49,00 zł
„Miniatury, obrazy, wrażenia... Mały świat odbić, refleksji i refleksów światła i świata. Świat kobiecej wrażliwości. Świat kobiety wrażliwej, ale silnej, której wrażliwość nie czyni słabą, a siła nie tłumi jej wrażliwości. Świat, do którego chce się zajrzeć, bo fantazja współistnieje w nim z twardym, często bolesnym doświadczeniem szorstkiej prozy życia. Świat podróżniczki - zarówno w wymiarze przestrzennym, jak i duchowym.
W pociągu, we śnie, w lustrze - podróż się nie dłuży,
Otwórzcie tylko książkę - bilet do podróży.
dr hab. Krzysztof Mrowcewicz, prof. PAN, laureat Nagrody Literackiej Gdynia
*
Tytułowe opowiadanie „W odbiciach” to pulsująca energią kobiecości historia o różnych rolach współczesnej kobiety. Partnerka, biznesmenka, mama, podróżniczka? Które z tych odbić jest prawdziwe? Subtelna sensualność spotyka się tu z trudami macierzyństwa, szarość codziennych obowiązków z ekscytacją związaną z podróżą. „W odbiciach” to poruszająca opowieść o definiowaniu siebie i rozwijaniu swojej kobiecości. Co odbija lustro, gdy zamykasz oczy?
*
Świat, w którym dzieje się akcja opowiadania „Wrzosowiska”, jest baśniowy, ale uczucia, które targają bohaterem, całkowicie realne. To niepokojąca opowieść o odrzuceniu, które wiedzie w otchłań szaleństwa. Porażony miłością mężczyzna budzi się w szpitalu dla obłąkanych. Czy wszystko skończone? Czy leczenie przyniesie efekty?
*
Bohater opowiadania „Pociąg” nie rozpoznaje w zamazanej szybie swojego odbicia. Poczucie smutku i beznadziejności przenika całe jego jestestwo. „Pociąg” to literackie studium depresji, która unieruchamia człowieka i odbiera mu energię do życia. Czy mężczyźnie starczy sił, by wysiąść z pociągu?
*
Ktoś pewnego dnia spotkał miłość swego życia, ale – w najważniejszej chwili – stchórzył. Czy wszystko przepadło? Dlaczego nie można się z tym pogodzić? „Sen” to opowiadanie o lęku przed miłością, o porzuceniu z wyboru i o pustce, której nie sposób zapełnić czymś lub kimś innym.
*
Co by było, gdybyśmy na pewnym etapie życia wybrali inaczej? Podejmowanie życiowych decyzji i dokonywanie trudnych wyborów jest zawsze obarczone ryzykiem. „Zatarte ścieżki” to opowieść o ścieżkach, którymi nie poszła bohaterka opowiadania. Dokąd prowadziły? Co na nich czekało? Czy można jeszcze na nie wstąpić?
*
Na Czytelników czeka tu również literacki reportaż z wyprawy konnej "Wśród wzgórz Albanii", opublikowany po raz pierwszy w książce podróżniczej "Konno po marzenia". Przed Tobą kilkudniowa wędrówka starożytnym szlakiem króla Skerdylaidasa; wędrówka konno przez góry. Poznasz nieznaną twarz Albanii, zapomnianej krainy cudów przyrody i starożytnych ruin, gdzie wciąż galopują cienie jeźdźców wielkiej armii króla Skerdylaidasa.
*
Zbiór opowiadań „W odbiciach” to gratka dla miłośników prozy Ewy Rot-Bugi, znanej czytelnikom z nagrodzonego bestsellera „Konno po marzenia” i poruszającej książki „Roxley. Wibracja Piękna”. To także okazja do poznania nieco innej twarzy tej autorki, a może tylko... jej odbicia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 58
Rok wydania: 2023
Spis treści
 
W odbiciach
Wrzosowiska
Pociąg
Sen
Umarłe papiery
Zatarte ścieżki
Wśród wzgórz Albanii
Podziękowania
O autorce
W ODBICIACH
Copyright© 2023 Ewa Rot-Buga
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody autora, z wyjątkiem recenzenta przytaczającego krótkie fragmenty do recenzji w czasopiśmie, gazecie lub na stronie internetowej.
Koncepcja, redakcja, skład: Ewa Rot-Buga
Korekta: Anna Wolf
Fotografia na okładce: Sławomir Buga
Projekt okładki: Sławomir Buga
PureInspireBiznes Inspiracje Ewa Rot-BugaAl. Stanów Zjednoczonych 72/31804-036 [email protected]
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
ISBN: 978-83-963167-5-2
W przedpokoju. W szafie. W toalecie. W samochodzie. W windzie. W torebce. W puderniczce. Wszędzie, gdzie nie spojrzę. Wszędzie, gdzie się nie obejrzę. Wszędzie, gdzie się nie obrócę. W ramie. W antyramie. Bez ramy. Zawsze gotowe, by wtrącić swoje trzy grosze. By zasiać ziarno niepokoju. By wiedzieć lepiej. By zacząć oceniać: „Jak Ty wyglądasz? Coś Ty na siebie założyła? O, masz pierwsze zmarszczki. Jesteś pewna, że Ci w tym dobrze? O, jak chłopięco! O, jak kobieco! O, jak się odwaliła”! Chichoczące. Śmiejące się w kułak. Puszczające oko. Nietykalne. „Tylko spróbuj mnie stłuc, a czeka Cię siedem lat nieszczęścia”. Lustro. A w nim ja. Ja?
Spoglądam, przystając w pół kroku. Waham się, czy pójść dalej. Robię kolejny ruch. Lecz nagle coś znienacka chwyta mnie za nadgarstek. I woła: „Hej, poczekaj!”. Przystaję znów na moment, poprawiam kosmyk włosów. Chcę odejść, lecz nie mogę. Bo jestem już w pułapce i muszę spojrzeć w głąb. Kobieta, którą widzę, patrzy na mnie z uwagą. Jakby chciała zapytać: Kim jesteś? Lub: Kim dziś jesteś? Łudząco do mnie podobna, lecz przecież nierealna. I nie jest przecież mną. Jest tylko moim odbiciem, a raczej podobizną. Przeglądanie się w lustrze to niebezpieczna gra. Stawką jest tu coś więcej niż tylko samopoczucie. Stawką jest to, kim jestem. Dziś i każdego dnia.
W żakiecie, szpilkach, makijażu. Bo dziś spotkanie z klientem. Trzeba jakoś wyglądać. Trzeba się przy tym pokazać. Wyglądać trochę poważniej. I wzbudzać zaufanie. A zatem żakiet, lecz który? Hm, ten granatowy? Czerwony? Pierwszy jest elegancki, lecz drugi zwraca uwagę. „Jeśli się wahasz, włóż czerwień” – to Bill Blass. Ale czy to dziś ja? Zakładam granatowy. I gładką, białą bluzkę. Torebka. Gdzie ta torebka? Nie ta! W kolorze butów! Bo ma być elegancko, klasycznie i w moim stylu. A pewność siebie (czerwony)? I owszem, lecz nie w… żakiecie! Choć wielu myśli inaczej. I bardzo się w tym myli.
Czas na występ. Za chwilę wchodzę na scenę. Bo przecież świat jest teatrem. Wypowiem swoją kwestię. Mam rekwizyty i kostium. W dosłownym tego słowa znaczeniu i milczeniu. Ja teraz… gram! A przecież jestem sobą. Nikogo nie udaję. Będą oklaski czy gwizdy? A może prośba o bis? W ubiorze i kolorze, które stwarzają mnie dzisiaj, a może po które sięgam, by samą siebie dziś stworzyć? Nie, nie „na dziś”. Na tę chwilę, tylko na to spotkanie. Bo taką siebie chcę widzieć i taką sobą być tam. I wiem, że w głębi duszy takiej mnie oczekują. „Prawdziwej” bizneswoman, co całą swoją postawą wyznacza nową drogę. Nie zlęknie się trudności. Nie da się złapać w potrzask. Stukając obcasami, pokaże swoją śmiałość. A lustro śmieje się w kułak – znów ze mnie, ale i z nich. Bo czyż to nie jest zabawne, że słowa i idee mogłyby wybrzmieć inaczej z niemalowanych ust?
Otwieram szafę, spoglądam, tam, w środku, zgiełk kolorów. Przesuwam wieszaki, szperam, ale to wciąż nie to. Rzeczy tłoczą się, pchają, lecz ja ich po prostu nie chcę. Nie, nie przytyłam. Nie schudłam. Nie chodzi nawet o to, że coś już wyszło z mody. Jest raczej jak w piosence: „Sto sukien, a każda jak łach”. Żakiety, sukienki, spodnie – w różnych kolorach, fasonach, pachnące tym, co zaszło, i tym, co się nie zdarzyło. Żaden strój nie pasuje. W żadnym nie będę dziś sobą. Żaden mnie dziś nie stworzy. Bo jestem jak kameleon, który wymienia kostiumy. Nie, by się dostosować. By przez to, w co się ubieram, powiedzieć coś o sobie. O tym, kim jestem dziś.
Bryczesy. Tak, te dżinsowe. Bo dobrze się w nich czuję. Bo są wygodne, przewiewne. Bo dobrze się w nich jeździ. Buty wodoodporne i tylko jednej firmy, chociaż kosztują majątek. Bo dają komfort i pewność, że są nieprzemakalne. Sztylpy, bo mogą być chaszcze. Koszula z długim rękawem. I rondo, rondo na kask. Wygoda i bezpieczeństwo. Strój na wyprawę konną. Sprawdzony wśród piasków Sahary i w górach Wielkiego Kaukazu. Radosna ekscytacja, że znowu wyruszamy. Przymierzam. Patrzy na mnie koniara, podróżniczka. A lustro: „Śmierdzisz koniem!” – chichocze tak jak zwykle. Ja zaś się z niego śmieję, bo przecież właśnie teraz jestem ubrana w przygodę.
Dziś robię przegląd w szafie. Odkładam, co niepotrzebne. Te bryczesy już sprane i dziura się w nich robi. Biorę w ręce materiał i badam uszkodzenie. Musiałam zahaczyć o kolec w trakcie wyprawy w Albanii. Przyglądam się, ważę w dłoniach, gładzę spłowiały materiał. Gdzież one ze mną nie były? W Gruzji, Armenii, Maroku. A buty? Te z Australii! Dwanaście lat po zakupie odkleja się podeszwa. Dwanaście lat, dziesięć wypraw i setki krótszych rajdów. Kosztowały majątek i były tego warte. Nic z nich już jednak nie będzie. Najlepszy szewc nie pomoże, skoro zaczęły przeciekać. Odkładam – do wyrzucenia. Czas zrobić miejsce na nowe. Stoją jak na szafocie. Nie proszą o zmiłowanie. Nie błagają o litość. Dlaczego czasem tak trudno pozbyć się starych rzeczy?
