Wigilia z aniołem - Katarzyna Grabowska - ebook + książka

Wigilia z aniołem ebook

Katarzyna Grabowska

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anioł w ciele człowieka i dziewczyna o anielskim sercu niosą w Wigilię radość potrzebującym.

On nie cierpi świąt Bożego Narodzenia. Ona całą sobą czuje ich magię. On skrywa w sercu bolesną ranę. Ona wbrew przeciwnościom losu nigdy nie traci nadziei. Ich pierwsze, przypadkowe spotkanie nie należy do udanych. Żyją w dwóch różnych światach. Żeby mogli ze sobą porozmawiać on musi umrzeć. Co stanie się, gdy jego miejsce zajmie anioł?

Daj się porwać magicznej opowieści, w której radość miesza się ze smutkiem, uśmiech przeplata ze łzami, a miłość… A miłość przynosi nadzieję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Katarzyna Grabowska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kołosowska

 

Korekta

Joanna Podolska

 

Projekt okładki

Izabela Szewczyk

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2024

 

eISBN 978-83-68364-08-8

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected] | www.replika.eu

 

 

PROLOG

 

23 lata temu

 

Gabryś stał na wprost rodziców i tuląc jedną ręką brązowego miśka, drugą pocierał powieki, pod którymi wzbierały łzy. Mimo skończonych sześciu lat, a co za tym idzie uważaniu się za dorosłego, nie zdołał powstrzymać płaczu. Tym razem jednak czuł się w pełni usprawiedliwiony, gdyż los sprzysiągł się przeciwko niemu. Gdyby był zdrowy, tak jak co roku pojechałby razem z rodzicami po choinkę i wspólnie wybraliby najokazalsze drzewko, które stanęłoby w wielkim salonie na dole rezydencji, tym samym, w którym się teraz znajdowali. Niestety, jak na złość, tuż przed świętami zachorował na zapalenie oskrzeli, co wybitnie pokrzyżowało te plany. Perspektywa opuszczenia tak ważnego punktu przygotowań, jakim jest wybór choinki, zasmuciła chłopca. Nie przekonało go nawet zapewnienie rodziców, że sami dopilnują, aby miał najpiękniejsze drzewko na świecie. Nie pomogły obietnice mamy, że święty Mikołaj obserwuje wszystko z góry i na pewno nagrodzi go dodatkowymi prezentami. Próba przekupstwa ze strony ojca, który, nawykły do załatwiania spraw za pomocą pieniędzy, wyciągnął portfel i odliczył kilka banknotów, by wręczyć je płaczącemu malcowi, została powstrzymana przez panią Olszewską.

– Co ty robisz, Bogdanie? – Wyrwała banknoty z rąk męża. – To jeszcze dziecko.

– Mylisz się, skarbie. To mężczyzna, a mężczyzna, nieważne czy duży, czy mały, musi wiedzieć, że ten świat opiera się na pieniądzach. Za nie można kupić wszystko.

– To ty się mylisz. Zdrowia nie kupisz za pieniądze. – Pokręciła głową z rezygnacją. Kochała męża, jednak jego podejście do życia często ją irytowało. Był zbyt konsumpcjonistycznie nastawiony i nadawał pieniądzom wręcz boskiego znaczenia. Czasem miała wrażenie, że są dla niego najważniejsze na świecie. Być może nawet ważniejsze niż ona i Gabryś.

– O zdrowie można zadbać, gdy ma się wystraczająco pieniędzy. – Zbył jej słowa machnięciem ręką. – A bez kasy to nawet zdrowie nie pomoże – zaśmiał się. – Wolę więc być obrzydliwie bogaty niż zdrowy i biedny jak mysz kościelna.

– Niech państwo już jadą. – Wiszącą w powietrzu kłótnię przerwała Małgorzata, gospodyni państwa Olszewskich. Ze swoimi siwymi, zawsze upiętymi w kok włosami i pomarszczoną twarzą wydawała się Gabrysiowi bardzo, bardzo stara. – Szybko się robi ciemno, a w dodatku zapowiadali dziś silne opady śniegu.

– Masz rację, Małgosiu. – Pani Olszewska przykucnęła przy synku i objęła go czule. – A ty się na martw, skarbie. Jak byłeś zupełnie malutki, też sami wybieraliśmy drzewka, a widziałeś na zdjęciach, że były cudne. Przecież wiesz, że tata zawsze kupuje to, co najlepsze.

– Bo w życiu nie można pozwolić sobie na marne namiastki. Albo wszystko, albo nic – rzucił filozoficznie pan Olszewski, chowając pieniądze do portfela.

– Ale ja chcę! – Chłopiec odepchnął matkę. – Chcę sam je wybrać!

– Przepraszam, skarbie. Nie w tym roku. W przyszłym będziesz mógł.

Gabryś wybiegł z salonu, nie mając ochoty słuchać słów matki. Był zły na rodziców, na zapalenie oskrzeli, na święta. Właściwie był zły na cały świat, który odbierał mu możliwość wyboru drzewka. Pobiegł do swojego pokoju, usiadł na łóżku i przyciągnął do siebie nogi. Oparł głowę o kolana.

Słysząc zza okna odgłos silnika samochodu, zrozumiał, że rodzice właśnie pojechali. Poczuł jeszcze większą złość. Jak mogli wybrać się sami, bez niego? Jak mogli dobrze się bawić, gdy on musiał zostać w domu i w dodatku był chory?

Rzucił miśkiem w przeciwległą ścianę.

– Nie lubię was! – krzyknął. – I świąt też nie lubię!

– A co to za wrzaski?

