego cyklu narodzin i śmierci, czyniąc takim samym potworem, jakim sam był. Ale jakże mógłby skazać ukochaną kobietę na tak okrutny los? Przecież dobrze wiedział, że wieczne istnienie nie jest darem, a przekleństwem.
Jednak w chwili, gdy życie coraz prędzej uchodziło z Elizabeth, Rodericka dopadły wątpliwości. Myśl o rozstaniu przeraziła go. Mało brakowało, a zmieniłby swoją decyzję. Na szczęście Elizabeth zdołała go przed tym powstrzymać. Choć sama słaba, na wpół żywa, zachowała więcej zdrowego rozsądku niż on. Wierząc w wizję Caroline o ich ponownym spotkaniu w jej kolejnym wcieleniu, postanowiła umrzeć, by uratować bliskich. Gdyby nie jej poświęcenie, ekipa ratunkowa, odgruzowująca kopalniany szyb, odnajdując ich w doskonałym zdrowiu, mogłaby dać wiarę słowom Bennettów i uznać ocalałych za potwory. Tylko widok straty, jaką ponieśli, mógł odsunąć od nich podejrzenia.
Bill jako pierwszy dotarł do zasypanych i to on pomógł Roderickowi wynieść Elizabeth na powierzchnię. Widząc jej agonię, nikt nie śmiał podawać w wątpliwość człowieczeństwa Robillarda i jego towarzyszy.
Elizabeth odchodziła na leśnej polanie, otoczona miłością bliskich. Pierwsze promienie słońca przebijały się przez gałęzie drzew i oświetlały jej pogodzoną z losem twarz. Roderick do końca tulił ukochaną w ramionach, obiecując, że odnajdzie ją, gdziekolwiek i kiedykolwiek się ponownie narodzi. A gdy już dusza z niej uleciała, przekazał ciało ukochanej Billowi, przykazując mu, by ją pogrzebał. Sam zaś ruszył na poszukiwanie jej nowego wcielenia.
Od tej pory szukał niestrudzenie. Przemierzał setki tysięcy kilometrów, łudząc się, że za kolejnym zakrętem napotka tę, którą kochał ponad życie. Lata mijały, wybuchały wojny, przez świat przetaczały się epidemie i kataklizmy, nastąpił niesamowity rozwój techniki. Ludzie rodzili się, dorastali, starzeli i umierali. Pokolenia odchodziły w niepamięć, ustępując miejsca kolejnym. Skończył się wiek dziewiętnasty, przeminął dwudziesty, nastał dwudziesty pierwszy. Świat nie przypominał już tego, który Roderick znał. Zmieniło się wszystko, tylko on ciągle był taki sam, zawieszony w nieskończoności, której nienawidził. Przed zatraceniem ratowało go tylko przyrzeczenie, które złożył żonie. Musiał ją odnaleźć. Naprawdę musiał. Nie sądził jednak, że będzie to aż tak trudne.
Ostatnie dziesięć lat spędził na Islandii. We współczesnym zautomatyzowanym świecie, w zalewie wszechobecnych informacji, w zgiełku wielkich miast czuł się zagubiony i przytłoczony. Tu wreszcie, otoczony przyrodą, która wydawała się nadal nieskażona ręką człowieka, mógł znów zaznać spokoju.
A jednak ta cisza, początkowo balsam dla jego skołatanego serca, wkrótce stała się raniącym boleśnie kolcem. Tęsknota to najgorsze narzędzie tortur. Nawet gdy nie odczuwał fizycznego bólu, ten psychiczny przenikał go i obezwładniał.
Patrząc na wzburzone morskie fale, przypominał sobie podróż statkiem do Ameryki, kiedy to płynął razem z Elizabeth. Zieleń trawy i islandzkie klify przywoływały wspomnienia młodzieńczych lat, gdy wciąż był jeszcze człowiekiem. Ptaki wzbijające się w niebo, przywodziły mu na myśl wiejską posiadłość Westmoore’ów, kiedy spotykał się potajemnie z Elizabeth.
Ile jeszcze czasu miał trwać w takim zawieszeniu, wypatrując cudu, który nie nadchodził? Gdzie była kobieta, która nadała sens jego istnieniu? Czy zdoła ją kiedykolwiek odnaleźć? A może pomylił się i nigdy już nie dane mu będzie zaznać ciepła miłości?
Wiatr wzmógł się. Niebo pociemniało, a z gęstych chmur spadły pierwsze krople deszczu. Po chwili rozpadało się na dobre. Roderick nadal nie ruszył się z miejsca. Wpatrzony w morskie fale, ulatywał myślami do świata, w którym znowu był szczęśliwy z Elizabeth. Czy jeszcze kiedyś będzie im dane się spotkać?
Atlanta, wrzesień 2023 roku
Wysoki, przystojny mężczyzna podszedł do stojącego na podjeździe czarnego samochodu marki Lincoln Aviator i wrzucił do otwartego bagażnika wypchaną walizkę. Wewnątrz widać już było kilka toreb podróżnych. Następnie zawrócił do domu, by po chwili znowu pojawić się z kolejnym sakwojażem.
– Barbaro, pospiesz się! – krzyknął. – Grzebiesz się i grzebiesz, a dobrze wiesz, że mamy przed sobą długą drogę. Nie chcę jeździć po nocy. Jeśli wyjedziemy teraz, dotrzemy przed zmrokiem do motelu, w którym zarezerwowałem nocleg. Barbaro, czy ty w ogóle mnie słyszysz? – powtórzył zniecierpliwiony.
– Słyszę, Adamie.
Próg domu przekroczyła niewysoka dziewczyna o błękitnych oczach i długich, ciemnych, mocno kręconych włosach. Sprane jeansy i błękitna podkoszulka z krótkim rękawkiem wyraźnie podkreślały jej szczupłą, zgrabną sylwetkę. Trzymając w objęciach małego, białego pieska, wolnym krokiem zbliżyła się do auta.
– Musiałam znaleźć Ami. Przestraszyła się tego całego zamieszania i nie chciała wyjść.
– Dobrze, dobrze. – Machnął ręką, po czym podszedł do drzwi domu i zamknął je dokładnie. Klucz schował pod doniczkę stojącą z prawej strony wejścia. – Wsiadaj do samochodu – polecił.
– Naprawdę musimy stąd wyjeżdżać? Może jest jakiś sposób, żebyśmy... –Zawahała się.
– Barbaro! – zniecierpliwił się. – Ile razy mamy to powtarzać? Przecież ci tłumaczyłem, że to już nie jest nasz dom.
– Ale to jedyny dom, jaki mieliśmy. Dorastaliśmy tutaj. Wiąże się z nim tyle wspomnień.
– Stworzymy nowe wspomnienia. – Zmienił ton na bardziej serdeczny.
Wiedział, że siostrze trudno jest pogodzić się ze zmianami, które nastąpiły po długiej chorobie i śmierci ojca. Tata, nie chcąc obarczać ich swoimi problemami, nie zdradził, że kuracja, której się poddał, była bardzo kosztowna i zmusiła go do zastawienia domu.
– Nie chcę stąd wyjeżdżać – powtórzyła.