Mąż pyta:
– Do wyrzucenia? Bo idę do śmietnika…
Biorę te buty w rękę i oglądam pobieżnie. Po czym odkładam… na półkę. I właśnie w tym momencie czuję się znowu szczęśliwa. Po prostu kamień z serca! Tak, jakby te wszystkie podróże nagle do mnie wróciły. Tak, jakby ktoś mi oddał rzecz, którą zagubiłam! Znów czuję się w pełni sobą.
Skóra nie rośnie wraz z wężem. Gdy staje się za ciasna, wąż zrzuca ją niedbale. Podobnie jest dziś ze mną, gdy robię przegląd w szafie. Wyrzucam stare ubrania, bo jakby z nich… wyrosłam. Zmieniło się moje „ja”. Kształtuję siebie co dzień, gdy wchodzę w nową rolę, gdy wzrastam lub gdy się kurczę. Pozbywam się części siebie, rugując stare rzeczy. Odmieniam się przez przypadki, pomadki i pantofelki. Zmieniam wysokość obcasa, odcień szminki i pudru. Bo zmiana – tak, ta wewnętrzna – pragnie się uzewnętrznić, dopełnić się w ubiorze. Każda nowa fryzura jest jak kropka nad i. Jest jak wisienka na torcie, po którą sięgasz ukradkiem, by rozkoszować się smakiem pociągającej nowości. Lecz tym, co mnie fascynuje najbardziej i najżywiej, jest to, że wciąż jestem sobą, pomimo mnogości zmian. A może to, kim jestem, budują odbicia w lustrze, które są jak refleksy z potłuczonego zwierciadła?
Nie śpi. I znowu nie śpi. Znów nie śpi! Od pierwszej. Która już? Trzecia. Zrobiła się pora karmienia. Pielucha. Przystawiam. Szczęśliwy. Choć pije za łapczywie. Ja czuję, że sama zasypiam. A teraz trzeba go odbić. Krzyk, co świdruje w uszach. Drze się, płacze i wije. W górę, w górę, by odbić. To może przestanie krzyczeć. Noszę i poklepuję. Przemawiam. Nic nie pomaga. Wreszcie odbił… i ulał. I płacze rozdzierająco. Ulany. Do przebrania. I ja też do przebrania. „Weź go, bo muszę się przebrać”. Koszula do karmienia. I wkładki laktacyjne. I podkrążone oczy. Jaki dziś dzień? Poniedziałek? Nie, wczoraj był poniedziałek. Chyba… Łazienka, sucha koszula. A lustro zagląda mi w oczy. I szydzi: „Wózkowa! Madka! Nie jesteś dobrą matką!”. Mam chęć rąbnąć w nie pięścią, lecz brak mi na to sił. Jestem ubrana w zmęczenie.
To jest za kulisami, tam nie ma wstępu publiczność. Dla widzów jest coś innego. Umalowana mama, wyspana i uśmiechnięta. I rozkoszny bobasek w czystym, pachnącym ubranku. Radośnie gaworzący. Pozujący do zdjęcia. Jest relacja na insta. Lajki, udostępnienia. Komentarze, serduszka. Idylla macierzyństwa. Cudowna rodzinna fotka. Nie: zarzygana koszula. Nie: papierowe majtki. Nie: zapalenie piersi. To jest mało medialne. I mało estetyczne. No, chyba że któraś matka odważy się „to” powiedzieć lub nawet „to” pokazać. Bo nie chce grać dłużej roli, w którą została wtłoczona. Bo patrząc w lustro, dostrzega inną prawdę o sobie. I pyta: czy to wciąż ja?
Dopasowana sukienka na zamek błyskawiczny. Z kuszącą wstawką z koronki. Pasek. I pas do pończoch. Kokardki i klamerki. Paseczki i kryształki. Szpilki na grubszej podeszwie w kolorze krwistej pomadki. Patrzy dziś na mnie z lustra kobieta wamp. Niegrzeczna. I pełna seksapilu. Zmysłowa, pociągająca. Czy to ja, czy sukienka? Słucham kroków na schodach. Przeglądam się w lusterku. Dzwonek u drzwi, niecierpliwy. I wreszcie…
– To Ty?... Ty… Ty…
Przeglądam się w jego oczach. Świat zostaje za drzwiami. Czas zostaje za drzwiami. Odkorkowana butelka. Brzęknięcie kieliszków. Cisza. Oczy szeroko zamknięte. Kokardki i klamerki. Sekretny szelest koronek. W nicości i w nie-istnieniu. „Berło w kielichu, jabłko w dłoni, feniks w retorcie, palec w pierścieniu” . W półmroku chwili, w dotyku dłoni, w pieszczocie ust. I potem, gdy patrzę w lustro ubrana w jego zapach.
Czy wtedy jest się sobą? W nagości i spełnieniu? W rozkoszy i krzyku? Czy wtedy nie ma kostiumu? Czy to jest chwila prawdy? A może wówczas, gdy w lustrze widzisz płynące łzy? Gdy pragniesz tylko tego, żeby przestało boleć? Gdy pragniesz zapomnieć o wszystkim, co Cię właśnie spotkało? Co wtedy szepce lustro? Czy znowu parska śmiechem? Czy może podrwiwa z maski, która właśnie opadła? Czy wyśmiewa przebranie, w które święcie wierzyłaś? A może za jego kpiną wcale nie było szyderstwa? I głosy, i prześmiechy, które czasem słyszałaś, nie były jego dziełem? Może słyszałaś… siebie, wcale siebie nie słysząc. Może patrzyłaś na siebie, wcale siebie nie widząc?
Zamknij oczy i pomyśl: co TERAZ odbija lustro?
Co TERAZ masz na sobie?
Suknię księżniczki? Kostium? A może strój żeglarski? W co dziś jesteś ubrana? W przygodę, miłość, frustrację? W zmęczenie? W pożądanie? W mamę, żonę, kochankę?
Co w szafie, to i w myślach. Co w lustrze, to i w Tobie.
W tysiącach odbić, dni, godzin. Przymierzasz. Odkrywasz. Kreujesz.
Za każdym razem inna. Za każdym razem nowa. Jak rozsypane kawałki stłuczonego zwierciadła.
Nieprawda, że nie istniejesz; istnieją tysiące luster, które Cię odbijają.
Jakie jest dziś Twoje ja?
***
Oto magia zwierciadła:
Odbija, co masz na sobie.
Odbija to, co masz w sobie.
Dokładnie tak jak świat.
Wszystko na świecie odbija nasze oblicza,
noc nigdy nie jest tak ciemna,
byśmy nie mogli się w niej przejrzeć.
E.M. Cioran
Vipera berus – jedyny gatunek jadowitej i żyjącej w Polsce żmii, o sercowatej głowie, wyraźnie oddzielającej się od reszty ciała i obecnych w szczęce zębach jadowych, których ukąszenie jest niebezpieczne. Występuje na polanach i wrzosowiskach*.
Wrzosowisko. To tam trzy czarownice ukazały się księciu, a on uległ przepowiedni i stoczył się w otchłań szaleństwa. Ja też byłem na pachnącym wrzosowisku. Powinienem był wiedzieć, że pod niewinnym kwiatem może ukrywać się żmija. Lecz nawet gdybym pamiętał… Cóż, zawsze lubiłem ryzyko. Jak Makbet wstąpiłem na wrzosowisko żądz, spowite postrzępionymi chmurami niedopowiedzeń. Wśród mgieł majaczyły kształty nieznanych pragnień. I stałem tak, zasłuchany w srebrne światło księżyca, gdy nagle mgły zaczęły się podnosić i właśnie wtedy usłyszałem szelest…
Żmija nigdy sama nie atakuje, chyba że w akcie samoobrony. Ukąszenie występuje najczęściej w wyniku przypadkowego nadepnięcia lub celowego drażnienia. Najniebezpieczniejsze są ukąszenia w klatkę piersiową. Jad powoduje przede wszystkim objawy wstrząsu.
Z ciekawością rozchyliłem liście i zamarłem. Tak, była tam. Piękna. Stałem jak zahipnotyzowany, a potem wyciągnąłem rękę, aby jej dotknąć. Z początku nieśmiało, potem z coraz większą, zaborczą pewnością siebie, zacząłem gładzić jej ciało. Poczułem, że zaczyna drżeć. Już, już miałem ją objąć i przyciągnąć do siebie, gdy naraz szarpnęła się jak zwierz próbujący uwolnić się z sideł i ukąsiła mnie prosto w serce, po czym zniknęła w gęstwinie. Poczułem, że słabnę. Korony drzew zamigotały mi przed oczami niczym wirujący w tańcu derwisze. Zatoczyłem się i omal nie upadłem. Ostatkiem sił spróbowałem oprzeć się o drzewo, ale gdy wyciągnąłem ku niemu rękę, odsunęło się ode mnie. Próbowałem zrobić krok, ale potknąłem się i jak kłoda zwaliłem się na ziemię. A potem czułem na twarzy już tylko wysuszony mech. Mech i ciemność.
Tymczasem trzy wiedźmy mieszały w kotle piekielne składniki. Dodawały do dymiącego wywaru pazur czarnego kota, skrzydło nietoperza, wyschniętą żabę i grzebień koguta. Jedna bełtała chochlą, pozostałe wypowiadały na zmianę zaklęcia. A wszystko dlatego, że ośmieliłem się pomyśleć: „Chwilo, trwaj!”. Leżałem na mchu z gorączką, jak sparaliżowany. Nie mogłem nic zrobić. Wszystko, co dotąd wiedziałem, naraz okazało się znikome i bezużyteczne.
Miejsce ukąszenia boli, człowiek staje się niespokojny, pobudzony, pojawia się uczucie lęku. Występują zaburzenia równowagi, tętno przyspiesza, może dojść do utraty przytomności.
Nawet nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny na wrzosowisku złudzeń. Czy były to dni, miesiące, a może lata? Wiem tylko, że kiedy byłem bezbronny jak dziecko, żmija podpełzała blisko. Widziałem jej szklane oczy, które wpatrywały się we mnie z zimną obojętnością. Nie byłem w stanie się poruszyć. Korony drzew wirowały nade mną, a ja nie mogłem ani uciec, ani umrzeć. Noc zaś stała się tak nieprzenikniona, że nawet z największym trudem nie mogłem ujrzeć w niej swego odbicia.
Ocknąłem się w szpitalu. Nie wiem, jak tam trafiłem. Ktoś chyba mnie znalazł i wezwał pomoc. Gdy otworzyłem oczy i zacząłem się rozglądać, otoczyła mnie pustka białych ścian.
– „Mój biedaku, był pan chory, bardzo chory” – powiedziała pielęgniarka. – „Ale teraz już będzie dobrze”.
Codziennie rano biorę dwie małe tabletki. Pomagają rozproszyć mgłę. Kiedyś stąd wyjdę i pojadę do tamtego lasu, choć pielęgniarka mówi, że już go nie ma. Twierdzi, że trzy lata temu wycięto go pod autostradę, że codziennie przemykają tam setki samochodów. Nie wierzę jej. Spakuję się po cichu i pojadę tam już wkrótce. Jestem ciekaw, czy zostały jakieś wrzosowiska.
