W korzeniach wierzb - Agnieszka Kuchmmister - ebook

W korzeniach wierzb ebook

Agnieszka Kuchmmister

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powiadają, że w korzeniach wierzb ukryty jest skarb, a strzeże go sam diabeł. Tyle że ten diabeł miewa czasem ludzką twarz…

Historia rodziny, która po II wojnie światowej ruszyła z tobołami na zachód i osiadła gdzieś pośród mrocznych lasów Dolnego Śląska. Dom na uboczu Złej Wsi zamieszkują matka, w której sny wkradają się szepczące okolice, ojciec z twarzą czerwoną od bimbru oraz ich dwie córki. Dorosła Gienia marzy o ucieczce do miasta, Lala jest skazana na dorastanie w świecie pełnym szaleństwa i nieoczywistego piękna… W Złej Wsi, gdzie las zabiera niewinnych ludzi, można dostrzec magię nawet w powietrzu, a przeszłość zaprasza do poszukiwań skarbów większych niż te ukryte w wierzbowych korzeniach.

Nieśpieszna opowieść snuta wokół słowiańskich wierzeń, z elementami fantastyki i realizmu magicznego. O strachu, samotności, ale też o ciemności, którą każdy nosi w sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
4,3 (31 ocen)
14
11
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aristeia

Nie oderwiesz się od lektury

Realizm magiczny w najlepszym wydaniu, bo rodzimy :) Lata 50., polska wieś zabita dechami - Zła Wieś - pamiętająca jeszcze wojnę i niemieckich mieszkańców, a wokół lasy - złe lasy, kryjące tajemnice, wypluwające martwe dziewczyny i obłąkanych ludzi. Jest mrocznie, sennie, ale niekoniecznie strasznie. Klimatem bardzo przypomina serial Dark i książki Tokarczuk. Warto.
30
MonikaKruszynska

Nie oderwiesz się od lektury

Wiejskie opowieści stały się ostatnio modne. Powstało sporo historii o powrotach na wieś, wspomnieniach wakacji u babci. Nie wszystkie są dobre, większość jest wtórna i mało ciekawa. „W korzeniach wierzb” to wg mnie jedna z ciekawszych powieści tego rodzaju, jakie ukazały się w ostatnich latach. To przepełniona magią, nostalgią i wspomnieniami z czasów wojennych opowieść o trudnym dzieciństwie, to kryminał przyprawiony szczyptą fantastyki i realizmu magicznego. To wreszcie próba odpowiedzi na wiele trudnych pytań o naszą przeszłość, nie tylko tę sprzed kilku lat, ale także tę, dotyczącą naszych przodków. Jaki mają na nas wpływ? Co po nich dziedziczymy, czy traumy są międzypokoleniowe? Czy wojna może mieć wpływ na następne pokolenia? Czy można zapomnieć o przeszłości? Piękna to opowieść o wsi, pełnej złych wspomnień, które po latach uśpienia wychodzą na jaw. Wzruszyłam się podczas lektury, co nie zdarza mi się często. Przejmujące studium samotności, samotności wśród bliskich chwyta za ...
20
Jolapow

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki z klimatem! Ta taka jest. Ma swój ,,charakter". Ma się wrażenie, że oto babcia, zaprzyjaźniona sąsiadka, może jakaś lekko ekscentryczna, opowiada nam ,,historie" i historię o ludziach i świecie , którego już nie ma Ale czy naprawdę nie ma?
10
Isgenaroth

Dobrze spędzony czas

Ciekawa opowieść z wątkami kryminalnymi i realizmu magicznego. Ciekaw jestem ile z Autorki jest w głównej bohaterce? Czy to wszystko zmyślona historia? Jestem skłony stwierdzić, że nie...
00
amadea2017

Całkiem niezła

Umęczyła i przygnębiła mnie ta powieść. Po "kryminalnym początku spodziewałam się czegoś innego.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki, wy­klejki, stron ty­tu­ło­wych i roz­dzia­ło­wych oraz ko­laże wy­ko­nane na ba­zie za­so­bów do­meny pu­blicz­nejPAU­LINA ZIE­LONA
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaAD­RIANNA MI­CHA­LEW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Agnieszka Kuch­mi­ster, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6434-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Mi­leny i Ady

Wszyst­kie miej­sca i osoby, które wy­stę­pują w po­wie­ści, są fik­cyjne. Zbież­ność nazw po­da­nych w po­wie­ści miej­sco­wo­ści z miej­sco­wo­ściami na ma­pie kraju jest przy­pad­kowa.

Z po­piel­nika na Woj­tu­sia

Iskie­reczka mruga:

Chodź, opo­wiem Ci ba­jeczkę,

Bajka bę­dzie długa.