– Barbaro, rozumiem cię. Dopiero niedawno straciłaś ojca, teraz musisz opuścić znajome miejsca, pożegnać się z przyjaciółmi. To trudne. Zresztą nie tylko dla ciebie. Mnie też nie jest łatwo. Uwierz mi, że zrobiłem wszystko, żeby opóźnić moment przeprowadzki. Liczyłem, że uda mi się znaleźć lepszą pracę i będę w stanie spłacać długi ojca. Niestety, kwota do spłaty jest bardzo duża… Aby wreszcie stanąć na nogi i zacząć normalnie żyć, musimy odpuścić i przestać walczyć z wiatrakami. Dom przeszedł w ręce banku, a nam nie pozostaje nic innego, jak przyjąć zaproszenie ciotki Aleny.
– Która jest dla nas obcą osobą – powiedziała z wyrzutem.
– Być może, ale to jedyna rodzina, jaką mamy. Zresztą kiedyś bardzo ją lubiłaś.
– Nawet dobrze jej nie pamiętam.
– Bo byłaś wtedy bardzo mała. Miałaś kilka lat, gdy dziadek zabrał cię do Elizabethtown. Po powrocie cały czas zachwycałaś się końmi, które hodował. Uwielbiałaś kucyki.
– Chyba naprawdę byłam bardzo maleńka – westchnęła.
– Wiem, co czujesz. – Adam podszedł do siostry i odebrał od niej torbę. Wrzucił pakunek na pozostałe walizki, po czym zamknął bagażnik. – Nie jest łatwo opuszczać rodzinny dom, ale pamiętaj, Barbaro, że rodzina to przede wszystkim my. Tu zostają tylko ściany. Najważniejsze, abyśmy nadal byli razem. A gdzie, to już mniej istotne.
Barbara kiwnęła głową. Zanim wsiadła do samochodu, jeszcze raz obejrzała się na budynek i przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu. Adam podążył za jej wzrokiem. Było mu ciężko na duszy, tak jak i Barbarze, ale nie mógł okazać słabości przed młodszą siostrą. Musiał być dla niej silny, pokazać, że zawsze może na nim polegać. W tej chwili miała tylko jego.
Atlanta stanowiła tylko pewien etap w ich życiu, a teraz wracali tam, gdzie swoją kolebkę miała rodzina Bennettów, do małego, zapomnianego przez Boga, cichego, nudnego miasteczka, ukrytego wśród lasów i pagórków. Do Elizabethtown, tej oazy spokoju i zwyczajności, gdzie czekała na nich ciotka Alena.
– Gotowa? – przerwał przedłużającą się ciszę.
Ponownie kiwnęła głową i zajęła miejsce po prawej stronie kierowcy. Na kolanach posadziła pieska, który od razu, gdy tylko zapięła pasy, wepchnął pyszczek pod jej łokieć, szykując się do drzemki. Zazdrościła mu tej beztroski.
Adam westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Ruszamy – obwieścił, tak jakby to w ogóle było potrzebne.
Samochód wolno zjechał z podjazdu. Barbara przez zasuniętą szybę patrzyła na dom, przed którym agent nieruchomości umieścił tabliczkę z napisem „Na sprzedaż”.
Nie chciała płakać, nie chciała, żeby Adam widział jej łzy. Obiecała sobie, że będzie dzielna. Do tej pory, chcąc oszukać samą siebie, powtarzała w myślach, że ten wyjazd jest tylko na trochę. Ot, takie wakacje. Że niedługo znowu się tu pojawią i wszystko będzie jak dawniej. Ale teraz, odjeżdżając sprzed domu, który już do nich nie należał, miała świadomość, że to pożegnanie. Ostateczne i nieodwołalne. Opuszczali Atlantę i już nigdy tu nie wrócą.
Barbara oparła głowę o zagłówek i przymknęła powieki. Nie miała siły przeciągać rozstania. Najchętniej zapadłaby w sen i obudziła się w innej rzeczywistości. W świecie, gdzie ojciec wciąż żył, gdzie nie mieli długów, a ich dom nadal do nich należał.
Adam zacisnął dłonie na kierownicy. Starał się nie patrzeć na mijane budynki, koncentrując się na drodze. Udawał, że nie widzi sąsiadów, którzy wyszli przed domy, żeby pomachać im na pożegnanie. W tej chwili nienawidził ich za to, że mogli tu zostać, podczas gdy on musiał zmienić całe swoje życie. Odetchnął z ulgą, gdy wyjechał na szerszą ulicę, a osiedle z pięknymi willami i zadbanymi ogródkami zostało za nimi. Jeszcze przez chwilę widział je we wstecznym lusterku, ale gdy skręcił w prawo, stracił je z oczu.
* * *
Barbara siedziała przy wysokim, drewnianym stoliku i wolnymi łykami piła zimną colę. Adam poszedł zatankować samochód, a ona, w tym przydrożnym barze, próbowała zebrać siły do dalszej drogi. Atlanta została za nimi. Ujechali już spory kawałek, z każdym kilometrem oddalając się od rodzinnego domu i zbliżając do miejsca, które teraz miało stać się ich przystanią.
Chłodna cola cudownie gasiła pragnienie i orzeźwiała umysł. Barbara sączyła napój i zastanawiała się, jak teraz będzie wyglądało ich życie. Ciotkę Alenę pamiętała jak przez mgłę – wysoką, kościstą, starszą kobietę o gładko zaczesanych siwych włosach. Właściwie wcale nie była ich ciotką ani nawet krewną. Została drugą żoną dziadka, gdy ojciec miał kilkanaście lat, i może dlatego nigdy nie nawiązał z nią cieplejszych relacji. Zresztą szybko opuścił Elizabethtown, aby nigdy więcej tam nie wrócić.
Jeden jedyny raz dziadek odwiedził ich w Atlancie. To była krótka wizyta – starszy pan przyjechał wyłącznie po to, by zabrać dzieci na wakacje do siebie. Co dziwne, ojciec nie zgodził się, aby Adam jechał do Elizabethtown, jednak pozwolił na tę eskapadę sześcioletniej Barbarze.
Wtedy podróż odbyli samolotem. Barbara zapamiętała, że tuż przed odlotem dziadek przekonywał ją, że dosięgnie chmur, a po wylądowaniu, jeszcze na lotnisku, kupił jej ogromną porcję lodów.
Wysiliła pamięć, próbując przypomnieć sobie wygląd starszego pana, który był jej dziadkiem, ale dawne wspomnienia spowijała gęsta mgła. Zapamiętała tylko długą, gęstą brodę i wąsy, jednak rysy jego twarzy i barwa głosu rozmyły się, stały się nieczytelne. Trudno się dziwić – to było tak dawno temu, że właściwie miała wrażenie, jakby to był tylko sen. Nigdy więcej nie spotkała dziadka. Zmarł wkrótce po tych wakacjach. Za to w Atlancie zjawiła się ciotka Alena, która przywiozła jakieś rzeczy należące do niego i usilnie domagała się, żeby jego syn je przyjął. Ten jednak nie zgodził się. Kłócił się z ciotką tak głośno, że Barbara słyszała podniesione głosy, choć siedziała na piętrze, zamknięta we własnym pokoju.
Ciotka krzyczała, tłumacząc ojcu coś o dziedzictwie, lecz on twardo obstawał przy swoim. Nie pozwolił jej nawet zobaczyć dzieci, choć bardzo o to prosiła. Barbara obserwowała przez okno, jak ciotka wsiada do taksówki, a kierowca chowa do bagażnika jej dużą, brązową walizkę.