* Wyodrębnione kursywą fragmenty zostały napisane przez Paracelsusa, słynnego medyka i przyrodnika, zajmującego się również magią i alchemią. Podaję je we własnym, uwspółcześnionym tłumaczeniu. Z przekazów późniejszych wiemy, że stanowiły wstęp do zaginionego dziś wielkiego dzieła medycznego, w którym mędrzec zamieścił receptury mikstur, uzdrawiających człowieka cierpiącego na aegritudo amoris. Niestety z owego manuskryptu, znajdującego się do dziś w Bazylei, zachowała się tylko jedna karta, a to oznacza, że ludzkość wciąż musi cierpieć na tę, często nieuleczalną, chorobę.
Duszno. Przede wszystkim było mu duszno i bardzo niewygodnie. Siedział ściśnięty pomiędzy groteskowo grubą kobietą, ubraną w krzykliwy kostium, uwydatniający wszystkie wady jej figury, i równie groteskowo kanciastym chudzielcem. W przedziale było ciasno i gorąco. Nie lubił zapachu stłoczonych ludzi, wilgotnych od potu rąk, zmiętych ubrań i zmiętych twarzy. Nie cierpiał patrzeć na zlepione włosy i całą tę aparycję nicości. Nienawidził tych ludzi nie dlatego, że byli właśnie tacy (bo może to nie była ich wina?), ale za to, że po prostu byli. A przez to on nie mógł ani swobodnie siedzieć, ani myśleć, ani oddychać. Nienawidził ich, ale sam siedział tak jak pozostali, bez ruchu. Spocony i pomięty dławił się kurzem albo dwutlenkiem węgla, który wszyscy w tym przedziale wydychali, i wiedział, że jest jednym z nich. I nienawidził za to również siebie.
Pociąg dudnił monotonnie. Martwy, regularny stukot wydawał mu się tak jednostajny, że pojedyncze dźwięki zlały się wkrótce w jeden ogłuszający szum. Im bardziej usiłował go nie słyszeć, tym mocniej brzmiał mu w uszach i obezwładniał swoją jednostajnością. Czuł, że ten dźwięk opasuje jego głowę jakby żelaznym łańcuchem. Przestał słyszeć, co mówili inni, przestał rozumieć własne myśli. Ostatnim wysiłkiem woli podniósł ciążącą głowę i spojrzał przez okno. W brudnej szybie dostrzegł rozmyte odbicie swojej twarzy. A potem łąkę z wypaloną trawą. Zamknął oczy.
Obudził go ruch. Gruba pasażerka przepychała się do wyjścia. Ociężała, wielka, bezskutecznie próbowała ominąć walające się w przedziale nogi współpasażerów. Żadne jej „Przepraszam!” nie odniosło skutku. Nikt się nie ruszył, wszyscy patrzyli albo w okno, albo w dłonie, albo w jakiś nieokreślony punkt. Ale nie widzieli niczego. Ich oczy były puste. Tkwili jak w letargu.
Kobieta wydostała się wreszcie z przedziału. Z trudem otworzyła drzwi i potykając się, przekroczyła próg. Świeży powiew wtargnął do przedziału. Mężczyzna ocknął się, otworzył oczy. Spojrzał na siedzenie. Torebka! Chciał wstać, pobiec za kobietą i oddać jej zgubę, ale kobieta zatrzasnęła już drzwi, a on nie miał sił, by wstać, wziąć torebkę, otworzyć drzwi, wyjść, pognać za kobietą i zwrócić jej własność. Ta lista wydawała mu się przytłaczająca, a czynności niemożliwe do wykonania. Siedział więc jak poprzednio. Nagle zobaczył kobietę na ławce na peronie. „Jeszcze mógłbym ją oddać!” – pomyślał, spoglądając na torebkę. Wyciągnął rękę, ale nagle zaczęło dziać się coś dziwnego.
Srebrna powierzchnia torebki przybrała barwę popiołu. Dotknął przedmiotu i to, co jeszcze przed chwilą było torebką, rozsypało się nagle w proch. Ktoś inny otworzył drzwi. Ostry powiew rzucił w twarze pył. Zapiekło. Wszystkim zaczęły łzawić oczy. Spróbował przetrzeć swoje, lecz tylko rozmazał sobie po twarzy popiół (bo chyba to był popiół?). Przez łzy dostrzegł, że kobieta wstała i kieruje się z wolna ku wyjściu. Tak się zapatrzył, że nie zauważył nawet, kiedy skład ruszył. Znowu zobaczył wypaloną łąkę. Nowy pasażer zajął miejsce kobiety. Chociaż dopiero co wsiadł, wyglądał tak, jakby jechał tym pociągiem od wieków. Jak wszyscy – zmięta twarz, zlepione włosy i puste spojrzenie.
Kolej stukała monotonnie. A on czuł, że się zapada. Nie wiedział, ile już trwa ta podróż. Jechał i jechał. Wciąż widział w szybie swe rozmyte odbicie, wciąż ten sam krajobraz przesuwał się za oknem i wciąż było mu duszno. Czasami pociąg zwalniał, czasami się zatrzymywał, zmieniali się pasażerowie. Przypomniał sobie zagadkę z dzieciństwa o wsiadających i wysiadających. Pytano, nie ilu zostało ludzi, lecz ile było przystanków. „Bez sensu!” – pomyślał. Pociąg był pełny, a nie było w nim nikogo. Przystankiem dla niego była cała ta podróż.
Utknął w przedziale, gdzie przeszłość jest zbyt zamazana, by dać pocieszenie, a przyszłość nie istnieje. Otumaniony, jak w jakimś narkotycznym śnie, trwał w zamkniętym pudełku i nie miał siły, by wykonać najmniejszy ruch. Nienawidził tego miejsca, tych ludzi i siebie również za to, że wciąż tkwi tu bez ruchu. Ale nie potrafił zdobyć się na odwagę, by wyskoczyć. Siedział więc jak przykuty, pocił się i dusił, ale nie był w stanie nic zrobić i ta świadomość doprowadzała go niemal do obłędu. Chciał się przecież stąd wyrwać, nareszcie umyć twarz, zrzucić stare, przepocone ciuchy, popatrzeć w słońce i zobaczyć słońce. Ale żeby to zrobić, musiałby wstać, wyjść z tego pociągu i zdjąć zmięte ubranie. Dotknął zakurzonego swetra i pojął, że nie zdoła go wyrzucić, bo gdyby to zrobił, straciłby również cząstkę siebie. Z zazdrością przypomniał sobie obraz wychodzącej z dworca kobiety, ale wzdrygnął się na wspomnienie rozsypującej się w proch torebki.
Patrzył w swe odbicie w szybie i nie poznawał tego kogoś. Ten sam krajobraz przesuwał się za oknem. Było mu coraz bardziej duszno i coraz bardziej niewygodnie. Choć miał wrażenie, że jego nogi ważą tonę, najwyższym wysiłkiem woli wstał i całym ciężarem ciała oparł się o okno. Nagle pociąg podskoczył na torach, a wtedy on uderzył głową w szybę. To na chwilę przywróciło mu przytomność. Z całej siły szarpnął za uchwyt w dół. Okno opadło z hukiem, pęd powietrza uderzył go w twarz, oczy przeszył mu świdrujący ból. Nawet nie wiedział, jak to się stało, że zatrzasnął szybę i opadł na siedzenie, ciężko dysząc. Był wykończony, mokry od potu, cały dygotał. Pod zamkniętymi powiekami migotały czerwone plamy. Słońce. To musiało być słońce. Poczuł, że musi jednak wytrzeć twarz. Pod ręką miał butelkę wody mineralnej. Zwilżoną chusteczką zaczął zmywać z twarzy popiół, a potem warstwę smutku i beznadziejności. Zaczął… Zaczął!
Sen nie przychodził. Zegar tykał monotonnie. Próbowałem czymś zająć myśli, ale rwały się jak targane wiatrem nici pajęczyny. Noc była cicha. Tylko czasami z ulicy dobiegał mnie odgłos czyichś kroków, śmiechy i krzyki. Koniec. Skończyło się. Po prostu. Tak właśnie bywa. Gdy minie rozpacz, zostaje tylko pustka. Przez okno wpadały zapachy oleandrów, a księżyc śmiał mi się w twarz, pytając: „I co teraz, palancie?”. Teraz? Wszystko zostało już wymiędlone jak len. Nie miałem już sił, by dłużej się nad tym zastanawiać. Nie byłem w stanie o niczym myśleć. Nie mogłem nawet czytać. Byłem wyczerpany, znużony i śpiący. Coraz bardziej śpiący. Coraz bardziej śpią-ący-yy…
***
Zapatrzyła się w morze, po czym przeprosiła mnie na moment. Zaczęła szukać czegoś gorączkowo w torebce, w końcu wydobyła z niej długopis. Gdy zajrzałem jej przez ramię, pisała na serwetce (bo, jak powiedziała, nie ma pod ręką pudełka od zapałek):
Morze zalśniło jak ogromna łza. A może to łzy zaszkliły się w moich oczach? Zatoka zbudziła się już ze snu, wiatr odgarniał z oka morza woalki mgły, to gładząc je po policzku, to dmuchając mu dla zabawy prosto w nos. Morze Egejskie jest jak wielka tajemnica. Kiedy lśni w rześkim blasku poranka, to chciałabym tylko patrzeć, i patrzeć i patrzeć, i upajać się tym widokiem. I kiedy to robię, to wiem dobrze, że nie będę w stanie porzucić tego miejsca bez żalu. I że tak naprawdę nigdy go nie porzucę, bo ono na zawsze już pozostanie we mnie. Będzie śpiewać mi hymn na cześć szczęścia, które przelotnie mnie dotknęło, będzie wygrywać rekwiem na ostatnie spojrzenie kochanków. I gdyby nie było tak piękne, zamieniłabym je w perłę i zatrzasnęłabym w szkatułce, żeby tylko nie słyszeć, jak bezlitośnie odmierza czas.
Mieszkałem nad morzem od urodzenia, ale, w przeciwieństwie do niej, nie widziałem w nim niczego nadzwyczajnego. Z początku nawet się śmiałem z tych jej zapisków, że takie poetyckie. Myślałem sobie: „Zabawna dziewczyna!”. Naiwna czy co? Egzaltowana! Chciałem się przecież tylko rozerwać. Ale potem, nad ranem, nie było mi już do śmiechu. Zacząłem o tym myśleć jak o przeklętej, samospełniającej się przepowiedni. Tfu!
Siedzieliśmy do brzasku w kafejce nad brzegiem morza (co za kicz!), wznosząc kieliszki czerwonego wina, pijani sobą nawzajem. Od chwili, gdy powiedziała: „Pójdę już”, minęło wiele godzin. Ja też kilka razy mówiłem: „Czas na mnie” i nie ruszałem się z miejsca. Żadne z nas nie wstało od stolika, oboje przestaliśmy się spieszyć. Nagle uświadomiłem sobie, że ta noc nam umyka, a morze śmieje się z nas tylko, tak jak śmiało się ze wszystkich, którzy gdzieś, kiedyś siedzieli nad jego brzegiem, tak jak my.