Drzwi otworzyły się i do pokoju zajrzała Małgorzata. Zmarszczyła surowo brwi, widząc, że Gabryś siedzi naburmuszony na łóżku. Wiedziała, że jak na sześciolatka jest już bardzo roszczeniowo nastawiony do życia i tylko dzięki matce nie stał się wierną kopią ojca i wujka.

Przez te wszystkie lata, gdy pracowała u państwa Olszewskich, zdążyła już zrozumieć, że pan domu nie należy do zbyt miłych osób, tak samo zresztą jak jego brat bliźniak mieszkający na stałe w Paryżu. Obaj bracia cechowali się pychą i przeświadczeniem o własnej doskonałości przy jednoczesnym przekonaniu, że pozostali ludzie są jedynie chmarą szarańczy. Obserwując sytuację w domu pracodawcy, szybko doszła do wniosku, że gdyby nie pani Izabella, nie dałoby się tu wytrzymać.

Pomiędzy Izabellą a jej mężem trwała swoista rywalizacja o wychowanie syna. Matka nieustannie starała się temperować charakter Gabrysia i na przykładzie czytanych mu książek tłumaczyła, iż czynienie dobra zawsze jest nagradzane, zaś pycha, brak współczucia dla innych oraz arogancja spotykają się z surową karą. Rozmawiając z malcem, bawiąc się z nim, próbowała wpoić synkowi podstawowe wartości moralne. Pan Olszewski skutecznie jednak niwelował jej starania. Według niego w życiu najważniejsze były pieniądze i aby je zdobyć, można było posunąć się do najokropniejszych podstępów, gdyż, jak zwykł mawiać, cel uświęca środki. I tę filozofię systematycznie, wbrew żonie, przekazywał Gabrysiowi.

– Co się dzieje? – zapytała ponownie, jednak znów nie uzyskała odpowiedzi.

Chłopiec najwyraźniej ignorował jej obecność, w czym bardzo przypominał swojego ojca. Bogdan Olszewski miał w zwyczaju traktować Małgorzatę jak powietrze, nie zdobywając się nawet na zwyczajowe „dzień dobry” czy też „dziękuję”. Nawykły do wydawania rozkazów, uważał się za kogoś lepszego i nie miał zamiaru zniżać się do poziomu pospólstwa.

W innym wypadku Małgorzata, widząc, iż nie jest mile widzianym gościem w pokoju chłopca, wycofałaby się na korytarz, gdyż to nie do niej należała dbałość o odpowiednie wychowanie Gabrysia, jednak dziś, być może z racji zbliżających się świąt, zrobiło się jej żal chorego malca, tym bardziej że doskonale zdawała sobie sprawę, jak niecierpliwie wypatrywał nadejścia Bożego Narodzenia i snuł plany co do wyboru choinki. Dla niego taka wyprawa po drzewko była przygodą, na którą czekał cały rok.

Podeszła do posłania i po chwili wahania przysiadła na łóżku obok chłopca. Gabryś od razu odsunął się odrobinę dalej, wyznaczając dystans. Cóż, pan Olszewski też nie byłby zadowolony z tego, że Małgorzata przekracza wyznaczone granice. Ale trudno, sytuacja wymagała interwencji.

– Jesteś zły, bo nie mogłeś pojechać po świąteczne drzewko? – zapytała.

Wzruszył ramionami.

– A widziałeś pogodę za oknem? Ja bym się cieszyła na twoim miejscu, że nie muszę jechać.

Mimowolnie zerknął na szybę, za którą zapadł zmrok. Gdyby ojciec wrócił wcześniej do domu, rodzice pojechaliby po choinkę za dnia, jednak jak zawsze firma była dla niego najważniejsza i dopiero, gdy załatwił wszystkie pilne sprawy, mógł pomyśleć o rodzinnych obowiązkach. Nawet przez moment próbował namówić żonę, by zamówili choinkę u dekoratora i zdali się na niego w wyborze drzewka i jego zdobieniu, ale pani Izabella ostro sprzeciwiła się takiemu rozwiązaniu. Chciała, by Gabryś wyrastał w poczuciu tradycji, którą kiedyś przekaże swoim dzieciom.

– Śnieg już sypie, a zapowiadają, że nadchodzi prawdziwa burza śnieżna – westchnęła gospodyni. – Miejmy nadzieję, że twoi rodzice zdążą przed nią wrócić.

Ponownie wzruszył ramionami, a w wyobraźni zobaczył rodziców stojących w wielkiej zaspie śnieżnej, co odrobinę poprawiło mu humor. Jeśli on cierpiał, to nikt nie miał prawa być radosnym.

– A w ogóle – ciągnęła Małgorzata – to muszę ci powiedzieć, że sam wybór drzewka nie jest najważniejszy.

– A właśnie, że jest! – oburzył się.

– Pomyśl tylko. – Przemawiała spokojnym tonem, nie reagując na jego podniesiony głos. – Drzewek jest mnóstwo. Rosną sobie w lesie. Jedne są większe, inne mniejsze. Niektóre bardziej rozłożyste, inne mniej. Zawsze jednak są tylko zwykłymi drzewkami. Dopiero gdy trafiają do domu i… – na moment umilkła. Zauważyła, że Gabryś zainteresował się tym, co mówiła, starała się więc zbudować odpowiednie napięcie. – Dopiero w domu przechodzą przemianę. A wiesz, w jaki sposób?

Przecząco pokręcił głową.

– Zdradzę ci wielki sekret – zniżyła głos do szeptu. Teraz musiał nachylić się do niej, aby usłyszeć. – Gdy ta zwykła choinka trafia do czyjegoś domu, na przykład do nas, otrzymuje niezwykłą moc. Otóż, te wszystkie pudełka, które wczoraj twój tatuś przyniósł z pawlacza i postawił w salonie… One kryją w sobie…

– Ozdoby choinkowe – dopowiedział, zawiedziony takim obrotem historii.