(...)

Była so­bie Baba-Jaga,

Miała chatkę z ma­sła,

A w tej chatce same dziwy!

Psst, iskierka zga­sła (...)[1]

.

Pa­mię­tasz, jak za po­lami ro­sły wierzby? Ja pa­mię­tam wszystko. Anutka od go­spo­da­rzy zza płotu opo­wia­dała, że w wierz­bo­wych ko­rze­niach są ukryte skarby, że gdy się taki skarb znaj­dzie, to można całą wieś ku­pić, miesz­kać w pa­ła­cach, no­sić suk­nie z ró­żo­wego je­dwa­biu i wpi­nać w sta­nik świeże bu­kiety fioł­ków. Tylko że ta­kiego skarbu bro­nić miał dia­beł, bo dia­bły miesz­kały w wierz­bo­wych ko­rze­niach. Ale ty już wtedy nie ba­łaś się dia­bła, prawda? Dia­beł był ci zna­jomy, wi­dzia­łaś go wcze­śniej w oczach złych lu­dzi, w sko­wy­cie za­rzy­na­nych zwie­rząt, w pła­czu ko­biet, któ­rych twa­rze po­kryte były si­nia­kami wy­kwi­tłymi po do­tyku mę­żow­skich dłoni.

Tak, ty zna­łaś dia­bła, nie­straszny ci on. Cho­dzi­łaś na grzę­za­wi­ska, nie ba­łaś się cze­sa­nych wia­trem wierz­bo­wych wło­sów, jed­nak w ko­rze­niach nie było ani skarbu, ani dia­bła. Tylko stru­chlała le­śna dro­bina o żół­tych oczach i świsz­czą­cym od­de­chu. Wtedy po­sta­no­wi­łaś, że uciek­niesz od mo­cza­rów i wierzb, od mil­czą­cych męż­czyzn o twar­dych dło­niach i ich lę­kli­wych ko­biet. Czy ucie­kłaś od sie­bie?

*

Nie­dziela nie była moim ulu­bio­nym dniem. Było w niej wiele rze­czy, na które się cze­kało, jak choćby od­świętny obiad czy cia­sto na de­ser. Ale był to też dzień, w któ­rym na­le­żało iść do ko­ścioła, a po­tem aż do wie­czora uwa­żać, żeby nie po­bru­dzić su­kienki. Matka nie była za­do­wo­lona, kiedy chcia­ły­śmy na po­wrót prze­bie­rać się w zno­szone ubra­nia i ga­niać po po­lach, gdzie kleił się do nich brud, kurz i wszyst­kie grze­chy Złej Wsi uśpione w tej dziw­nej ziemi. Bo to miej­sce na­zy­wało się Zła Wieś i to była pierw­sza rzecz, która nie da­wała matce spać po no­cach.

Matka nie ro­zu­miała, dla­czego po woj­nie trzeba było ru­szyć z to­bo­łami na za­chód, prze­cież wojny nie prze­gra­li­śmy. Kiedy z oj­cem i jego oj­cem, dziad­kiem, do­tarli do tego przy­dzie­lo­nego im skrawka ziemi, nie przy­pusz­czała, że na­zwa bę­dzie jej ta­kim cię­ża­rem wi­sieć na du­szy. Drugą rze­czą, która spę­dzała sen z po­wiek Anny Kru­ko­wej, były wiecz­nie szep­czące oko­lice, nie­usta­ją­cym ga­da­niem wkra­da­jące się w jej sny.

Pa­mię­tasz, jak matka po­tra­fiła się wpa­try­wać go­dzi­nami w brudne szyby ma­łych okien domu? Domu, któ­rego ścian się brzy­dziła i bała od sa­mego po­czątku. Kiedy nikt nie wi­dział – pła­kała. Pła­kała za tym, co zo­sta­wiła da­leko na wscho­dzie, za kra­jem tra­wia­stych roz­ło­gów, gdzie ho­ry­zont był nie­skoń­czony, gdzie le­żała wieś, przez którą pły­nęła rzeka pełna śli­skich płoci i srebr­no­łu­skich uklei, gdzie tłu­sta czarna zie­mia ro­dziła do­rodne owoce pach­nące słoń­cem. To stam­tąd przy­nio­sła ze sobą hi­sto­rie opo­wia­dane drżą­cym gło­sem przy za­pa­lo­nej świecy, ję­zy­kiem, który był jak mu­zyka, bo na­wet gdy mó­wiła, to wy­da­wać się mo­gło, że śpiewa.