Ojciec nie chciał rozmawiać o tej wizycie. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie miała miejsca. Elizabethtown i rodzina ojca zawsze były tematem tabu w ich domu. Barbara czasem zastanawiała się dlaczego i kiedyś nawet odważyła się o to zapytać, lecz tata zbył ją twierdzeniem, że przeszłość należy zostawiać za sobą i nie oglądać się wstecz. Mimo ciekawości przyjęła to wyjaśnienie i już więcej nie drążyła tematu. Nawet gdy ojciec zmarł, ani jej, ani Adamowi nie przyszło do głowy, by skontaktować się z kimś z Elizabethtown. Dopiero gdy wyszło na jaw, że leczenie ojca pochłonęło wszystkie oszczędności, a ogromne długi sprawiły, że bank przejął dom, znaleźli się w sytuacji, w której musieli skorzystać z ostatniej deski ratunku. Adam odnalazł w dokumentach adres i wysłał list informujący o tym, co się stało. Na odpowiedź nie musieli długo czekać. Ciotka Alena skontaktowała się z nimi telefonicznie i zaproponowała, żeby przenieśli się do niej. Obiecała, że pomoże im zacząć nowe życie w Elizabethtown.
Rodzeństwu nie uśmiechała się przeprowadzka do niewielkiego miasteczka położonego tak daleko od Atlanty, ponieważ jednak nie mieli innego wyjścia, przystali na propozycję ciotki. Starsza pani zaoferowała opłacenie biletów lotniczych, ale Adam odrzucił tę propozycję. Kilkunastoletni, nieco już sfatygowany Lincoln Aviator był jego dumą, a poza tym otrzymał go od ojca na osiemnaste urodziny – nie chciał się więc z nim rozstawać. Przez chwilę rozważał wysłanie Barbary samolotem, podczas gdy sam pokonałby autem długą i męczącą drogę, jednak siostra stanowczo się temu sprzeciwiła. Rozłąka z Adamem, nawet chwilowa, wydawała się jej czymś nie do zniesienia. W końcu brat był teraz jedyną bliską jej osobą.
– I jak się czujesz? – Rozmyślania Barbary przerwał Adam, który właśnie podszedł do stolika i zajął miejsce obok niej.
– Nie jest źle – mruknęła.
– Autko zatankowane, więc za chwilę możemy ruszać dalej.
– Nie wiem, czy dobrze robimy, jadąc do Elizabethtown. – Odstawiła pustą szklankę na porysowany blat. – Tata mówił, że przeszłość należy zostawić za sobą.
– No tak, ale chodziło mu o jego przeszłość. – Adam wzruszył ramionami. – Widocznie miał powód, by nie lubić tego miejsca. Może jakieś przykre wspomnienia z młodości? Może zawiedziona miłość? – snuł domysły. – My jednak nie mamy z nim żadnych negatywnych skojarzeń. Poza tym nie zapominaj, że nie mamy wyboru.
– Moglibyśmy wynająć jakieś malutkie mieszkanko w Atlancie. Gdybyś wrócił do pracy...
– Rozważałem tę opcję, ale niestety nawet wtedy nie dałbym rady nas utrzymać. Nie skończyłem studiów, więc nie znajdę lepszej posady.
– Ja też mogłabym poszukać zatrudnienia – zasugerowała. – Popołudniami i w wakacje mogłabym pracować w jakimś sklepiku lub knajpie.
– Przestań! – zezłościł się. – Ty masz się skoncentrować na nauce. Obiecałem ojcu, że tego dopilnuję.
– Tata by zrozumiał. Wszystko jest lepsze od przeprowadzki do Elizabethtown.
– Tata poparłby mnie. W niektórych sytuacjach należy przyjąć pomocną dłoń, a nie unosić się dumą.
– Ale tata nie lubił tej całej ciotki Aleny.
– Nie lubił? Myślę, że to nadinterpretacja.
– Wcale nie. Pamiętam, jak po śmierci dziadka przyjechała do nas, a ojciec wyrzucił ją z domu i nie chciał przyjąć tego, co mu przywiozła.
– Po prostu pokłócili się o spadek po dziadku. To się zdarza w wielu rodzinach. Ważne, że ciotka nie chowa urazy i chce nam pomóc.
– Mówisz o tym tak spokojnie – westchnęła.
– A po co to utrudniać? – Na moment odwrócił się w stronę kelnerki stojącej za barem i machnął do niej ręką, dając znak, żeby podeszła. Ponownie spojrzał na siostrę. – Ciotka sama zaproponowała, żebyśmy przyjechali. To teraz jedyna rodzina, jaką mamy, a dom dziadka należy tak samo do nas, jak i do Aleny.
– Co podać? – Kelnerka stanęła przy ich stoliku. – Mogę polecić naszą specjalność: domową szarlotkę i kawę.
– W takim razie poprosimy dwa razy szarlotkę i raz kawę – zadecydował.
– I jeszcze jedną colę. – Barbara wskazała pustą szklankę.
– Zaraz przyniosę. – Kelnerka odeszła, zostawiając ich samych.
– A mnie się wydaje, że w tej sprawie z ciotką coś było nie tak. – Barbara nie potrafiła odpuścić nurtującego ją tematu. Wyjęła z serwetnika serwetkę i zaczęła się nią bawić. Koncentrowała wzrok na papierze, żeby nie patrzeć na brata. – Nie wiem co, ale jestem pewna, że tata nie chciał, żebyśmy mieli z nią kontakt. Nie chciał, żebyśmy wracali do Elizabethtown. I ewidentnie bardzo mu na tym zależało, jakby próbował nas przed czymś chronić.
– Gadasz bzdury. – Adam roześmiał się. – Niby czego miałby się obawiać? Jego rodzina od pokoleń mieszkała w Elizabethtown. Pradziadek i dziadek byli burmistrzami miasteczka. Nosimy nazwisko Bennett i Elizabethtown to także nasze miejsce.
* * *
Siwa, wysoka, chuda kobieta weszła do staromodnie urządzonego salonu. Stąpając ostrożnie po skrzypiącej podłodze, podeszła do kominka. Czułym gestem poprawiła kilka drewnianych figurek stojących na gzymsie. Wszystko to było spuścizną po jej zmarłym mężu. Martin przechowywał pamiątki rodzinne, traktował je jak relikwie, a ona przejęła i kultywowała tę tradycję. Było jej przykro, że jedyny syn Martina nie chciał przyjąć tego, co należało do jego dziedzictwa. Tak łatwo wyrzekł się swego pochodzenia, swojego przeznaczenia. Nawet dzieciom zabronił kontaktu. Chciał je odgrodzić, ochronić przed tym, co go przerażało.
Przesunęła się w bok i wzięła do ręki fotografię męża. Ostrożnie starła z niej kurz.
– Oni wracają, Martinie – szepnęła do zdjęcia. – Tak jak o tym marzyłeś. Jadą tutaj i obiecuję, że już nigdy nie pozwolę im stąd odejść.
* * *
Przenocowali w podrzędnym motelu, którego wyposażenie chyba tylko jakimś cudem nie trafiło jeszcze na wysypisko śmieci albo przywędrowało właśnie stamtąd, żeby jeszcze przez chwilę posłużyć ubogim wędrowcom, których nie stać na porządny nocleg. Jedyną zaletą tego przybytku była cena i to właśnie ona zadecydowała o wyborze American Star na miejsce odpoczynku.