– Może wydaje ci się, że to są tylko zwykłe ozdoby choinkowe, ale tak naprawdę to magia w czystej postaci. A ty… – tu wycelowała w Gabrysia wskazujący palec – będziesz niczym wielki czarodziej. Obdarzysz drzewko mocą ozdób, sprawiając, iż rozbłyśnie i oczaruje wszystkich.

– Naprawdę? – Szeroko otworzył buzię ze zdziwienia. Słowa Małgorzaty pobudzały jego wyobraźnię.

– Oczywiście. Będziesz czarodziejem. Tchniesz w drzewko życie. Sprawisz, że przestanie być zwykłą choinką, jakich mnóstwo w lesie, a stanie się tą jedyną, wyjątkową, magiczną, pod którą wkrótce znajdziesz masę przepięknych prezentów od świętego Mikołaja.

Wizja stania się czarodziejem i obdarowania drzewka cudowną mocą nieco uspokoiła chłopca. Grzecznie zażył przygotowane przez Małgorzatę lekarstwo i bawiąc się samochodzikami, oczekiwał powrotu rodziców.

Czas mijał i Gabrysia znudziły małe autka będące kopiami prawdziwych modeli. Zabrał się więc za układnie klocków, ale i ta zabawa wkrótce mu się sprzykrzyła. Zostawił zabawki i podszedł do okna. Jedyne, co zobaczył, to miliony płatków śniegu, które targane podmuchami mroźnego wiatru ograniczały widoczność, osiadały na szybie, drzewach i podjeździe, otulając je grubą warstwą białego puchu.

Rodzice nie wracali. Nie było ich nawet, gdy Małgorzata weszła na górę, żeby przynieść Gabrysiowi kolację i mimo jego sprzeciwu zapędzić go do łóżka. Sama zaniepokojona nieobecnością państwa Olszewskich nie chciała ujawniać przed chłopcem swoich obaw.

– Gdzie mama i tata? – Gabryś ciągle spoglądał w stronę okna.

– Pewnie śnieżyca ich złapała i zatrzymali się gdzieś, żeby przeczekać. – Próbowała go jakoś uspokoić. – Kładź się spać. Jestem pewna, że gdy się obudzisz, rodzice będą już w domu.

– Z drzewkiem? – upewnił się.

– Z drzewkiem. Jutro Wigilia, więc musisz być wyspany i mieć dużo siły, żeby jako czarodziej obdarzyć choinkę mocą bożonarodzeniowych ozdób – dodała.

Skinął główką na znak zgody i wreszcie się położył. Podała mu jego ulubionego brązowego misia, a gdy go przytulił, otuliła chłopca kołdrą.

– Karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki. – Pogłaskała Gabrysia po główce.

– Powiesz rodzicom, że nie jestem już na nich zły? – wyszeptał sennym głosem. – Powiesz im, jak wrócą?

– Oni to wiedzą.

– Ale powiesz?

– Powiem – zgodziła się. – Śpij już. Kolorowych snów.

Poczekała, aż zasnął, dopiero wtedy wyszła z pokoju, gasząc światło. Zamknęła drzwi, jednak jeszcze przez chwilę stała pod nimi, nasłuchując, czy malec przypadkiem nie udawał snu. Upewniwszy się, że Gabryś naprawdę śpi, zeszła na dół. Kolejny raz spróbowała dodzwonić się do pani Izabelli, jednak ponownie została przekierowana na pocztę głosową.

Podeszła do okna i wyjrzała przez szybę. Widząc kłęby śniegu, przeżegnała się pobożnie.

– Oby tylko nie stało się nic złego.

 

* * *

 

Gabryś obudził się rano i zaraz po przebudzeniu wyskoczył z łóżka i wybiegł z pokoju. Klapiąc bosymi stopami po marmurowej posadzce, dopadł do schodów i pokonał je w zawrotnym tempie. Wpadł do salonu, ciekawy, jak wygląda wybrane przez rodziców drzewko, jednak zdziwił się, gdy miejsce, w którym powinna znajdować się choinka, nadal było puste. Przystanął zdezorientowany, nie wiedząc, o co chodzi. Przecież dziś Wigilia! Przecież trzeba ubierać drzewko, aby później móc usiąść przed nim, zapozować do zdjęć, odśpiewać kolędy, a jutro rano odnaleźć zostawione pod nim prezenty od Mikołaja.

– Gabrysiu! – Małgorzata zwabiona tupotem stóp nadeszła od strony kuchni.

– Gdzie jest choinka? – Chłopiec zwrócił się w jej stronę.

Zawahała się i przez moment stała bez ruchu, patrząc na niego. Wreszcie jednak odważyła się podejść bliżej.

– Chodź do kuchni. – Wyciągnęła rękę. – Jestem pewna, że masz ochotę na pyszne kakao.

– Gdzie choinka? – powtórzył.

Wzięła głęboki oddech. Nigdy nie myślała, że przyjdzie jej kiedyś powiedzieć dziecku coś równie strasznego. W dodatku w taki wyjątkowy dzień. Czy to nie zniszczy mu życia? Czy to nie odciśnie na nim swojego piętna?

– Nie ma choinki. – Pokiwała ze smutkiem głową.

– A gdzie jest? – dopytywał, poirytowany brakiem uzyskania odpowiedzi.

– Twoi rodzice… – urwała, starając się dobrać odpowiednie słowa, ale żadne nie wydawały się jej dobre dla sześcioletniego dziecka, które właśnie zostało sierotą. – Twoi rodzice... Oni nie przywieźli choinki.

– Dlaczego?

– Bo… Kochanie, twoi rodzice wybrali się w daleką, bardzo daleką podróż.