Kiedy opo­wia­dała – oj­ciec wzdy­chał, głę­boko, osten­ta­cyj­nie wzdy­chał. Nie lu­bił słu­chać opo­wie­ści, które przy­po­mi­nały mu o tam­tym miej­scu, swoj­skim, tak da­le­kim i na za­wsze utra­co­nym. Matka jed­nak nie prze­ry­wała. Pa­mię­tam, jak sie­dzia­łaś za­pa­trzona, z okrą­głymi oczami, z war­ko­czami cie­niut­kimi jak białe my­sie ogonki. Pa­mię­tam cię taką, dla mnie za­wsze bę­dziesz taka jak wtedy, kiedy sie­dzia­łaś oparta o ścianę, tuż przy piecu, a na two­jej twa­rzy tań­czyło świa­tło albo świecy, albo naf­to­wej lampy. Dzi­wi­łam się, że twoje oczy są nie­ru­chome, bo każdy się bał, kiedy matka opo­wia­dała, każdy czuł nie­po­kój, każ­dego głowa ob­ra­cała się nie­znacz­nie ku wy­szczer­bio­nym ra­mom okien, aby upew­nić się, że nic za nimi nie ma. I tam nie było ni­czego. Czarno i pu­sto.

Cza­sami matka nie opo­wia­dała nic przez wiele dni i to było jesz­cze gor­sze niż te wszyst­kie straszne hi­sto­rie. Na jej głowę spa­dały omroki. Tak mó­wiła: omroki, że do głowy jej wcho­dziły, że to miej­sce wlewa się w nią czer­nią, że już ma serce cał­kiem czarne. Bo to miej­sce nie lubi ob­cych. Bo ona tu jak by­lina wy­rwana, z ko­rze­niami, co zo­stały da­leko za Peł­twią. Oj­ciec, ten oj­ciec z twa­rzą czer­woną od bim­bru, tylko po­cią­gał no­sem, mru­czał coś, do sie­bie bar­dziej mó­wił niż do ko­go­kol­wiek z nas.

Nie wi­dział nas, nie chciał wi­dzieć, dla­tego za­wsze od­wra­cał się na krze­śle i pa­trzył w okno. Nie po­tra­fił już pa­trzeć w oczy żony, bo to były inne oczy, bał się ich. Pa­mię­tasz, jak matka po­tra­fiła sie­dzieć bar­dzo długo i na­wet nie mru­gnąć? Tylko dło­nie za­ci­skała tak mocno, że bie­lały, a we­wnątrz od­bi­jały się czer­wo­nawe księ­życe wbi­ja­nych w ciało pa­znokci.

Nocą było nam ła­twiej roz­ma­wiać, kiedy nas nie sły­szeli, kiedy wszy­scy po­za­sy­piali, po­za­nu­rzali się w swo­ich snach, oj­ciec w snach pi­ja­nych, udrę­czo­nych, matka w swo­ich snach peł­nych sza­leń­stwa, a dzia­dek w snach star­czych, pach­ną­cych kwa­śnym po­tem i świeżo wy­ko­pa­nym do­łem. Pa­mię­tasz, wle­pia­ły­śmy oczy w małe okienko tuż za na­szym wspól­nym łóż­kiem i cze­ka­ły­śmy, aż mię­dzy drze­wami po­jawi się coś z mat­czy­nych opo­wie­ści? Bo coś tam przy­ła­ziło, skra­dało się pod ścia­nami domu, sze­le­ściło i mla­skało. Ja za­wsze cho­wa­łam głowę pod pie­rzynę, ale ty pa­trzy­łaś tymi swo­imi nie­ru­cho­mymi oczami, oczami matki. Nie ba­łaś się za­glą­dać w ciem­ność.

Szep­ta­ły­śmy do sie­bie o wi­jach, które żyją w zim­nej rzece pły­ną­cej za łą­kami. Wtedy bar­dzo się ba­łam, że po wiel­kich desz­czach, kiedy na pod­mo­kłych łą­kach można było zna­leźć ryby i rzeczne węże, te okropne stwo­rze­nia pod­peł­zną pod nasz dom, za­miesz­kają w studni i już za­wsze trzeba bę­dzie się bać. Ale ty mó­wi­łaś, że stud­nia jest już za­jęta, że w jej ciem­nym otwo­rze wi­dzia­łaś kie­dyś parę ja­snych oczu pa­trzą­cych wprost na cie­bie. Po­tem ba­łam się czer­pać wodę, trzę­słam się na samą myśl, że mam się zbli­żyć do studni, opu­ścić wia­dro w jej głu­che wnętrz­no­ści. Za­wsze stam­tąd ucie­ka­łam, roz­le­wa­jąc wodę, a matka gnie­wała się i marsz­czyła brwi, te brwi, któ­rych też tak bar­dzo się wtedy ba­łam.