Trzeszczące, wąskie łóżka z zapadniętymi, poplamionymi materacami były bardzo niewygodne, a poprzecierana pościel śmierdziała wilgocią i czymś jeszcze, czego jednak nie potrafili zidentyfikować. Na szczęście wyglądała na w miarę czystą. Stojący w rogu przedpotopowy telewizor z pokrętłem do wyszukiwania programów był tylko atrapą – ktoś odciął przewód zasilający. Okrągły stolik z blatem obitym żółtą ceratą miał jedną nogę krótszą, ale podłożone pod nią zwinięte gazety zapewniały umiarkowaną stabilizację. Dwa plastikowe krzesła nie zachęcały do siadania. Lepiły się od brudu, a jedno z nich miało oparcie oklejone taśmą zapobiegającą odpadnięciu odłamanej części. Z zepsutego prysznica nieustannie ciekła woda, a spłuczka w sedesie nie działała i żeby spuścić nieczystości, trzeba było korzystać z wiadra. Na szarych od brudu, kiedyś chyba kremowych kafelkach utworzyły się pokryte pleśnią zacieki, odstraszające ewentualnych amatorów długiej kąpieli.
Barbara ze wstrętem odsunęła poplamioną zasłonę prysznicową i wsunęła się do kabiny. Cieszyła się, że wzięła ze sobą klapki, gdyż wejście boso mogło grozić poważnymi schorzeniami stóp. Starając się nie dotykać ścian, z trudem przekręciła metalowy kurek. Rozległ się chropowaty, metaliczny dźwięk i ze słuchawki prysznica popłynął większy strumień wody. Ustawienie odpowiedniej temperatury okazało się niewykonalne, dlatego też Barbara zrezygnowała z dłuższego siłowania się z opornym kurkiem i szybko umyła się w chłodnej wodzie.
Z ulgą wyszła spod prysznica i owinęła się we własny, gruby ręcznik. Mokre włosy odrzuciła na plecy. Stojąc przed pękniętym lustrem, rozczesywała długie pasma. Systematycznie, wolno. Szczotka w górę, szczotka w dół. Powyżej lewej piersi, tuż nad spowijającym ją ręcznikiem, widniało znamię w kształcie półksiężyca. Wyglądało jak tatuaż, ale było wyłącznie dziełem natury. Zarówno Barbara, jak i jej brat urodzili się z takim znakiem szczególnym. Ich ojciec również nosił identyczne znamię.
Spanie na trzeszczących łóżkach nie należało do przyjemności, jednak Barbara była tak zmęczona, że zasnęła, gdy tylko się położyła. Adam znalazł się w gorszej sytuacji, gdyż hałasy dobiegające z sąsiednich pokoi oraz odgłosy awantury na zewnątrz budynku odbierały mu ochotę na sen. Czuwał, gotowy w każdej chwili stanąć w obronie siostry, żałując wyboru tego miejsca na nocleg. Dopiero gdy około trzeciej w nocy zapanowała względna cisza, on także pozwolił sobie na odrobinę relaksu. Spał jednak czujnie, nie ufając ani zamkowi w drzwiach, ani zaklejonemu silikonem oknu.
Rano prawie z entuzjazmem opuścili niezbyt gościnny przybytek i ruszyli w dalszą drogę. Z każdym kilometrem Atlanta zostawała coraz dalej, a wraz z nią życie, które do tej pory prowadzili. Nie rozmawiali o tym, choć oboje na swój sposób przeżywali tragedię, która ich spotkała. Adam, pozornie pogodzony z sytuacją, czuł ogromny ciężar odpowiedzialności. Wiedział, że nie może się załamywać – musiał być oparciem dla młodszej siostry. Barbara skończyła dopiero siedemnaście lat i nie znała jeszcze wszystkich pułapek brutalnego świata. On, jako dwudziestopięcioletni mężczyzna, który po śmierci ojca przerwał studia, by zapewnić siostrze normalne życie nastolatki, wiedział już, na czym polegają wybory.
Barbara nadal buntowała się przeciw przymusowej przeprowadzce. Miała żal do Boga o to, co ją spotkało. Prawdę mówiąc, los nigdy jej nie oszczędzał. Nie znała swojej matki, bo ta zmarła podczas porodu. Wychowywał ją ojciec i musiała przyznać, robił to świetnie. Zawsze miał dla niej czas, nawet wtedy, gdy zmęczony po całodziennej pracy siadał przed telewizorem, by obejrzeć mecz, a ona przychodziła do niego, prosząc o chwilę zabawy. Nigdy nie odmawiał. Zostawiał wszystko i spieszył do córki. Miała cudowne dzieciństwo.
A później nadeszła choroba ojca. Nie mówił o niej nikomu. Dalej dzielnie uśmiechał się do swoich dzieci, chociaż rak pożerał jego organizm. Walczył w samotności, bez wsparcia.
Gdy dowiedzieli się o jego zmaganiach, było już za późno na płacz, modlitwy i błagania. Barbara miała wtedy szesnaście lat, a Adam dwadzieścia cztery. Ojciec powiedział im o swojej chorobie na dwa tygodnie przed śmiercią. Przeżyła szok, gdy usłyszała, że wkrótce będą musieli się rozstać. Nie chciała w to wierzyć, czekała na cud. Ale ten nie nastąpił.
Gdyby nie Adam, chyba nie przetrwałaby tamtych strasznych dni. Wiedziała, że brat rzucił studia i podjął pracę w Atlancie, by być przy niej i ją wspierać. Robił wszystko, żeby mogła pozostać w środowisku, które znała. Była mu za to wdzięczna. To pomogło jej wrócić do normalności. Znowu mogła się uśmiechać, żartować z koleżankami. Znowu mogła być tą samą Barbarą sprzed śmierci ojca. I wtedy, w momencie gdy myślała, że wszystko jest już na dobrej drodze, okazało się, że bank przejmie dom.
To sprawiło, że znowu straciła wiarę w sens istnienia. Jeśli jest Bóg, to czemu tak boleśnie doświadcza swoich wiernych? Jeśli jest pełen miłosierdzia, to gdzie było Jego współczucie, gdy zabierał jej matkę, ojca, a na końcu dom?
– Adamie – Barbara pierwsza przerwała ciszę panującą w samochodzie. – Czy myślisz, że jeszcze kiedyś będziemy szczęśliwi?
Zaskoczyła go tym pytaniem. Przez chwilę analizował jego sens. Zrozumiał, że siostra musi bardzo cierpieć, skoro mając siedemnaście lat i całe życie przed sobą, zastanawia się nad własnym szczęściem.
– Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale zapewniam, że będziesz szczęśliwa. Życie składa się z chwil. Jedne są pogodne jak słoneczny dzień, inne ciemne, posępne, pełne łez... Ale zawsze, nawet po najgorszej nawałnicy, wschodzi słońce. I dla nas też wzejdzie.
Jednak to nie wschód słońca, ale jego zachód przywitał podróżnych wjeżdżających do Elizabethtown. Dotarli wreszcie do kresu swojej wędrówki. Oto była ich przystań. Ostatnie promienie zachodzącego słońca krwistą czerwienią pokryły pobliskie pagórki i ogromną tablicę stojącą przy drodze.
– „Elizabethtown – oaza spokoju” – odczytała Barbara, wyglądając przez okno samochodu.