– Co z nami będzie? – zapytałem w pewnej chwili.
Obróciła to w żart, ale głos jej zadrżał. A czas, ten wykrętny kłamca, biegł jak szalony i coraz bliżej było do rozstania. I morze nie śpiewało już hymnu, tylko rekwiem. Słuchałem szumu fal, który był niczym tykanie zegara, i coraz bardziej nienawidziłem jednostajności tego dźwięku. Znaliśmy się tylko tę jedną noc. A może znaliśmy się całą wieczność? Kłamca, kłamca czas!
Zastanawiałem się potem, czy i kiedy w naszej znajomości wyszliśmy poza płaszczyznę gry. Ja – Fox, ona – dziewczyna, who plays a little. Sądzę, że serious zdarzyło nam się co najmniej kilka razy. Mimowolnie czy też nie, na pewno nie wiedzieliśmy tego wtedy, nie sądzę, byśmy wiedzieli to teraz. Do diabła! Wiedziałem przecież, że nie mamy szans. Odjechała. Nie wiem nawet, kim dla niej byłem. I kim, do cholery, była ona? Czarownicą? Wiedźmą? Wróżką? Kim była, że nie mogłem się od niej uwolnić? Odjechała. A ja każdego dnia zastanawiałem się, czy już wstała, jak dziś wygląda, czy spieszy się do pracy. Czy o mnie myśli? Z kim sypia?
Szydziłem z melodramatów, komedii romantycznych i legend o źródełkach zapewniających szczęście w miłości, ale nie mogłem znieść myśli, że gdzieś na świecie był gość, któremu wolno było ją teraz całować. Tak jak w tamtym filmie Co za groteska! Ale te słowa, z których kiedyś się podśmiewałem, huczały mi w uszach i wierciły w głowie. Bo tym gościem mogłem być ja. Tymczasem stałem się śmiesznym bohaterem love story, który nie poznawał siebie, gdy patrzył w lustro. Ja – Casanova. Casanova – romantyk. Romantyk – palant.
Mogłem kupić bilet i do niej pojechać. Mogłem ją odnaleźć. Mogłem to wszystko odwrócić. A co zrobiłem? Nic. Nie zrobiłem nic. Wolałem marzyć, wspominać, łudzić się, że o mnie myśli. Wolałem się zastanawiać: ciekawe, czy kiedyś jeszcze się spotkamy i kim wtedy będziemy? Byłem tchórzem. Byłem kłamcą. Byłem nikim. Zamiast bujać w obłokach, mogłem za nią pojechać.
***
Morze Egejskie jest jak wielka tajemnica. A może to łzy zaszkliły się w jej oczach? Całowałem ją, a ona całowała mnie i byliśmy sobie tak strasznie bliscy. Ciepłe słońce rozświetlało Morze Egejskie, gdy machała mi ręką na pożegnanie. Źródło Afrodyty lśni w słońcu jak wtedy, gdy, śmiejąc się w duchu, przemywałem twarz krystalicznie czystą wodą.
***
To nie był sen.
Przeglądam szpargały. Tak się mówi. Segregatory, teczki, notatniki, kalendarze. Zapisane drobnym, starannym pismem. Wycinki z gazet z podkreślonymi na czerwono, równo, od linijki fragmentami, które były dla niego istotne. Kserokopie artykułów technicznych, notatki, jak posługiwać się komputerem. Pożółkłe karty gwarancyjne. Instrukcje obsługi: anteny satelitarnej, pieca na węgiel, kotła gazowego. Podręcznik obsługi Fiata 126 p. Rysunki techniczne opraw oświetleniowych. Napisany na brudno wniosek o spadek. Nawet nie wiedziałam, że moi pradziadkowie mieli na imię Marianna i Karol. Kserokopie map geodezyjnych, na których wyrysowano działki. Wszystko już dawno nieaktualne. Wyniki badań. Wypis ze szpitala z zaleceniem dalszego leczenia. Co? Wypis na żądanie? Nie wiedziałam, że tata wypisał się na własną prośbę. Tyle w tych papierach walki, tyle determinacji, aby nadążyć za zmieniającym się światem. Tyle staranności, porządku, pracy, tyle pędu, aby zdobyć nową wiedzę i nie musieć być zdanym na nikogo. Teczki są podpisane, papiery włożone do nich poopisywane.
Pamiętam tamten wiosenny dzień. Biegłam Nowym Światem na autobus. Piknięcie telefonu. Wiadomość od mojej mamy: „Zbyszek miał zawał. Jest w szpitalu”. Zbyszek. Takie miłe imię. Jak Zbyszko z Bogdańca. Tak go zaczęłam nazywać, a potem wstydziłam się powiedzieć: „Tato”. Aż do czasu, gdy położyłam dłoń na zimnym już czole, gdy leżał w trumnie i gdy powiedziałam w myślach: „Żegnaj, tato!”. A gdy wyszliśmy z kościoła, powiał wesoły, psotny wietrzyk, pogłaskał mnie po buzi, połaskotał po policzku i wiedziałam, że on był w nim.
Wciąż przeglądam papiery. Dużo tego. Nominacja na stanowisko kierownika działu konstrukcyjnego. Zakres obowiązków. Nagroda państwowa. Zwolnienie z pracy. Lista nazwisk w tabeli. Dorysowany ołówkiem ostatni wiersz, a w nim dopisane jego imię i nazwisko. Wycinki z gazet: „Czy Mesko musi zbankrutować?”. Kserokopia ustawy o zwolnieniach grupowych i świadczeniach przedemerytalnych. Na bruk.
Gdy tak sortowałam te dokumenty i notatki, w pierwszej chwili pomyślałam, że drzemią. Ale zaraz zdałam sobie sprawę, że się mylę, że trzymam w dłoniach umarłe papiery. To wszystko już nie istnieje. Tego już nie ma. Tak samo, jak nie ma mojego taty. A ja przeglądam i opróżniam teczki i segregatory, by zrobić miejsce na nowe. Jest tylko pustka i poczucie braku. Poczucie, że nie ma osoby, która rozumiała mnie najbardziej na świecie. Zawsze mnie prowadził. Zawsze pokazywał mi drogę. Zawsze, gdy miałam jakiś problem, mówił: „W naszym fachu nie ma strachu”. A na koniec mnie oszukał. Obiecał, że wróci. I umarł. Po prostu umarł. I my go oszukałyśmy, bo obiecałyśmy mu, że wszystko będzie dobrze. Nic nie poszło dobrze. Operacja się nie udała. Gdy wieźli go do szpitala, droga była zakorkowana. Podróż przedłużała się wiele godzin. To był pierwszy zły znak, który widzieliśmy i którego nie chcieliśmy odczytać. A potem operacja była przekładana i odwlekana. I to był kolejny zły omen. Powinien był zrezygnować. Powinnam była mu powiedzieć, aby stamtąd uciekał. Może byłby z nami pół roku, może miesiąc. Ale by był. A teraz go nie ma, po prostu go nie ma. Są tylko papiery, umarłe papiery, które na nic już nikomu się nie przydadzą, tylko zawalają szafę. A szafa ma być wymieniona na nową i po co do nowej szafy pchać stare papiery?
A było w nich tyle życia – marzeń i zniechęcenia, sukcesów i porażek, starań i rezygnacji, radości i cierpienia. Dziś wszystko to jest umarłe, nieważne, nieistotne. Podobnie jak książki techniczne, które stoją na dwóch półkach w dużym pokoju. Najpewniej nikt już nigdy z nich nie skorzysta, ale nie mamy serca, by wynieść je na makulaturę. Wrosły w półki na stałe. Zespoliły się z regałem. Wtopiły się w topografię pokoju. Chryste, żadnej z nich nigdy nie otworzyłam i nie otworzę, bo to fizyka, mechanika i matematyka wyższa. A jednak trzymamy je na półkach, a one trzymają nas w przeszłości. Może wszystkie rzeczy po zmarłych powinno się wyrzucać natychmiast, bez przeglądania? Może ktoś inny powinien to robić za rodzinę? Może tak byłoby łatwiej?
Już jako dziecko lubiłam przerzucać szpargały i przeglądać się w starych papierach. W maleńkim pokoju moich dziadków stała ogromna stara szafa, a w niej – dokumenty, kwity, papiery. Pokój był duszny, mdłe światło żarówki rzucało niewiele światła. A ja, gdy nikt nie widział, klękałam przy szufladzie i wyjmowałam delikatnie każdą kartkę, przyglądałam się jej z nabożeństwem, a potem odkładałam na bok, by nie pomieszać i by się nie wydało, że grzebałam w szufladzie dziadka Wieśka. Jednego razu mój wzrok padł na pożółkłą, zapisaną w połowie drobnym pismem kartkę. Zaczęłam czytać, to był list miłosny:
Moja ukochana!
Nie piszę „żono”, bo wydaje mi się, że znów jestem w Tobie zakochany, tak jak w chwilach narzeczeństwa, pierwszej fascynacji Twoją osobą. Jestem na nowo zachwycony Twoim ciałem, Twoim sposobem poruszania się. Uśmiech Twój rodzący się gdzieś w takich chwilach, w kpiarskich oczach budzący powoli całą ukochaną [fragment nieczytelny] wzbudza jak dawniej moje najżywsze wzruszenie. Chcę, byś śmiała się jak najwięcej, bo jestem wtedy najszczęśliwszy. Wygrywam wtedy całą pulę, jaką dać może moja ruletka. Postawiłem właściwy numer.
Jestem w Tobie zakochany od dzisiaj, od niedawna. Wczoraj jeszcze Cię kochałem, dziś jest to co innego. Dziś to niespokojne bicie serca, to drżenie rąk, którego nie mogę opanować, kiedy zbliżam się do Ciebie.
Jestem zakochany we własnej żonie!
Czego i Tobie życzę.