Kie­dyś matka zła­pała zmorę na uzdeczkę z li­po­wego łyka. Głu­pia, to mysz przeca, oj­ciec puk­nął się w czoło, ale wtedy matka po­słała mu ta­kie spoj­rze­nie, że od razu za­milkł. Spu­ścił głowę, coś po­mru­czał, jak to on, się­gnął po czapę i już go nie było. Tylko trzask drzwi jak trza­śnię­cie w twarz. Matka wło­żyła mysz do pu­dełka, pod­kar­miała ją. Zmorę można wy­cho­wać, po­wie­działa. Może się przy­dać na coś w go­spo­dar­stwie, inne zmory może od­pę­dzać.

To już było zbyt wiele dla mnie, ta mysz-zmora pisz­cząca no­cami w pu­dełku. Kiedy po ja­kimś cza­sie matka ją wy­pu­ściła, a ta za­miesz­kała w ścia­nach, już w ogóle nie mo­głam spać po no­cach. Ba­łam się, że zmora wyj­dzie z nory i przy­bie­rze swoją praw­dziwą po­stać, kiedy wszy­scy bę­dziemy spać. Cze­ka­łam na to każ­dej nocy. Wi­dzia­łam, że ty też cze­ka­łaś, ale w to­bie nie było stra­chu, tylko cie­ka­wość. Kru­szy­łaś chleb i ser i wy­pa­try­wa­łaś, aż mysz wyj­dzie ze swo­jej kry­jówki. Tak ją oswo­iłaś, że za­częła pod­cho­dzić i nie bała się, kiedy bra­łaś ją w ręce. Jej czarne oczy jak pa­ciorki pa­trzyły tak samo jak twoje oczy.

Matka omi­jała za­ro­słe ocze­re­tem kę­piny, stro­niła od po­chy­lo­nych ża­ło­śnie wierzb nad trzę­sa­wi­skiem. Na­wet kie­dy­śmy wra­cali z lasu, z chru­stem na ple­cach prze­wią­za­nym szmat­kami, od­wra­cała wzrok. Nie chciała pa­trzeć w tamtą stronę, gdzie szło się do łąk. Sama świa­do­mość ży­cia w po­bliżu ba­gien wzbu­dzała w niej lęk. Wzbra­niała nam cho­dzić w te oko­lice. Znam ja ba­gna i ich ognie prze­klęte, po­wia­dała. Sio­strę moją ro­dzoną po­rwały, miawki cho­lerne, co się na ba­gnach wy­klu­wają.

Nie opo­wia­dała czę­sto o Ma­rusi, ale cza­sami, kiedy tę­sk­nota za wscho­dem brała górę, za­sia­dała jak zwy­kle na ta­bo­re­cie przy piecu i za­czy­nała mó­wić. W jej słowa stop­niowo wplą­ty­wały się śpiewne gło­ski, na­zwy przez nas mało ro­zu­miane. Wpla­tał się pół­nocny wiatr, któ­rym rzą­dził stry­boh, wplą­ty­wał się bluszcz ro­snący na ma­łym wiej­skim cmen­ta­rzyku, na któ­rym spo­częło młode ciało jej sio­stry. Na­wet naj­czyst­sze du­sze mogą do­paść biesy, mó­wiła. Pe­re­łe­snyki, co czło­wieka do zguby cią­gną.

Ma­ru­sia po­bie­gła za taką zjawą, co to jej serce za­mro­czyła. Nie było ra­tunku.

– Głu­pia była i młoda jesz­cze – po­wie­działa matka. – Ma­rzeń jej się za­chciało. Za­cho­dził do niej taki je­den, przy­stojny, z wą­sem błysz­czą­cym, pra­wie czar­nym, od mły­na­rza syn. Nie mo­gła od niego wzroku ode­rwać, pa­mię­tam do­brze, jak wzdy­chała, po no­cach nie spała, a za dnia śniła na ja­wie. Jam wtedy pod­lot­kiem była, alem wi­działa, jak jej się oczy świe­ciły, jak w ma­li­gnie ja­kiej. Cho­roba w du­szy. No ale prze­padł mły­nar­czyk młody, rzeka go za­brała, a po­tem i Ma­ru­się na­szą czort wziął. Za uko­cha­nym po­szła, co ją wo­łał, na ba­gni­ska same po­le­ciała za ogni­kiem pie­kiel­nym i już nie wró­ciła.

Kiedy matka opo­wia­dała o Ma­rusi, oj­ciec za­wsze do­le­wał bim­bru do szklanki. Nie mógł znieść na trzeźwo tych opo­wie­ści, a jesz­cze bar­dziej nie mógł znieść matki i tej czerni, która się wy­le­wała z jej oczu.