– No i jesteśmy w domu. – Adam odetchnął z ulgą. – Trzy dni w podróży. Marzę o tym, żeby wziąć długą kąpiel, a później odpocząć we własnym łóżku.
– Tu nie ma naszych łóżek – przypomniała mu. – Ani naszego domu. Tu w ogóle nie ma nic naszego.
Popatrzył na nią ze smutkiem. Nadal nie pogodziła się z koniecznością przeprowadzki. Miał nadzieję, iż kiedyś zrozumie, że naprawdę nie mieli innego wyjścia i mu wybaczy.
Dojechali do pierwszych zabudowań – niewielkich domków z wypielęgnowanymi trawnikami przy podjazdach, które wyglądały całkiem zwyczajnie i niczym nie różniły się od tych napotkanych podczas podróży na przedmieściach innych małych miasteczek. Minęli sklep, przejechali obok pubu z umieszczonym nad wejściem szyldem głoszącym, że to Piekielna Przystań, i wjechali na główny plac ze skwerkiem.
Adam zaparkował przed zabytkowym kościołem i wyszedł z auta, żeby zapytać o dalszą drogę. Barbara na razie nie miała odwagi opuszczać pojazdu. Obserwowała tylko przez szybę, jak brat podchodzi do otyłego mężczyzny siedzącego na ławce pod okazałym drzewem. Zagadnięty musiał znać ciotkę, gdyż od razu podniósł się z ławki i gestykulując, zaczął tłumaczyć Adamowi, jak powinien dalej jechać. Ten słuchał z uwagą, kiwając głową, po czym podziękował za pomoc i wsiadł do samochodu.
– Załatwione. Już wszystko wiem. Dom dziadka jest trochę za miastem. Musimy dojechać do starego cmentarza i skręcić w prawo. Ponoć od razu go dostrzeżemy.
– Do cmentarza? – jęknęła Barbara, żałując, że jej wspomnienia z Elizabethtown są tak wyblakłe.
Wyjechali z miasteczka, które okazało się jeszcze mniejsze, niż się spodziewali. Pustą drogą, otoczoną z dwóch stron lasem, przejechali około trzech kilometrów, zanim dotarli do cmentarza. Tu, zgodnie z wytycznymi, skręcili w prawo i jechali wzdłuż drewnianego parkanu, zza którego widać było pomniki chylące się ku ziemi, porosłe mchem i zarośnięte zielskiem.
– Nie no, to chyba jakiś koszmarny żart. – Barbara pokręciła z niedowierzaniem głową. – Mamy mieszkać przy cmentarzu?
– Ten cmentarz jest stary i już od dawna nieużywany. – Adam starał się ją pocieszyć, ale mu się to nie udało, tym bardziej że właśnie dostrzegli dom, do którego zmierzali.
Posępny, szary budynek odcinał się na tle rozciągających się za nim pól i przywodził na myśl domostwa znane z horrorów. Piętrowy, ze spadzistym dachem i niedużą, drewnianą werandą przed głównym wejściem, jedną ścianą graniczył z linią lasu. Z okien od strony frontowej musiał roztaczać się widok na cmentarz, co samo w sobie było odrzucające.
Nie zdążyli jeszcze podjechać, gdy na werandzie pojawiła się jakaś postać, która zeszła po schodkach i wyszła im naprzeciw.
– To chyba ciotka – mruknął Adam.
Kobieta otworzyła im bramę i zachęciła ruchem ręki, żeby wjechali na podwórko. Wskazała, gdzie mogą zaparkować i podeszła, gdy tylko się zatrzymali.
Adam, odpinając pasy, zerknął na siostrę. Siedziała sztywno, ze wzrokiem utkwionym w oknie i zaciśniętymi ustami. Tuląc do siebie Ami, całą postawą zdawała się krzyczeć, że nie chce tu być. Że to nie miejsce dla niej.
– No rusz się, Barbaro. Długo będziesz tak siedzieć w aucie? – zwrócił siostrze uwagę. – Nie rób żadnych scen. Pamiętaj, że ciotka jest naszą jedyną rodziną i chce nam pomóc.
– Ale...
– Proszę. Chociaż spróbuj – powiedział.
Z rezygnacją otworzyła drzwi. Ami wyrwała się jej z objęć i zeskoczyła na ziemię. Wesoło machając ogonem, podbiegła do ciotki. Kobieta pochyliła się, aby pogłaskać psiaka, który w dowód wdzięczności polizał ją po ręce. Barbara przez chwilę pomyślała, że Ami zna się na ludziach, więc chyba ciotka nie jest taka zła, skoro ją polubiła. Szybko jednak odepchnęła od siebie tę myśl, uznając, że pies też może się mylić.
Ciotka wreszcie skończyła powitanie z Ami i zwróciła się do rodzeństwa, które zdążyło już wysiąść z samochodu.
– Wypatrywałam was od obiadu – powiedziała. – Nawet już zaczynałam się martwić. Mam nadzieję, że mieliście dobrą podróż.
– Dość znośną – odpowiedział Adam i uścisnął dłoń ciotki, uchylając się, gdy chciała go objąć.
Zreflektowała się, że zachowuje się zbyt wylewnie wobec młodego, właściwie obcego mężczyzny, więc spróbowała przytulić Barbarę.
– Jakżeś ty urosła! Piękna panna z ciebie. Oj, zawrócisz w głowie miejscowym chłopakom.
Barbara również uchyliła się przed tak bezpośrednim kontaktem z obcą kobietą. Na próbę nawiązania rozmowy wzruszyła tylko ramionami, dając tym samym znać, że jest jej obojętne, jak zostanie przyjęta przez rówieśników z Elizabethtown.
Alena uznała, że musi dać wnukom Martina czas na oswojenie się z nową sytuacją.
– Chodźcie do środka, pewnie chcecie się odświeżyć. Pokażę wam wasze pokoje. – I nie wdając się w dalsze dyskusje, ruszyła w stronę wejścia.
– Chodźmy. – Adam wskazał ręką drogę Barbarze. – W końcu tu dotarliśmy.
– Niestety – westchnęła i z rezygnacją podążyła za ciotką.
* * *
Wewnątrz domu panował półmrok i dziwny chłód. Widać było, że gospodyni dba o porządek, ale jednocześnie zaniedbuje atmosferę mieszkania. W budynku nie czuło się życia. Wszystko było obce, surowe: drewniana podłoga skrzypiąca przy każdym kroku, nagie, bielone ściany, brak ozdób i kwiatów. Tak jakby nikt tu nie mieszkał, tylko teraz, przez przypadek, wszedł na chwilę.
Wprost z holu ciotka zaprowadziła rodzeństwo na piętro, gdzie przeznaczyła dla nich pokoje. Adam dostał ten po prawej stronie schodów, Barbara po lewej.
– Rozpakujcie się i odświeżcie, a później zejdźcie na dół. Przygotowałam kolację. Zjemy razem. – Ciotka uśmiechnęła się i wycofała.
– Przyniosę bagaże. – Adam pocieszająco uścisnął ramię siostry. – Zaraz wracam. – Zbiegł po schodach.
Barbara została sama. Otworzyła drzwi do pokoju, który od teraz miał być jej królestwem. Z napięciem malującym się na twarzy przekroczyła próg. Ami przepchnęła się pomiędzy jej nogami i pierwsza wpadła do środka. Zaczęła obwąchiwać wszystkie kąty.