– Beze mnie? – Gabryś otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. – Pojechali beze mnie?

– To bardzo daleka podróż.

– Ale wrócą na święta?

Potrząsnęła głową.

– Nie wrócą na świętą.

– A na Nowy Rok?

– Też nie.

– To kiedy?

– Nigdy, Gabrysiu, oni nigdy nie wrócą. Są bardzo, bardzo daleko stąd.

– Ja też tam chcę iść. Chcę do mamy! – Drzewko świąteczne przestało już zaprzątać myśli Gabrysia. Teraz poczuł ogromną tęsknotę za matką. – Chcę do mamy! Zabierz mnie do niej.

– Nie mogę. Twoja mama chciałaby, żebyś tu został i był miłym, dobrym chłopcem. Żebyś żył.

– Chcę do mamy! – Gabryś wyminął Małgorzatę i pędem dopadł do drzwi wyjściowych. Zanim gospodyni zdążyła zareagować, wybiegł na zaśnieżony podjazd. Śnieg, w który wpadł po kolana, był bardzo zimny, a bose stopy momentalnie mu ścierpły, jednak nie zwracał na to uwagi. Chciał odnaleźć mamę i powiedzieć jej, że głupie drzewko się nie liczy. Że to ją chce najbardziej na świecie. Że jest mu przykro, że wczoraj, gdy go przytuliła, odepchnął ją. Czy dlatego go zostawiła i wyjechała? Czy dlatego nie chce wrócić?

– Gabrysiu! – Małgorzata wybiegła za nim i brnąc przez zaspy, dobiegła do chłopca, którego zatrzymała zamknięta brama wyjazdowa. Mimo iż się wzbraniał, pochwyciła go na ręce i szarpiącego się zaniosła na powrót do domu.

– Chcę do mamy! – krzyczał. – Do mamy!

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Obecnie

 

Okazała rezydencja, której białe mury widać było poprzez kraty bramy, tonęła w szarości grudniowego popołudnia. Dochodziła piętnasta. Ciężkie, ciemne chmury zasnuwały niebo, sprawiając, iż panowała iście jesienna szaruga. Nagie gałęzie drzew rosnących przed domem wyginały się w rytm porywów wichury niczym upiorni tancerze trwający w dziwnej, chorobliwej wręcz ekstazie. Po podjeździe i schodach wiodących do głównego wejścia, popychane powiewami wiatru, przetaczały się ostatnie, zapomniane liście. Krople deszczu bębniły o szyby okien, wygrywając dziwną, smętną melodię przemijania.

Mimo iż willa była odnowiona, a światło świecące się przed wejściem sugerowało, że jest zamieszkała, wyjątkowo upiornie wyglądała w taki pochmurny dzień. Wydawała się wręcz idealną scenerią dla jakiegoś horroru. Zresztą, nie na darmo ludzie mieszkający przy tej samej ulicy nadali jej nazwę „widmowej” i nie chodziło bynajmniej o to, że w niej straszy. Nazwa wzięła się od wydarzeń, które rozegrały się dzień przed Wigilią ponad dwadzieścia lat temu. Gospodarze domu, małżeństwo Olszewskich, zginęli w wypadku samochodowym, a ich syn, sześcioletni wtedy Gabryś, trafił pod opiekę jedynego krewnego, mieszkającego w Paryżu brata ojca. Przez lata willa stała pusta, jednak nie popadła w ruinę. Cały czas ktoś o nią dbał. Wiosną sadzono kwiaty, latem koszono trawniki, jesienią zamiatano liście, a zimą odśnieżano podjazd tak, jakby spodziewano się, że w każdej chwili właściciele mogą wrócić. Sąsiedzi zaczęli więc mówić, że willa czeka na duchy Olszewskich i nadali jej miano widmowej.

Wreszcie brama rezydencji się otworzyła i na podjeździe zaparkował elegancki, sportowy samochód. Wkrótce gruchnęła wieść, że to młody Olszewski wrócił do domu rodziców. Niektórzy pamiętali go jako małego chłopca, więc intrygowało ich, jak się zmienił. Długo jednak nie mogli zaspokoić swojej ciekawości, gdyż Olszewski nie udzielał się sąsiedzko, a jeśli opuszczał dom, to tylko samochodem. Co szczęśliwszym udawało się dostrzec go z daleka, gdy wsiadał do swojego sportowego BMW. Nikt jednak nie wiedział, jak dokładnie wygląda syn dawnych właścicieli.

Po osiedlu krążyły plotki, wśród których najchętniej powtarzaną była ta, że Gabriel, pod wpływem przeżytej tragedii, stał się odludkiem i żyje z procentów od majątku rodziców, który przez te wszystkie lata zwielokrotnił się dzięki dobrze ulokowanym środkom. Jak się wkrótce okazało, było w niej sporo prawdy, jednak nie uwzględniała ona wkładu Gabriela w rozwój firmy.

Gdy w gazecie ukazał się artykuł o Gabrielu Olszewskim, który po powrocie do Polski zajął się firmą należącą do jego rodziców i swoimi trafnymi, innowacyjnymi decyzjami w szybkim czasie doprowadził do wzrostu obrotów, nikt nie miał już wątpliwości, że syn poprzednich właścicieli rezydencji nie jest rentierem, tylko bardzo rzutkim przedsiębiorcą, który stworzył wiele dodatkowych miejsc pracy, pozwalając zmniejszyć stopień bezrobocia w Łodzi i okolicy. Zaszczytny tytuł Biznesmena Roku zdobył dokładnie dwa lata po powrocie w rodzinne strony i na dobre wpisał się w łódzkie annały, stając się jednym z najbogatszych mieszkańców miasta.