– Pod brzózką młodą leży Ma­ru­sia, może kiedy, jak Bóg po­zwoli, od­wie­dzimy tamte strony. Dom.

Oj­ciec mru­czał, pod­pity już, że te­raz tu jest dom, tu mają wszystko, choć nie­wiele, to i tak trzeba być wdzięcz­nym lo­sowi, że ucho­wali się, że wojnę prze­trwali. Tu mają te­raz cha­łupę, ka­wa­łek ziemi do ob­ro­bie­nia, dzieci, ży­winę. Czego wię­cej trzeba? Matka pry­chała tylko, roz­sier­dza­jąc jego i tak po­draż­nione żół­ta­wym bim­brem nerwy. Zła to zie­mia, zła to wieś, na­wet zła rzeka tu pły­nie. I tak matka za­sty­gała z jed­nym ką­ci­kiem ust ob­cią­gnię­tym ja­kimś bó­lem nie­wy­obra­żal­nym, który był tak wielki i tak dziwny, że nie spo­sób go było wy­ra­zić sło­wami.

Po la­tach cała lewa część twa­rzy opad­nie ni­żej, zwi­śnie bo­le­śnie jak sym­bol tego ca­łego smutku, w któ­rym się po­grą­żała wie­czo­rami, opo­wia­da­jąc o za­bu­żań­skiej wsi. O domu z bie­lo­nymi ścia­nami, przy któ­rym ro­sły malwy i sło­necz­niki, o cmen­ta­rzyku, gdzie pod jed­nym z drew­nia­nych bi­da­krzyży w proch się ob­raca jej ro­dzona sio­stra, która ni­gdy nie do­ro­sła. W domu była tylko jedna fo­to­gra­fia Ma­rusi, którą matka przy­wio­zła ze sobą. Stały na niej we dwie, jesz­cze cał­kiem młode, w kra­snych kiec­kach i sple­cio­nych w war­ko­cze wło­sach.

Matka była ciemna i długa, całe ży­cie wy­glą­dała tak, jakby nad jej głową wi­siała bu­rzowa chmura. Ma­ru­sia była też wy­soka, ale złota, ru­miana i choć trudno było to stwier­dzić, pa­trząc na starą dwu­ko­lo­rową fo­to­gra­fię, to wła­śnie taka mu­siała być. Cza­sami ci się śniła, pa­mię­tasz? Wsta­wa­łaś wtedy w nocy i wy­sta­wia­łaś twarz do okna, a ja pa­trzy­łam, jak księ­życ wlewa się w twoje przy­mru­żone oczy. Opo­wia­da­łaś mi swoje sny, a ja ci za­zdro­ści­łam, bo mnie się ni­gdy nie śniła nie­żywa piękna ciotka. Mó­wi­łaś, że cię woła, że każe wyjść, iść za księ­ży­cem. Wtedy ba­łam się, że na­prawdę pój­dziesz i zo­sta­wisz mnie tam, w tym domu peł­nym du­choty, zbyt cia­snym na smu­tek tylu ludz­kich istot.

W końcu po­szłaś, a ja pła­ka­łam i nie­na­wi­dzi­łam cię tak mocno, pra­wie tak mocno, jak cię ko­cha­łam. Wtedy my­śla­łam, że upar­łaś się, żeby zna­leźć skarb pil­no­wany przez dia­bły, nie wie­dzia­łam, że szu­ka­łaś cze­goś in­nego. By­łam zbyt młoda, żeby zro­zu­mieć. Nie ro­zu­mia­łam, że tam, do­kąd po­szłaś, były więk­sze skarby niż te po­cho­wane w wierz­bo­wych ko­rze­niach.

Lala, gdy znajdę skarb, to wrócę po cie­bie, po­wie­dzia­łaś, a po­tem już cię nie było, więc co mo­głam my­śleć?

*

– Do fa­bryki po­szła, do mia­sta. Do szkół jej się za­chciało – po­wie­działa matka do są­siadki, ni to skar­żąc się, ni to wy­rze­ka­jąc. – Nie wi­działa jej się ro­bota w ziemi, rąk bru­dzić nie chciała.

A ja cze­ka­łam co­dzien­nie i od tego cze­ka­nia cho­ro­wa­łam, bo­lały mnie oczy od pa­trze­nia w pu­ste okno, głowa ro­biła się co­raz cięż­sza z braku snu. Bo za­miast spać, kła­dłam się na twoim miej­scu, po two­jej stro­nie na­szego niby-łóżka, bar­łogu skle­co­nego z przy­pad­ko­wych de­sek i sta­rego ma­te­raca po Niem­cach, co tu wcze­śniej miesz­kali.