Dziewczyna omiotła wzrokiem wnętrze. Było tak samo pozbawione życia jak reszta domu. Stare, drewniane łóżko, niewielka szafka na książki przy drzwiach, biurko z lampką i krzesło stojące pod oknem. Po przeciwnej stronie niż łóżko znajdowała się stara, zapewne zabytkowa szafa oraz drzwi prowadzące do łazienki. Na podłodze leżał dywan uszyty z kawałków różnych materiałów – najładniejszy element wystroju wnętrza. Taki stylowy, etniczny. Ciotka najwyraźniej próbowała załagodzić surową atmosferę pokoju, wieszając w oknach kolorowe firanki w motyle. Nie pasowały, wręcz raziły swoją odrębnością. Podobnie jak różowa narzuta na łóżku z marszczeniami i falbaną. Wyglądało to tak, jakby w ostatniej chwili kupiła kilka przypadkowych rzeczy, które mogłyby ozdobić pokój nastoletniej dziewczyny. Pomyliła się jednak albo po prostu nie nadążała za modą.
Barbara podeszła do okna i odsunęła jedną z firanek. Zamarła. Z jej pokoju roztaczał się doskonały, idealny wręcz widok na pobliski cmentarz.
* * *
Szybki prysznic we własnej już, jakby nie było, łazience, nie poprawił nastroju Barbary. Woda była ledwie ciepła i po wyjściu dziewczyna poczuła jeszcze przeraźliwszy chłód. A przecież był koniec lata. Jak zimno musiało tu być jesienią albo zimą? Miała nadzieję, że do tego czasu już się stąd wyniesie i nie będzie musiała przekonywać się osobiście.
Ubrała się szybko w świeżą bieliznę, długie jeansy i ciemnozielony golf. Pogłaskała Ami, która – zwinięta w kłębek – leżała na różowej narzucie, po czym opuściła pomieszczenie. Nie zeszła jednak na dół, tylko zajrzała do pokoju brata.
Adam miał więcej szczęścia. Jego królestwo wyglądało o niebo lepiej. Ciotka nie starała się tu niczego zmieniać ani przerabiać. Pomieszczenie musiało od zawsze należeć do mężczyzny. Barbara, patrząc na trofea sportowe zdobiące ściany i półki, odkryła, że pokój należał kiedyś do ich ojca. Jego imię i nazwisko widniały na pucharach, proporczykach i wycinkach z lokalnej gazety, przyklejonych nad biurkiem, obok fotografii z młodości.
– I jak samopoczucie? – Adam wkładał do szafy rzeczy wyjmowane z walizek. – Oswoiłaś się już trochę?
– Nie jestem dzika, więc nie muszę się oswajać. Wyglądałeś przez okno?
– Tak.
– I co?
– I nic. – Wzruszył ramionami. – Trochę będzie ciemno przez te gałęzie, ale nie zamierzam spędzać w pokoju zbyt dużo czasu.
Wyminęła brata i podeszła do okna. Zerknęła przez szybę, jednak zobaczyła tylko rozłożyste gałęzie drzewa przesłaniające cały widok.
– Masz szczęście – westchnęła. – Sto razy bardziej wolałabym mieć przed oknem drzewo niż cudowną, wręcz wyjątkową panoramę pobliskiej nekropolii. Kto to słyszał, żeby mieszkać tak blisko cmentarza? Ten nasz dziadek musiał być nieźle świrnięty. A ciotka... Jeśli przez tyle lat była tu całkiem sama... Ja chyba dostałabym zawału, gdybym miała spędzić tu samotnie chociaż jedną noc. Cały czas bałabym się, że wszyscy nasi przodkowie wpadną do mnie z niezapowiedzianą wizytą.
Roześmiał się, ubawiony jej słowami.
– Przesadzasz, Barbaro, ale widzę, że powoli wraca ci humor. Zaczynasz żartować. Chodź, pójdziemy na kolację, bo konam z głodu.
– Nie martw się. Nawet jeśli umrzesz, to cmentarz jest blisko. – Pokazała mu język i uciekła z pokoju. Ścigając się na schodach, zbiegli na dół.
– Narobiliście hałasu jak stado niedźwiedzi. – Ciotka Alena już na nich czekała. – Zaparzyłam herbatę.
Kolację spożyli w przestronnej kuchni, pełniącej zarazem rolę jadalni. Podczas posiłku w pomieszczeniu panowała cisza – żaden z biesiadników nie miał ochoty zaczynać rozmowy. Chociaż atmosfera była niezręczna, zarówno Barbara, jak i Adam musieli przyznać, że ciotka potrafiła doskonale gotować. Pieczeń była wyśmienita, tosty chrupiące, a nawet masło smakowało lepiej niż to kupowane w markecie. Gdy Alena zaznaczyła, że wszystko jest własnej roboty, Barbara nie kryła zdumienia. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ciotka traci tyle czasu na przygotowywanie produktów, które przecież można kupić gotowe. Szybko jednak uświadomiła sobie, że nie tu ma sklepów, jakie znała.
Po kolacji ciotka zaprowadziła przybyłych do salonu. Określenie „salon” nie pasowało jednak do tego pokoju. Owszem, był większy niż pozostałe pomieszczenia, ale przestrzeń jeszcze bardziej uwidaczniała jego surowość, która Barbarze skojarzyła się z klasztornymi izbami ascetów. Tak, ten dom był niemalże pustelnią – chłodną, surową, pozbawioną życia. Taką jak sama Alena.
Jedynym cieplejszym akcentem w salonie był kominek, w którym ciotka przed chwilą napaliła. Zapewne domyśliła się, że dla przybyszów z Atlanty tutejszy klimat może wydawać się zbyt chłodny.
Uwagę Barbary przyciągnęły drewniane figurki ustawione nad kominkiem. Podeszła bliżej, aby się im przyjrzeć i wzięła jedną do ręki. Rzeźba była dziwna. Przedstawiała podnoszącego się niedźwiedzia, spod skóry którego wyłaniał się klęczący człowiek, jakby zrzucał z siebie zwierzęcą powłokę.
– Uważaj. – Alena wyjęła jej z rąk figurkę i odstawiła z powrotem na półkę. – To pamiątki. Bardzo stare. Wyrzeźbił je wasz przodek Bill Bennett. Był pierwszym Bennettem w tej okolicy. Od niego wszystko się zaczęło.
– A to kto? – Barbara przeniosła wzrok na portret wiszący powyżej półki. Kobieta uwieczniona na obrazie była poważna, skupiona i z jakąś tajemniczą melancholią, a może smutkiem w oczach zdawała się patrzeć na Barbarę. Co więcej, jej twarz wydała się dziewczynie dziwnie znajoma, wręcz bliska. – To też ktoś z naszych przodków?
– To Elizabeth Robillard, żona założyciela miasta. – Alena uniosła głowę, aby lepiej widzieć portret. – Nie jest z wami spokrewniona.
– Więc dlaczego jej portret wisi w salonie?
– Jego autorem jest Bill Bennett. Wasz przodek był bardzo uzdolniony. Większość mebli w tym domu zrobił sam. Ten dom też on wybudował. A portret namalował już po śmierci Elizabeth. To jej jedyny wizerunek. Taką ją zapamiętał.