Andrzej
Nigdy się nie dowiedziałam, kim był Andrzej i jak miała na imię jego żona. Został po nich tylko ten papier. Dziadka nie ma z nami od kilku lat, nigdy go o to nie zapytałam, kiedy żył, a teraz już nie zapytam. Nigdy też nie zadałam mu pytania, z jakich powodów zachował ten list. Być może poruszył go tak jak mnie i zostawił go sobie na pamiątkę? Nie zapytałam, bo wówczas musiałabym przyznać, że po kryjomu wyciągnęłam list z szuflady (a przecież cudzych listów się nie czyta!). Co mówić – wyciągnęłam. Przywłaszczyłam go sobie! Rozejrzałam się trwożliwie wokół, by sprawdzić, czy nikt nie idzie. Po czym szybko ułożyłam w szufladzie papiery, starannie, tak jak były, aby nikt się nie zorientował, że czegoś tu szukałam, i aby nikt nie pomyślał, że czegoś może brakować. Przemknęłam cichaczem do swojego pokoju i wsunęłam list do swojej szuflady, na samo dno, pod notatki i zeszyty. Potem list zaginął. Straciłam go z oczu. Treść zatarła się w mojej pamięci, ale został ze mną jego nastrój. Pamiętałam tylko to jedno zdanie: „Wygrywam wtedy całą pulę, jaką dać może moja ruletka”. Wryło mi się w pamięć i wielokrotnie mnie inspirowało. Wiele razy myślałam o tym liście, ale byłam pewna, że przepadł na wieki z innymi papierami, które straciły ważność. Porządki, remonty, przeprowadzki… Mógł zostać wyrzucony co najmniej dziesięć razy. Tak, byłam pewna, że przepadł. Raptem go odnalazłam, sortując dokumenty po tacie. Bo właśnie wówczas, przy okazji i przypadkiem, odnalazłam moje własne stare papiery, które kiedyś staną się nikomu niepotrzebne. Czekał na mnie włożony do teczki, w koszulce, w której przechowywałam swoje pierwsze próby literackie. Był w tym miejscu życia, gdzie budziło się moje pragnienie, by pisać. Tam, gdzie pojawiały się pierwsze przebłyski talentu, pomiędzy wierszem miłosnym, scenką komediową i pracą na olimpiadę z języka polskiego. Był właśnie tam i dzięki temu przetrwał niejedną mieszkaniową zawieruchę. Drzemał razem z innymi moimi papierami aż do dziś, kiedy potrząsnęłam go za ramię i obudziłam na krótką chwilę. Pogładziłam dłonią i przytuliłam z miłością. Teraz znów odłożę go do szuflady, by mógł ponownie zasnąć wraz z pozostałymi papierami. Tak, już wszystkie śpią, tylko jeden się jeszcze wierci. Za jakiś czas pewnie zapadną w letarg, a któregoś dnia odejdą wraz ze mną. Kiedyś ktoś, być może mój syn lub moja córka, w taki sam sposób jak ja robię to dziś, będzie przeglądać najcenniejsze dla mnie rzeczy – książki, które kochałam, i inne papiery. I wszystkie one będą tak samo umarłe, jak dziś umarłe są papiery mojego taty. A oni będą je segregować, przerzucać, sortować… Będą ważyć je w dłoniach i będą zadawać sobie pytanie: „Wyrzucić już czy jeszcze zostawić?”. Być może spojrzą na którąś z tych rzeczy z czułością, a być może będą się spieszyć, by zwolnić miejsce na nowe. Potem wystawią wypchany papierami worek przed dom. Śmieciarz zdusi butem niedopałek papierosa i zamaszystym ruchem wrzuci wór do paszczy śmieciarki. A ona bezdusznie przemieli wszystkie rozsypane litery, nie rozumiejąc, że właśnie pożera moje życie. Bo wszystko, co dziś jest ważne dla mnie (podobnie jak wszystko, co kiedyś było ważne dla mojego taty), nie będzie już miało dla nikogo tego, co dla mnie, znaczenia. Będzie tylko szpargałem. Szpargałem życia.
Mistyczna chwila pożegnania zatarła się w naszej pamięci, tak jak początek drogi, którą nikt nie poszedł.
Jan Tomkowski, Szkoła
Czasem myślę o drogach, którymi nie poszłam. O początkach ścieżek, które błyskały wśród lasu. O dróżkach, których nie sprawdziłam. O rozdrożach, na których stałam. Kiedy rozpoczynasz podróż, nigdy nie wiesz, dokąd doprowadzi cię droga. Czy będzie krótka czy daleka? Łatwa czy męcząca? Na kogo wpadniesz? Co ominiesz? Czy, idąc pierwszą w prawo, odnajdziesz skarb? Czy, wybierając drugą w lewo, nie przegapisz Sezamu? Czy dotrzesz na szczyt? A może runiesz w przepaść?
Przez las, którym wędrujesz, prowadzi wiele dróg. Szlakiem dojdziesz do celu bez większego wysiłku. Przygoda została sprawdzona przez kogoś, kto szedł tędy wcześniej. Poza tym masz mapę, a także GPS. Co jednak się wydarzy, jeśli zboczysz ze szlaku? Albo gdy postanowisz wytyczyć nową drogę?
Dróg w lesie jest bez liku. Bagniste, piaszczyste, suche. Proste jak strzała i kręte, wijące się jak wąż. Wiodące przez chaszcze, zarośla, wertepy i koleiny. Łączące się z innymi, prowadzące donikąd. Z czasem niektóre ścieżki robią się coraz węższe, aż w końcu nikną w poszyciu. Chcesz zrobić krok, a tymczasem stoisz przed ścianą lasu.
Są drogi pełne światła, w których pulsuje miłość. Są drogi wiodące w ciemność, w których pulsuje pustka. Są szosy asfaltowe, służące do szybkiej jazdy, nudne jak stary serial, który widziałaś sto razy. Są drogi wyboiste, pełne dziur i kamieni, na których kaleczysz stopy do krwi. Są drogi pełne zakrętów, podmyte przez powódź łez. I nieprzetarte szlaki, które odkrywasz samotnie, z trudem chwytając oddech, lecz czerpiąc z tego radość.
Czasem, by coś ominąć, musisz nadłożyć drogi. Czasem idziesz na skróty, licząc na łatwy zysk. Ścieżka mami i łudzi, bałamuci i zwodzi. Wędrując, możesz pobłądzić. Trzeba się wtedy zatrzymać, wrócić, odnaleźć szlak. Są drogi, na których grzęźniesz, wiodące przez rozlewiska. Może tam czyhać topielec, by wciągnąć cię pod wodę. Są drogi suche, piaszczyste, a mimo to męczące. Są drogi pnące cię w górę i spychające cię w dół. Są ścieżki błędne, fałszywe, z których lepiej zawrócić. Są też i takie drogi, z których zawrócić zbyt trudno. Ale chyba straszniejsze od nawet najcięższej drogi jest dotarcie do miejsca, w którym zaczynasz się lękać, że źle wybrałaś nie drogę, lecz cel.
Czasem w prześwicie lasu dostrzegasz nową drogę. Błyszczy, kusi świeżością, zachęca, by zrobić krok. Dajesz się uwieść pragnieniu, by sprawdzić, dokąd prowadzi. Wędrujesz nią z ciekawością, porwana przez nieznane. Czasem prowadzi ku światłu, a czasem tylko cię łudzi, urywa się lub łączy ze znaną wcześniej ścieżką. Choć starasz się, jak możesz, by nie iść tą samą drogą lub przynajmniej nie wracać, to nagle się na niej znajdujesz. A czasem masz wrażenie, że ciągle chodzisz w kółko. Obcasy tykają jak zegar, na cyferblacie wskazówka zatacza koło za kołem. Krokomierz w telefonie wskazuje dziesięć tysięcy, a ty wciąż w tym samym miejscu. Czy to brak orientacji? Czy może kompas się zepsuł i igła nie wie, gdzie północ? A może twój GPS nie łapie już sygnału? I nie wiesz, dokąd pójść?
Od zawsze każda droga przecina się z czyjąś drogą. Czasem spotykasz kogoś, z kim chciałabyś pójść dalej, podążyć w tym samym kierunku, wędrować ramię w ramię. To drogi pełne kwiatów, wśród których wirują motyle. Nagrzane słońcem ścieżki, gdzie pachnie macierzanka, słyszysz śpiew ptaków i czujesz na wargach gorący pocałunek. Wszystko na to wskazuje, że w końcu się ułoży. A może tak tylko się zdaje? A jeśli ten ktoś się przyłączył z braku lepszego zajęcia? A może nawet z braku lepszego towarzystwa? Lub może to ty go wleczesz za sobą, mówiąc: „No, chodź! No chodź!”, lecz to nie jego ścieżka? Te drogi się pewnie rozejdą, gdy w końcu cię opuści albo ty go opuścisz, by dalej wędrować samotnie lub znów szukając kogoś, kto idzie w tę samą stronę. Plątanina dróg w lesie jest czymś zatrważającym. Co będzie, jeśli ten, kogo kochasz (od zawsze i od wieków), podąża inną drogą lub nawet w przeciwnym kierunku? Czy wzięłaś żółte kwiaty, by wreszcie cię odnalazł?
Czasem wędrujesz samotnie, zdana tylko na siebie. Bez mapy, bez kompasu. Czasem nawet bez celu. Nierzadko nieświadoma, że już dokądś podążasz. Dokąd, wciąż jeszcze nie wiesz, to się dopiero okaże. Będziesz szła w nieskończoność, kręcąc się w kółko i błądząc. A może przypadek zrządzi, że dojdziesz na swój szczyt? Uważaj, bo w leśnych ostępach mogą się kryć złoczyńcy. Mogą chcieć zgładzić ciebie lub nawet twoje „ja”. Czasem możesz mieć szczęście i spotkać przewodnika, wędrówkę odbyć z nim, razem. Z kimś, kto pokaże ci drogę, a nawet poda rękę; kto uratuje z toni. Aż w końcu przyjdzie chwila, że trzeba się rozdzielić. Uściskać się. Ścisnąć dłoń. Popatrzeć razem w kierunku, który On pokazuje. I ruszyć dalej samotnie po to, co nieodkryte.
Czy droga napawa lękiem? Czy wzbudza dreszczyk emocji? Choć można czuć się niepewnie, wędrując nieznaną ścieżką, są rzeczy gorsze niż drogi i gorsze niż bezdroża. Dwakroć straszliwsze od nich bywają zwykle rozstaje. To tam, na rozstajnych drogach, od wieków czyhają demony. Tam pojawiają się duchy, diabły, upiory i strzygi. Tam krążą widma przeszłości, które chwytają za gardło. Tam mieszka lęk. Lęk i niemoc. Bo nie ma nic gorszego, niż – stojąc na rozdrożu – nie wiedzieć, dokąd pójść. Nie wiedzieć, co teraz robić. Nie wiedzieć, czego się chce. Rozdroże jest jak bagno, gdzie każdy krok jest niepewny. W lewo? W prawo? Co robić? A może lepiej zawrócić? Jeszcze się zastanowić? Oglądać w niemym kinie szalonej wyobraźni dalszy ciąg? Lękać się złego wyboru bardziej niżeli zła? Rozdroża cuchną lękiem, dźwięczą szyderczym śmiechem. Rozdroża śmierdzą niemocą, gdy – zalękniona, samotna – uciekasz od decyzji. GPS w telefonie wciąż krzyczy: „Brak sygnału! Brak danych!”. Nie wiedząc, co masz robić, ciągle nie robisz nic.