Pa­trzy­łam tam, gdzie kie­dyś ty pa­trzy­łaś. Mały rą­bek nieba wi­dziany przez okienko mu­siał wy­star­czyć nam za cały świat. Pa­trzy­łam na księ­życ, ten sam, który za­le­wał twoją twarz świa­tłem, gdy bu­dzi­łaś się jesz­cze ze snami na ustach i sia­da­łaś, roz­my­śla­jąc. Za­czy­na­łam tę­sk­nić, już nie tylko za tobą, ale za tym wszyst­kim, co jest tam, poza kra­wę­dzią okien­nego kwa­dratu. Za­czy­na­łam ro­zu­mieć, że nie mo­głaś tu dłu­żej usie­dzieć. W tym domu, w tym miej­scu, gdzie na­wet drzewa szyb­ciej umie­rają. Może matka miała ra­cję, może nie bez przy­czyny wieś była na­zwana Złą Wsią?

Kiedy było mi smutno, przy­po­mi­na­łam so­bie twoje opo­wie­ści, w któ­rych pełno było księ­ży­co­wego świa­tła, błysz­czą­cych pa­ję­czych mgieł i za­cza­ro­wa­nych le­śnych ja­rów. Mó­wi­łaś, że­bym nie bała się tego, o czym opo­wiada matka. Mó­wi­łaś, że je­śli tylko do­brze się pa­trzy, to można do­strzec ma­gię we wszyst­kim, na­wet w prze­zro­czy­stym po­wie­trzu, że je­żeli się do­brze słu­cha, to można usły­szeć rze­czy, które nie są dane zwy­kłym lu­dziom albo tym, co boją się tak, jak matka.

I któ­rejś nocy za­pu­kało coś w okienną szybę, pew­nie ga­łąź, ale po­my­śla­łam, że coś po mnie przy­szło. Wyj­rza­łam, ale nie zo­ba­czy­łam ni­kogo. Tylko pu­sty sad ko­ły­szący się sen­nie. Naj­pierw spraw­dzi­łam, czy wszy­scy po­snęli, a po­tem wy­mknę­łam się naj­ci­szej, jak tylko mo­głam. Ktoś mnie wo­łał, czy to tylko echo tego, co mi się śniło?

Nocą świat wy­glą­dał ina­czej. Księ­ży­cowa po­świata kła­dła się zim­nym sre­brem po­mię­dzy drze­wami, wy­łu­ski­wała z ciem­no­ści ich drżące ga­łę­zie. Wiatr le­d­wie nimi po­trzą­sał, wy­da­wały się drgać ze wzru­sze­nia.

Po­woli prze­szłam wzdłuż płotu, przy wy­so­kiej, chy­lą­cej się tra­wie. Z od­dali do­bie­gało stłu­mione szcze­ka­nie psów, głosy noc­nych pta­ków. Nie wszystko nocą śpi. Głupi Ja­nu­szek, który szwenda się po no­cach, ni­gdy nie śpi i przy­łazi tu aż z Bia­ło­bło­tów. Tam­tej nocy też wi­dzia­łam, jak idzie wzdłuż drogi, ale w ogóle się tym nie prze­ję­łam. Głupi Ja­nu­szek był jak zwie­rzątko, które cza­sami się do­kar­miało, a cza­sami ła­jało, ale na pewno nikt się go nie bał, po­mimo tego, że na pewno był nie­nor­malny. Cza­sami zda­rzało się, że wy­ska­ki­wał z jed­nej ze swo­ich dzi­wacz­nych kry­jó­wek i wtedy serce sta­wało w pier­siach ze stra­chu. Nie­raz cho­wał się przy cmen­tar­nym murku, w próch­nie­ją­cych pniach drzew, w kur­ni­kach i obo­rach, gdzie przy­le­piały się do niego kro­wie od­chody. Chyba ba­wiło go, kiedy udało mu się ko­goś na­stra­szyć, bo in­nej przy­jem­no­ści w ży­ciu Głupi Ja­nu­szek nie miał. Ale wy­star­czyło huk­nąć, a ucie­kał. Tak to z nim było.

Tuż za po­let­kiem roz­cią­gało się nie­wiel­kie wznie­sie­nie, za nim szczu­płe młode drzewka stop­niowo prze­ra­dzały się w las. Las od­dzie­lał Złą Wieś od łąk i ba­gien, które cią­gnęły się da­leko na za­chód. Za ba­gnami była za­ro­śnięta droga do Po­go­rzeli, któ­rej już nikt nie uży­wał, cza­sami można było tylko spo­tkać tu ja­kąś sa­motną za­kon­nicę, bo nie­da­leko znaj­do­wał się ich klasz­tor, Sióstr od Anio­łów. Ni­gdy wcze­śniej nie by­łam sama tak da­leko.