– Elizabeth Robillard – powtórzyła cicho Barbara. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła dziwne ukłucie w sercu. Może dziadek pokazywał jej wcześniej ten portret? Może mówił coś o uwiecznionej na nim kobiecie? Miała wrażenie, że już ją gdzieś widziała. Żałowała, że nie pamięta gdzie.
– Była bardzo piękna – zauważył Adam.
– To prawda. Od jej imienia wzięła się nazwa naszego miasteczka. Roderick Robillard tak bardzo kochał swoją żonę, że uczynił ją niejako nieśmiertelną – Uśmiechnęła się leciutko. – Dlatego uznałam, że warto przynieść ten portret ze strychu i powiesić tutaj. – Wskazała ręką na ścianę nad kominkiem. – Jakoś tak raźniej mi było w tym pustym domu, gdy mogłam popatrzeć na twarz człowieka.
– Czyli portret nie wisiał tu wcześniej? – upewniła się Barbara. Dlaczego więc, skoro nigdy nie widziała tego obrazu, nie mogła pozbyć się wrażenia, że zna tę kobietę?
– Dopiero po śmierci Martina przyniosłam go ze strychu i powiesiłam w miejscu, które uprzednio zajmowała... – zrobiła krótką pauzę – …skóra niedźwiedzia.
– Skóra niedźwiedzia? – zdziwił się Adam. – Dziadek był myśliwym?
Ciotka uśmiechnęła się zagadkowo, ale nie odpowiedziała na pytanie.
– Co stało się ze skórą? Czyżby zjadły ją mole? – zażartował.
Alena jednak najwidoczniej nie miała ochoty na żarty, gdyż obdarzyła Adama pełnym wyrzutu spojrzeniem.
– Zawiozłam ją waszemu ojcu, ale on jej nie chciał.
Barbarze wydało się dziwne, że ciotka jako spadek po dziadku zawiozła ich ojcu starą skórę niedźwiedzia. To jednak tłumaczyło, dlaczego ojciec się zdenerwował i wyrzucił ją z domu wraz z niecodziennym podarkiem.
– Zawiozłaś skórę niedźwiedzia naszemu tacie? – Nawet Adam był zaskoczony. – Ale dlaczego?
– Bo to szczególna skóra i takie było życzenie waszego dziadka. To symbol waszej rodziny. Dziedzictwo Bennettów.
– To gdzie ten symbol jest teraz? – zapytała Barbara, ubawiona tą absurdalną sytuacją.
– Czeka na ciebie – odparła Alena, patrząc prosto w oczy Adama. – Wróciliście tu, gdzie wasze miejsce. Wreszcie wszystko jest tak, jak powinno być.
* * *
– Uważam, że ciotka to stara wariatka. – Barbara usiadła na łóżku Adama. Nie miała ochoty wracać do swojego pokoju z widokiem na cmentarz. Wolała jeszcze chwilę pobyć z bratem. – Co ona bredziła o tej skórze? Matko kochana, nie dziwię się, że ojciec prawie dostał apopleksji, gdy zobaczył, co ta kobieta przywiozła mu jako spadek. Koszmar. Musimy stąd wyjechać, i to jak najszybciej.
– Faktycznie jest trochę dziwaczką, ale według mnie niegroźną. – Adam spokojnie kończył rozpakowywanie bagażu. – Wiesz, to pewnie takie stare, rodowe tradycje. Jesteśmy zbyt nowocześni i ich nie rozumiemy, ale ona żyje w tej głuszy już tyle lat. Tu czas stoi w miejscu. Nic się nie zmienia. Widziałaś, ciotka nie ma nawet telewizora. Pytałem o łącze internetowe i co? Nawet nie wiedziała, co to takiego. Dobrze, że mam bezprzewodowy dostęp do sieci, bo inaczej bylibyśmy zupełnie odcięci od świata. Jutro rano pojedziemy do miasta i zobaczymy, jak naprawdę wygląda sytuacja.
– Ale obiecaj, że wyjedziemy stąd, jeśli będzie tragicznie – poprosiła. – Przecież możemy wynająć mieszkanie gdziekolwiek. Ja nie mam dużych wymagań.
– Nie, Barbaro. To niemożliwe. – Wreszcie zdecydował się powiedzieć jej całą prawdę. – Jak wiesz, choroba ojca pociągnęła za sobą bardzo duże wydatki. Nie wiedzieliśmy o tym, ale po śmierci taty dostałem rachunki… Barbaro, nie mamy żadnych pieniędzy. Powiem więcej, mamy masę długów do spłacenia. Bank przejął nasz dom, ale jego sprzedaż też nie pokryje zaległości. Ciotka zgodziła się uregulować pozostałe zadłużenie pod warunkiem, że tu wrócimy.
– Co takiego? Alena kupiła nas za długi? – oburzyła się.
– Źle do tego podchodzisz. Nie kupiła, tylko wsparła, a zauważ, że wcale nie musiała. Ojciec odrzucił spadek po dziadku, więc nic się nam od niej nie należy. Gdy jednak zadzwoniłem i powiedziałem, co się stało, od razu zaproponowała, że pokryje resztę zaległości. W zamian chciała tylko, żebyśmy wrócili do miejsca, skąd pochodzi nasz ród.
– Ciekawe dlaczego? Nawet nie jest z nami spokrewniona.
– Może dlatego, że chce dotrzymać słowa danego naszemu dziadkowi. Zależało mu, aby jego syn wraz z dziećmi wrócił do Elizabethtown. Nasz ojciec nie żyje, ale my możemy spełnić pragnienie dziadka. Teraz tu jest nasz dom. A ciotka Alena jest naszą jedyną rodziną.
– I naprawdę mamy tu zostać? – Głęboko zaczerpnęła powietrza. – Na zawsze?
– Ty, Barbaro, nie musisz. Skończysz szkołę i wyjedziesz na studia. Tak ustaliłem z ciotką. To ja mam tu zostać.
– Dlaczego? – Nie mogła tego zrozumieć.
– To ponoć tradycja. – Spróbował się uśmiechnąć, ale uśmiech wypadł blado. – Podobno tu jest miejsce dla Bennettów. Jesteśmy strażnikami czegoś, choć nie wiem czego.
– Tak mówiła ciotka? – zainteresowała się.
– Dokładnie.
– Wariatka. Naprawdę jest wariatką!
– Nawet jeśli, to dzięki tej wariatce pójdziesz na studia. Dzięki niej masz dach nad głową, więc proszę, daj jej szansę. Przez ten rok staraj się być dla niej miła. Nie proszę cię o więcej. Rok i skończysz szkołę. Wyjedziesz stąd i nie będziesz musiała tu wracać. Dasz mi ten rok?
– Szkoda, że wcześniej nie miałeś odwagi powiedzieć mi wszystkiego. Jak widać, nadal uważasz, że jestem tylko małym dzieckiem, które lepiej okłamywać, niż otwarcie powiedzieć, jak sprawy wyglądają.
– A zrozumiałabyś? Zaakceptowałabyś prawdę?
– W ogóle mnie nie znasz.
Podniosła się z łóżka i, nie patrząc na brata, opuściła jego pokój. Ledwie przekroczyła próg własnej sypialni, z posłania wstała zwinięta w kłębek Ami i, zeskoczywszy na podłogę, podbiegła do Barbary. Kręcąc się wokół jej nóg, machała radośnie ogonkiem. Dziewczyna przykucnęła obok i pogłaskała ją czule. Dzięki Ami, która była prezentem od ojca, nadal czuła jego bliskość.