Czasem wybierasz dobrze, choć niekoniecznie mądrze. Idziesz za głosem serca, choć ścieżka może nagle urwać się nad przepaścią. Ale nie ma powrotu, za późno, by się cofnąć. Teraz zostaje tylko uważać na każdy krok. Stawka bywa wysoka. Buty się ześlizgują, kamienie osypują, opodal uderza grom. Huk niesie się przez góry, a deszcz zacina w twarz. Wicher szarpie za rękaw, próbując zrzucić cię w dół. To drogi, co budzą grozę, bo jesteś niemal u celu, a nagle zaczynasz spadać. By złapać równowagę, bijesz powietrze rękoma i już, już lecisz w otchłań. Chwytasz się, czego popadnie, lecz nadal się osuwasz. Plecak poleciał już w przepaść. Za chwilę spadniesz za nim. Tymczasem w ostatniej chwili ktoś nagle rzuca ci linę, podaje rękę, krzyczy: „Tu musisz postawić nogę!”. Przyklejasz się do skały. Dyszysz, chwytając oddech. Robisz ostrożny krok. Jeszcze ostatni wysiłek, by wciągnąć się na górę. Tam padasz, wycieńczona, z trudem łapiąc powietrze. Te chwile pachną grozą, są szaleńcze, zuchwałe. Bo mogłaś wszystko stracić, ważyły się twe losy. Lecz wiesz, że nie zawiodłaś. Udało się, było warto. I to są właśnie drogi, które będą ci drogie. Możesz przeglądać się w lustrze, zamiast wbijać wzrok w ziemię. To o nich kiedyś powiesz: „Jeśli miałabym możliwość, zrobiłabym tak samo”.
Drogi, którymi nie poszłam, zatarły się w mej pamięci. Kiedyś całkiem szerokie, dziś są ledwo widoczne. Są niczym ścieżki w lesie, które zarosły krzakami. W miejscu dawnego rozdroża rośnie dziś gęsty las. W niektóre z tych dróg, być może, dałoby się jeszcze wejść, choć trzeba by się przedzierać. Inne całkiem zniknęły, wtopiły się w gęstwinę. Niektóre wciąż istnieją, lecz nie chcę już nimi iść. Raczej wabią mnie nowe, błyskające wśród lasu.
Droga, którą nie poszłam, jest niczym pocałunek, na którym się skończyło. Staje się słodką ułudą, którą mogę wspominać, bo się nie wydarzyła. A może nawet żałować, że do niczego nie doszło. Ubolewać nad chwilą, która została stracona. Zatonąć w żalu po tym, co się nie przytrafiło. Fantazjować o czasie, który mógł się przydarzyć. I łudzić się (naiwnie), że przyniósłby „to lepsze”. Chwile, które przepadły, to obiecanki cacanki. Są niczym niewysłany kupon totolotka. Wciąż leży, wypełniony, głęboko na dnie szuflady, choć losowanie to przeszłość. A przecież nie wiadomo, czy wypadłaby szóstka czy może wielkie nic. Czy słyszysz właśnie teraz szyderczy śmiech rozdroża?
Ja lubię pocałunki, na których się skończyło. Ich słodycz i niewinność. Pragnienie dotknięcia warg. Podniecającą zapowiedź wszystkiego, co mogło się zdarzyć.
Odważył się, by spróbować. Był gotów podjąć ryzyko. A nawet dostać w gębę. I złapać się za twarz, rozetrzeć czerwony policzek, przeprosić, wyjść po angielsku. Lub przeżyć zaskoczenie: „A jednak nie dała mi w pysk! Oddała pocałunek!”.
Zachowałam sub rosa tamtą pamiętną historię, utrwaloną na kartach nienapisanej księgi. Kiedyś sięgnę po mapę, pożółkłą i pomiętą, rozłożę ją na stole, wygładzę zgniecione rogi. Przysunę bliżej lampę, pochylę się nad blatem. Przypatrzę się z uwagą, może nawet przez lupę, by wśród dróg i bezdroży, rozstajów i manowców, wierzchołków oraz dolin odnajdywać lekkość zatartych ścieżek.
Przeczytaj fragment książki "Konno po marzenia" Ewy Rot-Bugi
a z niej opowiadanie:
Dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różnya jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawszei bez wybaczenia.
Zbigniew Herbert, Modlitwa Pana Cogito
Gdzieś daleko, wśród skalistych szczytów i falujących wzgórz, leży Albania. Strzeżona przez niedostępne stromizny, ukryta wśród cętkowanych gór, zapatrzona w turkus Morza Jońskiego. Zaskakująca pejzażem niekończących się wzniesień i przecinających je równoleżnikowo głębokich dolin. Zachwycająca roztaczającym się ze wzgórz widokiem na morze i zamgloną w oddali wyspę Korfu. Szczodra w dary ziemi i słońca, otulona winoroślą, pachnąca górskim oregano. Zniewolona w czasach Imperium Osmańskiego, surowo doświadczona przez reżim komunistyczny, zapomniana przez współczesną Europę. Z niepodobnym do żadnego innego językiem, z reliktami pradawnej religii agrarnej, z własną trudną – pisaną przez najeźdźców i przez „swoich” – historią. Cicha i opustoszała. Nieodkryta. Jak niegdyś, jak przed wiekami. Tak jak wioska Fushbardhe, w której stajemy na pierwszy nocleg z końmi. Albania. Zapomniana kraina cudów przyrody i starożytnych ruin, którą odkrywamy na dzielnych wierzchowcach – niemal zatraconej – rasy albańskiej, będących potomkami średniowiecznego konia arabskiego i dzikiego tarpana.
Gdy wyjeżdżamy z Tirany, w aucie rozbrzmiewa albańska muzyka, z wyraźnie orientalnymi rytmami. Przy drogach pieczona na grillu kukurydza. Stragany z żółtymi melonami, ogromnymi arbuzami i świeżymi warzywami. Gdy nadjeżdża samochód, sprzedawcy podnoszą w górę reklamówki pełne pomidorów. Wkrótce wjeżdżamy w krainę coraz bardziej górzystą i odludną. Ktoś jedzie na osiołku, siedząc bokiem. Mijamy niekończące się plantacje oliwek i drzemiące u stop gór winnice. Droga wiedzie wśród wzgórz porośniętych tu i ówdzie drzewami, przez zielone pustkowia na tle błękitnego nieba. Rzeka Drino (dosł. drzewo życia), przypominająca wyglądem leżące drzewo, wije się w głębokiej dolinie o tej samej nazwie, meandrując wśród białych, świecących otoczaków. Na ulicznych straganach oliwa, miód i domowy alkohol zwany tu raki. Bałkany! Bałkany! Przed nami „Srebrna Twierdza” – miasteczko Gjirokastra.
Wczesnym rankiem wyruszamy ze stajni położonej malowniczo wśród beżowych, nakrapianych zielenią wzgórz, otaczających kamienne miasteczko Gjirokastra. Mój skarogniady koń z piękną, bujną grzywą nazywa się Ajer, mąż dosiada siwka Charliego. Grupa liczy sześcioro uczestników, prowadzi ją Kristina, pochód zamyka Olti. Mimo że ruszamy rankiem, jest bardzo gorąco i upał daje się we znaki. Zjeżdżamy w dolinę rzeki Drino, sycąc oczy widokiem miasta, które przycupnęło u stóp gór. Wąska drożyna, połyskująca w słońcu bielą kamieni, wije się wśród pól. Niedługo potem ścigamy się z wiatrem, galopując pośród pól kukurydzy, a wkrótce wjeżdżamy w góry, wyżej i wyżej. Szybko się orientuję, że dosiadam doświadczonego górskiego wierzchowca, któremu niestraszne ani wspinaczka po skałach, ani przeprawa przez potok, ani szybki galop po kamienistym podłożu. Popas wypada w pobliżu wioski Kardhiq przy monastyrze Cepo (znanym też jako Guri i Larte), skąd rozciąga się piękny widok na dolinę Drino. Pięć tysięcy konnych przed wiekami maszerowało tą doliną pod wodzą króla Skerdylaidasa, by zdobyć Epir. Według Kroniki Dropulli zespół klasztorny powstał za panowania cesarza Kostandina Pogonatiego (668–685), później został zniszczony i odbudowany przez Andronika I Komnena (1183–1185), cesarza bizantyjskiego. W czasach swej świetności monastyr posiadał ziemię, winnice, lasy i pastwiska. Przybywali tu pielgrzymi z różnych części kraju, by obmyć ciało w uzdrawiającej wodzie. Z obiektów klasztornych przetrwały do naszych czasów jedynie kamienny kościół i dormitorium, otoczone straszącymi szpetotą wojskowymi barakami, wybudowanymi tu w czasach komunizmu. W kopule opustoszałej świątyni bezszelestnie kołują ptaki, na ikonostasie św. Jerzy walczy niestrudzenie ze smokiem. Umarły platan, stróż monastyru, rozpaczliwie wyciąga gałęziste ręce, jakby prosząc o zmiłowanie. Czarno-białe motyle tańczą w powietrzu, przysiadając od czasu do czasu na błyszczącej sierści mojego konia.
Po lunchu zjeżdżamy do niemal całkowicie wyschniętej rzeki Kardhiq. Bielutkie okrąglaki świecą w południowym słońcu i chroboczą pod kopytami. Galopujemy kamienistymi wąwozami, których ściany przypominają ułożoną w skos mozaikę. A potem wjeżdżamy w surowy krajobraz potężnych formacji skalnych, zawieszonych w powietrzu głazów i piargowych usypisk – niczym z Dzikiego Zachodu. Towarzyszy nam srebro skał, zieleń drzew i błękit bezchmurnego nieba. Pierwszy dzień wyprawy kończymy w wiosce Fushbardha, którą otacza opieką monumentalny, wielosetletni platan. Przed wiekami istniała w Albanii piękna tradycja. Osadnicy w centralnym miejscu każdej nowo zakładanej osady sadzili drzewo jako symbol życia i dobrobytu. Na ilu młodych parach idących do ślubu spoczął wzruszony wzrok tego platana? Iluż nieszczęściom współczuł? Ileż historii kryje porowata kora? Gdyby drzewa potrafiły mówić… Ale on tylko stoi dostojny, monumentalny, milczący. Wsłuchany w dźwięki pasterskich dzwonków, zawieszanych na szyjach zwierząt, patrzy swymi drzewiastymi oczyma ukrytymi pośród kory, zadumany, cichy, milczący. Lecz gdy powieje wiatr, jego liście zaczynają grać cichą melodię:
Zamknij oczy. Połóż dłoń na mojej korze. Poczuj! Oto moja moc, którą teraz z Tobą się dzielę. Zamknij oczy, a odkryję przed Tobą to, co niegdyś tu widziałem. Patrz:
Oto szlak wojenny. Drogą – dokładnie tą, którą wędrujecie konno – maszerowały przed wiekami zastępy wojsk króla iliryjskiego Skerdylaidasa, zmierzającego na podbój Epiru. 2 300 lat temu kroki pięciu tysięcy konnych odbijały się echem na górskich ścieżkach i wśród skalistych wąwozów. Chrzęściła broń, błyskały w słońcu żeleźce, pobrzękiwały uprzęże, kurzawa pyłu znaczyła drogę zbrojnych. Słońce paliło ogorzałe twarze, pragnienie paliło gardła, serca paliła żądza łupów i żądza krwi. Szli dumnie, wytrwale, szli przez góry, nie oglądając się za siebie. Szli po zwycięstwo. Po wieczną sławę, którą zyskują mężni sercem i nieustraszeni duchem. Niezwykli sprytem i zdumiewający śmiałością, jak król Skerdylaidas, który – obrawszy niedostępną drogę przez góry – całkowicie zaskoczył przeciwnika. Dziś podążacie jego śladem…
Z początku drogę wyznaczają omszałe wielosetletnie, potężne drzewa: platany i górskie sosny. Porośnięte mchem, z rozgałęzionymi konarami wielkości pni, wyglądają niczym zaklęte w drzewa postaci. Skalisty szlak prowadzi w górę i w górę. W pewnym momencie musimy zsiąść z koni i poprowadzić je w ręku, bo ścieżka praktycznie nie istnieje. Pozostało jej zaledwie tyle, by postawić stopę; w dole przepaść. Konie idą jednak bez zawahania. Gdy wychodzimy z lasu na otwarty teren, naszym oczom ukazują się górskie stromizny i głębokie doliny. Beżowe zbocza usiane są kępkami zieleni i posrebrzone skałami, ponad nimi – błękit nieba. Obraz ten nieustannie towarzyszy mi po przyjeździe do Polski, gdy tylko przymknę oczy. A poniżej przepaść – kilkaset metrów w dół. Znów ostre, skaliste podejście. Dziesięciominutowa przerwa na odpoczynek dla koni. I znów w górę, wyżej i wyżej. Przed nami skaliste wierzchołki i wyostrzone granie. A potem wędrujemy już szczytami bujnie porośniętymi trawą, przystrojoną żółtymi i różowymi ostami. Niespodziewanie otwiera się przed nami oszałamiający widok: góry, kolejne wzniesienia i kolejne, a w oddali, daleko w dole, zamglone Morze Jońskie i wyspa Korfu. Popas wypada wśród górskich łąk, pod drzewami obsypanymi żółtymi jak słońce mirabelkami.