Zdjęcia i programy poświęcone dokonaniom Olszewskiego od tej pory bardzo często ukazywały się w mediach, przedstawiając Gabriela jako młodego, bardzo przystojnego, jasnowłosego mężczyznę o nieco ironicznym uśmiechu, który patrząc prosto w obiektyw aparatu, zdawał się mówić: „Wróciłem i osiągnąłem szczyt, z którego nikt mnie nie zrzuci”.

Profile Gabriela Olszewskiego na Facebooku i Instagramie śledziło kilkaset tysięcy osób, podziwiając zamieszczane przez niego fotki obrazujące życie na najwyższym poziomie. To, o czym inni mogli tylko marzyć, było w zasięgu ręki młodego mężczyzny, który chętnie korzystał z uroków bycia bogatym. Nie żałował sobie niczego, trwoniąc pieniądze na rzeczy zbędne, ale dające mu poczucie, że może wszystko.

Wkrótce ludzie, którzy uważali Olszewskiego za wyjątkowo dobrego biznesmena i dobrodzieja, zaczęli dostrzegać jego drugie oblicze. To mniej przyjemne. Owszem, Gabriel stworzył wiele miejsc pracy, ale jego działanie nie było powodowane odruchem serca. Po prostu potrzebował pracowników do rozwoju firmy. Zatrudnionych traktował surowo, wypłacał im najniższą pensję, często zamiast normalnych umów stosował umowy o dzieło i starał się tak je formułować, żeby w każdej chwili móc wskazać ewentualne niedociągnięcia, a co za tym idzie, uciąć wynagrodzenie, potrącając za powstałe szkody.

Firma Olszewskiego rozrastała się i zaczęła przejmować mniejsze firmy, nie zważając na zatrudnionych w nich ludzi. Była jak taran, który przetaczał się przez Łódź, zgniatając słabszych i czerpiąc przy tym zyski. Układy zawarte przez Gabriela z ludźmi na najwyższych stanowiskach w państwie umożliwiały mu swobodną działalność, często wręcz z pominięciem prawa. Co więcej, jedna z partii raczyła nawet zaproponować Olszewskiemu start w wyborach do sejmu, jednak chwilowo ten wolał nie angażować się w politykę i odmówił skorzystania z oferty.

Gabriel mimo młodego wieku doskonale wiedział, czego chce i co należy zrobić. Dorastając pod czujnym okiem wujka, człowieka pozbawionego wszelkich uczuć i nastawionego wyłącznie na zysk, przejął jego cechy, uważając, że tylko będąc bezwzględnym wobec innych, można osiągnąć to, czego się chce. Wszelkie przejawy współczucia czy też dobroduszności należało odrzucić, tak żeby nie zaprzątać sobie głowy rzeczami błahymi, mogącymi utrudniać podążanie obraną ścieżką.

Mówiąc szczerze, Gabriel nie lubił ludzi, chociaż wiedział, że niektórzy z nich są mu potrzebni. Wykorzystywał ich, a następnie wyrzucał jak zużyte sprzęty. Czerpał satysfakcję, kiedy mógł kogoś zniszczyć, i upajał się swoim zwycięstwem, widząc rozpacz pokonanych. I nieważne, czy byli to konkurenci w biznesie, pracownicy, niedawni sojusznicy czy kochanki. Gabriel nie przywiązywał się do nikogo. Ludzie byli dla niego tylko pionkami na planszy do gry, w której on decydował o każdym ruchu.

Wydarzenia sprzed lat, gdy stracił rodziców w przeddzień Wigilii, odcisnęły na nim ogromne piętno, a pobyt u wuja tylko ugruntował w małym wówczas chłopcu, że nie warto nikogo kochać, ponieważ nikt na miłość nie zasługuje, co więcej, prędzej czy później i tak każdy odchodzi. Po co więc przywiązywać się i cierpieć po odejściu? Nie lepiej zabawić się, a później samemu odrzucić? Taką właśnie filozofię wyznawał Gabriel i był pewien, że dzięki niej jest szczęśliwy.

Jednak czy w ogóle wiedział, czym jest szczęście? Jeśli za jego wyznacznik uznać posiadanie majątku, to Olszewski bezsprzecznie miał go w bród. Jeśli jednak szczęściem jest bliskość z drugim człowiekiem, to w tym względzie Gabrielowi działo się znacznie gorzej. Rodziców stracił dawno temu, a jedyny wujek, który zaopiekował się nim po ich śmierci, opuścił ten świat tuż przed przyjazdem Gabriela do Polski.

Olszewski był sam, w dodatku sam na własne życzenie, gdyż nie dopuszczał do siebie nikogo. Przyjaciół nie chciał mieć, gdyż nikomu nie ufał. Kochanki zmieniał często i traktował przedmiotowo, czerpiąc przyjemność z kontaktu fizycznego, ale nie angażując się w związek z żadną z nich. Były jak luksusowe towary, które kupował, a następnie zastępował kolejnymi.

Co więcej, Gabriel stronił od ludzi. Denerwowali go, gdyż byli przewidywalni i słabi. Łatwo dawali sobą manipulować lub też próbowali podporządkować sobie innych. Brzydził się, gdy próbowali udawać kogoś, kim wcale nie byli, byle tylko osiągnąć zamierzony cel. Czuł odrazę, wiedząc, że ci, którzy płaszczą się przed nim i mu nadskakują, za jego plecami rozpowiadają o nim niestworzone rzeczy, o czym nie omieszkali donosić inni, równie podli ludzie, myśląc, że w ten sposób zdobędą jego uznanie. Nienawidził i tych pierwszych, i tych drugich.