– Chcesz wyjść? – zapytała, gdy piesek polizał ją po dłoni, patrząc tęsknie w stronę drzwi.
Wzięła go na ręce i zeszła na dół. Drzwi wejściowe były uchylone, co ją nieco zdziwiło. Szybko jednak doszła do wniosku, że widocznie na odludziu, gdzie wszyscy się znają i sobie ufają, to całkiem normalne.
Zapadła już noc, więc na zewnątrz panowały ciemności, które nie zachęcały do spacerów po okolicy. Ani przed domem, ani w zasięgu wzroku Barbary nie było żadnych latarni, a światło padające z okien i przez uchylone drzwi tylko w niewielkim stopniu rozjaśniało werandę i mały skrawek podwórka. Barbara, uważnie stawiając stopy na drewnianych stopniach, opuściła taras i stanęła przed domem. Postawiła psa na ziemi.
– Tylko nigdzie nie biegaj – przestrzegła Ami, ale ta, uradowana wolnością, puściła mimo uszu słowa swojej pani i pognała przed siebie, po chwili niknąc w ciemnościach.
– Ami! – krzyknęła Barbara. – Ami! Do mnie! Wracaj tu!
Ponieważ jednak Ami nie zwróciła uwagi na nawoływanie, Barbara włączyła latarkę w telefonie i, przyświecając nią sobie, podążyła za psem.
– Ami! Ami! Gdzie jesteś?
Minęła zaparkowany samochód Adama, doszła do szeroko otwartej furtki i po chwilowym wahaniu wyszła na drogę wiodącą w stronę cmentarza.
– Ami!
Nagle wydało jej się, że w świetle latarki dostrzegła Ami biegającą przy zaroślach. Zeszła z drogi i podążyła w jej stronę. Rozglądając się za pupilem, nie zauważyła niewielkiego korzenia wystającego z ziemi. Zahaczyła o niego stopą i runęła jak długa. Telefon wypadł jej z ręki, zakreślił w powietrzu łuk i wpadł w pobliskie zarośla. Światło latarki zgasło i Barbarę otoczyła ciemność.
Przestraszyła się, ale szybko odwróciła głowę w stronę domu, dodając sobie odwagi. Widok rozświetlonych okien nieco ją uspokoił. Gdy podniosła się i zaczęła otrzepywać spodnie, tuż koło niej pojawiła się Ami. Merdając wesoło ogonkiem, nic sobie nie robiła z faktu, że naraziła swoją panią na niebezpieczeństwo.
– Niedobry pies – skarciła ją Barbara. – Niedobry.
Nie wiedziała, gdzie upadł telefon, a po ciemku nie miała szans go znaleźć. Postanowiła wrócić do domu i poprosić o pomoc brata. Jednak nie zdążyła wcielić planu w życie, gdyż nagle radosna do tej pory Ami zaczęła ostrzegawczo warczeć.
– Ami, co się dzieje? – Barbara niespokojnie rozejrzała się dookoła. Wzrok zdążył już przyzwyczaić się do ciemności, widziała więc zarysy drzew i cmentarny parkan. – Wracajmy do domu, dobrze?
Warczenie psa przybrało na sile, napawając Barbarę przerażeniem.
– Ami... – Zniżyła głos do szeptu, gdyż w tej właśnie chwili dostrzegła niewielki świetlny punkt, przywodzący na myśl płomyk świecy, drżący na wietrze.
Zapatrzyła się w ognik, który z niezwykłą lekkością przemieszczał się i wirował nad spowitym w ciemnościach cmentarzem, zdając się tańczyć jakiś dziwny taniec. Raz pojawiał się bliżej, raz dalej. Kręcił się szybko wokół własnej osi, by za moment unosić się swobodnie jak piórko na wietrze. Barbara odniosła wrażenie, że płomyczek rozpaczliwie przyzywa ją ku sobie, jakby od tego zależało jego istnienie.
Zapragnęła zbliżyć się do niego i przekonać się, skąd dobywa się to tajemnicze, a jakże kuszące światło. Strach przestał się liczyć. Pozostała tylko przemożna chęć odkrycia źródła tego blasku. Nie odrywając wzroku od ognika, postąpiła kilka kroków do przodu, zdecydowana, mimo późnej pory, udać się na cmentarz. Czuła, że musi tam pójść.
Ami, widząc, że jej pani podąża za ognikiem, chwyciła ją zębami za nogawkę spodni i szarpnęła, próbując powstrzymać. Barbara nie zareagowała, całkowicie skoncentrowana na tajemniczym światełku. Zwierzak zaszczekał rozpaczliwie, po czym ponowił szarpnięcie, tym razem wyrywając ją z transu.
– Ami... – wyszeptała Barbara, odzyskując zmysły. – Ami.
Pochwyciła psa na ręce i, nie oglądając się za siebie, pobiegła w stronę domu. Zdyszana dopadła do werandy i w błyskawicznym tempie pokonała kilka stopni. W drzwiach wejściowych zderzyła się z wychodzącą z budynku Aleną.
– Czy coś się stało? – Uwadze ciotki nie uszedł fakt, że Barbara była cała rozdygotana i kurczowo przytulała do siebie pieska. – Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła jakiegoś ducha.
– Ducha? – jęknęła Barbara. – Ja nie wiem, co to było. Tam... – Wyciągnęła rękę w stronę cmentarza. – Widziałam tańczące światło. Taki ognik, który unosił się w powietrzu.
Alena podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku.
– Nic nie widzę. Pewnie coś ci się przywidziało. – Wzruszyła ramionami. – No dość tego. Pora późna, a ty po długiej podróży musisz być bardzo zmęczona. Wchodź do domu. – Szerzej otworzyła drzwi.
– Ale tam... – Barbara próbowała obstawać przy swoim. – Ja widziałam. I Ami też to dostrzegła, bo zaczęła warczeć. Wyczuła coś.
– Naprawdę nic tam nie ma – ucięła kategorycznym tonem ciotka.
– Ale... Ja naprawdę widziałam. To było takie światełko. Ono pojawiało się raz bliżej, raz dalej. Tańczyło...
– Tańczyło? – Alena parsknęła krótkim śmiechem. – No teraz to już naprawdę przesadzasz. Jeśli coś widziałaś, być może to był świetlik – spoważniała. – Tu pojawia się ich sporo. Jeszcze się ich naoglądasz, a i pies przywyknie.
Barbara nie wierzyła w wyjaśnienia ciotki. To, co widziała, nie mogło być zwykłym świetlikiem. Nie zamierzała jednak upierać się przy swoim zdaniu. Ugodowo kiwnęła głową i, życząc Alenie dobrej nocy, udała się na piętro. W pokoju zamknęła dokładnie drzwi, postawiła Ami na podłodze i podeszła do okna. Otworzyła je szeroko. Tam, gdzie kilka minut temu widziała tajemnicze światełko, panowała teraz jednostajna, nieprzenikniona ciemność.
– To nie był świetlik – wyszeptała, próbując przekonać samą siebie. Nie miała jednak pojęcia, czym mógł być ognik, który – była tego absolutnie pewna – przyzywał ją ku sobie.
PODOBAŁA CI SIĘ TA KSIĄŻKA?
Zostaw opinię w internecie lub poleć ją znajomemu.
Dziękujemy!
Śledź nas na social media:
@miastoksiazek
@miastoksiazek