Pora ruszyć dalej. Schodzimy z gór, prowadząc konie w ręku. Osypujące się kamienie brzęczą niczym monety wysypywane z kufra pełnego skarbów. Nogi grzęzną w żwirze, co rusz ślizgamy się – my i konie. Większość czasu idziemy tak w pełnym słońcu, w ponad 30-stopniowym upale, który daje się we znaki. Słońce pali twarze, pragnienie pali gardła, serca pali żądza przygody. Gdy choć na chwilę szlak wchodzi w las, cień zdaje się gładzić nasze twarze. Droga jest trudna i wydaje się nie mieć końca. Jedna z uczestniczek traci siły, drugiej lina wymyka się z rąk i koń ucieka. Przerwa dla nabrania oddechu i ruszamy dalej w dół. Prawie półtorej godziny marszu i trafiamy do urokliwego wodopoju, ukrytego wśród olbrzymich, kilkusetletnich platanów. Konie piją chciwie, my zaś przemywamy zakurzone twarze. Jeszcze tylko długi odcinek galopem po wijącej się wśród gór kamienistej drodze i odległe szczekanie psów zwiastuje, że zbliżamy się do wsi. Nocujemy w domu pasterzy z widokiem na szczyt w kształcie litery V, z którego oglądaliśmy panoramę niekończących się wzgórz i zamyślone – gdzieś daleko w dole – Morze Jońskie. Wieczór. Cykady grają jak oszalałe swą jednostajną – niczym mantra – melodię. Z oddali co jakiś czas dochodzi metaliczny dźwięk dzwonków, zawieszonych u szyj owiec i kóz, napełniający powietrze drżeniem i wibracją. Czasem opodal słychać stąpanie i porykiwanie krów. Innym razem parskanie koni. Wsłuchana w melodię wieczora patrzę w niebo, jak zawsze na konnych wyprawach. Rozpięty na nieboskłonie Wielki Wóz pędzi gdzieś w nieznane.
Kristina Fidhi, nasza przewodniczka, pochodzi z Gjirokastry. Po upadku komunizmu założyła wraz z przyjaciółmi stajnię rajdową. Prowadzą program hodowlany, którego celem jest odtworzenie wymierającej rasy konia albańskiego – górskiej rasy dzielnych wierzchowców, w których żyłach płynie krew tarpana i konia arabskiego. W ciągu ostatnich lat rasa ta straciła niemal 70% osobników, dotychczas nikt się tymi końmi nie interesował. Kristina organizuje wyprawy konne po Albanii od dziesięciu lat. Poza tym jest znaną dziennikarką telewizyjną. Swój czas dzieli między konie i telewizję. Kristina jest doświadczonym jeźdźcem i doskonałym przewodnikiem. Jeździ odważnie, szybko i bezpiecznie. Ukończyła studia historyczne i archeologiczne. I ma ogromną wiedzę o historii oraz kulturze Albanii. Dzięki niej poznajemy ciemną stronę dziejów tego kraju, napisanych przez reżim komunistyczny. Gdy zwiedzamy wieś Shen Vasil, opowiada o więzieniu dla „wrogów systemu”. Gdy wędrujemy przez góry, wskazuje nam – zagubione wśród zieleni – ruiny obiektów wojennych sprzed wieków. Gdy prowadzi naszą grupę konną – czy to przemykając nad przepaściami, czy galopując wśród wzgórz – stapia się w jedno z wierzchowcem. Być może dlatego ma ze swymi końmi naprawdę szczególną więź. Żadnego z nich nie oddała, nie sprzedała ani nie poddała eutanazji. Gdy nadarza się okazja, opowiada, jak wiele nauczyły ją konie. A jej wierzchowiec, Epir, dwukrotnie uratował jej życie. Raz, gdy – prowadząc grupę – wjechała sama do wezbranej rzeki, by sprawdzić, czy uczestnicy będą mogli przejechać. Porwał ich prąd i wpadła do wody, ale Epir – zamiast ratować własną skórę – ustawił się w poprzek wezbranego nurtu tak, by Kristina mogła się zatrzymać na jego ciele. Drugi raz, gdy – prowadząc grupę – chciała pojechać drogą, którą jechali setki razy. Jednak tego dnia Epir odmówił i żadna siła nie mogła go zmusić, by wjechał na znaną ścieżkę. Nagle odbił w bok i ruszył galopem przez chaszcze oraz gałęzie, pociągając za sobą wszystkie konie. Gdy zatrzymali się na górze i spojrzeli w dół na trasę, którą mieli przed chwilą jechać, okazało się, że po drodze nie ma śladu – zarwała się. Gdyby nie Epir, cała grupa jeźdźców spadłaby w przepaść. Kristina jeździ z fantazją, lecz rozważnie. I mówi otwarcie o tym, że koniowi czołowemu oddaje część odpowiedzialności, pozwala czasami podejmować decyzje. Epira, o którym swego czasu zrobiło się głośno, skradziono. Szukała go, poruszając niebo i ziemię, przez trzy lata. Bez rezultatu, koń jakby zapadł się pod ziemię. Podczas jednej z wycieczek na horyzoncie zamajaczyła jego sylwetka. „Pojedźmy tam!” – zawołała. „Nie, to nie może być on!” – odpowiedział towarzysz. Uparła się, pojechali. To był Epir. Wrócili razem do stajni pod Gjirokastrą – razem jak zawsze, jak przed trzema laty.
Na niedostępnej skale, 500 m n.p.m., mieści się zamek Borsh, którego początki sięgają IV–III w. p.n.e. Cesarz Justynian umieścił go na liście fortyfikacji z lat 527–565. Zamek ten był czterokrotnie przebudowywany w okresie od wczesnego Bizancjum aż do późnego średniowiecza. Wówczas zaadaptowano go na garnizon wojskowy i taką funkcję pełnił aż do czasów Alego Paszy, kiedy Haxhi Bendo, zwolennik Paszy, zbudował tu meczet. Zamek Borsh (zwany też Zamkiem Sopot lub Białym Zamkiem) to forteca osadzona na litej skale, do której wspinamy się konno po długim kamiennym podjeździe. Konie idą dzielnie, nic sobie nie robiąc z pokonywanych stopni. Na szczycie korzystają z chwili odpoczynku, skubiąc w skupieniu trawę, gdy my oglądamy ruiny antycznej warowni, w obrębie której mogło mieszkać nawet 200 osób. Zaklęta w kamieniu historia, nadszarpnięte zębem czasu mury, opustoszała świątynia. Zamek Borsh chronił okoliczne rejony górskie przed najeźdźcą. Był też znakomitym punktem obserwacyjnym. Komuniści przekształcili go w magazyn broni, dziś jest ważną, choć zaniedbaną, atrakcją turystyczną. Ze wzgórza rozciąga się piękny widok na Morze Jońskie. Po opuszczeniu zamku wdrapujemy się, niemal pionowo, na nadmorskie wzgórze, by odnaleźć wyciętą w zboczu kamienistą drogę. Galopujemy nią wzdłuż wybrzeża kilka kilometrów, ciesząc oko pysznym widokiem na turkusowo-błękitne morze. A potem czeka nas spokojna wędrówka przez tereny rolnicze, gdzie rosną pomarańcze, cytryny, grejpfruty i – mające prawie 500 lat – drzewa oliwne. Najstarsze z nich, zwane drzewem oliwnym łez, przypominające wyglądem rozpaczającą kobietę, liczy niemal 2 000 lat. Rośnie w symbolicznym miejscu, gdzie żony żegnały swych mężów, a siostry – swych braci, wyjeżdżających na wojnę lub na emigrację. Paliły świeczki w nieodległej świątyni Shën e Premte, którą odwiedzimy kolejnego dnia. Po południu czas na odpoczynek w Piqeras na kamienistej plaży, w ciepłych falach Morza Jońskiego. Wieczorem czeka na nas pyszna kolacja w domu rybaków, którą jemy na tarasie z widokiem na czerwony zachód słońca.