Jednak jeszcze bardziej niż ludzi nie cierpiał świąt Bożego Narodzenia. Ledwie zaczynał się listopad i po Wszystkich Świętych zmieniały się wystroje sklepów, w których znicze i wiązanki cmentarne zastępowano choinkami, skrzatami i ozdobami świątecznymi, Gabriel odczuwał skurcz w żołądku. Iluminacja Piotrkowskiej pełna bożonarodzeniowych elementów napełniała go wściekłością i powodowała, że unikał odwiedzin w centrum, a jadąc do firmy i mijając Galerię Łódzką, starał się nie patrzeć na stojącą przed nią wielką choinkę. Widok z okna jego gabinetu wychodzący właśnie na galerię przyprawiał go o mdłości, dlatego starał się nie wyglądać na zewnątrz, udając, iż nie widzi drzewka rozświetlonego setką lampek. Najchętniej wykreśliłby grudzień z kalendarza. Po co ludziom takie głupie święta? Po co ta cała pogoń za prezentami, za potrawami na wieczerzę wigilijną? Po co to wszystko? Gabriel uważał, że to tylko marnowanie czasu i pieniędzy, dlatego jako szef zakazał umieszczania w firmie jakichkolwiek świątecznych elementów i nie godził się na organizowanie wigilii dla pracowników. Chciał pójść jeszcze o krok dalej i zabronić udzielania urlopów w czasie okołoświątecznym, jednak ostatecznie wycofał się z tego projektu, dochodząc do wniosku, że mogłoby być źle odebrane, gdyby w tym okresie wybrał się na wakacje, a pracownikom kazał pracować. Sam nie mógł zrezygnować z urlopu, gdyż tylko wyjazd z Polski w tym bolesnym dla niego czasie pozwalał mu przetrwać końcówkę grudnia.

– Po Nowym Roku wszystko wróci do normy – powtarzał sobie, jadąc z firmy do domu. Przez szybę auta widział ludzi spieszących na zakupy, objuczonych pakunkami i podekscytowanych zbliżającym się świątecznym czasem. – Jeszcze tylko kilka dni. Po świętach będzie już z górki. Jeszcze tylko kilka dni i wyjadę z tego zimnego, szarego kraju, gdzie każdy wyczekuje Gwiazdki. Odpocznę na dominikańskiej plaży, bez choinek, kolęd i tego całego durnego zamieszania. A oni niech sobie świętują! Niech wydają ostatnie grosze na jakieś beznadziejne, nudne przyjęcia w gronie rodzinnym, gdzie najważniejsze jest to, żeby pokazać, na co ich stać. Niech zadłużają się i kupują setki beznadziejnych prezentów, które prędzej czy później i tak wylądują na śmietniku. Mam nadzieję, że dla większości z nich będą to najgorsze święta. – Uśmiechnął się pokrzepiony tą myślą.

Przejazd przez centrum Łodzi w godzinach szczytu zawsze był niezwykłym przeżyciem. Trasa, którą można by pokonać w kilkanaście minut, wydłużała się do godziny. Ogromny korek aut ciągnął się niczym wielkie cielsko węża. Można było odnieść wrażenie, że przed świętami ruch na drogach się wzmagał. Oczywiście taka sytuacja jeszcze bardziej wkurzyła już i tak wściekłego Gabriela.

Gdy wreszcie dotarł do rodzinnej rezydencji znajdującej się w otoczeniu lasu łagiewnickiego na obrzeżach Łodzi, był już u kresu wytrzymałości. Otworzył pilotem bramę wjazdową, zaparkował samochód w garażu na tyłach posesji i wszedł do domu.

Obiad zjadł na mieście, jednak długa droga powrotna sprawiła, że zgłodniał, dlatego od razu skierował się do kuchni. Gosposia, która miała przykazane, żeby zjawiać się podczas nieobecności lokatora, jak zwykle spisała się na medal i zapełniła półki w lodówce przygotowanymi przez siebie smakołykami. Gabriel wyjął roladki schabowe i odgrzał je w kuchence mikrofalowej, po czym zjadł, siedząc przy kuchennym blacie. Posilając się, pomyślał, że gdyby zatrudnił służbę na stałe, a nie tylko na przychodne, miałby pewność, że zawsze ktoś będzie na niego czekał i mu usługiwał. To rozwiązanie wiele by ułatwiło, ale w jego przypadku nie wchodziło w rachubę. Za dobrze pamiętał Małgorzatę, dawną służącą rodziców, która udawała miłą i pomocną, a w najtrudniejszym dla niego momencie zawiodła go. I jeszcze perfidnie kłamała, że rodzice udali się w podróż. Tego kłamstwa nie mógł jej wybaczyć.

Po posiłku Gabriel poszedł się odświeżyć i przebrać, po czym zadzwonił do Sandry, dziewczyny, z którą spotykał się od czterech miesięcy, co pod względem długości stanowiło swoisty rekord w jego relacjach damsko-męskich. Oczywiście nie był to poważny związek, gdyż traktował Sandrę wyłącznie jako przedmiot do zaspokajania swoich potrzeb. Dziewczyna miała ogromny temperament, a przy tym godziła się na wszelkie jego fantazje. Dobrze się bawił w jej towarzystwie i na razie nie chciał niczego zmieniać.

– No hej, malutka – przywitał ją, gdy odebrała połączenie. – Masz ochotę na trochę zabawy?

– Och, skarbie, myślałam, że dziś już nie zadzwonisz.

– Droga powrotna trochę się przeciągnęła, ale już cały jestem twój.

– Cudownie! – pisnęła uradowana. – Wyskoczymy gdzieś? Słyszałam o takim nowym kubie…

– Kluby zostawmy sobie na Dominikanę – przerwał jej. – Gdy już tam się znajdziemy, zrobimy rajd po klubach. A dziś… Wskakuj w coś seksownego i przyjeżdżaj do mnie.

– Oczywiście. Zaraz będę.