Za­czę­łam się tro­chę bać. Wo­kół nie było ni­kogo, choć mia­łam wra­że­nie, że nie je­stem sama po­śród tych roz­szu­mia­łych drzew. Bo nie wi­dzia­łam ży­wej du­szy, ale na ca­łym ciele czu­łam, jakby śli­zgały się po mnie cu­dze oczy. Z pod­mo­kłych łąk uno­siła się mgła. Co rusz ja­kieś małe zwie­rzę od­zy­wało się prze­cią­głym skom­le­niem, głosy noc­nych stwo­rzeń do­bie­gały z ostro­wia. Przy­cup­nę­łam w gę­stwi­nie i na­słu­chi­wa­łam.

Wtedy od ziemi ode­rwał się ja­kiś ja­sny kształt, coś, czego kon­tu­rów nie po­tra­fi­łam po­cząt­kowo roz­po­znać. Roz­le­wał się we mgle, roz­ra­stał. Wy­obra­ża­łam so­bie, że to le­śna księż­niczka za­pra­sza­jąca mnie na pod­wie­czo­rek, na któ­rym po­dane będą ciastka, mar­mo­lada i her­bata z cu­krem na­lana w ma­leń­kie fi­li­żanki ze wzor­kiem. Za­wsze ma­rzy­łam o tym, żeby pić her­batę z ta­kiej fi­li­żanki. Nie po­ru­szy­łam się, sie­dzia­łam tak wpa­trzona w tę dziwną marę, zbyt piękną, żeby się jej bać. Ni to suk­nia, ni to szata z cieni i świa­teł utkana roz­pły­wała się w po­wie­trzu, mie­niła świa­tłem księ­ży­co­wym. Coś sre­brzyło się, mi­go­tało, jakby gwiazdy we wło­sach za­plą­tane.

Wy­my­śla­łam na nowo to stwo­rze­nie, tka­łam je z mgieł i księ­ży­co­wego świa­tła, a ono plą­sało, uno­sząc się lekko nad zie­mią, pły­nąc nad po­ru­szo­nymi le­ciut­kim tchnie­niem wia­tru tra­wami. W wy­my­ślo­nej twa­rzy, zwró­co­nej ku noc­nemu niebu, od­bi­jał się księ­życ. Wsta­łam i też za­czę­łam tań­czyć, ob­ra­ca­łam się tak długo, że za­krę­ciło mi się w gło­wie i upa­dłam na wil­gotny mech. Była to naj­pięk­niej­sza noc, jaką prze­ży­łam, od­kąd zo­sta­łam tu bez cie­bie, sama. Bo matka, oj­ciec i dzia­dek to tak, jakby ni­kogo nie było. Kiedy na drugi dzień nie­opatrz­nie wspo­mnia­łam o tym w domu, matka ze­rwała się na­gle, za­szu­rała krze­słem i z pio­ru­nami w oczach wy­krzy­czała, że za­bra­nia mi cho­dze­nia w tamte strony, a za karę, że się nocą sama z domu wy­pu­ści­łam, mia­łam do końca lata prze­rzu­cać gnój i czy­ścić świń­ski chle­wik.

*

Tam­tego lata coś się stało w ja­ski­niach. Któ­rejś nocy obu­dził nas ha­łas, który szedł od la­sów. Coś grzmot­nęło po­tęż­nie i roz­brzmie­wało w po­wie­trzu jesz­cze długą chwilę. Ci, co pa­mię­tali wojnę, od razu ze­rwali się na równe nogi, wy­szli przed domy wy­stra­szeni, skur­czeni od tego stra­chu. Przy­kle­iłam twarz do okienka, zza któ­rego wi­dzia­łam są­sia­dów idą­cych od strony pól. Oj­ciec z Ja­ni­kiem szep­tali coś za­nie­po­ko­jeni, matka po­chli­py­wała i pró­bo­wała uspo­koić dziadka. Żadna wojna, jaka tam wojna, mó­wiła drżą­cym gło­sem. Ale na­wet ona nie wie­działa, co się stało, choć za­zwy­czaj wie­działa wszystko.

Tam­tej nocy już nikt we wsi nie usnął. Ja­ni­ko­wie sie­dzieli u nas w kuchni do rana, przez ścianę sły­sza­łam przy­ci­szone głosy. Za­wsze tak jest, że jak przy­cho­dzi strach, to czło­wiek lepi się do dru­giego czło­wieka. Po­tem oka­zało się, że ten ha­łas to ani wojna, ani nic na­prawdę strasz­nego. Coś za­wa­liło się w ja­ski­niach.