Gdy wędrujemy konno przez nadmorskie wzgórza porośnięte bujną roślinnością, nic nie wskazuje na to, że staniemy za chwilę przed obiektem sakralnym klasy zero, jednym z najstarszych obiektów kultu chrześcijańskiego w Albanii. Świątynia Shën e Premte, ukryta pośród gęstwiny drzew, ukazuje się naszym oczom zupełnie nieoczekiwanie. Pośród łupków tworzących kamienną kopułę zagościły już na dobre trawy i pnącza. W kamiennej okiennicy – granatowe Morze Jońskie. W grzywie mojego konia igrają promienie słońca, rozpalające w niej bursztynowe ogniki. Bazylika Shën e Premte to mistyczne miejsce dla mieszkańców pobliskich wiosek. Kobiety żegnały tu swych bliskich, którzy wyjeżdżali w świat, często na zawsze. Każdy podróżny palił tutaj świeczkę. Działo się tak wiele wieków wstecz i dzieje się tak dziś. Dzisiaj przystają tu również konni wędrowcy. Kościół, wzniesiony w IV w. n.e., przebudowany w czasach bizantyjskich, szczęśliwie oparł się niszczącemu działaniu czasu, wojen i komunizmu, dziś jednak grozi zawaleniem. Czy doczeka się renowacji, czy runie, pogrążając pod gruzami swą wielką historię? Czy może dźwignie się ponownie, by zachwycać zabłąkanych tu podróżników i dawać nadzieję powrotu miejscowym? Czas ruszać. Galopujemy kamienistą drogą, wiodącą wysoko przez nadmorskie wzgórza. Podczas wspinaczki wąskimi, kamiennymi uliczkami przez wieś Lukovë kopyta naszych koni stukają niczym kastaniety. Dziś będzie dużo czasu na odpoczynek, bo popas wypada nad morzem. Na plaży Shpella spędzamy kilka leniwych godzin. Krótki galop wśród drzew oliwnych i nieoczekiwanie wjeżdżamy w knieje nietknięte ręką człowieka. Szlak wiedzie najpierw wzdłuż górskiego potoku, częściowo – samym potokiem, wśród monumentalnych, diabolicznych, umarłych drzew, potem – wśród skał i zacienionych wąwozów, by wreszcie zagłębić się w nieprzenikniony las zwany albańską dżunglą. Dwunożne drzewo biegnie gdzieś wzdłuż potoku, naraz zatrzymane w kadrze natury. Przedzieramy się wąskimi, kamienistymi ścieżynami, wśród skał i gałęzi, wśród zwieszających się bluszczy i kolczastych, drapiących ramiona łodyg jeżyn. Kilka razy Olti, nasz przewodnik, zsiada z konia i toruje drogę ręcznie. Albańska przygoda! Wieczorem docieramy do wioski Shen Vasil o smutnej i tragicznej historii. W XIX w. Ali Pasza zrównał z ziemią całą wieś, zburzył kościół św. Wasyla i zniszczył wielosetletni platan – drzewo wsi, co było czynem niegodziwym i dopełniającym barbarzyńskiego dzieła zniszczenia. Nieliczni mieszkańcy Shen Vasil, którzy ocaleli, posadzili nowe drzewo, lecz zaczęli się tu na powrót osiedlać dopiero wówczas, gdy upewnili się, że platan zaczął rosnąć. W XX w. przyszli tu komuniści i ponownie zburzyli kościół, a wioskę zamienili w więzienie i obóz pracy dla więźniów politycznych. Przez cztery dekady więziono tu i wymordowano setki intelektualistów. Czy jakaś klątwa ciążyła przez wieki nad tym miejscem? Nocujemy w dawnej kwaterze strażników, dziś przekształconej w dom mieszkalny. Przez cały czas w Shen Vasil towarzyszy nam ciepłe, bałkańskie słońce, ale mroczna strona historii czai się tuż za rogiem.
Historia Albanii jest długa, burzliwa i powszechnie nieznana. W starożytności – zamieszkiwana przez Ilirów – stanowiła część Imperium Rzymskiego (od II w. p.n.e.), później znalazła się pod panowaniem bizantyjskim (od IV w. n.e.). Na przełomie VI i VII w. n.e. musiała się zmierzyć z napływem Słowian, a w późnym średniowieczu została podbita przez Turków osmańskich. Na przełomie XVIII i XIX stulecia południową Albanię (wraz z częścią Grecji i Macedonii) skupił pod swym panowaniem Ali Pasza z Tepeleny. Niepodległość odzyskała (teoretycznie) po II wojnie światowej, kiedy znalazła się po stronie bloku wschodniego. 50 lat komunizmu zmieniło Albanię bardziej niż cały ten czas, gdy wchodziła w skład Imperium Osmańskiego. Konfiskaty majątków i kolektywizacja rolnictwa spowodowały zubożenie społeczeństwa. Komunistyczny reżim Envera Hodży zasiał w sercach niepewność i wyostrzył czujność u Albańczyków. Każda swobodniejsza myśl była surowo karana. Szacuje się, że jedna na sześć osób trafiła do więzienia. Każdego dnia rano miasteczko Gjirokastra zamierało, czekając na strzały dochodzące z zamku, gdzie mieściło się więzienie. Takie egzekucje były tu codziennością do czasu upadku reżimu. Dzieci, których rodzice nie należeli do partii, uczono w szkole, że są wrogami kraju. W obozie koncentracyjnym w miejscowości Tepelena, w latach 1945–1955, uwięziono tysiące kobiet i dzieci tylko dlatego, że były członkami rodzin „wrogów” państwa. Te dzieci patrzyły na śmierć i cierpienie bliskich każdego dnia, setki z nich zmarły tam z głodu lub braku leków. Dotąd nie odnaleziono większości grobów tych, którzy zginęli w więzieniu albo zostali straceni i pochowani w nieznanych, utajnionych miejscach. W latach 1972−1984 wybudowano w Albanii kilkaset tysięcy bunkrów, które miały chronić kraj „przed wrogiem”. Ale imperialny wróg nigdy nie nadszedł… Wróg – prawdziwy wróg – był cały czas tutaj, pod postacią dyktatora Hodży i jego popleczników, mordujących własny naród w imię marksistowskich idei. Tak jak w obozie pracy i więzieniu w cichej wiosce Shen Vasil, gdzie nocujemy czwartego dnia wyprawy.
Shen Vasil wygląda dziś zwyczajnie, jak każda bałkańska wieś. Obielone podmurówki, ogrody warzywne, ciężkie kiście winogron. Ślady mrocznej historii są niemal zatarte, tak jak propagandowe slogany ledwo widoczne na murach. Ale to tutaj więziono i zamordowano tysiące intelektualistów: poetów, pisarzy, dziennikarzy, aktorów, tych wszystkich, którzy pozwolili sobie myśleć inaczej, niż nakazała partia. „Tu była wieża strażnicza” – opowiada nasza przewodniczka Kristina, wskazując na betonową konstrukcję wśród podwórza. „Tutaj więźniowie wykonywali pod bronią gimnastykę. Przetrzymywani w tym budynku więźniowie przez sześć lat drążyli tunel, by uciec na wolność, ale gdy tylko wyszli na powierzchnię, zabił ich strażnik z tej wieży”. Wchodzimy na maleńkie podwórko. Delikatny wiatr muska nasze twarze. Przyjemnie ciepło otula ciało. Ze wzgórz dobiegają dźwięki pasterskich dzwonków. „Tu, w tym budynku, mieścił się pokój przesłuchań. Nikt niczego tam nie dotknął od czasu, gdy reżim upadł i zlikwidowano więzienie” – kontynuuje Kristina. Ciemne pasy na murze znaczą ściany cel karceru, w których karano „najniebezpieczniejszych więźniów”. Idziemy dalej ulicą. „Żołnierze mieszkali tu z całymi rodzinami. Córka oficera z tego domu popełniła samobójstwo, bo nie mogła dłużej patrzeć na te okrucieństwa”.
Senna wioska Shen Vasil żyje dziś nowym życiem. Jej mieszkańcy to – w znacznej mierze – więźniowie lub potomkowie dawnych więźniów, którzy nie mieli dokąd wrócić, gdy reżim upadł i więzienie zlikwidowano. Powiedziano im: „Jesteście wolni. Możecie wracać do domów”. Tyle tylko, że ich domy „władza” już dawno oddała lub sprzedała. Nie mieli dokąd pójść, więc niedawne więzienie przekształcili w domy. Na pytanie: „Jak możecie tu mieszkać?” odpowiadają: „Przywykliśmy”. Starsi nie chcą o tym mówić, młodzi nic nie wiedzą o komunizmie. Tak, wróg był tutaj. Gdy reżim upadł, w czasach transformacji ustrojowej politycy zachęcali ludność do inwestowania w fundusze piramidowe. Krach finansowy nastąpił na początku roku 1997. Albańczycy stracili całe oszczędności i chwycili za broń. Z magazynów wojskowych skradziono prawie 652 tys. sztuk broni, a także miny i materiały wybuchowe. Rozpoczęła się wojna domowa, która trwała ponad dziewięć miesięcy. W wyniku zamieszek, samosądów, walk i incydentów z użyciem broni zginęło 1,5 tys. osób, a ponad 3 tys. zostało rannych. Zniszczeniu uległy siedziby wielu przedsiębiorstw, urzędów, część infrastruktury, a także wiele zabytków kultury albańskiej. Ten piękny kraj, który niedawno zrzucił z siebie jarzmo komunizmu, został ponownie zrujnowany przez „swoich”, którzy pragnęli zrobić interes, tym razem okradając własny naród. Wiele wsi albańskich pozostaje niemal w całości opuszczonych. Gdy reżim upadł i granice otwarto, ludzie zaczęli masowo wyjeżdżać z kraju. Dziś ponad 80% Albańczyków wciąż żyje na emigracji. „Ktoś musiał pozostać, by o tym wszystkim opowiedzieć. By o tym nie zapomniano, tak jak zapomniano o Albanii” – mówi Kristina.
Poranki i wieczory w Albanii przepełnia metaliczna melodia dzwonków pasterskich, zawieszanych na szyjach owiec i kóz wypasanych w górach. Nasyca powietrze drgającymi dźwiękami, które przynosi ku nam wiatr. Największy dzwonek – gong, którego kształt przypomina wachlarz, nosi zwierzę prowadzące stado. Pasterz musi się odznaczać znakomitą znajomością zachowań zwierząt i doskonałym słuchem muzycznym, ponieważ osobnikom stanowiącym forpoczty stada zakłada się większe dzwonki, idącym za nimi – mniejsze, a tym na samym końcu – najmniejsze dzwoneczki. Tak ustrojone stado owiec, przemieszczając się wśród górskich łąk, wygrywa osobliwą, dźwięczną symfonię. Głosy dzwonków pozwalają też pasterzom lokalizować poszczególne sztuki. Dźwiękom dzwonków towarzyszy melodia pasterskich instrumentów – fletów i fujarek. Do dziś pasterze sami wykonują swe instrumenty, rzeźbiąc je w drewnie. Nie jest to łatwe zadanie i nietrudno uszkodzić instrument, zanim jeszcze zostanie ukończony. Dźwięki fletni sprawiają, że owce i kozy skupiają się wokół pasterza.
Arstidhi, u którego gościmy czwartego dnia wyprawy, całe życie był pasterzem. Gdy tylko łapiemy oddech po przyjeździe, wyciąga wykonany przez siebie drewniany podwójny flet i gra dla nas pasterską melodię. Własnoręcznie wyrzeźbiony instrument jest posłuszny spracowanym dłoniom. I płyną dźwięki pasterskiej melodii, którą Arstidhi wygrywał w górach swym stadom. I płynie wolno czas, gdy konni odpoczywają w Shen Vasil. I płynie nowa historia wioski. Czy klątwa została zdjęta?
Wyruszamy następnego dnia o świcie. W oddali przed nami – oblane porannym blaskiem – przypominające piramidę wzgórze Foinike. Ciche, senne, za mgiełką. Liście drzew zaczynają szumieć cichą melodię:
Właśnie tam, u stóp wzgórza Foinike, w dolinie rzeki Kalasa, zatrzymała się armia króla Skerdylaidasa, by stawić czoła armii Epiru w 229 r. p.n.e. Konni w liczbie pięciu tysięcy stali tu jeden przy drugim w zwartym szyku, mierząc wzrokiem zaskoczonego nieprzyjaciela. Słońce prażyło z góry, gdy pod błękitem nieba przygotowywali się do boju.