Wydawało się mu, że usłyszał w jej głosie nutkę zawodu, nie zdążył jednak wsłuchać się dokładniej, gdyż się rozłączyła. Czyżby za długo się z nią spotykał i dlatego zaczęła sobie coś wyobrażać? Najgorszą wadą dziewcząt jest właśnie to, że gdy ktoś jest dla nich miły i okazuje im względy, myślą, że to oznaka uczuć. A to przecież tylko dobre maniery. Wujek zawsze mówił, że kobiety trzeba rozpieszczać, żeby były bardziej chętne, a później wyrzucać, żeby nie stały się balastem i żeby nie patrzeć, jak więdną.

– Tak, mój drogi. Kobiety są jak kwiaty. Zrywasz je, wsadzasz do wazonu i cieszysz nimi oczy, a gdy zaczynają więdnąć lub znudzą ci się, wymieniasz na inne. Nie pozwól, żeby stały się twoim balastem, który pociągnie cię w dół. Dlatego pamiętaj, z żadną nie bądź na tyle długo, żeby się do niej przywiązać. Przywiązanie to pierwszy krok do niewolnictwa, a przecież nie chcesz być od nikogo zależny, prawda?

Gabriel nie chciał być od nikogo zależny. Od Sandry także, chociaż, musiał to uczciwie przyznać, lubił ją chyba najbardziej ze wszystkich dotychczasowych kochanek. Może wpływ na to miał fakt, że dla pieniędzy była gotowa na wszystko. Nie patrzyła na żadne normy moralne ani prawne. Takie dziewczyny nie są skomplikowane i nie stanowią zagrożenia. Po prostu się je kupuje, a gdy się znudzą, płaci się im, by zniknęły.

Mimo iż Sandra obiecała, że zaraz się zjawi, minęły dwie godziny, zanim przyjechała. Ubrana w dopasowaną, krótką, czerwoną sukienkę, na którą założyła srebrne, również krótkie futerko, wyglądała jak zwykle uroczo. Długie, czarne włosy zostawiła rozpuszczone, a szminkę do ust dobrała pod kolor sukienki. Wyglądała wyjątkowo uwodzicielsko, jednak nie wywołała większego wrażenia na Gabrielu. Zły, że musiał na nią czekać, okazał jej swoje niezadowolenie i zagroził, iż na Dominikanę zabierze kogoś innego. Groźba poskutkowała i przez następne kilka godzin Sandra starała się ze wszystkich sił, by zmazać swoje przewinienie, a była w tym tak dobra, że wreszcie go udobruchała. Gdy zasypiał wtulony w jej nagie ciało, był już całkowicie zrelaksowany i nawet przestał myśleć o zbliżających się świętach.

 

* * *

 

Dźwięk dzwonka telefonu przerwał ciszę grudniowego poranka, rozbrzmiewając w pogrążonej w półmroku sypialni wyjątkowo irytującymi, wysokimi tonami.

– Gabrielu, twój telefon dzwoni. – Sandra pierwsza otworzyła powieki i spojrzała na nocną szafkę. Nie odważyła się sięgnąć po aparat. Znała swoje miejsce i wiedziała, że Olszewski nie pozwala, żeby ktokolwiek brał do ręki jego smartfon. – Gabriel, telefon – powtórzyła, dotykając ramienia śpiącego mężczyzny. – Słyszysz?

Olszewski mruknął coś niezrozumiałego, po czym przekręcił się na bok i sięgnął po telefon. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na wyświetlacz, żeby odrzucić połączenie.

– Nienawidzę, gdy mi się przeszkadza, kiedy jestem zajęty. Chyba to zrozumiałe, że jeśli nie ma mnie w firmie, to musiały mnie zatrzymać jakieś ważne sprawy.

– Jakie? – zaciekawiła się.

– Na początek to. – Przyciągnął Sandrę i zamknął w uścisku. – Co powiesz na szybki numerek na dzień dobry? – zaproponował.

– Bardzo szybki? – zapytała zalotnie.

– Może nie aż tak szybki, ale…

Zaczął ją całować, jednak amory przerwał ponowny dźwięk dzwonka. Próbował go ignorować, ale dzwonienie nie ustawało.

– Jeśli to nie jest coś naprawdę pilnego, to daję słowo, że wywalę Elwirę na zbity pysk! – Wypuścił Sandrę z objęć i ponownie sięgnął po telefon. – Co jest? – zapytał opryskliwym tonem, odbierając połączenie.

– Panie prezesie, właśnie dostaliśmy maila od Szwedów z informacją, że przyjadą do Polski dwudziestego ósmego grudnia. – Głos sekretarki drżał z niepokoju. Sytuacja była naprawdę wyjątkowa i musiała skontaktować się z szefem, chociaż wiedziała, że ten nie będzie zadowolony, iż zadzwoniła na jego prywatny numer.

– Dwudziestego ósmego grudnia? – wykrzyknął, całkowicie tracąc zainteresowanie Sandrą. Odepchnął ją, dając znać, że chwilowo nie jest mu potrzebna, po czym wstał z łóżka. – Co oni odpierdalają? Inaczej się umawialiśmy! Przecież wtedy będę na Dominikanie.

– Wiem, panie prezesie, ale napisali, że to jedyny termin, kiedy mogą się spotkać, a jeśli nam nie pasuje to oni… – zająknęła się – to oni wycofają się z projektu.

– Co?