Kilku męż­czyzn po­szło przez Bu­kowy Las aż do miej­sca, w któ­rym las prze­cho­dzi w gó­rzy­sty te­ren, gdzie cią­gną się pod­ziemne groty. Kilka gła­zów sto­czyło się w głąb za­ro­śli, poza tym męż­czyźni na­tra­fili na ru­mo­wi­sko pełne gła­zów i ka­mieni, nic wię­cej. Za­pa­dła się główna ja­ski­nia i po­wstało kilka no­wych szcze­lin, któ­rymi można by się prze­ci­snąć do wnę­trza jam.

Jed­nak nikt ze Złej Wsi nie od­wa­żyłby się wejść do środka. Do tych ja­skiń się nie wcho­dziło. Tylko stary Kuch­maj­ster za­czął się krę­cić przy gru­zo­wi­sku, przy­glą­dał się w sku­pie­niu roz­rzu­co­nym ka­mie­niom, jakby cze­goś szu­kał. Po­ga­niał dzie­ciaki, które, nie­pil­no­wane, za­pusz­czały się pra­wie pod ba­gna, i stra­szył, że po­żre je coś, co wyj­dzie spod ziemi. Nikt jed­nak nie przej­mo­wał się sta­rym ani tym, co mó­wił, a dzie­ciaki bar­dziej bały się jego sza­lo­nych ka­pra­wych oczu niż tego, czym je stra­szył.

*

Matka sie­działa całe lato na­dą­sana, na­stro­szona jak młoda kura. Oj­ciec tylko ma­czał wąsy w szklance, oczy mu od tego za­cho­dziły mgłą, mem­łał coś pod no­sem, choć nikt go już ani nie słu­chał, ani nie ro­zu­miał. Dzia­dek całe dnie wy­sia­dy­wał przed do­mem, ciężko mu było cho­dzić, więc jak raz przy­siadł, tak już sie­dział. Kop­cił ma­chorkę i szep­tał coś ci­chutko.

To ga­da­nie do sa­mego sie­bie to chyba po ro­dzi­nie się ro­ze­szło. Nie mia­łam z kim słowa za­mie­nić, kiedy cie­bie nie było, więc ga­da­łam do ko­tów, psów przy bu­dzie, do kur, ka­czek, utu­czo­nych świ­nek. Cza­sem za­cho­dzi­łam do Anutki, ale ją krótko trzy­mali, nie mo­gła czę­sto wy­cho­dzić ze mną na łąki, mu­siała się uwi­jać przy młod­szym ro­dzeń­stwie, go­to­wać wszyst­kim. Za­bie­rała więc te małe, po­kraczne smrody ze sobą, a ja przy nich nie mo­głam jej prze­cież opo­wia­dać o tym wszyst­kim, co kryje się za łą­kami. Od razu wy­ga­da­łyby albo ry­cza­łyby ze stra­chu, bo to bar­dzo głu­pie dzieci były. Sama więc cho­dzi­łam po lesz­czy­no­wym la­sku, po za­wil­głych łą­kach i le­śnych ja­rach. Cie­bie już tu nie było, a ja by­łam wszę­dzie tam, gdzie nie wolno mi było być.

Pa­mię­tam, jak śpie­wa­łaś mi tę ko­ły­sankę, kiedy by­łam bar­dzo mała. O królu, kró­lew­nie i pa­ziu. Mia­łaś wy­soki, lekko fał­szu­jący głos, ale my­ślę, że po pro­stu drżał ze smutku, bo to była naj­smut­niej­sza pio­senka na świe­cie.

Lecz smutny los – tra­giczna śmierć

W udziale im przy­pa­dła.

Króla zjadł pies, pa­zia zjadł kot,

Kró­lewnę myszka zja­dła.

Króla zjadł pies, pa­zia zjadł kot,

Kró­lewnę myszka zja­dła.[2]

To nic, że oka­zali się zro­bieni z pier­nika i mar­ce­pana. W ja­kiś spo­sób przez to chciało mi się pła­kać jesz­cze bar­dziej. Za zje­dzoną mar­ce­pa­nową kró­lewną.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] J. Po­ra­ziń­ska, Bajka iskierki, [w:] tejże, W Woj­tu­sio­wej izbie, Czy­tel­nik, War­szawa 1958.
[2] J. Po­ra­ziń­ska, Był so­bie król, [w:] Je­dzie po­ciąg z da­leka, Ak­sjo­mat, Kra­ków 2018.