Olszewski nerwowo spacerował po sypialni, próbując zebrać myśli. Sandra obserwowała go, zastanawiając się, czy byłoby możliwe, zamieszkać w rezydencji i każdego dnia budzić się w ramionach Gabriela. Chociaż nie chciała się przed nikim do tego przyznać, rola zwykłej kochanki przestała jej wystarczać. Oczami wyobraźni widziała siebie jako panią Olszewską i bardzo jej się to podobało. W końcu o takim scenariuszu dla siebie marzyła od dawna, właściwie jeszcze od szkoły podstawowej, kiedy to zrozumiała, że córka sprzedawczyni z monopolowego nie ma przed sobą zbyt wielkich perspektyw. Gdyby była uzdolniona w jakiejś dziedzinie albo chociaż miała głowę do nauki, mogłaby liczyć na karierę naukową lub artystyczną,ponieważ jednak los poskąpił jej talentów, ta droga do sukcesu była przed nią zamknięta. Na szczęście przy tych wszystkich niedociągnięciach spotkało ją też szczególne wyróżnienie w postaci charakterystycznej, południowej urody będącej spadkiem po nieznanego pochodzenia ojcu, z którym krótka przygoda jej matki zakończyła się nieplanowaną ciążą.

Sandra postawiła wszystko na tę kartę, wierząc, iż dzięki niej osiągnie to, co początkowo wydawało się być poza jej zasięgiem. Nie pomyliła się. Zamiast ślęczeć nad książkami i wkuwać niepotrzebne formułki, twierdzenia, słówka i inne głupoty, zaczęła bywać w klubach i nawiązywać znajomości. Gdy jej koleżanki pisały maturę, ona w Londynie umilała czas jednemu ze swoich pierwszych sponsorów, gdy kończyły studia, ona bawiła się u boku reprezentanta polskiej kadry narodowej, a teraz, gdy część z nich była już matkami rozwrzeszczanych bachorów, ona miała szansę usidlić najlepszą partię w całej Łodzi.

– To trzeba wyjaśnić. Przecież tak nie może być! – pieklił się Gabriel. – Co też ci Szwedzi wymyślają? Wszystko było już ustalone… Zaraz przyjadę do firmy – zadecydował.

Zakończył połączenie i pospiesznie przeszedł do łazienki, zupełnie nie zwracając uwagi na Sandrę. Nie miała zamiaru gniewać się na niego za taką drobnostkę. W końcu był prezesem wielkiej firmy i na jego barkach spoczywała ogromna odpowiedzialność. Która z jej koleżanek mogła pochwalić się tak bliską znajomością z kimś równie wpływowym i majętnym? Jeśli chciała zatrzymać go przy sobie na dłużej, musiała sprawić, że nie będzie wyobrażał sobie bez niej życia. Dlatego zawsze była na każde jego zawołanie, nadskakiwała mu i w mig odgadywała jego potrzeby. Co więcej, nigdy nie czyniła wyrzutów, nawet gdy traktował ją w sposób obcesowy, co zdarzało się często. Godząc się na to, miała nadzieję, że Gabriel zrozumie, że nigdzie nie znajdzie drugiej takiej jak ona, i poczuje do niej coś więcej niż tylko pożądanie.

Podniosła się z łóżka i lekko kołysząc biodrami, podążyła za Olszewskim do łazienki. Widząc, iż ten wszedł pod prysznic, nie namyślając się wiele, wślizgnęła się za nim do kabiny.

– Może umyć ci plecy? – zapytała, ale zanim zdążył odpowiedzieć, wzdrygnęła się, czując na ciele chłodne strugi. – Jezu, czemu ta woda jest taka zimna? – Pospiesznie wyciągnęła rękę, chcąc przestawić pokrętło termostatu na wyższą temperaturę. Nie zdołała jednak tego zrobić, gdyż Gabriel pochwycił jej dłoń.

– Czy ja cię tu zapraszałem? – zapytał mało uprzejmym tonem, spoglądając na nią z niechęcią.

– Myślałam… – zająknęła się. Czyżby popełniła błąd? Ale przecież chciała dobrze.

– Nie myśl. Nikt nie wymaga od ciebie myślenia. Masz po prostu ładnie wyglądać i zjawiać się, gdy cię potrzebuję. – Wzmocnił uścisk na przegubie, sprawiając, iż dziewczyna jęknęła z bólu.

Uśmiechnął się kpiąco, widząc przerażenie w jej wzroku. Świadomość, że się go bała, mile połechtała jego ego.

– No już, zmiataj stąd! – polecił, drugą ręką odsuwając drzwiczki kabiny. – Teraz jesteś ostatnią rzeczą, której mógłbym potrzebować. Wypad, mała. Nie ma cię! Raz, dwa! Jak wyjdę stąd, ma cię już nie być. Rozumiesz?

Wypchnął ją spod prysznica, po czym na powrót zasunął drzwiczki. Przez szybę zobaczył, jak Sandra posłusznie opuściła łazienkę.

Gabriel pomyślał, że dziewczyna ostatnio coraz częściej próbuje przejmować inicjatywę. Czyżby za bardzo się z nią spoufalił i dał powody do tego, żeby zaczęła myśleć, iż może być dla niego kimś więcej niż tylko chwilową zabawką? No cóż, będzie musiał jej przypomnieć, gdzie jest jej miejsce. Ale później. W tej chwili ważniejsza sprawa zajmowała jego umysł.

Odwrócił się w stronę ściany, przymknął powieki i wystawił twarz pod strumień zimnej wody. Potrzebował takiego orzeźwienia. Musiał się maksymalnie skoncentrować i wymyślić coś, żeby przekonać Szwedów do zmiany zdania. Jeśli nie uda mu się przełożyć spotkania na styczeń, będzie musiał dostosować się do ich terminarza. A to oznaczało jedno. Żegnaj Dominikano, ciepłe morze i piękne plaże. Żegnaj raju. Będzie musiał zostać w Polsce w najgorszym z możliwych okresów. W Boże Narodzenie, którego już sama nazwa przyprawiała go o mdłości.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej